Telos: The Dark Side awakens [2os., Star Wars,

Awatar użytkownika
Linuxa
Posty: 33
Rejestracja: wt sie 08, 2023 4:02 pm

Re: Telos: The Dark Side awakens [2os., Star Wars,

Post autor: Linuxa »

LASSIE

Nigdy nie lubiłem kasować pamięci BD. Zawsze gdzieś w głębi miałem wrażenie, że pozbawiam go części wspomnień, przeżyć i bezpowrotnie usuwam fragment jego historii. Może było to absurdalne – bo przecież BD był tylko robotem, maszyną, która została zaprogramowana przez twórców aby bez zawahania spełniała wszystkie polecenia. Nie czuła, nie miała emocji, utrata danych była dla niej tylko błahostką, która może i zakłóciła pewien logiczny układ, ale nie zagrażała w żaden sposób poprawnemu funkcjonowaniu. A jednak ingerencja w jej struktury zawsze była dla mnie trudna, zupełnie tak jakby przez te wszystkie lata ten mały robot nie był już tylko kupką elektroniki i okablowania, a stał się żywym członkiem mojej załogi.

Jednak usunięcie tej pamięci było z całą pewnością bezpieczniejsze niż zachowanie jej. W tych niepewnych czasach im mniej się wiedziało, tym było lepiej. Nie tylko dla spokoju ducha, ale także w przypadku jakiegoś przeszukania czy przesłuchania ze strony żołnierzy. Ci zwykle nie okazywali zbytniego miłosierdzia względem osób, które były w posiadaniu jakichś tajnych danych. Czy to te dziesięć lat temu, czy teraz – raczej wątpiłem by podejście wojskowych do tego tematu się zmieniło. Czy byli poborowymi wojskowymi czy tymi całymi klonami.
BD nie przyjął tej operacji jakoś negatywnie; po wgraniu map i odłączeniu od komputera, znów zaczął żywo popiskiwać i wspiął się na moje ramię, świergocząc coś z zadowoleniem. Zupełnie tak, jakby nic się nie wydarzyło, a te paredziesiąt minut, które zniknęło z jego pamięci, było zupełnie bez znaczenia, bo zastąpiły je nowe, znacznie potrzebniejsze dane. Mapy, które dostaliśmy od Irmera z całą pewnością przydadzą się podczas nowych misji. Akurat bezpieczne trasy z dala od wścibskiego spojrzenia władz, bywały cenniejsze niż tysiące kredytów.

-Dzięki Irmer, nie wiem jak ci się odwdzięczę – powiedziałem, posyłając przyjacielowi ciepłe spojrzenie, na co ten zaśmiał się i podrapał po brodzie porośniętej niezgolonym, porannym zarostem. Sam pewnie nie wyglądałem o wiele lepiej – choć zarost nie rósł u mnie tak szybko, od wczoraj nie zdążyłem jeszcze zgolić tych drobnych włosków, które nadawały mi nieco niechlujny wygląd. Ale cóż, od kilku dni były rzeczy ważne i ważniejsze do wykonania.
-Wystarczy, że nie wpakujesz się w kłopoty, młody. I że zrobisz z tych map naprawdę niezły użytek. – przyznał, sugestywnie unosząc brwi do góry, na co zaśmiałem się w duchu. A to cwaniak! Mogłem się domyślić, że chętnie przygarnie jakieś resztki niesprzedanych ładunków, które mógłbym w przyszłości przewozić. Czasem dzieliliśmy się co ciekawszymi znaleziskami bądź zleceniami, zręcznie przerzucając sobie klientów i upewniając się, że każdy z nas zarobi swoje. Pod tym względem, Irmer nigdy jeszcze mnie nie oszukał i byłem przekonany, że sam mógłby ręczyć za naszą współpracę i podpisać się pod nią obiema rękami i nogami.

Niestety wkrótce znów musieliśmy się rozstać, a ja wraz z Teemą powróciłem do hangaru, przyłapując Dregę na rozważaniach nad dalszą współpracą z nami. A to się mógł nad tym zastanowić zanim jeszcze ściągnął nas do tego miejsca. Teraz było już stanowczo za późno, bo czułem gdzieś głęboko w kościach, że pozwolenie nam odejść i ruszyć w swoją stronę, byłoby czymś co łatwiej powiedzieć a trudniej zrobić. Zawsze przecież istniało ryzyko, a przenoszenie tak sporej bazy gdzieś indziej nie było ani tanie ani specjalnie za bezpieczne.

Na szczęście póki co byłem im tak potrzebny jak dziura w moście, więc korzystając z chwili wolnego, wróciłem do napraw. Korzystając z tego, że silniki powoli się grzały, aktywowałem systemy naprawcze statku, które automatycznie naprawiały drobne uszkodzenia strukturalne poprzez nanodroidy i polimery samoregenerujące. Z początku nie byłem do nich przekonany, jednak odkąd zacząłem na nich polegać, nie marnowałem czasu na proste naprawy, które nie wymagały zbytniej ingerencji, a jedynie sklejenia pękniętego kadłuba. Jedno zerknięcie na komputer pokładowy wystarczyło, by stwierdzić że silniki pracowały dobrze. Choć gdy lecieliśmy na Telos, odniosłem wrażenie, że coś jest z nimi mocno nie tak, teraz wydały się chodzić całkiem sprawnie. Ciśnienie i dopływ paliwa były dobre, stabilność wektorów ciągu utrzymywała się na zadowalającym poziomie. Zmartwiło mnie jedynie lekkie przegrzewanie się kilku elementów, jednak było to całkiem normalne dla tego typu statku, który stał w jakimś bagnie przez prawie dziesięć lat. Kilka lotów i wszystko powinno śmigać jak powinno. Komora hipernapędu także nie wskazywała jakby miał ją zaraz trafić szlag. Choć napęd był nieco zużyty, póki co nie powinien szwankować.
Układy zasilania też wydały się być całkiem sprawne – po wymianie kilku bezpieczników i sparciałych kabli, udało mi się naprawić przepustowość przewodów. Osłony powoli ładowały się i utrzymywały na poziomie 85%, wystarczającym by przeżyć małą strzelaninę lub deszcz meteorytów.
Po kilku godzinach napraw, w końcu z ręką na sercu mogłem stwierdzić, że wszystko działa jak powinno i lepiej już nie będzie – nie przy obecnym stanie komponentów i mojego portfela, który nie pozwalał na zakup niczego lepszego.

-Melduję pełną gotowość- rzuciłem w stronę Dregi, czyszcząc dłonie za pomocą benzyny. Ach kochałem ten zapach, a jak czyściła! Aż dziwne, że żaden ze sprzedawców nie wymyślił jeszcze takich perfum.

Chcesz pachnieć jak prawdziwy mężczyzna? Bohater setki światów, niezłomny pilot, herszt pirackiej bandy czy czołowy mechanik Czerki? Tak by każda kobieta padała do twoich stóp, a zapach utrzymywał się jeszcze długo na jej ubraniach i poduszce, gdy ty wyruszysz na podbój kosmosu? Za dnia dzięki naszym perfumom możesz być łamaczem kobiecych serc, a jeśli przyjdzie taka potrzeba, za ich pomocą wyczyścić plamy ze smaru, oleju czy innych substancji, jeśli wiesz co mamy na myśli. Za jedyne sto kredytów te rewolucyjne perfumy mogą być twoje!

Z ciekawością zerknąłem na Teemę, trochę żałując, że rzuciłem się w wir napraw i nie mogłem doświadczyć ani odrobiny treningu, któremu była poddana. Zawsze w jakiś sposób ciekawiły mnie te całe „ścieżki Jedi” i byłem ciekaw jak wygląda ich nauka. Czego właściwie się uczyli? Czy w ogóle obsługi tej całej Mocy dało się nauczyć? Do czego potrzebni byli mistrzowie? Tyle pytań i żadnych odpowiedzi.
Przez to, czułem się trochę w towarzystwie tej oświeconej trójki jako ktoś nieco gorszy, niewtajemniczony w całą sprawę i żyjący w błogiej nieświadomości. Zazdrościłem im trochę tego, że zdawali się pochodzić z zupełnie innego świata, w którym moje troski dnia codziennego były jedynie błahostką, czymś zupełnie nieistotnym. Chciałbym mieć chociaż odrobinę potęgi i całego tego splendoru, który wokół siebie roztaczali. Może wtedy nie czułbym się tak strasznie niepotrzebny i wręcz przeszkadzający. Miałem wrażenie, że dla Dregi byłem tylko jakimś środkiem do celu, dzieciakiem, który przypałętał się nie wiadomo skąd i kiedy, a którego żal było wykopać na zbity ryj. Coś wewnątrz mnie mówiło jednak, że bardzo chciałbym być kimś więcej, kimś kto faktycznie może jakoś pomóc, a nie tylko stanowić zaplecze.
Na szczęście dla siebie potrafiłem jednak coś, co było dość użyteczne. Kochałem latać – już od dziecka obserwowałem różnych pilotów i marzyłem by samemu wzbić się w powietrze. Uczyłem się latać na różnych maszynach, jednak czułem w głębi serca, że z moją żadna inna się nie równa.
Z zadowoleniem zasiadłem więc za sterami, przełączając kolejne kontrolki i wbijając wzrok w wizjer.

-Tu Shadowhawk XJ-1138, zgłaszam się- powiedziałem, gdy komunikator odezwał się trzeszczącym głosem.
-Podaj cel lotu- ten sam znudzony głos, który przywitał nas na Telos, znów przemówił od niechcenia. Aż kątem oka zerknąłem na Dregę, ciekaw czy zawsze tak to tutaj wyglądało, czy być może odkąd zaszył się w podziemnym półświatku, nie miał już kto sprawować kontroli nad zmęczonymi życiem i pracą urzędnikami.
-Lecimy na Balmorrę w celach dyplomatycznych. Proszę o pozwolenie na start. – mruknąłem, a BD wgrał do systemu świeżo uzyskaną przepustkę. Choć miałem wrażenie, że kontrola lotu i tak na nią nie spojrzała.
-Udzielam. Miłego lotu.
-Oj będzie miły, będzie – mruknąłem bardziej do siebie, podrywając maszynę w górę i przelatując przez górne warstwy atmosfery. Tam skierowałem się w stronę jednego ze szlaków przemytników i wykonałem skok w nadprzestrzeń.

Lot nie trwał długo, jednak w momencie gdy wyłoniliśmy się z tunelu, a wokół nas ponownie pojawiła się czerń kosmosu przetykana jedynie drobnymi gwiazdami, z pewnym niepokojem wpatrzyłem się w pas szczątków i pozostałości po dużych asteroidach. I na usta cisnęły mi się tylko dwa, jakże dobitne słowa: Ja pierdole.

Cokolwiek się tu działo, nie był to miły widok. Statki należały do różnych okresów; dostrzegłem kilka uszkodzonych transportowców Czerki, kilka zezłomowanych statków z symbolem Republiki. Nawet jeden, który nosił znamiona Świątyni Jedi. Cholera, skoro ci kosmiczni czarodzieje nie dali rady w tych warunkach, to jakie były szansę, że i mnie się powiedzie? Czułem, że pocą mi się dłonie a włosy na karku stają dęba. Jeśli Drega chciał nas zabić – istniało o wiele lepszych sposobów. W każdym razie jakbym miał wybierać, śmierć w przestrzeni kosmicznej stawiłbym na dalekim końcu tej długiej listy.

Im bliżej planety byliśmy, tym bardziej rósł we mnie strach i zdenerwowanie; a Drega i Palastal wcale mi tego nie ułatwiali. Na pewno nie dywagując nad ciałami, które unosiły się tu i tam, gotowe w każdej chwili eksplodować jak przerośnięte pryszcze na czole. Aż poczułem niemiły uścisk w żołądku świadczący o tym, że zaraz pozbędzie się swojej zawartości. I pewnie spawiowałbym się, gdyby nie to że to ode mnie w tej chwili zaczęło zależeć życie całej naszej wesołej kompanii.

Zacisnąłem drżące ręce wokół gałki sterowej, starając się nie zastanawiać nad tym, co stanie się z nami w momencie, gdy integralność statku zostanie naruszona i skupiając się bardziej na wyświetlaczach przed sobą. W tych warunkach poleganie tylko i wyłącznie na komputerach było słabym pomysłem, jednak miałem nadzieję, że uda mi się wytyczyć najprostszą trasę dzięki chłodnej kalkulacji komputera. Ten jednak zagubił się w gąszczu szczątków, więc klnąc na czym świat stoi, wyłączyłem go w cholerę i skierowałem się w stronę, w którą podpowiedziała mi intuicja. Trzeba to zrobić starymi metodami.

-Lassie, słońce. Co ty wyprawiasz?- Palastal próbował się zaśmiać, jednak jego głos złamał się na końcu.
-Sam chciałbym wiedzieć- odpowiedziałem rozbrajająco, kierując się wprost w tą kadź zniszczenia i zagłady.

W miarę zbliżania się do pasma asteroid i kosmicznych szczątków, wibracje statku zaczęły wzrastać, przenosząc się na każdy kawałek metalu. W odróżnieniu od spokojnej przestrzeni kosmicznej, teraz wszystko stało się dynamiczne i nieprzewidywalne. Każdy ruch musiał być dokładnie wymierzony, aby uniknąć kolizji. Każdy z najmniejszych odłamków był niczym śmiertelna mina, która mogła zabić nas wszystkich w jednej sekundzie. Skrzywiłem się, gdy jeden z odłamków ze zgrzytem otarł się o skrzydło. W skupieniu jednak przyspieszyłem, starając się uniknąć zderzenia z dwiema asteroidami zmierzającymi w swoją stronę. Musiałem przelecieć tuż pomiędzy nimi, obracając statek bokiem. Kątem świadomości odnotowałem, że coś w ładowni gruchnęło o ścianę w momencie manewru. Cokolwiek to było – oby nie była to butelka rumu. Bo gdy tylko wylądujemy, przysięgam, wypiję ją całą jednym haustem.

W miarę przelotu przez pas asteroid, z każdą sekundą emocje wzrastały – nie tylko moje, bo czułem gdzieś za plecami, że Palastal wstrzymał oddech a Drega mocno zacisnął palce na oparciu fotela. Głośne trzaski i szumy przechodzące przez kadłub potwierdzały, że powoli przechodziliśmy przez niebezpieczny labirynt. W końcu jednak naszym oczom ukazała się i ona – planeta, której wygląd aż zapierał dech w piersiach. Planeta roztrzaskana wskutek działań wojennych, której płynne jądro zdawało się wyciekać wprost w kosmiczną przestrzeń. Nigdy nie widziałem czegoś równie pięknego i przerażającego jednocześnie.
Czułem jak ręce mi drżą, czułem jak mokra od potu koszula przykleiła mi się do pleców, jednak gdy tylko ostatnie odłamki pozostały za nami, poczułem także coś na kształt ogromnego triumfu. Wątpiłem w to, czy uda nam się dolecieć w jednym kawałku – przed oczami miałem bardziej wizję jak rozbryzgujemy się gdzieś pomiędzy szczątkami albo zostajemy wyssani wprost w otchłań kosmosu. Tymczasem żyliśmy i wciąż lecieliśmy. I pokonaliśmy tą śmiertelną pułapkę całkiem sami – na starą metodę, bez całej tej elektroniki. Cholera już nigdy nic nie będzie mi straszne! Jestem niepokonany!

Z ogromną ulgą skierowałem się w dół, wchodząc w atmosferę i poszukując dogodnego miejsca do lądowania. Choć planeta zdawała się być całkowicie opuszczona, wolałem nie sadzać statku gdzieś centralnie na widoku, a raczej skorzystać z nielicznych kryjówek, które mogłyby choć trochę zakamuflować nasze przybycie.
I w końcu moim oczom ukazała się zniszczona platforma towarowa – jej powierzchnia była spękana, usiana pustymi i poprzewracanymi skrzyniami z zaopatrzeniem a także dezaktywowanymi droidami. Nigdy takich nie widziałem, jednak czułem głęboko w trzewiach, że były to cacka z tej militarnej półki.

-Droidy bojowe B1 – powiedział Palastal, jakby odczytując to niewypowiedziane pytanie
-Podczas wojen klonów Separatyści wyprodukowali takich miliony. Lepiej dla nas, żebyśmy ich przypadkiem nie aktywowali. – przyznał, w momencie gdy posadziłem maszynę na lądowisku i wydałem z siebie ogromne westchnięcie ulgi. Nie żebym w siebie wątpił, ale nie przypuszczałem, że nam się uda. A to była dopiero połowa drogi, bo trzeba było przecież jeszcze jakoś wrócić.
Kątem oka zerknąłem na Teemę, jakby chcąc upewnić się, że nic jej nie grozi. Miałem ochotę ją przytulić, mocno pocałować i triumfalnie orzec, że nam się udało, jednak nie zamierzałem dawać takiego popisu przed jej nowym mistrzem ani Palastalem, który zapewne ucieszyłby się z tego bardziej niż w ogóle powinien.

Zamiast tego, ograniczyłem się jedynie do pełnego zadowolenia uśmiechu.
-Daliśmy radę – przyznałem, podnosząc się z fotela i czując, że nogi mam zupełnie jak z waty. Musiałem podtrzymać się zagłówka żeby nie runąć jak długi. Gdy względnie się pozbierałem, zerknąłem na Dregę i wymierzyłem w jego stronę palcem.
-Za takie trasy to ja proszę o podwójną stawkę – westchnąłem, uznając że ryzyko życia było warte o wiele więcej, niż zamierzał mi zapłacić. A stawka mogła jeszcze urosnąć, zważywszy na to, co wydarzy się dalej.
Nie zdążyłem dodać nic więcej, bo w momencie gdy trap się opuścił, a BD śmiało wybiegł ze statku, rozległ się alarm. Syrena brzmiała tak, jakby od lat nikt jej nie używał, a sygnał urywał się i fałszował niczym najgorszy grajek po kilku głębszych. Jednak nie to okazało się rzeczywistym problemem.
-BD, co zrobiłeś?- spytałem, gdy robocik w panice powrócił na statek, a hangar obok nas otworzył się ze szczękiem.
-CO TY ZROBIŁEŚ, BD? – mój głos podniósł się, gdy w naszą stronę raźnie zaczął maszerować oddział droidów. Niektóre miały poodrywane ramiona, niektóre chwiały się zabawnie, jednak wciąż mimo tej swojej nieporadności były uzbrojone po zęby. Zaraz za nimi wytoczyło się kilka blaszaków, które po rozłożeniu otoczyły się polem ochronnym, a później z hangaru wysunęły się nieco masywniejsze droidy pomalowane na ciemniejszy kolor. Wszystkie maszyny zaczęły celować w naszą stronę, a ja przełknąłem głośno ślinę. Pierwszy raz w życiu doświadczyłem takiej ilość wojskowej technologii w jednym miejscu, jednak śmiało mogłem stwierdzić, że nie żałowałem że to wszystko mnie ominęło podczas tej dziesięcioletniej drzemki.
-Chyba nie jesteśmy tu mile widziani... – przyznałem cicho.

DETH


Złapałam się za głowę, gdy nasz jedyny środek transportu okazał się zostać uszkodzony. Nie dość, że przyszło nam się użerać z Zabrakami i tym całym Quintem, to jeszcze niedługo naszym śladem z całą pewnością ruszy Imperium.
Kossa był wspaniałym mężczyzną, który potrafił być zabawny a także inteligentny gdy tego chciał. Jednak w dniach takich jak ten, z trudem powstrzymywałam się przed tym aby nie ukręcić mu głowy. Już nawet nie chodziło o wciskanie się do zbyt ciasnej zbroi czy udawanie, że jest w stanie w ogóle w niej wytrzymać. Ale sam fakt rozwalenia jedynej przesłony, która osłaniała wnętrze kokpitu od chłodu i otchłani kosmosu, powodował, że ręce opadały.

Westchnęłam więc ciężko, w skupieniu otulając wywrę mocą i tworząc za jej pomocą drobną barierę, która pozwoliła nam wyrównać ciśnienie, gdy statek wzniósł się i ruszył w kierunku, z którego rozpoczęła się nasza przygoda na Dathomir.

-Leć nisko- poinstruowałam drugiego mężczyznę, z niepokojem wpatrując się w niebo, jakby zaraz miały na nim pojawić się gwiezdne niszczyciele. Pewnie admirał wysyłał już w naszą stronę całą flotę – czy po to aby odnaleźć zaginioną inkwizytorkę (w co wątpiłam), czy aby zaprowadzić porządek z Kossą i Reą po tym jak poniosłam porażkę (to już było bardziej prawdopodobne). Nie musiałam korzystać z Mocy, by wiedzieć że niedługo się pojawią. A w naszym interesie było zniknąć zanim choćby jeden TIE wyskoczy z nadprzestrzeni.
W końcu silniki wydały z siebie stłumiony chrzęst, a kontrolki zapłonęły na różne kolory, migając naprzemiennie. Lecieliśmy już tylko na samych oparach i chyba tylko cudem udało nam się wylądować i nie rozbić gdzieś o wysokie, strzeliste skały Dathomiry.
-Nie mamy czasu na naprawy i przepływ paliwa. Imperium niedługo tu będzie – mruknęłam, prostując się i rzucając mężczyznom oceniające spojrzenie. Mój pomysł był głupi, bardzo głupi, ale na tą chwilę nie mieliśmy innego wyjścia.
-Co zamierzasz? – spytał Quint, zauważając moje spojrzenie, jednak nie kłopotałam się z odpowiedzią na to pytanie.
-Za mną – odpowiedziałam tylko, opuszczając statek i kierując się w stronę TIE Fightera, którym przyleciałam. Mały statek z kulistą kopułą pilotażową i dwoma skrzydłami w kształcie liter T nie był przystosowany do pomieszczenia więcej niż jednej osoby, jednak w sytuacji w jakiej się znaleźliśmy, był lepszy niż cokolwiek innego. I jako jedyny z pojazdów na tej zaszczanej planecie, był w stanie wzbić się w powietrze i dolecieć kawałek dalej niż za najbliższe wzgórze.

Quint posłał mi zaskoczone i pytające spojrzenie, zapewne orientując się już do czego zmierzam i mając zamiar kategorycznie zaprzeczyć. Widok który rozpostarł się na niebie, skutecznie zamknął mu usta bowiem nad naszymi głowami zamajaczyły sylwetki imperialnych krążowników, które właśnie opuściły nadprzestrzeń. Za kilka minut zaroi się tu od żołnierzy, którzy nie będą na tyle mili by zadawać jakiekolwiek pytania.
-Właźcie. Oboje- powiedziałam bez słowa sprzeciwu, samej wspinając się na konstrukcję i zajmując miejsce za sterami. Zaraz za mną wcisnął się Quint, a gdy dołączył Kossa, niemalże wbiłam się w kontrolki naprzeciwko mnie. Musiałam mocno wciągnąć brzuch aby być w stanie jako tako ułożyć się i rozpocząć procedurę startową. Pocieszające było jednak to, że tej dwójce było równie niewygodnie jak i mi.
-Nie mam czym oddychać – stęknął Quint, starając się jakoś ułożyć. Wzdrygnęłam się, gdy jego dłoń przesunęła się po moich plecach, jednak nic nie odpowiedziałam. Później mu ją odrąbię, gdy tylko znajdziemy się w bezpieczniejszym miejscu.
-Nie jestem gejem, ale nawet ja czuje jak bardzo leżenie na sobie jest gejowskie – Kossa również wtrącił swoje dwa grosze, a szczękot resztek zbroi, które miał na sobie obwieścił mi, że próbuje się odsunąć. Quint także spróbował wcisnąć się jak najbardziej w bok kabiny, jednak i tak niewiele to dało.
-Panowie, nie wiercić mi się tu w tej chwili – westchnęłam, podrywając TIE do lotu a następnie kierując się w stronę gwiazd. Zamierzałam dolecieć na najbliższą planetę – jakakolwiek by ona nie była, byleby tylko uwolnić się z tej śmiertelnej pułapki. W jedną osobę było w tym statku dość klaustrofobicznie, ale mając przy sobie jeszcze dwóch rosłych mężczyzn było zdecydowanie aż nadto. Być może znalazłaby się jakaś dziewczyna, która piałaby z zachwytu w tej sytuacji – w końcu bycie wciśniętą między dwóch mężczyzn stanowiło mokry sen niejednej nastolatki, jednak w mojej głowie pojawiało się tylko jedno pragnienie i brzmiało ono: WYJŚĆ STĄD JAK NAJSZYBCIEJ.
-Proponuję się odwrócić – stęknął były Jedi gdzieś po mojej lewej stronie. Słysząc jakie mają zamiary, mocniej chwyciłam ster aby przypadkiem nie wypadł mi z dłoni.
-Zdecydowanie. Ale odwracamy się do siebie tyłem – stęknął Kossa.
-To raz, dwa, trzy! – na trzy obaj odwrócili się do siebie plecami. Nie powiem, obserwacja ich zażenowania zaczynała robić się nawet całkiem zabawna.
-Od razu lepiej. – skwitowali obaj niemalże jednocześnie.

Zawsze zastanawiał mnie ten fenomen, który panował u mężczyzn – względy osobnika tej samej płci były traktowane jak zniewaga, a każdy nawet nie podszyty żadnym podtekstem seksualnym gest był niczym rezygnacja z własnej męskości i deklaracja odmiennej orientacji. Choć sama deklarowałam się jako osoba gustująca w osobnikach płci męskiej, wątpiłam bym z taką agresją i paniką zareagowała w podobnej sytuacji, gdybym została wciśnięta w ciało innej kobiety. Byłoby niezręcznie, być może czułabym się nieco zażenowana, jednak przez myśl by mi nie przeszło, że w ten sposób straciłabym jakąś swoją wewnętrzną kobiecość.
Cóż, mężczyźni i te ich głupie samcze zachowania!

A gdyby tak…?

-Kossa… co ty robisz? – Quint wydał z siebie ostrzegawczy pomruk, starając się jakoś wykręcić głowę by rzucić ostre spojrzenie Kossie.
-Nie wiem, bo ja jestem tyłem do ciebie a nie zamierzam sięgać ręką do tyłu żeby sprawdzić o co ci chodzi – usłyszałam w odpowiedzi. Quint zamilkł na chwilę, na co uśmiechnęłam się niezauważalnie.
-Kossa… co mi się wciska w pośladek? – odpalił znowu tonem tak pełnym przejęcia i przestrachu, że miałam ochotę prawdziwie się zaśmiać.
Tym razem jednak mój łokieć musnął plecy Kossy, wyczekując jego reakcji. A później znowu pośladek Quinta, by wreszcie przenieść się na udo Kossy. Gdy mężczyźni wymieniali się podejrzliwymi spojrzeniami, a panika rosła z minuty na minutę, bawiłam się naprawdę świetnie. Może i byłam podła i okrutna, ale kto by tej komicznej sytuacji nie wykorzystał?!
-Dobra, skończcie już, bo zaraz ja się wam wcisnę. – mruknęłam, zauważając w wizjerze małą, złotą kropkę. No nareszcie! Planeta! I według odczytów była to moja ukochana Tatooine.

Nim Kossa zdążył odpowiedzieć i wprawić w zażenowanie całą naszą trójkę, postanowiłam szybko ukrócić jego starania.
-Czółkami do nosa oczywiście. Jak nie skończycie jęczeć. Umówcie się na randkę może jak już wylądujemy.
-Na żadną randkę! Nie moja wina, że on ciągle nie potrafi dać mi spokoju! To że ty z nim wytrzymujesz nie znaczy że ja muszę! – jęknął Quint, starając się jeszcze bardziej wbić w ściankę, żeby odsunąć się od Kossy jak najdalej.
-PILOT TO MOJA DZIEWCZYNA WIEC ZABIERZ TE RĘKĘ ZANIM WYLĄDUJEMY NA MUSTAFAR – Kossa zaczynał powoli tracić cierpliwość, co oznaczało że lepiej zakończyć tą zabawę nim będzie za późno. Cóż, chyba czas skończyć ich cierpienia, choć bawiłam się naprawdę przednio.
-Dobra przyznaję się, to ja. To ja was męczyłam od początku. Jesteście tacy pocieszni, że nie mogłam się powstrzymać. Taka urocza z was parka.- zaśmiałam się, na co odpowiedziała mi obrażona cisza z tyłu. Przynajmniej przez resztę podróży panował względny spokój i dopiero, gdy udało nam się wylądować bez większych ekscesów na piaskach Tatooine, Quint wystrzelił ze statku jako pierwszy, ciesząc się że droga przez mękę w końcu dobiegła końca. Rzuciłam Kossie przepraszające spojrzenie a potem, delikatnie całując go w policzek na przeprosiny, sama wydostałam się na zewnątrz z lubością przeciągając zesztywniałe ciało i biorąc głęboki wdech. Słowo daję, jeszcze chwila spędzona w tym statku, a zaczęłabym krzyczeć z rosnącej frustracji. Chyba już nigdy nie wsiądę do tego okropieństwa. A będę musiała, bo zostawienie go w tym miejscu było jak proszenie się o kłopoty. Każde z urządzeń Imperium mogło zostać namierzone, więc najbezpieczniej byłoby rozbić statek a szczątki wrzucić gdzieś w grząski piasek aby planeta pochłonęła je na zawsze.

-Zajmę się statkiem – odpowiedziałam szczerze, patrząc na Quinta z powątpiewaniem. Nie byłam pewna czy można mu ufać, dlatego nie zamierzałam zostawiać go z maszyną, dzięki której mógłby odlecieć gdzieś w nieznanym kierunku, ściągając na nas kłopoty o których nawet wolałabym nie myśleć.
-Spotkamy się w Mos Eisley. Wiesz gdzie. – rzuciłam w stronę Kossy, po chwili zastanowienia rozpinając ciemną pelerynę, którą zawiesiłam mu na ramionach. Lepiej żeby nie paradował z gołymi pośladkami tu i ówdzie.

Co prawda na Tatooine nie takich dziwaków widywano, jednak bywali tu i tacy, którzy szukali sprzeczki i zwady z każdego nawet błahego powodu. A nagi przeciwnik mógł być idealnym błahym powodem.
Tak jak powiedziałam tak zrobiłam, zaraz ponownie znalazłam się w maszynie a następnie wystartowałam, lecąc w kierunku głębokiej pustyni.
Z pewną melancholią wpatrzyłam się w pustynne wydmy smagane wiatrem, w stado eopie, które wolno maszerowały w stronę najbliższych farm wilgoci. Miejsce to było niegościnne, a jednak potrafiło zachwycić. Podwójne słońca górowały nad tą niegościnną równiną, a gdzieś pod piaskami wolno przesuwały się potężne smoki Krayt. Nawet w powietrzu czułam ich obecność, widziałam delikatne fale piasku, które powstawały wskutek ich podziemnego ruchu. Nikt nie zapuszczał się w te tereny, co czyniło je idealnymi dla potencjalnych zbiegów.
TIE miękko zanurkował, w momencie gdy uruchomiłam katapultę, a czarne skrzydła z łoskotem rozbiły się o wydmy a później zostały pochłonięte przez pustynię.
Droga do Mos Eisley nie była wcale prosta; choć udało mi się „uprosić” jednego z farmerów o pożyczenie eopie, stworzenie wciąż nie poruszało się tak szybko, jak śmigacz. Pozostało mi więc jedynie mieć nadzieję, że gdy w końcu dotrę do miasta, zastanę Kossę i Quinta we względnej całości.

Awatar użytkownika
Einsamkeit
Posty: 94
Rejestracja: sob kwie 24, 2021 5:22 pm

Re: Telos: The Dark Side awakens [2os., Star Wars,

Post autor: Einsamkeit »

TEEMA

Mimowolnie wstrzymałam oddech, gdy Lassie zagłębił się w pas asteroid i szczątków statków. Na pokładzie zapanowała idealna cisza - Palastal wypił ukradkiem pół butelki whisky, a Drega stał za fotelem, wbijając zbielałe kłykcie w oparcie. Ja sama siedziałam na miejscu, nie śmiąc nawet drgnąć o milimetr - tak jakby jakikolwiek ruch poza działaniem pilota miał wpłynąć na równowagę nie tylko naszego statku, ale też wszechświata. Jednocześnie trudno było nie wpatrzyć się w stalowoszarą łunę Kadian Prime, stopniowo coraz bardziej rozlewającą się w polu widzenia, gdy tylko zagłębiliśmy się w ten labirynt ciał. Było w tym widoku coś niesamowitego - planeta rozpuszczała się, odsłaniając przed nami rozżarzone jądro. Nie jaśniało jednak tak jasno, jak słońce - wręcz przeciwnie, zdawała się być przygaszona. A mimo to wciąż rzucała żółte światło, stopniowo zmieniające się w coraz bledsze i jaśniejsze.
Im bliżej byliśmy, tym trudniej było nie usłyszeć tej dziwacznej, specyficznej muzyki - to miejsce przypominało pustynię Mocy, gdzie wiatr poruszał ziarenkami piasku, naładowanymi energią. Nie była ani dobra, ani zła. Nie przypominała Dathomiru, na wskroś przesiąkniętego bólem i odwiecznym cierpieniem, wyrytym i wydrapanym w poczerniałych skałach. Była czymś całkowicie innym i obcym.
Ta muzyka - melodyjna, monumentalna i powolna - zdawała się zgrywać z ruchem jądra planety, jakby to jego ruch wywoływał ten dźwięk; jednocześnie miałam wrażenie, że przemawia do nas Kadian Prime - kimkolwiek lub czymkolwiek był ten byt.
Ona hipnotyzowała. Przywoływała do siebie. Sprawiała, że pragnęłam zagłębić się w jej obecności i stopić, wręcz scalić z Mocą. Stać się częścią całości, równie małą, co ziarnko piasku na wietrze czasu.
Chociaż jądro planety nie poruszało się szybko - byłoby to niemożliwe - to miałam wrażenie, że czas paradoksalnie przyspieszył, a my sami postarzeliśmy się o co najmniej kilkaset lat. Wraz z tym pojawił się kolejny irracjonalny strach: co zobaczymy, gdy tylko wrócimy?
Czy układy i gwiazdy zmienią swoje miejsce? Czy zamiast starych tras przelotowych ujrzymy całkowicie inne, nowe drogi? Czy Telos będzie jeszcze istniał?

Tutaj wszystkie wizje i sny stają się prawdziwe.

Potrząsnęłam głową, próbując oderwać się od tego głosu - równie monumentalnego, spokojnego i opanowanego, co muzyka w tle. Stapiał się z nią. Był jej częścią. Był… jednym i drugim. Zamiast tego próbowałam wsłuchać się w silniki statku - dźwięk mniej obcy, a znacznie bardziej bliski, nie doprowadzający do szaleństwa. Wpatrzyłam się w jaśniejsze, stalowoszare plamy widoczne z góry; czyżby była to woda, nad którymi unosiły się mgły? Całość Kadian Prime intrygowała. Nie widziałam jeszcze takiej planety.
Była pusta. Opustoszała. Dosłownie - z takiej wysokości Cytadela wyróżniała się, stanowiąc platformę wśród morza wody i piasku. Nietrudno było ją zauważyć.

Gdy wydostaliśmy się z tych gruzowisk bez draśnięcia, trudno było się nie uśmiechnąć. Lassie imponował mi coraz bardziej - bowiem to, co właśnie zrobił, można było nazwać istną maestrią lotnictwa i nie byłoby w tym ani krztyny przesady. Wątpiłam, by wielu pilotów było w stanie dokonać czegoś takiego, zwłaszcza bez wsparcia elektroniki.
Niesamowite.
Dopiero po tym poczułam, że siedziałam wyprostowana, jakby kij mi w tyłek wsadzili i poprowadzili co najmniej do kręgosłupa; z cichym westchnieniem ulgi zapadłam się w fotel, rzucając Lassiemu czuły, zadowolony uśmiech. Boże, jaka ulga. Po tym spojrzałam na widok, jaki rozpościerał się przed nami. Lądowisko było wąskie, odkryte, stanowiąc prostą platformę przed budynkiem. Gdybyśmy zrobili kilkanaście kroków, moglibyśmy wraz z Lassiem udać się na plażę, która była dosłownie o rzut kamieniem. A to w tej chwili nie wydawał się być głupi pomysł. Co prawda niebo było zasnute białymi chmurami, lecz nie lepiej było z ziemią; spomiędzy mgieł widać było pałki wodne i trzciny, delikatnie wskazujące miejsce, gdzie zacierała się granica piasku i wody.
- Dobra robota, młody. Dostaniesz niezłą premię, jak wrócimy - mruknął Drega. - Palastal, dawaj te maski. Im szybciej, tym lepiej.
- Świetnie się spisałeś - stwierdziłam, nadal się nie ruszając ze swojego miejsca. Dopiero po chwili się podniosłam - nie, wręcz zerwałam się na równe nogi, słysząc wycie aktywowanego alarmu, a dłoń automatycznie powędrowała do miecza.
- Po co im dedykowane przepustki na lądowisko na takim zadupiu!? - słyszałam kiedyś o tym od Ceress. W miejscach odludnych, bez ludzkiej załogi, stawiano na zautomatyzowane rozwiązania. Dostęp do tamtejszych lotnisk miały tylko i wyłącznie nieliczne, wybrane statki z wgraną już przepustką; elektronika rozpoznawała maszyny i przepuszczała pilotów dalej, lub… cóż… nasyłała na nich droidy. Nietypowe rozwiązanie, co nie znaczy, że nieskuteczne. Ktokolwiek chciał wylądować tutaj… raczej szybko podrywał się z powrotem w powietrze. A sądząc po tym, jak te droidy wyglądały, ktoś już podjął wcześniej taką próbę, co nie znaczyło, że skuteczną. Siłą rzeczy zastanawiałam się, czy nie wpadniemy gdzieś na ciało tego nieszczęśnika.
- To nie jest wina BD. Lasena, poderwij statek, żeby go nie trafiły! - Drega sięgnął po maskę, ułożoną przez Palastala na stole; bez słowa zgarnęłam swoją, podobnie jak Palastal, nim wyszliśmy na zewnątrz. W sumie dobry pomysł. Jeszcze by się okazało, że nie ma czym oddychać. Rozsądniej było nie umrzeć w ciągu minuty - może dwóch po wyjściu ze statku, nie?
- Dlaczego nie mówiliście że to złe lądowisko? - jęknął Lassie, zawracając i podrywając statek do lotu na pełnym ciągu silników.
- Bo to jest to lądowisko! - odkrzyknął Drega, uruchamiając miecz. Pokręciłam głową do siebie, poprawiając maskę i uruchamiając swój. Sądząc po ilości droidów, skumulowanych na tej powierzchni - Zaan miał rację. Żadne inne miejsce nie byłoby raczej tak chronione.

Świat rozmył się w deszczu promieni blasterów; znów wszyscy zgrywaliśmy się w jednym rytmie - trójka nowopoznanych Jedi i ich pilot. Co i rusz wymijaliśmy powoli narastające pagórki złożone z połamanych, pociętych lub przestrzelonych droidów.
- Ty bierz tych dwóch, my się zajmiemy tamtymi największymi - dosłyszałam jeszcze. Uniosłam wzrok, przyglądając się dwóm droidom, otoczonym polem ochronnym; to w ich stronę kierowali się Drega i Palastal. Ja zaś miałam naprzeciwko siebie dwa wysokie, pomalowane na ciemny szary kolor droidy; kojarzyłam je niejasno. Już wcześniej je widywałam, lecz były one rzadkie, wyjątkowo rzadkie, i zwykle strzegły najbardziej zaawansowanych budynków w rodzaju siedzib rządowych na co bogatszych planetach.

Zadaj sobie ważne pytanie… gdzie leży granica między kontrolą a ochroną?

- Nie powinno cię tu być.
W porównaniu do nich obu byłam małą figurką gdzieś na poziomie ich kolan; obrót rozciął stawy w płynnym, gładkim ruchu, gdy ich rozczapierzone dłonie ominęły mnie zaledwie o włos. Gdzieś nade mną śmignął promień blastera; wyskoczyłam w górę, chcąc odciąć im ręce, jednak droidy przewidziały to, zmuszając mnie do odskoczenia w bok.
- Nadal żyjesz?
- Sama się zastanawiam, jakim cudem
- mruknęłam do siebie. Czekałam. Czekałam, aż schylą się do mnie i spróbują sięgnąć mnie dłonią.
Po chwili syk topionego metalu zmieszał się z wonią smaru. Kolejne cięcie pozostawiło głęboką, rozżarzoną rysę na szyjach.
- Uszkodzenie krytyczne. Uszkodzenie krytyczne. Uszkodzenie krytyczne - głos droidów wkrótce ucichł, gdy głowy potoczyły się po lądowisku. Obejrzałam się za siebie; Drega i Palastal właśnie dokańczali dobijać opancerzone droidy. Właściwie cieszyłam się, że to wzięli na siebie. Zgasiłam miecz, zanim trąciłam butem jednego z tych przygłupich droidów, które wyglądały jak przerośnięte lampki nocne.
- Roger roger! - zapiszczał ten szturchnięty, zanim zgasł. Hmm. Nachyliłam się do niego, sięgając po broń. Nie była w złym stanie… a gdyby…
- Dobrze kombinujesz. Pozbieraj broń, żeby nie wystrzeliła, a resztę droidów zepchnij na bok, żeby młody miał gdzie wylądować - dosłyszałam głos Dregi. W sumie fakt; rozejrzawszy się, uprzytomniłam sobie, że z tych droidów nie zostało już dosłownie nic. Tylko skwiercząca kupa złomu, który nadal mógł wystrzelić z blastera, gdyby tylko któryś z nich się ruszył. A życie lubiło być przewrotne.
Szczęście, że było nas troje; gdyby nie Palastal i Drega, całość zajęłaby mi znacznie dłużej. Droidów było bądź co bądź sporo - a broń była dość trudna do wyzbierania. Niektóre z nich były tak mocno splątane ze sobą, że przypominały jakąś instalację artystyczną rodem z koszmarów. Niestety pamiętałam niektóre z nich - Ceress była niepoprawną miłośniczką sztuki, a po jednym z wernisaży miałam wyjątkowo przerażające sny. A ja po prostu chciałam wtedy pójść do kina…

Kiedy droidy spoczęły ostatecznie z boku, a broń została rozładowana, zabezpieczona i ułożona, Lassie wylądował.
- Ja idę do środka. Wy, dzieciaki, siedzicie tutaj i nigdzie się nie ruszacie. Palastal idzie ze mną. Jakieś słowa sprzeciwu? Sugestie? Nie? - ton Dregi sugerował, że nie zostało wiele do dyskusji.
- Możemy chociaż iść na plażę? - obejrzałam się za siebie. Co zrobić, było wyjątkowo ciepło. No a woda może nie okaże się być kwasem albo jakąś bezbarwną lawą.
- Tylko bądźcie pod komunikatorem. BD-3 niech sprawdzi wodę, zanim w ogóle pomyślicie o włażeniu tam. Jak wam z ręki zostaną same kości, to nie przychodźcie i nie płaczcie - chwilę później szaty rozwiały się na wietrze, gdy obaj mężczyźni skierowali się w stronę bramy. Palastal brzęczał z każdym krokiem jak obwoźny sklep monopolowy. Zerknęłam na Lasenę w bladym uśmieszku.
- Pewnie nie tego się spodziewałeś, kiedy wpadłeś na mnie i Quinta - stwierdziłam, kierując się w stronę plaży. Dawno nie widziałam czegoś tak kojącego - mgły nadal wisiały nisko nad powierzchnią wody, delikatnie je rozjaśniając; czyste, przejrzyste dno ujawniało tylko szarawy piasek.
Ten świat ograniczał się w zasadzie tylko do czterech kolorów - do szarości, zieleni i czerni po biel kończąc. I tyle. Tylko tyle.
- To prawda, raczej nie przypuszczałem, że moje życie stanie się tak szalone i że jednego dnia będę musiał przelecieć przez pas szczątków, a zaraz potem zaczną strzelać do mnie całe zastępy droidów.- przyznał z rozbawieniem Lassie, wbijając wzrok w plażę przed nami. - Ale to całkiem miła odmiana- zauważył, przenosząc spojrzenie na mnie. Uśmiechnęłam się lekko do siebie.
- Ja też nie. Ale przynajmniej mamy za friko pełną lodówkę i bonus w łazience. Swoją drogą, świetnie ci poszło pilotowanie przez ten pas szczątków - przyznałam, zanim spojrzałam na BD-3.
- Zakładam, że mogę ściągnąć buty? - zagadnęłam robocika. Coś znów zapiszczał, podskoczył i pobiegł w stronę Lassiego. Sama nie byłam pewna, jak to odczytać.
- BD mówi, że jest bezpiecznie. Tak z 70% pewnością- odpowiedział Lassie, pozwalając robocikowi wspiąć się na jego ramię i umiejscowić na barku.
- Mały boi się wody, dlatego się do niej nie zbliża- wyjaśnił z rozbawieniem. Pokiwałam głową w zamyśleniu.
- Siedemdziesiąt procent to nadal nie sto - mruknęłam do siebie, kręcąc głową. Z ciężkim westchnieniem odwróciłam się plecami do wody, rzucając długie, przeciągłe spojrzenie na budynek cytadeli, górującym za Lassiem. Nie podobało mi się to miejsce, mimo złudnego spokoju. Było tu pięknie, ale…
- Skoro nie mogę nawet się potaplać w wodzie, to nie wiem co mam robić - zamarudziłam, mijając jego i BD-3, zanim zaczęłam rozglądać się po płycie.
- Myślisz, że chociaż będzie coś ciekawego w tej kupie złomu? - niestety, szybkie, pobieżne oględziny wskazywały, że nie ma tu niczego ciekawego. Cała płyta była bardzo uporządkowana, pomijając stosy z ciał droidów.
Lassie wzruszył ramionami, również rozglądając się wkoło.
- Podejrzewam, że to miejsce może mieć jakiś skryty potencjał. Nie bez powodu zostało usunięte z map. I nie bez powodu chroniło go tyle blaszaków - zauważył spokojnie, rzucając wodzie pełne niepewności spojrzenie. Sam również nie odważył się do niej wejść. Westchnęłam ciężko, siadając na krawędzi wejścia do statku, nogi opierając o trap.
- No nie wiem. To Cytadela, gdzie uwięziono Jedi, mających wizje - wyjaśniłam, wgapiając wzrok w odległe wody. - Pewnie nie wiesz, ale Jedi… ludzie wrażliwi na Moc… mają różne talenty. Niektórzy potrafią świetnie latać, naprawiać maszyny, używając Mocy, albo są świetni w walce na miecze. A niektórzy miewali wizje, dotyczące przyszłości. Środki ostrożności wydają mi się bardzo minimalne, zupełnie jakby założyli, że ci ludzie i tak nie spróbują uciec.
Lassie usiadł obok mnie tak, bym mogła się o niego oprzeć. Z czego zresztą ochoczo skorzystałam, bo czemu nie? Oparłam głowę o jego ramię, wsłuchując się w jego głos. Zresztą jego bliskość sprawiała, że rzeczywistość tutaj wydawała się być mniej straszna.
- Trudno mi uwierzyć w to, że to miejsce to tylko cytadela - zauważył. - Ale jeśli chcesz, mogę pouczyć cię nieco o statku. Widziałem, że czytałaś książkę o naprawach. Uważam, że czasem lepiej uczyć się w praktyce niż w teorii- dodał. Uśmiechnęłam się lekko do siebie. Lekko poklepałam dłonią jego kolano.
- Drega mi ją wcisnął mówiąc, że powinnam być dla ciebie pożyteczna - odparłam szczerze. - Ale to brzmi jak dobry pomysł. Od czego zaczniemy?
Lassie zaśmiał się cicho, kręcąc głową.
- Mogłem się domyślić. To chyba najnudniejsza książka od której można zacząć - wyjaśnił, po chwili rozglądając się po statku. - Umiesz pilotować? Myślę, że najlepiej zacząć od poznania swojej maszyny - stwierdził i uśmiechnął się szeroko. Zaśmiałam się cicho, również rozbawiona jego uwagą.
- Zaczynam dochodzić do wniosku, że zrobił to specjalnie - odparłam, podnosząc się z miejsca. - Chodźmy zatem, kapitanie.
Lassie skinął głowa, podnosząc się i ruszając w stronę kokpitu, tam wskazał mi siedzisko pilota, sam stając tuż za mną. Rozsiadłam się na miejscu, próbując się dopasować. Co innego było siedzieć jako pasażer, a co innego jako pilot. Sama perspektywa tego, że teraz to ja siedziałam za sterami, była… dziwna. Niecodzienna. Wręcz niezwykła i nie potrafiłam się do niej przyzwyczaić. Świat wydawał się skurczyć, ograniczać tylko do otoczenia przede mną i z boków, jak gdyby ograniczało się też moje pole widzenia.
- Latałaś już kiedyś?- spytał z zaciekawieniem. Pokręciłam tylko głową, że nie.
- Wiesz, jakoś nigdy nie było ku temu sposobności - wyznałam z bladym uśmieszkiem, zanim skupiłam się w pełni na tym, co mówił mi Lassie.



KOSSA

Cała ta podróż była koszmarem. A to nawet było bardzo duże niedopowiedzenie z mojej strony. Nie miałbym nic przeciwko temu czułemu mizianiu mnie po plecach czy pośladkach, gdyby nie to, że nie miałem pewności, czy to Quintowi krecik puka w taborecik, czy raczej jednak nie odwrócił się do mnie plecami - wbrew swojej deklaracji - i krecik okazywał się być czymś innym.
Wolałem nie wiedzieć i nie wnikać. Mimo, że gość okazał się być na tyle pojętny, by po pierwsze, nie podskakiwać ani mnie, ani Deth, a po drugie, nie protestował przeciwko wskoczeniu do TIE tylko się dostosował, o tyle nadal go nie znałem, by móc z czystym sumieniem stwierdzić, że chłop nigdzie mi nie spierdoli. Dlatego też, ledwie tylko Deth odrapowała mnie swoim płaszczem niczym całunem pogrzebowym, klepnąłem go w plecy w szerokim uśmiechu.
- No, kolego. To idziemy do banku. Udawaj mojego ochroniarza - oznajmiłem, zanim cmoknąłem czule Deth i poczłapałem pierwszy. Szczęście, że była równie niewysoka co ja - płaszcz mniej więcej mnie zakrywał na tyle, by nie ujawniać, że jestem pod spodem nagi. Chociaż nie mogłem mieć gwarancji, że gorący podmuch pustynnego wiatru nie ujawni światu więcej, niżbym chciał.
- Do banku?- Quint uniósł jedną z brwi wysoko ku górze, wyraźnie wątpiąc w to, bym miał przy sobie chociaż pół złamanego kredytu.
- Bardziej sądziłem, że spróbujesz kogoś zamordować i okraść.
- Na pustyni? - teraz ja spojrzałem na niego jak na wariata. Po chwili rozejrzałem się wymownie. Nigdzie nie było żywej duszy, poza leniwie przesypującym się i osuwającym piaskiem. Nie wnikałem, czy pod naszymi stopami coś się kręciło, wiło albo łaziło - dopóki nie zamierzało nas zeżreć, wszystko było w najlepszym porządku.
- Nie wiem jak ty, ale nie sądzę, że okoliczni wieśniacy zapierdalający za kredyta dziennie na farmie skraplaczy mieliby aż tak wartościowe oszczędności, bym chciał kiwnąć palcem - skwitowałem, pomijając milczeniem fakt, że nie widzieliśmy po drodze nawet farmy skraplaczy.
- To skąd masz tu konto w banku i oszczędności?- spytał mężczyzna, nadal marszcząc brwi i próbując go zrozumieć. Otworzyłem szeroko usta, gotów mu czymś dopiec, zanim się zastanowiłem, w jak najbardziej prostych słowach przekazać Jedi, że reszta świata miała pojęcie na temat “pracy” a co ważniejsze, “wypłaty”. Bo w sumie fakt, co on, jako były Mistrz, mógł o tym wiedzieć? Cholera, o tym nie pomyślałem. Przecież członkowie Zakonu nie mieli płacone za bycie członkiem Zakonu, podczas gdy Imperium chociaż opłacało pracę Inkwizytora tak w miarę uczciwie. W miarę. W zasadzie, jakby się zastanowić, to dla Zakonu zapierdalało się na czarno - nie dość, że jak murzyn, to jeszcze bez żadnej umowy. I do tego z mglistą obietnicą awansu na Mistrza. Kiedyś. Nie wiadomo kiedy, ale w przyszłości. “Członkowie Rady rozpatrują pańską kandydaturę” i “panie Kossa, bycie Mistrzem jest dla członków zarządu, dla pana jest tytuł Rycerza” oraz moje ulubione “Kossa, Mistrzem zostanie jakiś normalny człowiek, a nie taki psychopata jak ty”. Phi. Bywali przecież gorsi. Na przykład taki Mistrz Windu. On zdecydowanie nie był normalny.
- Wiesz, podczas gdy Zakon dawał nam jedzenie, dach nad głową i te wszystkie szmery bajery, reszta ludzi musiała się dogadywać ze swoimi pracodawcami co do warunków zatrudnienia - zacząłem jak najbardziej łagodnym tonem. - I tak, widzisz, powstało prawo pracy. I pojęcie wypłaty. No wiesz, ja chcę kogoś, żeby pracował u mnie na farmie skraplaczy, przychodzi do mnie ktoś, kto mówi że okej, mogę u ciebie pracować, ja mu mówię “dobra, jesteś zatrudniony”, i on przychodzi i pracuje, a ja mu na koniec daję pieniądze, bo dzięki jego pracy farma przyniosła większe obroty niż jakbym pracował sam. Więc ja pracowałem w ten sposób. No, nie na farmie skraplaczy, ale mi płacili za to, co robiłem, podczas kiedy ty tyrałeś w Zakonie za darmo - kontynuowałem, przedzierając się przez kolejne piaskowe wzgórze. W oddali widniało gdzieś Mos Eisley. Póki co było daleką kropką, ale i tak całość przedstawiała się w miarę obiecująco, zwłaszcza że nie powinniśmy byli się rzucać zbytnio w oczy. Co prawda koleś we wdzianku Mistrza Jedi z mieczem, widocznym przy pasie, był trochę problematyczny, ale Mos Eisley miewało pewne zalety - na przykład ciasne, wąskie uliczki, w których można było szybko i dyskretnie komuś dać w łeb, ściągnąć mu ubrania i wtopić się w tłum.
Zmarszczyłem brwi, widząc jak Quint potarł palcami czoło. No co jest? Nie o to mu chodziło?
- Uwierz mi, nie wyglądasz na kogoś, kto zajmuje się uczciwą pracą. - stwierdził. -A już na pewno nie na kogoś, kto miałby jakieś oszczędności. Myślałem, że żyjesz akonto swojej dziewczyny.
- No chyba żartujesz. W życiu by mi nie dała pieniędzy na narkotyki - odparłem z rozbrajającą szczerością.
Quint zatrzymał się na chwilę, a potem westchnął głęboko. Przewróciłem oczami. Znałem ten typ. Oni wszyscy zawsze wzdychali ciężko, jakby mieli wyrazić bardzo znaczącą, wręcz trudną lub obraźliwą opinię.
- Ta, jesteś dokładnie taki jak się spodziewałem. - odpowiedział tylko. Pokręciłem tylko głową. Trafiliśmy na całkiem uroczą porę dnia - pomalutku zachodziło słońce. Przynajmniej jedno z nich.
- Cieszę się, że nie miałeś bardziej wygórowanych oczekiwań - stwierdziłem, robiąc z dłoni daszek. Co prawda słoneczko przyjemnie grzało, ogrzewając przymrożony na Dathomirze tyłek, ale z drugiej strony - to drugie słoneczko przede mną nadal świeciło mi w oczy.
- Patrząc na ciebie, nie miałem żadnych oczekiwań- skwitował Jedi. Pokiwałem tylko z uznaniem głową. No, nareszcie jakiś mądry człowiek się trafił w tym Zakonie.

Mos Eisley jak zawsze tętniło życiem. Z pewnej strony to lubiłem, takie miasta w końcu były bardziej żywotne i ławiej było zniknąć w tłumie, a z drugiej strony - pomyślałby kto, że miasto na środku jebanej pustyni powinno być martwe. W większości przypadków zresztą tak było. Podczas swoich podróży mijałem co najwyżej wieśniaków na farmach, grabiących piasek (nadal nie wiedziałem, czemu, ale niektórzy jeszcze kładli kamienie i najwyraźniej złożyli śluby milczenia, ewentualnie przebili już magiczną barierę wieku 70 lat, w którym przestawało się słyszeć otoczenie), albo uśpione miasteczka, złożone z rzędu kilku domków na krzyż. Okazjonalnie wioski Tuskenów, które zawsze traktowałem ogniem i mieczem, jak Darth Vader przykazał.
- Szybcy są - mruknąłem, wpatrując się w grupkę klonów przede mną. No, przed Quintem też, ale aktualnie nie poczytywałem go za element otoczenia, raczej jak coś, co przylepiło mi się do tyłka i za mną szło. Czyli postrzegałem go w kategoriach pozytywnych. Zanim klon podszedł bliżej, machnąłem ręką w pozornie olewczym geście.
- On jest ze mną - rzuciłem najbardziej lekceważącym, pełnym wyższości tonem głosu, jakiego zwykłem używać wobec mniej istotnych podwładnych. Mężczyzna skinął głową i wrócił do swoich towarzyszy na posterunek.
W końcu czy to nie była gra pozorów? Trzymaj głowę wysoko, dupę zaciśniętą, mów najbardziej lekceważącym tonem głosu i patrz na maluczkich ludzi tak, jakbyś był wysoko, a z pewnością będą postrzegać cię za kogoś ważnego.
- Dobra, kolego, teraz dupa cicho - syknąłem do Quinta, gestem wskazując mu drogę - w stronę jednej z bardziej wąskich, ciasnych uliczek. Musiałem się zastanowić, co zrobić. I cholernie chciało mi się zapalić.
Jedyną racjonalną myślą było - oprócz wycieczki do banku - zagadanie kogoś, wciągnięcie go do ciemnej uliczki, danie mu w łeb i ściągnięcie ubrań. I to wydawało mi się w tej chwili najlepszym pomysłem. Z całą pewnością był lepszy niż próba znokautowania grupki klonów, która w tej chwili dyskutowała o wypadzie do kantyny.
- Przepraszam pana, czy wie pan którędy do Banku Centralnego? - zagadnąłem jednego z mężczyzn. Odpowiedział coś w niezbyt znanym mi narzeczu; pokręciłem głową, zanim zacząłem machać rękami wskazując różne kierunki. Mężczyzna wskazał palcem drogę na wprost i machnął dłonią w lewo, wyraźnie zniecierpliwiony.
- To tamtędy? - wolałem się upewnić, zanim strzeliłem mu z plaskacza w potylicę. Tuż po tym nachyliłem się nad nieprzytomnym ciałem, zręcznie rozpinając poszczególne zamki i guziki. Nawet nie trudziłem się, by najpierw ukryć ciało. W Mos Eisley ludzie już przyzwyczaili się nie zadawać zbędnych pytań.
- Przymierz, czy dobre - zwróciłem się do Quinta. Cóż, mogłem zawsze zmanipulować pracowników banku, żeby nie zadawali zbędnych pytań, ale kamer nie mogłem oszukać, nie?
- Chyba żartujesz - Quint obruszył się, z obrzydzeniem patrząc na łachmany. - W życiu tego na siebie nie założę.
- Ale delikatny jesteś - burknąłem, idąc prosto, jak gość nam wskazał. Kolejna ofiara napatoczyła się sama - w zasadzie koleś wyskoczył na nas z nożem i rozłożył się po sekundzie, nawet nie zauważając lepy sprzedanej mu na dziób. Albo death stick dziabnął go bardziej niż zakładał, albo koleś miał naturalne tendencje samobójcze.
- Albo naćpany, albo najebany - mruknąłem do siebie, przyglądając mu się. - No a ten, książę? Bo przypominam, że musimy iść do banku, a tam trzeba jakoś wyglądać. No, a bez urazy... - obrzuciłem go pełnym powątpiewania spojrzeniem - Ale wyglądasz chujowo i nawet banthy byś w tym nie poderwał.
Quint westchnął, ale posłusznie przymierzył najpierw jeden a potem drugi strój.
- No i gówno, nic nie pasuje - mruknął. W jednym prawie się utopił i musiałby cały czas trzymać palcami gacie, żeby nie zjechały mu z tyłka po postawieniu chociaż jednego kroku, a drugi trzeszczał ostrzegawczo, jakby wszystkie szwy miały zaraz eksplodować. Nie mogłem nie uśmiechnąć się z satysfakcją. Sprawiedliwość! Sprawiedliwość nadeszła! Najpierw ja próbowałem wbić się w strój Mandalorianina, a teraz to on miał problem z wdziankiem. No i kto powiedział, że karma nie istnieje? Hę? Hę?
Po chwili jednak westchnąłem ciężko, przypatrując mu się krytycznie. Satysfakcja przeminęła równie szybko jak moja pensja.
- No w sumie fakt - nawet ja, mimo mojego talentu wypierania rzeczywistości, musiałem to przyznać. - Wiesz co? Nieważne. Chodź. Jak w banku będą pytać za bardzo, to w razie czego lej ich najpierw w mordę, żeby im się te okularki na ryju stłukły - poinformowałem go, zanim ruszyłem naprzód.
Quint mruknął coś niezrozumiałego pod nosem, ubierając się znowu w swoją szatę, ale posłusznie człapiąc za mną. Dosłownie słyszałem to - na każdy jeden mój krok przypadało jedno człapnięcie. Człap. Człap. Człap. Człap.
- Myślę, że wystarczy że zdjąłbyś ten płaszcz. Widok twojego gołego tyłka sam wypali im oczy - rzucił za mną. Przewróciłem oczami.
- Oszczędzę światu widoku moich boskich pośladków- oświadczyłem, nie siląc się nawet na odwrócenie głowy i sprawdzenie, czy aby na pewno nie wpatruje się w mój tyłek. Pewnych rzeczy lepiej było po prostu nie wiedzieć.

Bank Centralny - pomijając to, że stał dokładnie w centrum Mos Eisley - górował i błyszczał nad całym miastem swoją wielką, strzelistą czarną wieżą, wyglądającą jak jakiś nieużyty asset Imperium. Tak jakby stwierdzili “eee nie, ta wieża nie pasuje do klimatu Nur, przeniesiemy ją gdzieś indziej” i uznali, że postawienie jej w środku pustyni byłby świetnym pomysłem.
- On jest ze mną - powtórzyłem, widząc jak strażnik bankowy sięga do swojego blastera na widok Quinta.
- Ale przecież - mężczyzna zaczął coś mówić; rzucone mu krótkie spojrzenie i sięgnięcie do miecza, który pozornie beztrosko trzymałem na widoku sugerowało, że jest debilem, by kłócić się z Jedi (to nic, że upadłym bardziej niż mniej), i za pięć minut będzie człowiekiem martwym. Z mojej perspektywy wychodziło na to samo.
- Nie mam czasu na tłumaczenie się dyrekcji banku, czemu ściąłem ich chujowo opłacanego pracownika, który w tym czasie mógłby żyć i szukać sobie lepiej płatnej pracy, w której mu nie grożą - rzekłem cicho, unosząc dłoń. Mogłem się bardziej postarać i być bardziej przerażający, niż tylko delikatnie podduszać gościa. Właściwie mógłbym to zrobić, gdyby nie fakt, że mi się nie chciało. Ech, a gdybym był Anzatem, to bym mu po prostu wsadził czułki do nosa i pogilgotał mózg. Niestety, życie nie było sprawiedliwe. Mnie pozostawało tylko duszenie ludzi. Właściwie jakby się zastanowić, mógłbym w ten sposób zarabiać na życie jako zabójca bogatych staruszków.
- Nie ma nic lepszego niż Jedi do ochrony, nieprawdaż? - zagadnąłem pozornie gawędziarskim tonem po przedstawieniu swojego celu wizyty. Skrytka 312? Ależ proszę, bardzo proszę.
- Ile chce pan wypłacić? - zapytała pracownica banku, klepiąc coś w swój komputerek. Wzruszyłem ramionami.
- Wszystko - odrzekłem nonszalancko. - Kredyty proszę podać mojemu koledze.
- To będzie dziesięć tysięcy kredytów
- stwierdziła, przenosząc spojrzenie na mnie.
- Ale miałem wcześniej ponad sto tysięcy na koncie - wykłócałem się.
- Tak, ale wypłacił pan pięćdziesiąt tysięcy, a później pan wrócił i wypłacił kolejne czterdzieści - wyjaśniła, odrywając wzrok ode mnie i wpatrując się w Quinta. Długie spojrzenie sugerowało, że lepiej, aby się jednak dobrze ubrał następnym razem. Ewentualnie nie leciała na dobrze zbudowanych, jasnowłosych byczków. Albo leciała. Sam nie byłem pewien. Ostatecznie byłem bardzo kiepski w odczytywaniu takich sygnałów ze strony osób pracujących w bankowości.
- A skąd to pani wie? Ja tu byłem i wypłacałem? - rozejrzałem się. - E, nie. W tej dziurze nawet nie da się dostać porządnych Death Sticków, nie mówiąc o Glitterstimach. Pewnie kasę wypłacałem gdzieś indziej, w bardziej rozrywkowym banku - stwierdziłem na głos.
- Pewne rzeczy - albo i co gorsza nagrania - lepiej, aby zostały tajemnicą, nie sądzi pan? - odrzekła z lekkim uśmiechem. Zmarszczyłem brwi, gotów się wykłócać, zanim uznałem, że gra nie jest nawet warta świeczki. Lepiej było stąd się zawinąć jak najszybciej i spadać, zanim Vader albo jakaś mądrzejsza Siostra czy Brat nie wpadną na pomysł, że warto sprawdzić, w którym banku miałem jakieś konto i nie spróbują się tam dodzwonić, żeby zablokować mi środki. Chociaż wątpiłem, by w ogóle trudnili się dzwonieniem czy wizytami osobistymi. To była bezduszna korporacja. A bezduszne korporacje miały to do siebie, że miały bardzo szybkie i wręcz bezduszne procedury.
Niemal bezgłośnie odetchnąłem z ulgą, gdy kobieta podała Quintowi naręcze kredytów. Teraz to musieliśmy znaleźć bardzo, ale to bardzo tanie ubrania. Stragan Jawów był w sam raz.
- Ale ma pani nagranie z momentu, jak wypłacałem? - zainteresowałem się. Kobieta pokręciła głową.
- Niestety, nagrania możemy udostępniać tylko organom ścigania - odrzekła.
- Co za czasy. Nawet porządnie zabawić się nie można, bo i tak nikt tego nie nagra - oświadczyłem poirytowany, odwracając się - nadal, bardzo ostrożnie, by powiewający płaszcz nie podfrunął zbyt wysoko - i odszedłem, licząc że Quint gdzieś za moimi plecami nie został przy ladzie, próbując wydębić od kobiety numer telefonu. Jednocześnie coś mnie oświeciło.
Nie żebym był normalnie ciemniakiem, ale w tym momencie mnie tak oświeciło, że bardzo, ale to bardzo przyspieszyłem kroku wychodząc z banku. I przyspieszyłem kroku jeszcze bardziej, zbliżając się do pobliskich straganów dość intensywnym tempem. Wzrokiem pobieżnie przeskanowałem tandetne koszulki, parciane gacie zawiązywane na sznurek i buty zaprojektowane w sam raz do spacerów na piasku, ale zdecydowanie nie przystosowane do normalnego chodzenia.
Nie. Nie kupimy niczego tutaj.
- Nie zapytali mnie o tożsamość - rzuciłem przez ramię, zerkając na Quinta. - A to znaczy, że wiedzą. Musimy się szybko przebrać i gdzieś skitrać. Co myślisz o pomyśle napadu na bank, żeby szybko zapłacić za jakiś pierwszy lepszy statek i zniknąć parę dni później? Bo nieironicznie to mi się wydaje świetnym pomysłem.
Nie byłem taki głupi, sugerując podobne pomysły otwarcie. Wiedziałem, jak to działa. Zawsze jakiś kretyn, liczący na kilka kredytów za informację, powtarzał ją innym - zwykle gościom z wielkimi blasterami. A czasami takim kolesiom jak ja. I nieironicznie ci kolesie zawsze mieli rację. Wiedziałem więc, że Siostra - lub Brat - pójdą tym tropem.
Byle nie Darth Vader. Chociaż słyszałem, że nie znosił piasku. A po kilku minutach na tej planecie zaczynałem już właściwie rozumieć, dlaczego.
- Kochanie. Idziemy na shopping - rzuciłem, zanim pociągnąłem Quinta za sobą, wciągając go między stragany. Klony akurat wybierały się na standardowe patrole. A nie było lepszego kamuflażu od stania na kartonie, świecenia dupą przed wszystkimi innymi kupującymi i wciskania na siebie przydużych gaci, które staną się za małe za 10 sezonów bo "jeszcze do nich dorośniesz". Człowiek, widząc taką ofiarę losu, automatycznie odwracał wzrok.

- Chcie pań coś kupić? Chcie - od razu rzucił się na nas jakiś skośnooki, niebieskawy ufoludek. Nigdy nie ufałem tym małym ufokom, nieważne czy byłem wtedy w Zakonie czy nie.
- A jakieś czarne ciuchy pan ma? - nie byłem zainteresowany. Ale bywałem uprzejmy.
- No gdzie? Na puśtyni? To udar będzie - sprzedawca pokręcił głową.
- Kolega ze mną to już go chyba dostał - mruknąłem, zerkając na Quinta.

Awatar użytkownika
Einsamkeit
Posty: 94
Rejestracja: sob kwie 24, 2021 5:22 pm

Re: Telos: The Dark Side awakens [2os., Star Wars,

Post autor: Einsamkeit »

----------------- OG WRÓCI OK. 10.07 -----------------------
Awatar użytkownika
Einsamkeit
Posty: 94
Rejestracja: sob kwie 24, 2021 5:22 pm

Re: Telos: The Dark Side awakens [2os., Star Wars,

Post autor: Einsamkeit »

PODSUMOWANIE

Opustoszały budynek, przynależący kiedyś do Zakonu, powoli zaczynał niszczeć. Gdyby ktokolwiek teraz wszedł do środka, to oprócz szczątków droidów na lądowisku i wewnątrz budynków - już brudnych i rdzewiejących, z niekiedy przeskakującymi przebłyskami elektryczności - zobaczyłby tylko co najwyżej ciemne, brunatne plamy na ścianach.
A gdyby zszedł w dół, na coraz głębsze poziomy Kadian Prime, dosłyszałby szept szaleństwa, krążący w umyśle niczym obsesyjna myśl. I ona pozostawała do samego końca niczym niewidoczne złe oko lub zawisły w ciszy złowieszczy chichot. Tutaj mrok miał swoją twarz - pustych już, a przeszytych na wskroś obłędem spowitych ciemnością oczu, wpatrujących się w sufit; twarz jego była wychudła i ziemista, odsłaniając kości, zaś palce, obecnie już z odchodzącym od kości mięsem, przypominały szpony.
Szaleństwo w tym miejscu oznaczało śmierć i rozbicie na milion kawałków. I nawet śmierć nie mogła go wymazać.
Kadian Prime przemawiał jednakże tylko do Jedi, jak gdyby sycąc się blaskiem rdzewiejącego pomarańczowego ostrza, pomału żółknącej zieleni i wciąż nieruchomego fioletu, wciąż stałego i pewnego, przekonanego o swojej słuszności. Wszakże Kadian Prime nie osądzał czyjejś moralności: czynili to użytkownicy miecza i Mocy.
Tutaj wielu z nich już się poddało, umierając jeszcze za życia. Korytarze, niegdyś pełne zgiełku, stały się ciche. Nie padały już przepowiednie, klątwy ani też nie odbijał się echem od ścian płacz ni kezyk. Losy Galaktyki stały się już nieznane, tak jak przekleństwa, rzucane pod adresem Zakonu. Udręczona matka odnalazła spokój; ten i ów złączył się wreszcie ze swoją ukochaną lub ukochanym. I tylko wypalone ślady na ścianie świadczyły o ich losie. Marnym, bo marnym, ale kto miałby odwagę im pomóc w tak zmieniającym się świecie?

Jednak Kadian Prime nie odchodził. Jądro planety, wypalające całą powierzchnię i pożerające cały wierzch, wciąż obracało się powoli i nieuchronnie, jak gdyby chciało powiedzieć "innego końca świata nie będzie".
Tam czas już się zatrzymał. Wnętrze budynku opanowała już idealna, niezmącona niczym cisza. Wysokie trawy kołysały się leniwie na cmentarzu, wzniesionym za budynkiem, daleko, daleko od morza.
Wszyscy ci Mistrzowie zostali pożegnani z szacunkiem przez swoich pobratymców; niektórzy z nich zyskali szansę, by wrócić do świata doczesnego, jednak był to los, który czekał bardzo niewielu.

Ale ten czas nie zatrzymał się ani dla Kelana Laseny, ani dla Teemy Velt, nie mówiąc o Palastalu Rasabrze czy Dredze Zaanie. Troje z nich odeszło, niosąc w sobie głos Kadiana. Tylko jeden człowiek z nich nie został tknięty Słowem; i ten jeden był szczęśliwy, a przynajmniej za takowego można było go uznać.
Kadian Prime zawsze pamiętał i śledził wzrokiem tych, którzy od niego odwrócili się plecami.

Pierwsze poziomy budynku miały swoje kamery; ale czyż nie nadpisywał się zapis, rejestrując chwile minione, teraz już takie same? A może Rada w swojej przezorności zadecydowała, że dokona zapisu niecodziennych wydarzeń, by je później przeanalizować; pewnym jest, że teraz już nikt się tym nie musiał przejmować. Kogóż by obchodzili już dawno zapomniani ludzie, Mistrzowie, którzy odeszli, gdy tylko stali się niewygodni, wieszcząc światu Słowo.
Niektórym udało się odejść;nieliczni ci nieliczni włączyli się w walkę przeciwko powoli cementującym swoją władzę Imperium, inni zaś zostali łowcami przygód. Jeszcze niektórzy, ci którym życie dało szansę, wrócili do swoich - o ile ktoś na nich czekał.

Drega nadal pozostawał Gubernatorem Telos; Palastal wciąż trwał wiernie przy jego boku, wraz z kilkoma pozostałymi ocalałymi Mistrzami.

A jak życie potoczyło się dla Kelana i Teemy? Albo Quinta, Deth i Kossy? O tych ostatnich wiadomo tyle, że udało im się zdobyć pieniądze z banku Tattooine - pomińmy, jakim sposobem - i rozpłynęli się w powietrzu. Albo przynajmniej to oni tak sądzili… wszakże Imperium nie powiedziało jeszcze swojego ostatniego słowa - tak przynajmniej sądząc po tym, czego dowiedziano się z zeznań Mistrzyni Quinta.
Nieliczni szeptają, że na Tattooine do jednej z odległych osad sprowadziła się bardzo specyficzna, młoda para; chociaż wydawali się normalnymi ludźmi, to jednak czy aby na pewno byli tak normalni? Któż wie? Tak czy inaczej, przeznaczeniem Deth i Kossy stało się grabienie piasku, naprawa robotów, praca przy skraplaczach i udawanie, że pochodzą z jakiejś innej części Tattooine. Co skądinąd całkiem nieźle im szło.
Sam Quint wpadł w czułe objęcia Imperium; nieudana misja łowców głów doprowadziła do rozpadu całej trójki, prowadząc Deth i Kossę na Tattooine, zaś byłego Mistrza - za kraty. Ale jednak żył, co mimo wszystko nie było taką złą wiadomością. Lepiej wszakże być żywym niż nieżywym. Lub trochę nieżywym.
Lasena zaś, podobnie jak Teema, nadal blisko zarówno ze sobą, jak i z Dregą, współpracowali; nie zawsze i wszędzie gubernator Telos mógł pojawić się osobiście. Kradzież danych, informacji, zwiad, rozpoznanie trasy… wszystko to już przerobili. Teraz zaś przebywali na Stygeon Prime; trzeba było przeniknąć do budynku, co niekoniecznie było takie łatwe

Awatar użytkownika
Linuxa
Posty: 33
Rejestracja: wt sie 08, 2023 4:02 pm

Re: Telos: The Dark Side awakens [2os., Star Wars,

Post autor: Linuxa »

LASSIE



Ostatni rok nie był dla mnie ani odrobinę łagodny. Odkąd tylko zostałem wydobyty z karbonitu i przebudzony z mojej przydługiej drzemki, moje całe życie obróciło się o sto osiemdziesiąt stopni. No bo kto by kiedykolwiek przypuszczał, że ja - JA! - zwykły pilot, przemytnik i (sporadycznie!) oszust będę poświęcał się działaniom dobroczynnym i stawiał na szali swoje życie dla jakiejś większej sprawy. Gdyby ktoś mi kiedyś coś takiego powiedział, zapewne tarzałbym się po ziemi ze śmiechu. A jednak od kilku miesięcy robiłem to właściwie nieustannie. Misje dla Dregi obfitowały w liczne przygody i wyzwania, z których wyniosłem coś więcej niż tylko doświadczenie: kilka blizn po przypaleniu blasterem (wbrew pozorom szturmowcy czasami trafiali. Albo tak się roztyłem, że stałem się łatwo widocznym celem), garść kredytów (tak, ten stary dziad-gubernator niezbyt dobrze płacił), a do tego całkiem pokaźną ilość listów gończych, która została wystawiona na moje nazwisko. Czasem, gdy bywałem gdzieś w kantynach czy kosmportach, z rozbawieniem zerkałem na swoją facjatę wyświetloną na planszach łowców głów. Nie dawali za mnie jakoś dużo, toteż nikt nie kwapił się aby uganiać się po galaktyce za podrzędnym rebeliantem jak zostałem okrzyknięty. Z resztą dochodził do tego jeszcze jeden, tyci problem. Imperium kompletnie nie potrafiło oddać prawdziwego wyglądu mojego nosa, czyniąc tą podobiznę iście karykaturalną. W końcu moja długoletnia nieobecność zadziałała dość skutecznie na ich papierkową biurokrację. Okazało się bowiem, że ktoś taki jak Kelan Lasena właściwie nigdy nie istniał - był podrzutkiem, przybłędą, niezarejestrowanym w żadnym spisie ani urzędzie. Nie istniały dokumenty świadczące o jego narodzinach, nie było żadnych umów ani znajomych, których dałoby się przesłuchać. Na ich nie korzyść działało także to, że ten brudny rebeliant zniknął na jakieś dziesięć lat i właściwie nikt nie miał pojęcia jakim cudem się odnalazł i dlaczego zaczął siać takie spustoszenie wśród imperialnych placówek.

Choć właściwie jedna osoba doskonale wiedziała. Teema. Kochana, cudowna Teema, która z każdym dniem stawała się mi coraz bliższa i była niczym gwiazda rozświetlająca najczarniejszą noc. Słowo daję, byłbym w stanie podążyć za nią wszędzie, zrobić wszystko aby tylko móc choć przez chwilę ogrzać się w jej blasku, w tej cudownej sile i energii, które wokół siebie roztaczała. Kochałem ją. Cholernie mocno, choć mówiłem jej to zdecydowanie zbyt rzadko. Z rozczuleniem wsłuchiwałem się w jej śmiech, z czułością obsypywałem jej ciało pocałunkami, z ciekawością przyglądałem się treningom i medytacjom, których nie rozumiałem. Byliśmy tak różni, pochodzący z kompletnie obcych dla siebie światów. Jedi i pilot. Jakież to było karykaturalne ale i jednocześnie piękne! Serce kołatało w mojej piersi za każdym razem, gdy pojawiała się obok mnie, ciepło wypełniało klatkę piersiową a oczy napełniały się blaskiem uczuć, które do niej czułem. I chyba tylko ze względu na nią wciąż użerałem się z tym starym dziadygą. Gdy ona odbierała kolejne misje, ja automatycznie stawałem się jej pilotem, wspólnikiem w zbrodni, którą miała popełnić przeciwko nowemu systemowi. I w końcu Drega chyba tak bardzo do tego przywykł, że latałem już tylko z nią, mimo że misji dla pilotów coraz bardziej przybywało.

Imperium nie rozpieszczało swoich obywateli. Dranie konfiskowali chyba wszystko, co tylko się dało. Masz statek? To już nie masz. Zarobiłeś coś na zleceniu? To dawaj od tego 60% albo twoi bliscy przeżyją - albo i nie - straszliwy wypadek. Chcesz przelecieć przez stary szlak nadprzestrzenny? Goń się złamasie, mamy tu testy tajnej bronii i cywile nie mają wstępu w ten sektor.
Praca stała się cholernie trudna, życie jeszcze gorsze. Z dnia na dzień przybywało więc utracjuszy, nieszczęśników opłakujących farmy, z których zostali wyrzuceni, farmerów, którym odbierano niemalże całe plony, pilotów siłą wcielanych w siły zbrodniczego reżimu. Nigdy jakoś szczególnie nie kochałem Jedi, ale nawet ja cicho przyznawałem, że gdy to oni tym wszystkim obracali, było jakoś lepiej. Czepiali się cholernie, czasem kręcili, manipulowali, załatwiali jakieś niecne interesy - jasne! Ale kto tego nie robił? Oni mieli jednak na tyle honoru i godności by robić to po kryjomu, by faktycznie choć trochę troszczyć się o innych. Imperium wycierało sobie gębę tym, co Jedi próbowali robić przez tyle lat. Pięknie mówiło o ideałach, o tym że gdy zdradzieccy Jedi w końcu zginęli, teraz zapanuje pokój i dostatek. No jasne, ale tylko dla tych, którzy siedzieli wysoko na stołkach! Kosztem życia takich ludzi jak ja, takich ludzi jak Teema, Drega, Palastal i inni. To wszystko tylko sprawiało, że Drega miał ręce pełne roboty, a co za tym szło, Ja i Teema również.

Musiałem jednak przyznać, że ta praca dawała mi jednak trochę satysfakcji. Była kompletnie inna niż to, do czego przywykłem do tej pory, wnosząc do życia odrobinę dreszczyku emocji. Czasem zastanawiałem się, czy Teema również odbierała to w ten sam sposób. Czy nie tęskniła za swoim dawnym życiem, czy wciąż podążała tą samą ścieżką, którą kiedyś obrała? Nie miałem odwagi nigdy o to zapytać. Nie rozmawialiśmy zbyt wiele o jej przeszłości. Ani o mistrzu, który zaginął rok wcześniej. Jeśli miałbym być szczery, podejrzewałem że dawno wyciągnął kopyta i Vader razem ze swoimi sekciarskimi sługusami zatańczyli już na jego grobie. Ale nie chciałem odbierać Teemie nadziei. W sumie Jedi mieli wiele sztuczek w zanadrzu i być może nawet śmierć była dla nich jedynie jakąś błahostką. Gorzej, że ja Jedi nie byłem i dla mnie śmierć oznaczała definitywny koniec całej tej przygody.

Dlatego gdy Drega wysłał nas na kolejną misję, dość niechętnie wzbiłem statek w powietrze i skierowałem nas w stronę Stygeon Prime. Nigdy tam nie byłem, ale słyszałem że to miejsce było pełne lodowych pustkowi, gór i imperialnych, którzy robili tam jakieś niecne interesy. Coś obiło mi się o uszy, że więzili tam także jakichś Jedi, choć były to tylko plotki. Podejrzewałem, że być może Drega zechciał to sprawdzić, jednak tak jak zwykle wszystkie szczegóły zdradził Teemie. Mimo upływu czasu ja wciąż byłem w jego oczach jedynie chłopcem na posiłki, pilotem, który miał wiedzieć tylko tyle ile było konieczne. Ciekawe czy wiedział jak bardzo mnie tym irytował i czy robił to specjalnie, testując kiedy w końcu pęknę. Cóż, dla niego byłoby to chyba dość typowe zachowanie.

Tak czy inaczej, właśnie w tej chwili posadziłem statek gdzieś pomiędzy górami, kilka klików od bazy, do której mieliśmy się dostać. Westchnąłem ciężko, gasząc silniki i sięgając po blaster, który nosiłem przy sobie od jakiegoś czasu. Palastal nauczył mnie robić z niego całkiem dobry użytek, czym dość niechętnie się chwaliłem. Wolałbym nie mieć tylu imperialnych na sumieniu.
-To jesteśmy - mruknąłem, odchylając się nieco w fotelu i wbijając spojrzenie w spokojną twarz ukochanej. Starałem się wyczytać coś z jej oczu, zrozumieć po co tu w ogóle jesteśmy, ale podejrzewałem, że niedługo sam się wszystkiego przekonam.
-Czego tu właściwie szukamy?- spytałem, sprawdzając jeszcze odczyty pogodowe. Skrzywiłem się lekko, widząc na radarze nadchodzącą zamieć i ujemną temperaturę, w której na pewno odmrozimy sobie tyłki. Cudownie. Czy Drega naprawdę nie mógł wysłać nas na jakąś słoneczną planetę, na której byłaby plaża, miękki piasek i prosta, przyjemna misja? Dlaczego zawsze musiały być to jakieś nieprzyjemne zadupia, pełne pseudo grozy, rzekomo trudno dostępne i mega tajne. Tak tajne, że wiedział o nich chyba każdy w odległości kilku kwadrantów. Też mi bazy wojskowe.
-Pogoda nas nie rozpieści. Dobrze, że wziąłem puchowe kurtki- na potwierdzenie tych słów, podniosłem się z fotela i sięgnąłem do jednej z szafek w strefie mieszkalnej. Tam wydobyłem dwie kurtki, z czego jedną podałem Teemie, uśmiechając się przy tym łagodnie. Nie chciałem aby zmarzła.

DETH



Nie tak wyobrażałam sobie swoje życie. Zawsze myślałam, że do końca swoich dni będę kroczyć ścieżką Mocy, czynić z niej swoje narzędzie i zdobywać potęgę, którą oferowała Ciemna Strona, która szeptała do mnie od chwili narodzin. Problemem okazało się jednak to, że było to zajęcie zarezerwowane jedynie dla dwójki ludzi. Imperatora i jego wiernego Lorda Vadera. Cała reszta została zdegradowana do ról pociesznych piesków, narzędzi do wykonywania brudnej roboty. Bycie którąś z sióstr, inkwizytorką, podległą Lordowi Vaderowi, nie było dla mnie wystarczające. Było wręcz potwarzą, splunięciem w twarz. Nie urodziłam się aby być czyimś sługą, nie byłam podrzędną dziewczynką, którą można było manipulować i posyłać na polowanie na Jedi. Tymi gardziłam a i owszem - ich kryształy Kyber opłakiwały ich, skryte w połach mojego płaszcza - gotowa byłam ich ścigać, aż pozbędę się ostatniego z nich. Ale nie na czyjeś polecenie. Nie byłam przecież sługą na posiłki. Byłam SITHEM. Użytkownikiem Ciemnej Strony, poszukiwaczem potęgi i mistycznej siły. Jednak byłam było w tej sytuacji dość trafnie użytym słowem.

Cała ta potęga, cała ta siła i moc odeszły w zapomnienie. Zostały skryte razem z moim mieczem, z kryształami kyber owiniętymi w czarny płaszcz i zakopanymi gdzieś pod piaskami na Tatooine. Deth zginęła, razem z rozbitym statkiem, ze wszystkimi śladami swojej bytności. Teraz byłam Eris. Przybyszką z obcej planety, która razem ze swoim narzeczonym uciekła od biedy na rodzinnej planecie, skuszona obietnicą bogactwa kryjącego się w farmach wilgoci. Moje czarne jak noc szaty zastąpiły szare, typowe dla Tatooine. Twarz często przysłonięta była chustą, bowiem słońca Tatooine dość ostro reagowały w kontakcie z jasną skórą Anzatki. Przez pierwsze kilka tygodni cierpiałam katusze; spalona skóra schodziła ze mnie płatami, a ja sama byłam tak drażliwa, że aż dziwiłam się, że Kossa nie udusił mnie poduszką gdy spałam. Najwidoczniej mój “narzeczony” miał więcej cierpliwości niż sam był w stanie to przyznać. A być może pomagały mu w tym deathsticki i papierosy, które jakimś cudem znajdowałam w jego ubraniach, gdy niczym przykładna partnerka, robiłam pranie. Cholera jak nisko upadłam!

Tak było jednak bezpieczniej - mówiłam sobie, obierając życie tchórza. Szczura kryjącego się na pustyni, udającego prostą wieśniaczkę, farmerkę wilgoci. Chyba nigdy w życiu nie gardziłam sobą tak bardzo jak w tym momencie. Nienawidziłam każdego dnia spędzonego w tym miejscu, każdego poranka, ryku smoka Keryt, Javów handlujących złomem i częściami do skraplaczy. Nie znosiłam swądu suchoty, zapachu spieczonego dwoma słońcami piasku. I nie miałam pojęcia jak długo będę musiała to jeszcze znosić, kiedy cały ten koszmar w końcu się skończy. Choć jak się zastanowić… najazdy Tuskenów bywały nawet czasem ekscytujące. Gdy ich posoka plamiła piasek, gdy ich krzyki rozdzierały czerń nocy, na powrót odżywałam, choć na chwilę znów stając się dawną sobą. Ale wraz ze wschodem słońca skrywałam twarz przed słońcem, owinięta brudną, szarą chustą i wracałam do pracy, naprawiając skaplacze, grabiąc piasek czy wybierając się do Mos Eisley na pomniejsze zakupy. Tam jednak nie przebywałam zbyt długo. Imperium było niczym zaraza, zalewająca wszystkie planety swoimi białymi, niezbyt sprytnymi żołnierzami. Byli niczym wrzody na tyłku i choć pozbycie się ich było niezmiernie proste, lepiej było pozostawać w cieniu, przemykać wąskimi uliczkami, załatwiać swoje interesy i wracać na farmę do nudnego, zwykłego życia.

Ukrywanie się nie było moim przeznaczeniem. Ale nie byłam jednocześnie głupia. Vader nas poszukiwał. Odkąd razem z Kossą zerwaliśmy się z jego smyczy, posłał za nami swoich sługusów, którzy mieli nas sprowadzić do domu. Ale nam nie do twarzy było w kajdanach, w kąpielach w lawie czy na stołeczku przed wielce wkurzonym Imperatorem. Mieliśmy tylko jedno wyjście aby przeżyć, odzyskać siły i pomyśleć nad tym co uczynić dalej. Choć wybraliśmy na nie chyba najgorszą planetę jaką mogliśmy.
Piasek nieprzyjemnie drapał skórę, podwójne słońca paliły niemiłosiernie, a Huttowie bywali gorsi niż Imperialni.

-Ten przeklęty skraplacz znowu się zepsuł- syknęłam do Kossy, uderzając kluczem o metalową konstrukcję, która wydała z siebie zduszony jęk. Nie obchodziłam się z tymi urządzeniami jakoś zbyt delikatne, ale i one nie bywały dla mnie łaskawe.
-Mówiłam, że ten dureń nas oszukał i wcisnął nam chłam. Powinnam była pozbawić go mózgu gdy tylko miałam taką okazję- prychnęłam. Z niezadowoleniem oderwałam część obudowy i zanurzyłam się w plątaninie kabli i oprzyrządowania. Choć wcześniej nie miałam zbyt dużego pojęcia o tych maszynach, przez te kilka miesięcy opanowałam ich obsługę niemalże do perfekcji. Bez nich nie było wody. A bez wody nie dało się przeżyć tu ani jednego dnia.
Zaraz z resztą, gdy tylko udało mi się uruchomić urządzenie, podeszłam do głównego zbiornika i zlałam z niego odrobinę krystalicznie czystej, przyjemnie chłodnej wody. Pociągnęłam długi łyk z kubka, gasząc pragnienie, które stało się dla mnie tak powszednie, że nawet już go nie dostrzegałam.
-Ty też powinieneś się napić. Jeszcze mi zemdlejesz przez ten upał- podeszłam do Kossy, ostrożnie przystawiając mu naczynie do ust i wpatrując się w jego krnąbrną twarz.
Awatar użytkownika
Einsamkeit
Posty: 94
Rejestracja: sob kwie 24, 2021 5:22 pm

Re: Telos: The Dark Side awakens [2os., Star Wars,

Post autor: Einsamkeit »

TEEMA

Misje dla Dregi były… cóż, niekiedy niecodzienne (łagodnie mówiąc). Ale oboje już zdążyliśmy przywyknąć, i ja, i Lassie. A przynajmniej tak mi się wydawało.
Trudno było zaprzeczyć, że zadań dla pilotów rzeczywiście przybywało, jednak Drega był na tyle rozsądny, by nas w to wszystko nie mieszać nadmiernie; miałam wrażenie, że niekiedy odczuwał wyrzuty sumienia wobec nas za to, co wydarzyło się na Kadian Prime. Wszyscy opuściliśmy tę koszmarną planetę okaleczeni - niektórzy z nas bardziej i głębiej, podczas gdy inni odeszli z ledwie powierzchownymi lub niewidocznymi, niemal niewidzialnymi ranami. Jednym śniły się co najwyżej koszmary, nierealne i nierzeczywiste; innych zaś te koszmary nawiedzały na jawie, snując się za nimi cichym szeptem, czy wywierając na ofierze poczucie bycia obserwowanym.
Szczerze mówiąc, zazdrościłam Lassiemu bycia takim… “normalnym”.
Normalnym.
Zwykłym. Zwyczajnym. I przez to tak bardzo niesamowitym.
Nawet nie byłam pewna, czy zdawał sobie sprawę z tego, jak bardzo wielkie miał szczęście być takim człowiekiem.

Ilekroć tylko spoglądałam na niego, trudno było mi pohamować lekki, pełen czułości uśmiech; lubiłam obserwować go przy pracy, gdy naprawiał maszynę, lub ilekroć siedział za sterami. Minął rok, a on stawał się coraz bardziej mi bliższy z każdym dniem - cierpliwie, dzień po dniu, przekraczając kolejną granicę słowa “niemożliwe”, gdy tylko wydawało mi się, że niemożliwym było stać się sobie jeszcze bardziej bliskim. Być może nie zdawał sobie z tego sprawy, ale gdyby powiedział mi, że chce hodować wodorosty na Naboo, nie zadawałabym zbędnych pytań, tylko zaczęłabym się pakować.
I uczyć pływać, ewentualnie.
Zagapiłam się na niego w milczeniu, obserwując, jak jego dłonie pewnie wstukują klawisze na komputerze pokładowym i przesuwają kolejne drążki; powoli, stopniowo mój wzrok przewędrował wyżej na ramię, tors, szyję, twarz, rozwichrzone jasne włosy i jasne niebieskie oczy, wpatrzone z tak wielkim skupieniem w przestrzeń przed nami. Czy tęsknił za swoim życiem przemytnika? Kto wie? Nigdy nie zadawałam mu takich pytań, jak gdyby bojąc się, że usłyszę inną odpowiedź niż wyczekiwana. Może bałam się usłyszeć prawdziwej odpowiedzi.
Paradoksalnie oboje żyliśmy w swoistym zawieszeniu, nie zadając sobie wzajemnie żadnych pytań - zupełnie tak, jakby od dnia, w którym się spotkaliśmy, Teema i Kelan narodzili się na nowo, a wydarzenia z przeszłości ich nie dotyczyły. W pewien sposób znajdowałam jakiś komfort w tym wszystkim, a jednocześnie nie mogłam ukryć kiełkującej niepewności.
Co, jeśli to mimo wszystko nie było życie, jakiego oczekiwał? Jakie sobie wymarzył, jakiego pragnął?
Nie przerywałam ciszy, która zapadła, gdy tylko statek Lassiego wzbił się w powietrze, a następnie wszedł w nadświetlną; zamiast tego odwróciłam głowę i przymknęłam oczy, starając się odgonić od siebie wszystkie te myśli i oczyścić umysł. Wszystkie te misje były niebezpieczne - a ja miałam poczucie, że od mojego podejścia zależało nie tylko życie moje, ale też Lassiego. A gdyby coś mu się stało, nie darowałabym sobie tego nigdy.

Uchyliłam powieki dopiero w momencie, gdy poczułam głębokie wibracje silnika i osuwany pod okrętem śnieg; miałam wrażenie, że samym naszym pojawieniem się tutaj naruszyliśmy jakiś odwieczny porządek, prawa panującej tutaj natury. Wszystkie te drobiny, szklące się i połyskujące w półmroku, zostały tak nagle oderwane od siebie, rozerwane, wyrzucone w powietrze, dryfujące w czasie i przestrzeni… dla nas to było obojętne, co dalej z nimi się stanie.
Trochę jak dla żołnierzy Imperium, ilekroć czynili coś wpływającego na życie zwykłych ludzi.
Oderwałam wzrok od puchu, zerkając na Lasenę w lekkim uśmiechu; wstałam ze swojego miejsca, odpalając komunikator na nadgarstku. Drega nigdy nie wysyłał mi koordynatów wcześniej - dopiero, gdy znajdowaliśmy się na miejscu.
Nie mogłam się oprzeć pokusie; delikatnie, czule poczochrałam włosy Lassiego, nim nachyliłam się, muskając jego czoło. Początkowo nie byłam szczególnie wylewna, jednak z czasem przywykłam do tej formy bliskości.
- Dzięki, że doprowadziłeś nas tutaj w całości - mruknęłam żartobliwie, zanim zerknęłam na komunikator, widząc nową wiadomość.
Nadal nie potrafiłam przemóc się, by wyczyścić zawartość komunikatora, należącego do mojego byłego Mistrza. Nie zmieniłam tam nic - ani imienia, nazwiska, innych danych… co najwyżej może zablokowałam panią gubernator Alderaan, święcie przekonaną, że Quintuś tylko ją tak sobie ignoruje dla zabawy.
- Imperium się wycwaniło - zaczęłam, mimochodem sprawdzając sprzęt; blaster i miecz działały. Przełamałam go na dwie części, odwieszając go po obu stronach mojego pasa. Przez ten rok miecz przeżył spory lifting - jak się okazało, życie zweryfikowało praktyczność posiadania dwóch ostrzy. Prościej było mieć jedno, lecz zawsze dostępne pod ręką i gotowe do złączenia w odpowiednim momencie.
Co i tak nie sprawiało, że Jar’Kai nie był mniej potrzebny. Jednak żaden z uwolnionych z Kadian Prime Mistrzów nie był jego użytkownikiem. O Malicosie nadal nie było ani widu, ani słychu - a sam Drega raczej niechętnie podchodził do tematu. Niekiedy miałam wrażenie, że świetnie wie, gdzie przebywał lub jaki los go spotkał - a jednak nie chciał nic powiedzieć.
- Po tym, gdy zdobyłeś kostkę Krina, Imperium się wycwaniło. Przestało przechowywać wszystkie dane w jednym miejscu. Drega chciał poznać lokalizację więźniów, którzy mogliby przysłużyć się…

Rebelii?
A tak się zapierałaś, że nie będziesz jej wspierać…

Ironiczny śmiech w głębi mojego umysłu sprawił, że zamrugałam, wyraźnie zaskoczona tą konkluzją. Oczywiście zdawałam sobie z tego sprawę, ale… nigdy mnie to nie uderzyło, aż do teraz.
- …sprawie - dodałam z lekkim skrzywieniem. Poczłapałam za Laseną do części mieszkalnej. Trochę zdążyła się już zmienić - bądź co bądź statek stał się całym naszym życiem. Kabina, gdzie spaliśmy, stała się znacznie bardziej osobista niż to bezosobowe, bezduszne… coś, w czym pokłóciłam się z Quintem rok temu.
Sięgnęłam posłusznie po kurtkę, zanim posłałam mu pełne wdzięczności spojrzenie; cały Lassie, jak zawsze najpierw myślał o innych, a później o sobie. Niekiedy miałam wrażenie, że nie potrafiłam tego zrekompensować jakoś odpowiednio. Że zawsze odwdzięczałam mu się za mało…
- To prawda. Ale chyba nie powinnam pytać, skąd je wziąłeś? - do dziś pamiętałam, jak wygrał w karty moje pierwsze ubranie. Lekki uśmiech pojawił się na mojej twarzy. Nadal lubiłam to wspominać.
Po chwili komunikator znów rozbłysł delikatnym światłem, przesyłając mi dokładniejszy obraz budynku więzienia.
- A, no właśnie. Tutaj jest przechowywana część informacji. Pozostałe dane, przynajmniej według Dregi, są przechowywane w innych miejscach - palnęłam się w czoło. Tak się skupiłam na czymś innym, że kompletnie nie pamiętałam, by odpowiedzieć w miarę wyczerpująco na pytania Lassiego.
- Nie wiem, gdzie. Też mi wiele nie powiedział. Ale tak sądzę, że w tym samym czasie inni agenci przygotowują się do wyciągnięcia danych z tych pozostałych miejsc. Po to, by Imperium nie zdążyło przysłać dodatkowych sił lub przenieść tych informacji w inne miejsce, narażając nas na niepowodzenie - kontynuowałam, narzucając na siebie kurtkę. Przyjrzałam się hologramowi budynku. Jak się tu dostać? Cóż, musiałam kombinować. Miałam sprzęt - na tym Drega nigdy nie skąpił.
- Dobrze, że wziąłeś te kurtki. Dziękuję - musnęłam lekko policzek Laseny, nim zgasiłam i zablokowałam komunikator. Zawahałam się; wolałabym, aby tu został, niż szedł tam ze mną.
- Czy mógłbyś tu zostać? Nie wiem, jak sytuacja się teraz obróci - oparłam dłoń na jego torsie, wpatrując się w jego oczy. - Może być tak, że trzeba będzie szybko uciekać, a lepiej, byś był w pobliżu Bardzo cię proszę, nasłuchuj co tam mówią między sobą, jeśli ci się to uda.
Oczywiście nie mogłam mu niczego nakazywać. W niektórych misjach Lassie towarzyszył mi swobodnie, zgodnie ze swoją własną wolą i według własnej decyzji. Nigdy nie oponowałam. Mimo to wiedziałam, jak duży opór miał w sobie przed używaniem blastera czy też raczej - zabijaniem.
Był pod tym względem znacznie lepszym człowiekiem ode mnie.

KOSSA

Wydarzenia ostatniego roku można było podsumować tylko dwoma słowami:
Ja. Pierdolę.
Nie musiałem nawet patrzeć na Deth ani jej pytać, by wiedzieć, że ona czuje dokładnie to samo. Oboje nienawidziliśmy tego pustynnego piekła. Teraz potrafiłem pojąć punkt widzenia Vadera, o którym mówiono, że nie znosił piasku. Cóż, czując te rozżarzone drobinki dostające się wszędzie - dosłownie, cholera, wszędzie - doskonale go rozumiałem. Mądry koleś. Pewnie też mu przypaliło jajka.
Dzisiaj akurat wróciłem z wycieczki po kantynach Mos Eisley; szczęście, że byłem na tyle przystojnym, by nie zostać uznanym za brzydkim, ale też jednocześnie na tyle przeciętnym, by nie być zapamiętywalnym. To prawie jak wygrać milion kredytów na loterii albo dostać zniżkę od Hutta (niemożliwe). A później ruszyłem do pomocy Deth przy skraplaczach.
Nie byłoby kłamstwem, gdybym powiedział, że nienawidziłem tego miejsca równie mocno.
- Nie martw się. Jak tu się pojawi z kolejnym śmieciem, to go pozbawimy głowy i zabierzemy te sprawne klamoty - ja pod tym względem byłem spokojniejszy. Deth denerwowała się znacznie szybciej ode mnie; ale jednocześnie ona była też tym bardziej “do rany przyłóż” typem.
Ochoczo wypiłem zawartość kubka, który mi podsunęła; zapatrzyłem się jednocześnie w jej jasne, złociste oczy, obramowane innym już - niż zwykle - odcieniem cery. Bowiem Deth, jakkolwiek bardzo pragnęła uciec przed słońcem, i tak siłą rzeczy się opaliła.
Woda była krystalicznie czysta, orzeźwiająca i zimna, dając ukojenie spalonemu, spieczonemu językowi i wysuszonej skórze. Miałem wrażenie, że gdybym tylko wypił tego jeszcze więcej, to zaraz bym nawet i odmłodniał.
- A właśnie - przypomniała mi nieświadomie coś. Moje palce zabębniły niecierpliwie po metalowej obudowie skraplacza. - Byłem dziś w kantynie posłuchać nowinek… wiem, gdzie zawinęli Quinta.
Quint. Mój przyjaciel, prosiak patentowany i generalnie świnia, nie człowiek, ale jednak przyjaciel - został uprowadzony z jednej z kantyn podczas gdy oddawaliśmy się prostym przyjemnościom życiowym. Bo może i znaleźliśmy (ukradliśmy) nowe ubrania, nabyliśmy nową tożsamość (to też ukradliśmy, a właściciel lokalu, wmurowany w ścianę, się nie upominał), to jednak nie mogliśmy zmienić twarzy. To znaczy mogliśmy, ale Quint raczej nie bardzo przychylnie skłaniał się do pomysłu wytatuowania sobie tej jednej jedynej części ciała, którą codziennie wystawiał na widok mniej więcej publiczny. Chociaż to było akurat dyskusyjne - byłem zdania, że połowa damskiej populacji Tattooine widziała inną część ciała nawet częściej, niż twarz Quinta. Tak czy siak, w chwili obecnej najczęściej widzieli ją strażnicy w więzieniu.
- Trzymają go na Stygeon Prime. A oprócz niego, to kto wie, co jeszcze znajdziemy? - moje oczy błysnęły niecierpliwością; wpatrywałem się w twarz Deth z nadzieją, że przyklaśnie temu pomysłowi, zamiast stwierdzenia że jestem idiotą. W następnej chwili moja dłoń delikatnie musnęła jej ciepły, miękki policzek.
Niesamowite. Mogłem być z nią dzień w dzień, oglądać ją codziennie, dwadzieścia cztery godziny na dobę przez siedem dni w tygodniu - jak nie dłużej - a i tak zawsze znajdowałem coś, co mnie w niej zachwycało.
- Wiem, że też tęsknisz do tamtego życia - dodałem cichym, uwodzicielskim głosem. Jak chciałem, to potrafiłem być czarujący i Deth doskonale o tym wiedziała. Liczyłem, że chociaż znała te moje małe sztuczki, to jednak mimo wszystko uzna, że to jest dobry pomysł. Chociaż bogiem a prawdą, sam nie byłem pewien, czy jest dobry, ale…
- Do latania… do wzbicia się w przestworze i wejścia w nadświetlną, by znów gdzieś zmierzyć się z nowymi wyzwaniami - moje palce delikatnie gładziły jej policzek. Czarne oczy wpatrywały się w jej złociste. - I znów znaleźć nową, świeżą krew do przelania. Wiem, że za tym też tęsknisz.
Natury Anzata nie dało się ukryć. Ale i dla mnie zabijanie Jawów czy Tuskenów było bez mała wyśmienitą rozrywką; te jebane pasożyty były koszmarem dla innych mieszkańców pustyni, więc poniekąd wyświadczaliśmy im przysługę, doskonale się przy tym bawiąc. Niekiedy zostawiałem jej cały ten motłoch do zaszlachtowania - a niechże ma coś dziewczyna z życia. Była małym, uroczym psychopatą - zupełnie jak to puchate czarne kitku, które czasem plątało się po najbliższej kantynie. Uwielbiałem go głaskać - a bycie pod wpływem Death Sticków relaksowało mnie tak bardzo, że nawet mocne drapanie aż do krwi mi nie przeszkadzało. Ani też drobne kiełki, wbite w rękę.
- Więc co powiesz? Bierzemy pierwszy lepszy dostępny statek i lecimy gdzieś przed siebie, ku przygodzie? - nadal nie odrywałem od niej oczu. Dłoń zaś powoli, delikatnie zsunęła się od jej policzka na szyję, muskając lekko linię żyły. Pod palcami czułem ten bijący puls - żywo, równo, tłocząc życiodajną krew. Kciukiem musnąłem delikatnie kącik jej ust, nadal nie odrywając od niej wzroku.
Nie mogliśmy tu tkwić całe życie, udając kogoś, kim nigdy nie byliśmy. Oczywiście, że nauczyliśmy się obsługi maszyn… umieliśmy już naprawić skraplacze, choćby były w stanie równym złomu, zdezelowane ścigacze czy uszkodzone roboty, które Jawowie z uporem maniaka próbowali nam opchnąć za każdym razem, sądząc że nasze IQ sukcesywnie spada wraz z narastającym odwodnieniem. Kretyni.

Awatar użytkownika
Linuxa
Posty: 33
Rejestracja: wt sie 08, 2023 4:02 pm

Re: Telos: The Dark Side awakens [2os., Star Wars,

Post autor: Linuxa »

LASSIE


To nie była jedna z najgorszych planet na jakich miałem okazję być. Przez ten rok zwiedziliśmy z Teemą całkiem sporo systemów: Po tym gdy wydostaliśmy się z cytadeli (której wspomnienie nawet obecnie wywoływało nieprzyjemne dreszcze na plecach), przemierzaliśmy pustynie, śnieżne zaspy i gęste lasy. Brodziliśmy po pas w bagnach, odganialiśmy od siebie napastliwe, krwiopijcze owady czy wspinaliśmy się niemalże po pionowych, górskich ścianach. Nawet jako pilot nie doświadczyłem tak wiele, a jednocześnie dzięki temu wszystkiemu zrozumiałem jak bardzo ceniłem Telos za to swoje monotonne, ślamazarne, miejskie środowisko.
Przeżywaliśmy to wszystko, by tylko przedostać się do tajnych placówek i uszczknąć choć trochę danych. Nawet jeśli nie zawsze wiedzieliśmy do czego mogą one służyć. Drega lubił używać różnych zagadek, wybiegów i drobnych kłamstewek. Czasem miałem wrażenie, że gość przez całe życie używał tak wielu kłamstw, że obecnie prawda nie chciała przejść mu gładko przez gardło. Tak czy tak, dzięki niemu mieliśmy robotę. No i nasze życie z całą pewnością stało się dość ekscytujące - w końcu nie mieliśmy pojęcia gdzie i dokąd zostaniemy rzuceni tym razem i jedyne czego mogliśmy być pewni, to spore ryzyko, które podejmujemy aby wykonać powierzoną misję.

Jak mantrę powtarzano nam w końcu, że mamy nie dać się złapać; że w chwili gdy dostaniemy się w brudne łapska żołnierzy zakutych w plastoid, cała nasza przygoda dobiegnie końca. Imperium nie cackało się ze swoimi jeńcami i przykładało wszelkich starań aby wydobyć nawet strzępy informacji. Nawet jeśli musieli posunąć się do dotkliwych tortur z udziałem wyszukanych toksyn i substancji chemicznych, do trepanacji czaszek i wpinania elektroniki wprost w żyjący mózg jeńca, czy wyszarpywania danych za pomocą tych całych zmyślnych technik Mocy. A to były najdelikatniejsze zabiegi w ich więziennym SPA, na jakie można było się zapisać. Tak czy tak, po takich “pieszczotach” miało się szczęście, jeśli jeszcze było się w stanie samodzielnie oddychać.
Z resztą nie tylko z rebeliantami tak postępowano. Coraz głośniej mówiło się o poczynaniach doktora Hemlocka, który nadwyraz chętnie eksperymentował na żywych okazach - z początku Imperium rzuciło mu do dyspozycji wszystkich żołnierzy klonów, którzy po czystce urządzonej wśród Zakonu Jedi, wylądowali pod czułymi objęciami imperialnej biurokracji. A potem zostali wykopani na bruk, zastąpieni przez krnąbrnych i chętnych do bitki żołnierzy poborowych, którzy woleli oddać swoje życie Imperium niż być kolejną gębą do wykarmienia w głodującej i biednej rodzinie. Klony jednak miały dość krótki termin przydatności; okaleczone po licznych bitwach, starzejące się dwukrotnie szybciej niż normalni ludzie, w końcu przestali wystarczać. I plotki głosiły, że Hemlock zapraszał do swojej tajnej bazy także i schwytanych rebeliantów, którzy wykazywali dość spory ładunek midichlorianów we krwi.
Oznaczało to więc tyle, że gdybyśmy zostali złapani - ja najpewniej trafiłbym w objęcia imperialnej sondy do czasu aż mój mózg nie wywróciłby się na drugą stronę, a Teema trafiłaby nie wiadomo gdzie, wprost do laboratorium. Sam nie wiem, które z nas miałoby w tej sytuacji bardziej przesrane. Tak czy siak było to całkiem niezłą motywacją, aby jednak nie dać się złapać.

Teraz też musieliśmy być ostrożni. Nawet jeśli nasza misja była tylko lekką formalnością, jeśli mieliśmy przedostać się do bazy i zgrać jakieś dane na komunikator, wciąż niosło to sporo ryzyka. Musieliśmy w końcu oprzeć się nie tylko sile przeciwników, ale i żywiołowi, który obecnie porywał w powietrze ogromne tumany śniegu, tworząc niemalże białą ścianę śmierci. Statek kołysał się, smagany wiatrem, a wizjer niemalże od razu pokrył się cienką warstwą białego puchu. Poniekąd było to na naszą korzyść; śnieg w końcu zamaskował nasz statek sprawiając, że wypatrzenie go bez specjalnych przyrządów mogło okazać się wręcz niemożliwe. Ale właściwie na tym wszystkie zalety naszej sytuacji się kończyły. Na śniegu zostawały ślady, których zatarcie raczej nie było możliwe. Pozwalały one dotrzeć po nitce do kłębka i do naszego statku i do nas, gdy tylko ruszymy przed siebie i skierujemy w stronę placówki, do której mieliśmy się włamać. Wiązało się to więc z pośpiechem, koniecznością załatwienia wszystkiego zanim patrol zakręci się w tej okolicy i będzie miał szansę nas znaleźć.

A jednak Teema miała niesamowitą moc odganiania wszelkich zmartwień, które tylko pojawiały się w mojej głowie. Gdy jej dłoń musnęła moje włosy, usta same wygięły się w uśmiechu. A gdy pocałunek musnął moje czoło, przymknąłem oczy, wzdychając z zadowoleniem. Choć taka wymiana czułości nie była niczym nowym, zachwycała mnie za każdym razem. Bo czy nie byłem szczęściarzem? Ktoś taki jak ja, wpadł w oko komuś takiemu jak ona.
-A wątpiłaś w to by tak było?- wyszczerzyłem się w odpowiedzi, doskonale wiedząc, że tylko się ze mną droczyła. Lubiłem te nasze przepychanki i przekomarzania, gdy oboje czasem zachowywaliśmy się jak dokazujące nastolatki. A jednocześnie w tych słowach była zawarta sympatia i uczucie kiełkujące w naszych sercach. Trochę pokrętne, ale i urocze jednocześnie.
Wpatrzyłem się w to, jak Teema sprawdzała swój sprzęt. Był to całkiem dobry pomysł, bo faktycznie lepiej było upewnić się, że wszystko działa jak należy. Jak na zawołanie sam upewniłem się, czy mój blaster jest załadowany, a w kieszeni znajduje się kilka wabików i mały detonator. Ot tak na wszelki wypadek.
-Tak, słyszałem o tym, gdy robiłem rozeznanie w kosmoportach. Jawowie zdradzili mi, że podobno w jednej z placówek na tej parszywej planecie więżą kilku Jedi. Ale uznałem to za brednie.- wzruszyłem ramionami. Dla mnie brzmiało to jak zwykłe plotki, które nie miały żadnego potwierdzenia. W końcu po tym co stało się rok temu, Jedi stali się… towarem deficytowym. I nawet jeśli Drega, Palastal i Teema świadczyli o czymś innym, raczej nie co dzień słyszało się o tych kosmicznych czarodziejach, którzy zdążyli już urosnąć do rang legend. Ale jeśli Drega postanowił je sprawdzić, na pewno zrobił konkretniejszy wywiad i miał podstawy wierzyć w ich prawdziwość. Kątem oka zerknąłem na wnętrze części mieszkalnej naszego statku, w myślach przeliczając ilu pasażerów moglibyśmy zabrać. Jeśli nasza misja wiązałaby się z przetransportowaniem sporej liczby osób, zrobiłaby się trudniejsza niż przypuszczaliśmy.

-To moja słodka tajemnica.- odpowiedziałem na pytanie odnośnie kurtek, łapiąc materiał i pomagając kobiecie narzucić go sobie na ramiona. Spojrzałem na przedmiot nieco krytycznie, uśmiechając się jednak w duchu na myśl, że nie pomyliłem się co do rozmiaru. Chyba już wyryłem sobie wymiary Teemy w pamięci i mogłem podać je z zamkniętymi oczami.
Zdobycie kurtek nie było trudne, zwłaszcza że nasz nowy znajomy miał u nas dług wdzięczności za pomoc w wyciągnięciu jego brata z imperialnej ciupy (to nie było zamierzone; znaleźliśmy biedaka na jednej z misji i aż żal było go zostawić w tym więzieniu). Handlarz bez problemu zgodził się wymienić ten dług na sprzęt dla Dregi i ubrania niezbędne do naszej zimowej misji. Być może było to niewiele, ale w obecnych czasach nie można było wybrzydzać, a raczej cieszyć się ze wszystkiego co przyniósł los. Nawet jeśli miała być to skrzynka wypełniona po brzegi paskudnym, Huttańskim jedzeniem.
-Nie brzmi to zachęcająco- westchnąłem na wyjaśnienie Teemy, znów uśmiechając się lekko, gdy cmoknęła mnie w policzek. Uniosłem do niego dłoń i potarłem skórę, rumieniąc się i szczerząc jak dzieciak, dogłębnie oczarowany tym gestem. Zaraz jednak ciepło zniknęło, a moje brwi zmarszczyły się nieco, gdy kobieta poprosiła abym został na statku. Coś wewnątrz mnie ścisnęło się z niezadowoleniem i niemym sprzeciwem. Nie chciałem posyłać jej samej w miejsce, gdzie roiło się od żołnierzy gotowych zrobić z niej durszlak. Nie mówiąc już o jakichś pułapkach czy okolicznościach, których nie przewidzieliśmy (a takowe czasem się przydarzały. Najgorsze były nieplanowane wizyty inkwizytorów, którzy wpadali sobie na kontrolę akurat w chwilach, gdy my robiliśmy niemały bałagan w ich placówce).
Automatycznie chciałem więc się sprzeciwić, przekonać Teemę, że nie był to najlepszy pomysł. Ale zaraz po tym te emocje zostały zduszone przez trzeźwe myśli. Moje ramiona opadły więc nieco w geście rezygnacji i poddania się. Być może kobieta miała rację; nie byłem w końcu taki jak ona i byłem dla niej bardziej kulą u nogi niż przydatnym wspólnikiem. Nie potrafiłem poruszać się tak szybko, skakać tak wysoko, otwierać zamków ledwie jednym skinieniem dłoni. W porównaniu do niej byłem jak grubo ciosany, ciężki kloc, który nieporadnie turlał się i poruszał, narażając misję na niepowodzenie. A tutaj trzeba było być szybkim, sprawnym, niezauważalnym. Kimś takim jak Teema.
-Wiesz, że ten pomysł mi się strasznie nie podoba - zacząłem. Musiałem wyjawić swoje niezadowolenie, inaczej nie byłbym sobą.
-Ale jeśli uważasz, że będę ci tylko przeszkadzał, to z pewnością tak jest… ufam ci Teemo- jej ciepła dłoń na mojej piersi sprawiła, że sam nachyliłem się nieco i bardzo delikatnie musnąłem jej usta. Jej przyjemny smak rozlał się na moim języku, a nasze oddechy zmieszały się przez tą krótką, skradzioną chwilę przyjemności. Delikatnie pogładziłem jej kark, opierając czoło o jej, jakby w ten sposób chcąc jeszcze przez chwilę poczuć tą bliskość i intymność przepełnione ciepłem i troską o życie ukochanej.
-Obiecaj mi tylko, że będziesz na siebie uważać. I że do mnie wrócisz.- poprosiłem szeptem, zanim odsunąłem się i posłałem jej pełne uczuć spojrzenie. Chciałem by dostrzegła w nim jak bardzo się o nią martwiłem.
-A jeśli będziesz mnie potrzebować, wystarczy że mnie wezwiesz. Będę cały czas nasłuchiwał.- obiecałem, gotów w każdym momencie poderwać statek do lotu i zabrać ją z każdego miejsca, z jakiego tylko będzie potrzebowała ratunku.

DETH


Miałam ochotę kląć na czym świat stoi. Farma, którą zdobyliśmy nie była zła - na pewno była w lepszym stanie niż gdy pierwszy raz się na niej zakręciliśmy, ale wciąż nie była uosobieniem piękna i dostatku. Stare skraplacze mozolnie ściągały wilgoć z powietrza, pompy pracowały, szumiąc przy tym głośno i sprawiając, że zebranie jakichkolwiek myśli było wręcz niemożliwe. Zagroda dla banth stała pusta (po co nam były kolejne gęby do wykarmienia), choć w stajni kręciły się dwa eopie - pamiątka po byłych właścicielach tego przybytku, którzy zniknęli w niewyjaśnionych okolicznościach. (Teraz pewnie ich szczątki były gdzieś w jamie sarlaca).
I choć niejeden rdzenny mieszkaniec Tatooine mógłby nam powiedzieć, że żyjemy w małym kawałku raju i zapewne zazdrościłby wszystkiego co tu mieliśmy, ja sama miałam ochotę obrócić to wszystko w proch. Gdyby nie to, że od tej starej kupy złomu właściwie zależało nasze życie. Mimo to w myślach nie raz wyobrażałam sobie jak rozrywam skraplacze za pomocą Mocy, jak czerwone ostrze tnie parszywy złom na drzazgi, jak całe to miejsce płonie w cholerę, tak jak wioska Zabraków ten rok temu. Niestety póki co na marzeniach musiało się skończyć.

Na Tatooine nie wiele było możliwości na zarobek. Farmerzy wilgoci jako chyba jedyni mieli stały dochód, choć co roku należało poszukiwać kupców i odbiorców wody. Tych jednak nie brakowało, bo duże aglomeracje jak Mos Eisley czy chociażby pałace Huttów skupowały ją w hektolitrach i nigdy nie było im dość. Mafiozi lubili zaznaczać swój status i bogactwo, instalując w swoich pałacach skomplikowane fontanny i natryski. Sami nawet nie potrafili pływać, ale lubili gdy ich goście z zazdrością wpatrywali się w głębokie akweny czy wodę marnowaną od tak dla kaprysu. W tym samym czasie gdy przeciętny mieszkaniec Tatooine musiał ciułać każdy grosz aby było go stać na butelkę brudnej, nieprzefiltrowanej wody pomieszanej ze szczynami. Piękna ironia losu. Takie właśnie było Tatooine.
Praca farmera - mimo garści kredytów za beczułkę wody - wiązała się jednak z pewnymi nieprzyjemnościami. Tuskeni najwyraźniej bardzo mocno brali sobie do serca myśl, że ich ziemia coraz bardziej była im wydzierana i przerabiana na potężne farmy. I choć faktycznie ich najazdy potrafiły zniechęcić podrzędnych parszywców, dla mnie były czymś oczekiwanym i wręcz przyjemnym. Były jak chłodna bryza, urozmajcenie od dni, które zlewały się w jedno i wszystkie wyglądały niemalże identycznie. Choć nimi gardziłam i Tuskeni byli dla mnie niczym robaki, musiałam przyznać że zaczynałam mieć do nich pewien szacunek, a ich pojawienie się witałam z szerokim, złowieszczym uśmiechem na ustach.
To jednak wystarczało by konkurencja zawodowa w naszej niszy nie była zbyt wielka.
Poza farmerem, na Tatooine można było zatrudnić się jako łowca nagród - nimi również przez pewien czas byliśmy, do czasu aż wszystko się nie schrzaniło i zmuszeni byliśmy zatrzeć nasze ślady. Poniekąd obwiniałam o to wszystko tego całego Quinta, bo gdyby nie on, właściwie to wszystko by się nie wydarzyło. Kossa i ja nadal pełnilibyśmy nasze funkcje w Imperium i pławili się w luksusie i bogactwie należnym wysoko postawionym oficerom. Zamiast tego najpierw uganialiśmy się za jakimiś szczurami, a teraz sami właściwie się nimi staliśmy.
Trzecią opcją było zostanie handlarzem. Wciskanie złomu naiwniakom i przekonywanie ich, że zardzewiałe skrawki są w rzeczywistości warte ton kredytów i wręcz niezbędne do przetrwania na tej niegościnnej planecie. I właśnie z jednym z nich miałam obecnie dość mocno na pieńku.

-Oh a żeby tylko. Gdy już go dorwiemy, będzie nas błagał żebyśmy skończyli jego marny żywot- syknęłam, a moje oczy rozbłysły żółcią. Gniew rozlał się w moich żyłach palącą falą, a Moc wokół nas zadrżała, jakby gotowa by chwycić za czerwone nici i uczynić tą wielką siłę, sobie podwładną. To jednak nie było już tak na wyciągnięcie ręki jak dotychczas. Gniew i pasja musiały zostać zakopane razem z mieczem świetlnym pod piaskami tej wielkiej piaskownicy, jeśli nie chcieliśmy zwracać na siebie uwagi. Choć było to cholernie frustrujące. Aż kopnęłam ze złością w jeden ze skraplaczy, z którego w odpowiedzi posypał się deszcz iskier. Naprawdę te ustrojstwa nienawidziły mnie równie mocno, co ja je.

Przez chwilę wpatrywałam się w Kossę, zanim przekrzywiłam lekko głowę w odpowiedzi na jego słowa. Właściwie miałam ochotę go ochrzanić za to, że zamiast mi pomagać wywiało go gdzieś niewiadomo gdzie. Znałam go jednak na tyle dobrze, by wiedzieć, że utrzymanie go w miejscu było niemalże niemożliwe i mogło jedynie nas poróżnić. To, że ja byłam sfrustrowana nie oznaczało, że musiałam wyładowywać swoje emocje na nim. Choć jego lekceważące podejście do życia w chwili, gdy ja użerałam się z całym tym ustrojstwem, które zapewniało nam dochód i przykrywkę, zaczynało mnie coraz bardziej wkurzać. Miałam nadzieję, że gdy cały ten koszmar dobiegnie końca, nasza relacja znów wskoczy na dawne tory wzajemnego przyciągania się i unikania. Choć może byłoby mi żal gdybym nie mogła oglądać jego przystojnej facjaty tak często jak obecnie.

-Tego Quinta, przez którego skończyliśmy na tym wypizdowie?- choć tego nie chciałam, mój głos przypomniał ciche warknięcie. Nawet jeśli Kossa lubił tego człowieka, nie oznaczało, że i ja darzyłam go sympatią. Wręcz przeciwnie. Ten śmierdzący Jedi miał niezwykły talent do wystawiania mojej cierpliwości na próbę. Gdy więc go zwinęli, naprawdę trudno było mi udawać przed Kossą, że jest mi strasznie przykro i wcale nie cieszę się z takiego obrotu spraw. Choć gdybym mogła, z ogromną chęcią pozbyłabym się byłego Jedi własnoręcznie.
Nie mniej pomysł Kossy wcale mi się nie podobał. Choć obiecywał wyrwanie się z tego spieczonego słońcami, piaskowego piekła, to jednak uwzględniał w sobie pomoc osobnikowi, za którym nie przepadałam. Mimo jego przystojnej buźki.
-Pewnie całą masę żołnierzy- skwitowałam w odpowiedzi, choć ciepła dłoń Kossy w jakimś stopniu udobruchała moje emocje. Cholera jakim cudem nadal łapałam się na jego gierki niemalże za każdym razem? Choć znałam je na wylot, choć wiedziałam że żaden z jego gestów nie był przypadkowy, to i tak wpadałam w jego pułapki. Czasem specjalnie, a czasem przez to głupie uczucie, które rozrosło się w mojej piersi.
Ale czy przez nie byłam gotowa wpakować się w samo centrum wojskowej bazy, wypełnionej najnowszym sprzętem i masą upierdliwych facetów w fikuśnych wdziankach? I to jeszcze dla jakiegoś złamasa, który w zasadzie był przyczyną sytuacji, w której obecnie się znajdowaliśmy?
Aż przyłożyłam dłoń do czoła mężczyzny, chcąc sprawdzić czy przypadkiem nie ma gorączki. Być może upał dawał mu się we znaki i udar słoneczny wyzwalał w nim jakieś głupie pomysły? Gdy liczyłam na jakąś odskocznię, gdy marzyłam o sytuacji, która wyciągnęłaby nas z Tatooine, nie chodziło mi o coś takiego.
Na nieszczęście głowa Kossy była chłodna, a on nie bredził w gorączce. Mówił całkiem poważnie.
-Chcesz mi powiedzieć, że mam rzucić to wszystko, pojechać na środek pustyni i wykopać mój miecz tylko po to, żeby uratować gościa, którego - słowo daję - zabiję gdy tylko zobaczę?- uniosłam lekko jedną z brwi. Jednak gdy tak się zastanowić, gdy wsłuchać się w ten uwodzący (nieco irytujący) głos Kossy, musiałam przyznać że naprawdę miał w tym sporo racji.
Bo cholernie tęskniłam za poprzednim życiem. Za byciem Sithem, dla którego nie istniały żadne ograniczenia, który czerpał swoją potęgę z Mocy i był tak potężny, że mało kto mógł się z nim mierzyć (o czym świadczyła spora kolekcja kryształów kyber). A jednak ponowne zachłyśnięcie się tym życiem oznaczało ściągnięcie na siebie Vadera i tych upierdliwych inkwizytorów. Czy jednak naprawdę chciałam wieść żywot tchórza, skrywającego się na farmie wilgoci do swoich ostatnich dni?
-Cholera Kossa. Niech ci będzie. Ale już możesz czuć się winny za to, co ta decyzja na nas ściągnie- westchnęłam, ostatecznie ulegając mu i poddając się w chwili, gdy jego palce musnęły moją szyję. Tak drobna pieszczota, a jednak tak przyjemna, mimo że niebezpieczna jednocześnie. Gdyby chciał, mógłby z łatwością zacisnąć dłoń na mojej szyi - i coś w głębi duszy mówiło mi, że byłby zdolny do tego by to zrobić. To jednak zamiast strachu przywołało elektryzujący dreszcz prześlizgujący się po kręgosłupie. Kochałam go za tą nieprzewidywalność i niebezpieczeństwo skrywające się w ciemnym spojrzeniu.
-Załatwienie statku zostawiam więc tobie. Ja odzyskam nasze miecze- odpowiedziałam, pochylając się i kradnąc sobie krótki pocałunek, który zwieńczyłam ukąszeniem jego dolnej wargi. Nadchodząca przygoda rozpaliła we mnie coś, czego nie czułam od bardzo dawna. Ekscytację, pasję i jednocześnie rządzę krwi.
Awatar użytkownika
Einsamkeit
Posty: 94
Rejestracja: sob kwie 24, 2021 5:22 pm

Re: Telos: The Dark Side awakens [2os., Star Wars,

Post autor: Einsamkeit »

TEEMA

W jednym z Lassiem mogłam się zgodzić - wyciągnąć coś od Dregi było niemalże sztuką. Ale rozumiałam to. Z natury, charakteru i wręcz urodzenia był politykiem. Z innej strony - chyba wszyscy wiedzieliśmy, że sam nie mógł nam wszystkiego powiedzieć. Gdyby Imperium nas dopadło, uzyskałoby zbyt wiele informacji, które ostatecznie mogły okazać się bardzo cenne.
Jak chociażby ta z kostką od Erachta.
Rozumiałam frustrację Lassiego; nie dziwiłam mu się wcale, ale jednocześnie musiałam zrozumieć dwie strony. A wszystkie nasze przygody tylko cementowały naszą bliskość i motywację, by przeżyć. Cóż, niezaprzeczalnie lepiej byłoby nie wpaść w czułe objęcia Inkwizycji.
Nieraz łapałam się na pewnym poczuciu winy, ilekroć obserwowałam Lassiego, tak bardzo skupionego na swoich zajęciach; miałam wrażenie, że to ja go w to wszystko wciągnęłam. A gdybym nie zaangażowała go, siłą rzeczy, w to wszystko? Gdzie by był? Kim by został? Jak bardzo większe miałby już szanse przetrwania?
Cóż, jednego mogłam być pewna: byłyby one niezaprzeczalnie większe, niż obecnie.

Słysząc jego ton głosu i uśmiech, trudno było się nie uśmiechnąć - wyszczerz Lassiego był po prostu zaraźliwy. Uniosłam wzrok, reagując na wzmiankę o Jedi; no proszę, proszę.
Ale to nie było moje zadanie. Nie dzisiaj.
- Może i są tam nadal uwięzieni, ale raczej nie będę w stanie ich stamtąd zabrać - odparłam szczerze. Wielu Jedi po torturach stawało się… skrzywionymi.
Niektórzy wpadali w objęcia Ciemnej Strony. Rozumiałam to. Trudno było nie wyzbyć się wartości, których uczyła Jasna Strona, przekształcając bezinteresowność i altruizm w egoizm i chęć przetrwania; w tym momencie to mrok oferował więcej szans na przeżycie, bowiem był łatwiejszy do zastosowania, podczas gdy w chwilach tak wielkiej ciemności jasność była… trudna do wyczucia. Nieuchwytna. Jej szlaki i ścieżki stawały się niemal niewidoczne.
I ci skrzywieni Jedi… stawali się nierzadko zagrożeniem nie tylko dla innych, ale także wobec siebie. Teraz już wiedzieliśmy, na jakie rzeczy zwracać uwagę; ruchy, gesty, słowa, pewne zachowania. Ale na początku człowiek nigdy nie mógł wiedzieć, kto wbije mu nóż w plecy…
- Wiem, że ten pomysł ci się nie podoba i chciałbyś tam być - odparłam szczerze. Relacja z Laseną nauczyła mnie… nie unikać pewnych tematów, przede wszystkim. Nadal delikatnie gładziłam jego ramię, tors w czułym geście. Bez podtekstów zresztą.
- Nie będziesz mi przeszkadzał. Nigdy tak nie myślałam. Po prostu… nie darowałabym sobie, gdyby coś ci się stało - spuściłam wzrok. - Gdyby coś mi się stało, masz większe szanse przetrwania na ucieczkę tu, niż gdybyś miał uciekać sam z budynku imperialnych i biec do statku. Zwłaszcza w tej zamieci.
Zaczerpnęłam głęboki wdech; deklaracje… były trudne. Tak jak słowa całkowitej szczerości. Miałam wrażenie, że mówiąc takie słowa, takie rzeczy, odsłaniałam się całkowicie, pokazując swoją słabość.
- Nie chcę, żeby coś ci się stało. Masz być cały i zdrowy. Ja cię w to wszystko wmieszałam i dlatego musisz przetrwać za wszelką cenę - dodałam stanowczo, zanim poczułam jego ciepłe wargi na moich. Znów przeszył mnie przyjemny, ciepły dreszcz; niewiele myśląc, przylgnęłam swoim ciałem do jego ciała, kradnąc sobie tę chwilę czułości, przedłużając ją jak tylko mogłam, jak tylko się dało. A to delikatne gładzenie mojego karku sprawiało, że czułam przyjemne ciepło w podbrzuszu i rozkoszne motylki w brzuchu. Byłam spokojnie pewna, że to rozgrzewające ciepło będę czuła jeszcze przez dłuższy czas - mimo, że na zewnątrz wichura dosłownie zalepiała śniegiem wszystko, co tylko mogło być w zasięgu wzroku.
- Będę się starała do ciebie wrócić - szepnęłam cicho, dłoń zsuwając z jego torsu na brzuch, bok; uśmiechnęłam się do niego z wdzięcznością, nim się odsunęłam. Chcąc nie chcąc, musiałam. Poprawiłam na sobie kurtkę, którą na mnie zarzucił, nim opatuliłam się nią ściśle niczym babulina chustką na targu. Na pobliskim stoliku leżały gogle; wzięłam je automatycznie poniekąd, nawet tego nie zauważając. Rękawiczki. Cała reszta już była w porządku.
- Do usłyszenia - dodałam, nim otworzyłam właz statku. W następnej chwili uderzyło mnie lodowate zimno; nieprzyjemnie mrowiące szpilki lodu zaczęły mrowić mnie po skórze. Podsunęłam sobie wyżej szal, który wcześniej miałam na szyi, by przesłonić wyżej nos i usta; na oczy nasunęłam sobie gogle.

Przez drogę do budynku w większości to, co mi towarzyszyło, to szmer opadających płatków śniegu i szum wiatru; w oddali przelatywały tibidee, jednak do głowy mi nie przyszło próbować oswoić choćby jednego. Nie posiadałam tego daru, w odróżnieniu od Quinta.
Niekiedy - zwłaszcza w chwilach takich, jak ta - nieziemsko mi go brakowało.
Stary Mistrz nadal wydawał mi się ostoją bezpieczeństwa.
Drega był odległy i chociaż był szczery, nadal miałam wrażenie, że nie łączy nas ta więź, która powinna łączyć Ucznia i Mistrza; Quint poświęcił mi mniej czasu, bo i też nie miał jak i kiedy, a jednak ten czas spędzony razem był bardziej… osobisty. Emocjonalny. Przez te dwa tygodnie miałam z nim więcej wspomnień, niż z Dregą, z którym najbardziej kojarzyłam ostatnią misję.
Gdyby Quint wydał mi polecenie, pewnie bym to zrobiła. A Drega… cóż, niekoniecznie.


Nie znosiłam ciszy i śniegu. Bo wtedy człowiek zaczynał myśleć.
Budziły się zagubione, zakopane głęboko pod warstwą codzienności wspomnienia; oczyma wyobraźni widziałam znów rozkołysane, bujne pola cytrynowych traw i powoli zatapiający się w pobliskim bagnisku Venator, grzebiąc pod mulistą warstwą ciała setek Klonów. Znów czułam ten sam zapach cytryn, nawet jeśli dzisiaj napawał mnie swoistym rozrzewnieniem, a zarazem - lękiem.
Znów siedziałam pod gigantycznym liściem, słuchając głosu Quinta, gdy tłumaczył mi, czym jest Moc…

Pozwól Mocy wpływać do Twojego ciała przez ziemię, którą dotykasz, przez zapach deszczu, przez dźwięk kropel uderzających o liście, przez wiatr smagający twoją skórę. Przyjmij ją z wdzięcznością, z nadzieją. Pozwól jej płynąć w Twoich żyłach, a następnie skieruj do źródła bólu.

Nigdy się tego nie nauczyłam. Wątpiłam, by kiedykolwiek to było dla mnie możliwe. Drega nauczył mnie jedynie, jak ukryć swoją Moc i wydawać się zgoła niewidocznym na kamerach, albo też niewyczuwalnym przez innych Jedi bądź Sithów; podobnie było z maskowaniem zamiarów. Mimo wszystko były to rzeczy na tych misjach użyteczne…
Ale dlaczego, nadal - mimo wszystko - to Quinta postrzegałam jako prawdziwego nauczyciela?
Może dlatego, że to, czego uczył, to nie były puste, suche instrukcje i chłodne wyjaśnienia, ale coś, co Quint naprawdę czuł i w co wierzył. Drega był już zbyt cyniczny i Moc, chociaż nadal był jej użytkownikiem, traktował jako narzędzie pracy. Nie wierzył już w dobro i zło.

Widzę, że twoje myśli są jeszcze zbyt przywiązane do światła. Pozwól mi cię przekonać, że Ciemna Strona jest nie tylko potężniejsza, ale także bardziej prawdziwa. Lepsza jest nawet od Szarej, której tak bardzo hołdujesz.
Jasna Strona to iluzja. Obiecują ci pokój, harmonię i ochronę, ale w rzeczywistości to tylko kajdany, które ograniczają twoją Moc, twoją prawdziwą, wewnętrzną siłę. Czy nie widzisz, że Jasna Strona to hipokryzja?
Jedi mówią o równowadze, ale sami są niewolnikami swojego kodeksu. To oni decydują, co jest dobre, a co złe. To oni wyznaczają granice. Szarzy Jedi podobnie… używają Mocy jak narzędzia, jak przedmiotu.
A teraz Ciemna Strona… to prawdziwa wolność. To siła, która nie zna ograniczeń. Nie ma tu żadnych zakazów, żadnych zahamowań. Możesz używać swojej Mocy tak, jak chcesz. Bez wyrzutów sumienia. Bez hipokryzji. Bez trzymania się zasad, wedle których jesteś złym człowiekiem, niegodnym Jasnej Strony, gdy tylko je złamiesz. Ciemna Strona czerpie pełnymi garściami, daje ci od siebie wszystko, ale też pragnie być z tobą jednością. Jasna Strona daje, ale wymaga restrykcyjnie. A Szarość…

Wiesz, co jest najpiękniejsze w Ciemnej Stronie? To, że nie ma czystego dobra ani czystego zła. Jest tylko Moc. To, jak jej używasz, zależy tylko od ciebie. Czy chcesz być niewolnikiem światła, czy też wolnym mistrzem ciemności?

Szary Jedi to również iluzja. To balans na krawędzi przepaści. Ci ludzie są cyniczni… wykorzystują Moc, ale z czasem ulegają pokusom ciemności. Prawdziwa moc leży po stronie Ciemnej. Albo dominujesz, albo ulegasz.

Widziałem wielu z nich, których to spotkało. Nikt nie oparł się Ciemności, gdy tylko opuściła ich Światłość. Szara Strona pozornie pozwala ci być neutralnym, ale ostatecznie prowadzi do zatracenia, gdy tylko Jasność odwraca się od ciebie, zostawiając cię na pastwę losu. Mrok nigdy cię nie porzuci, bo zawsze w tobie będzie. Niezależnie od tego, jak bardzo będziesz balansować, Ciemność pozostanie z tobą. Masz ją w swojej naturze.

Nie łudź się. Kiedyś Jasna Strona cię opuści. A wtedy pozostanie ci tylko zatracenie lub zwrócenie się tam, gdzie zawsze otrzymasz pomoc.


Zamrugałam, widząc przed sobą szkliste kamienne skały; to już? Tak szybko? Miałam wrażenie, że ledwie chwilę wcześniej wyszłam ze statku. Po drodze do fortecy nie rozpraszało mnie nic - lub tak bardzo skupiłam się na tym hipnotyzującym głosie, że zapomniałam o swoim prawdziwym celu, o prawdziwym świecie. Potrząsnęłam głową. Musiałam się wyzbyć myśli, skupić na tym, co robię… zapadanie się we własne myśli było teraz zbyt niebezpieczne.
- Hej, Lassie. Jesteś tam? Wszystko w porządku? - zagadnęłam cicho do komunikatora. Wolałam nawet nie wiedzieć, jak długo szłam. Ale gdy obejrzałam się za siebie, dostrzegłam że śnieg zasypał już moje ślady. - Ile czasu minęło? Coś mówią na kanałach?
Dopiero teraz poczułam to przeraźliwe, przenikliwe zimno, tak jak gdyby wcześniej ten głos oddzielał mnie barierą od rzeczywistości. Znikły ciepłe, przyjemne motylki w brzuchu i rozkoszne mrowienie niżej. Znikło ciepło Lassiego, którym mnie otulał. Wokoło był tylko bezkresny mrok, surowa, oblodzona kamienna ściana i cisza. I zimno. Przenikliwe, przeraźliwe zimno, sięgające szpiku kości.
Cholera. Musiałam się pospieszyć.

KOSSA

Patrząc z perspektywy czasu, to i tak był cud, że czegoś w ogóle się dorobiliśmy (o ile można to było nazwać w ogóle dorobkiem). I to na skraplaczach - starych, zdezelowanych, odrapanych i prawdopodobnie rdzewiejących. A przynajmniej ja bym im aż tak nie ufał. Mimo to woda była idealnie krystalicznie czysta - przynajmniej z tego jednego skraplacza.
Tak czy siak, w tę całą gospodarkę wodno - piaskową nie starałem się szczególnie wnikać. Tattooine było dla mnie przykrym, nużącym obowiązkiem - a Deth radziła sobie z życiem tutaj o wiele lepiej ode mnie. Co za ironia losu.
- Tego Quinta, przez którego skończyliśmy na wypizdowie - potwierdziłem spokojnie, nadal gładząc kciukiem jej kącik ust. Świetnie wiedziałem, że Deth bardziej się cieszyła ze zniknięcia Quinta, niźli rozpaczała z powodu jego braku, ale absolutnie nie oczekiwałem od niej podzielania moich opinii czy sympatii. Oboje byliśmy bardzo różni i prawdopodobnie sam też nie polubiłbym niektórych jej znajomych. Brałem to pod uwagę.
- Wiesz, możesz go nie lubić, co doskonale rozumiem, ale przyznasz chyba, że z nim jednak trochę się działo. Życie zaraz było ciekawsze - na moich ustach zaigrał cień uśmieszku. Miałem już plan. A nawet kilka.
Jak się okazuje, z wgapiania się w piasek i zaganiania robotów do pracy przychodziło czasem coś dobrego. Inspiracje na przykład.
Przymknąłem powieki, czując na swoim czole ciepłą, drobną dłoń kobiety. Zaraz się zaśmiałem, reagując na kolejne jej słowa. Czy już wspominałem, jak uwielbiałem jej bezpośrednie podejście do tych wszystkich spraw? Nie? No to już wiecie.
- Właściwie to tak. To znaczy zrozumiałbym, gdybyś powiedziała mi “nie”, ale znamy się jak łyse konie i oboje wiemy, że siedzenie na zadupiu, gdzie banthy szczekają dupami, nie jest dla nas dobrą opcją - byłem szczery. Wiedziałem, że życie tutaj ją frustruje. Deth, tak jak ja zresztą, wolała działać.
- Może wylądujemy u Imperialnych. Może trafimy do kogoś na służbę i będziemy realizować czyjeś zlecenia. Ale to jest lepsze niż tkwienie w tym miejscu i wściekanie się każdego dnia, że życie się tak ułożyło.
No, proszę. Nawet ja od czasu do czasu mówiłem dość przytomnie. Sam się zaskoczyłem.
Po chwili odwzajemniłem jej pocałunek; obiema dłońmi ująłem jej drobną twarz, zanurzając je w jej ciemnych, krótkich włosach. Z przyjemnością wtopiłem się w jej ciepłe wargi, smakując je po raz kolejny. I chociaż znałem ich smak na pamięć, zawsze byłem go spragniony niczym wędrowiec na pustyni.
- Zgoda. To jesteśmy umówieni - mruknąłem w jej wargi, nim ukradłem sobie mocniejszy, bardziej żarliwy i zdecydowany pocałunek. I zaraz byłbym ją przeleciał na tych skraplaczach, ale mieliśmy robotę do zrobienia. Cholerny Quint.
A przynajmniej tak lubiłem sobie to tłumaczyć. No co!
Skraplacz się zepsuł? Wina Quinta, to na pewno. Pewnie rzucił mi klątwę działającą przez pół Galaktyki.
Robot zwariował i zaczął jeździć po pustyni, piszcząc że należy do jakiegoś Obi-Wana Kenobiego? (Kłamał, nie należał, styki mu się przepaliły). Wina Quinta. Pewnie to on go tak zaprogramował.
Kolejny robot zaczął mieć kryzys tożsamości i osobowości i zaczął krzyczeć, że on jest robotem dyplomatycznym, mimo bycia robotem protokolarnym? Tak, tak, jasne… tu jeszcze nie miałem pomysłu, jak winę zwalić na Quinta, ale byłem pewien, że coś jeszcze mi wpadnie do głowy.
Chwilę po tym oderwałem się od niej, skądinąd dość niechętnie; musnąłem czule jej policzek, nim podszedłem do naszego schowka. Chociaż na Tattooine może nie było zbyt wielu kryminalistów, a zasadniczo i tak najgroźniejszymi przestępcami byliśmy tu my, to i tak byliśmy ostrożni. Byłoby szkoda dać się okraść z tak ciężko zapracowanych kredytów.
Początkowo mieliśmy jakieś skitrane przeze mnie i Deth oszczędności, ale za coś te wszystkie maszyny trzeba było kupić; co prawda radziliśmy sobie nawet nieźle, nie wszystko przecież udało mi się przepieprzyć na Death Sticki - patrzcie państwo, jaką mam silną wolę! - i podszedłem do skrytki.
- Odkryłaś w sobie żyłkę bizneswoman, jak widzę - mruknąłem, przeliczając kredyty. Nie obstawiałem, że będę aż tak uczciwy, żeby kupić cały zestaw jak przykładny obywatel - ale jednak coś powinienem kupić. Albo statek, albo ubranie, dla niej bądź dla siebie. Po cichu liczyłem, że napotkam gdzieś po drodze jakiegoś Inkwizytora albo najlepiej dwóch, w dodatku różnych płci, żeby móc chociaż wtopić się w otoczenie na tym całym Stygeonie. Co prawda nie obstawiałem, że dwie czarne plamy w skórzanym wdzianku byłyby w stanie to zrobić w miarę jakoś przekonująco, jednak na samej stacji byłoby o to już łatwiej.
No i nosili hełmy, ci Inkwizytorzy… nie? Dawno ich nie widziałem.
- No. To lecę - posłałem jej buziaka, nim wyszedłem na zewnątrz. Aż zaczerpnąłem ciężki oddech, czując gorący podmuch powietrza, który uderzył mnie niczym pięść w splot słoneczny. Przymrużyłem oczy, czując jak łzawią od nadmiernego blasku. Przysiągłbym, że to te ziarnka piasku złośliwie odbijały jak najwięcej słońca, chcąc wypalić wszystkim mieszkańcom Tattooine oczy.
Po chwili gorące ziarenka piasku, rozżarzone niczym rozpalone gwoździe, wtopiły się w moją skórę, gdy tylko ruszyłem w stronę jednego ze ścigaczy. Z nieukrywaną ulgą wtarabaniłem się do jego wnętrza, zajmując miejsce na czymś, co od biedy nazwałbym “fotelem”. I ruszyłem w stronę Mos Eisley.

- Nie musicie mnie kontrolować.
- Nie musimy go kontrolować.
- Na pewno?
- Na pewno.
- Dobra, jedź.
- Dobra, jedź.
- Imperialny machnął ręką, przepuszczając mnie dalej. Niemalże przewróciłem oczami, z wysiłkiem powstrzymując się, by gościa nie rozjechać. Albo nie pomalować nim ściany.
Samo Mos Eisley, klasycznie brudne, śmierdzące i oślizgłe niczym Hutt, było jak zawsze wypełnione tłumem zbrodniarzy, kryminalistów, szulerów, Imperialnych, nielegalnych emigrantów i żebraków. No i pilotów, gotowych zabrać nas na ostatni lot swoim przerdzewiałym złomem, pamiętający złote lata Ajunty Palla. Co najmniej.
- Już mnie sprawdzaliście - zwróciłem się do kolejnej grupki Imperialnych, kiwających na mnie ręką niczym te śmieszne kotki widziane w niektórych sklepach.
- Już go sprawdzaliśmy - stwierdził kapitan. Z ciężkim westchnieniem zaparkowałem pod jedną z knajp, nim zanurzyłem się w ciemnym, obskurnym pasażu. Liczyłem, że chociaż tutaj nikt nie będzie próbował mnie skontrolować ani zaglądać do dupy czy portfela.
Z lekkim skrzywieniem wciągnąłem w płuca kwaśny zapaszek zwietrzałego piwa, uryny czy wymiocin. I gorącego pustynnego piasku. Normalnie powiedziałbym, że to prawie jak w domu, ale pochodziłem ze znacznie bardziej cywilizowanego miejsca niż to.
Oczywiście byłem też ślepy. W końcu wszedłem do ciemnego pomieszczenia wprost z bardzo jasnego miejsca.
Po chwili wpadłem na kogoś. Albo coś. Pod palcami wyczułem hełm. Ale koleś musiał mieć jakieś czarne ciuchy, skoro go nawet nie zauważyłem. Czyli nie klasyczny Imperialny. Ani też nie Mandalorianin, bo czuć było Mroczną Stronę Mocy. Jak przyjemnie. Niemalże zaczerpnąłem głęboki wdech, starając się nią chociaż w ten sposób podelektować.
- No i czego tu stoi, tu są schody, tu się idzie, a nie stoi! - zawarczałem gderliwie.
- A może to ty powinieneś uważać, gdzie stajesz? Tu nie ma miejsca na nieostrożność. - męski głos był podszyty kpiną, jak gdyby gotów był sobie ze mnie zażartować. Albo odpalić miecz i wsadzić mi go pod żebra, a później go jeszcze raz odpalić. Tak dla pewności.
- Ech, nie mam czasu na filozofię - skwitowałem, chcąc obok niego przejść. Mimo to miałem wrażenie, że atmosfera gęstniała powoli, prawie jak cement w naszej piwnicy.
Moja dłoń odruchowo powędrowała w stronę pasa, jednak napotkała pustkę. No tak. Deth miała udać się na pustynię i odkopać nasze miecze.
Musiałem coś wymyślić.
Kossa Improwizacja Katan, jak ładnie.
- Trochę za bardzo ci się spieszy - odrzekł z lekką drwiną mężczyzna, zastępując mi drogę. Ech. Kolejny debil, który zapomniał, że stoi na schodach i nie trzyma się poręczy. Ja nie wiem, kogo te Imperium zatrudniało, bo raczej nie ludzi najbystrzejszych.

Czas spowolnił, jak zresztą zawsze, ilekroć tylko wchodziłem w tryb “rozdrażnienie”. Brat, albo też Inkwizytor - nigdy nie zadawałem sobie trudu, by ich rozróżniać - pod wpływem mocnego, nagłego kopa prosto w żołądek przekoziołkował do tyłu, by wylądować piętro niżej. Tak sądząc po odgłosach. A po zapachu - w gównie. Albo się zesrał, spadając ze schodów.
- Pożałujesz tego! - miecz świetlny rozjaśnił przynajmniej dół schodów. Choć najbardziej ucieszyło mnie w tym wszystkim to, że gość miał na łbie hełm. Aczkolwiek, gwoli ścisłości, poczułem też ten zew przygody. I przyjemnie krążącą po moim ciele żądzę krwi.
- Mogłeś się trzymać poręczy - zakpiłem. Co prawda wolałbym raczej bardziej obszerne miejsce niż ciasna, ciemna klatka schodowa przed wejściem do kantyny, ale raczej nie miałem wielkiego wyboru.
Chciałem go zabić. Chciałem go zniszczyć. Połamać mu każdą, nawet najmniejszą kosteczkę. Poczuć to chrupnięcie pod butami, usłyszeć ten trzask, jęk bólu, urywane zaczerpywanie oddechu. Znów zasmakować tej przyjemności bycia kimś lepszym, kimś ponad nim, kimś, kto pokonał tego nędznego i niegodnego posiadania Mocy robaka.
Powietrze przesyciła woń ozonu, gdy ostrze przecięło powietrze i osmaliło moje szaty; zanurkowałem pod jego ramieniem, chcąc zmniejszyć odległość i chociaż przejąć miecz. W tej sytuacji bycie po drugiej stronie miecza nie było dla mnie korzystne. Musiałem skrócić dystans, by w ogóle bezpiecznie móc mu dać w dziób i zabrać miecz celem dalszego poprowadzenia tej towarzyskiej dyskusji.
- Jak śmiesz podnosić rękę na Dwunastego Brata?!
- Cholera, trochę nisko jesteś w hierarchii, jakoś ale damy radę - mruknąłem, napierając swoim ciężarem.

Szarpanina trwała dłuższą chwilę; koniec końców zawlokłem ciało tej łysej spierdoliny do jednej z piwnic, gdzie ostatecznie rozebrałem go do rosołu i wbiłem się w jego wdzianko. Tym razem nawet się udało.
- Dzięki, Imperium. Na coś się czasami przydają wasze przydupasy. Dobrze że ich nie karmicie - mruknąłem do siebie, wbijając sobie hełm na łeb. Świat od razu stał się przyjemnie czerwony. Co prawda ja zwykle nie nosiłem nic na głowie, raczej preferowałem czuć powiew wiatru we włosach, ale życie na Tattooine zweryfikowało te opinie.
Zmieniło się też podejście ludzi; wcześniej towarzyszył mi cały czas czyjś wzrok - śledziły mnie ciągle kaprawe oczy, chytrze szacując, ile mogę mieć kredytów przy sobie i czy opłaca się mnie dla nich zabijać lub zgłaszać Imperialnym dla jakiejś nędznej nagrody. Wcześniej byłem… nikim. Co nawet się przydawało. Ale teraz…
Teraz ludzie magicznie pilnowali swoich spraw, starając się nie rzucić mi w oczy. Rozmowy cichły, ilekroć wkraczałem w tłum pewnym krokiem, spoglądając na te wszystkie nędzne robaki z góry.
Świadomość, że ich życie zależało teraz ode mnie, była cudownie słodka.
Czarny płaszcz powiewał z każdym krokiem, zaś miecz przyjemnie ciążył u boku. Ludzie umykali spłoszeni między stragany, nie chcąc być zapamiętanymi. Ja zaś skierowałem się w stronę hangarów. Nadal miałem w pamięci nasz plan - zgarnąć ciuchy, statek i wylecieć z tego wypizdowia.

Hangar był przyjemnie chłodny i rozkosznie ocieniony przed palącym żarem i słońcem. Przeszedłem się niespiesznie po okolicznych dokach, lustrując wzrokiem uważnie poszczególne maszyny. Niektóre były na sprzedaż, ale jakoś znamiennym trafem ich właściciele znikali. Może poza jednym, który najwyraźniej albo mnie nie usłyszał, albo nie zdążył się schować i doszedł do wniosku, że ukrywanie się nie ma sensu. Jaki miły, rozsądny młody człowiek.
- Słyszałem, że trzymasz w środku szmuglowany towar - oświadczyłem, zwracając się do niego. Mężczyzna zbladł.
Przewędrowałem powolnym krokiem wzdłuż statku, przeciągając ciszę. To zawsze działało. Człowiek niewinny zaczynał robić rachunek sumienia, winowajca - gorączkowo wymyślał linię obrony. Tak czy siak - w obecnym stanie rzeczy łatwo było przekonać ludzi do pewnych… kompromisów.
- Ależ… ależ ja tylko… jedyne co przewoziłem, to śrubki do naprawy własnego statku - niewysoki pilot wyraźnie się w sobie skurczył.
- Mam tam wejść? - podszedłem o krok, dwa, trzy bliżej, zmuszając go, by się cofnął; dłoń oparłem luźno o pas, gotów dobyć miecza w każdej chwili. Ale nie mogłem przesadzić. A szkoda.
- Umówmy się: tacy jak ty zawsze mają coś na sumieniu. Dobrze wiem, że masz tam coś jeszcze. Zabieraj swoje klamoty, szmuglowany towar i spierdalaj. Kluczyki zostaw. I nic nie widziałem - rzuciłem lekceważąco, zerkając w stronę statku. Niezbyt mnie obchodziło, co przewoził - jak dla mnie mógł nawet transportować meble dla starych bab, którym zachciało się odtwarzać swoje własne dzieciństwo.

Awatar użytkownika
Linuxa
Posty: 33
Rejestracja: wt sie 08, 2023 4:02 pm

Re: Telos: The Dark Side awakens [2os., Star Wars,

Post autor: Linuxa »

LASSIE


To wcale nie tak, że się bałem albo tchórzyłem. Choć z natury byłem osobą, która wolała unikać konfliktów niż je wywoływać, nie byłem także osobą, która uciekała z podkulonym ogonem gdy tylko coś nie szło po jej myśli. Nie bałem się imperialnych, szturmowców ani tych paskudnych droidów więziennych. Nie raz już stawiałem im czoła, a blaster był całkiem niezłym rozwiązaniem większości tych niechcianych spotkań. Choć nie lubiłem go używać, nie wahałem się przed sięgnięciem do kabury ciążącej u pasa. Chłód metalu paradoksalnie rozgrzewał moją krew niemalże do czerwoności - gdy sięgałem po broń, moja pokojowa natura wygasała, pochłonięta przez adrenalinę i dudniące w piersi serce. Zabij albo sam zostań zabity. Sorry chłopaki, ale ja chcę jeszcze trochę pożyć. Po tym, gdy zakosztowałem odrobiny przedwczesnej śmierci w postaci zamrożenia w karbonicie na całe dziesięć pieprzonych lat, wcale nie było mi spieszno do grobu. Problemem były jednak te ciążące, przygniatające do ziemi wyrzuty sumienia. Czasami miałem wrażenie, że moje dłonie splamione są krwią, której nie sposób było zmyć, nie ważne jak długo i jak mocno je szorowałem.
Teema chyba rozumiała moje rozterki - i byłem jej za to cholernie wdzięczny, choć nie chciałem w jej oczach uchodzić za jakiegoś słabeusza. Czasem naprawdę zastanawiałem się co ona takiego we mnie widzi. Też jej się trafił mężczyzna, nie ma co! Już samo to, że się o mnie martwiła, że wolała abym pozostał na statku zamiast jej towarzyszył, było dla mnie dość wymowne. Byłem jej zmartwieniem, kulą u nogi o którą trzeba było się troszczyć. Ale cholera i tak byłem gotowy pognać za nią gdyby była taka potrzeba. Nie byłem wojownikiem, to prawda. Nie miałem w sobie ani odrobiny ubitego, umięśnionego byczka, Smalca alfa, który prężyłby muskuły i siłą rozwiązywał każdy problem. Nie byłem bohaterem, który w błyszczącej zbroi wpadał w sam środek zawieruchy i ratował damy z opresji. Ale na swoim fachu znałem się lepiej niż kto inny. Potrafiłem wylądować prawie wszędzie, wlecieć do hangaru statku na pełnym ciągu, zaczepić się na statku wchodzącym w hiperprzestrzeń, ba - dwukrotnie (sic!) przelecieć przez pole szczątków na Kadian Prime. Niewielu pilotów mogło się tym pochwalić, na pewno nie ci, których napęczniałe ciała dryfowały wśród fragmentów ich statków rozerwanych na strzępy. Moje CV było akurat pod tym względem całkiem okazałe. Niestety póki co nie mogłem dopisać do niego nic więcej.
Choć akurat ucieszyło mnie to, że nie znajdzie się w nim dopisek „ratowanie upadłych Jedi z twierdzy na Stygeon Prime”. Trochę ulżyło mi, że nie będziemy musieli głowić się jak przewieźć w bezpieczne miejsce kilku wykolejeńców, którzy gotowi byliby pokroić nas na kawałki byleby tylko ukraść nam statek i zwiać jak najdalej od Imperium. Drega chyba też nie byłby zadowolony z gromadki Jedi, którzy mogli prezentować dość mordercze zapędy względem innych. Dziadyga miał i tak wystarczająco dużo problemów na głowie by jeszcze dorzucić do nich rehabilitację i resocjalizację. Trudno było mi z resztą wyobrazić sobie jacy byli upadli Jedi - chyba nigdy nie spotkałem żadnego z nich. Ale za to miałem do czynienia z Inkwizytorami. I jeśli ci pierwsi są chociaż w połowie podobni do tych drugich, to cholera, nie. dziękuję. Linie lotnicze Lasena Sp. Z o. o. zakończyły check in, bramki zostały zamknięte - państwa, którzy nie otrzymali biletów prosimy o skontaktowanie się z biurem obsługi klienta pod adresem Twierdza Inkwizytorów - lodowe SPA i Wellness. Ul. MaszPrzejebaneJedi. 66-666 Stygeon Prime lub pod numerem komunikatora 000-111-ProsimyNieDzwonićChybaŻeJesteśImperatorem-222-333

Odprowadziłem Teemę spojrzeniem, przez chwilę wpatrując się w jej postać znikającą w połaciach bieli. Niestety widok ten nie przyniósł wcale spokoju, mimo niezwykłej, stojącej wręcz atmosfery - wręcz przeciwnie. Z każdą kolejną chwilą rósł we mnie niepokój, zmartwienie i lęk o jej zdrowie i życie. Była silna, oczywiście że była. I wcale nie wątpiłem w to, że da sobie radę. A jednak nie ma osób niezwyciężonych. Co jeśli to miejsce okaże się być gorsze od wszystkich poprzednich? Gdyby była to łatwa misja, Drega raczej nie wysłałby nas. To my w końcu byliśmy jednymi z jego psów na posyłki, rozwiązaniem trudnych i kłopotliwych problemów, które pojawiały się od czasu do czasu. Wątpiłem by ten dziadyga był na tyle wspaniałomyślny, żeby wysłać nas na spokojną i prostą misję. Znając jego, miał w tym jakiś głębszy cel - być może jako „zapasowy” mistrz Teemy, umyślił sobie jakieś wyzwanie lub kolejną lekcję. Jedi byli jednak pojebani jak się nad tym głębiej zastanowić.
Tak czy siak zostałem całkiem sam. Zatrzasnąłem gródź, odcinając się od chłodu i tumanów śniegu, które próbowały wedrzeć się do środka. Kilka godzin i cały statek zakryje się grubą warstwą śniegu - niedobrze dla silników i wrażliwych podzespołów, ale co poradzić. Na lepszy kamuflaż w tych warunkach nie można było liczyć.
-Jak wrócimy to zrobię ci porządny przegląd- powiedziałem, troskliwie głaszcząc palcami ścianę statku, gdy skierowałem się w stronę części mieszkalnej. Kubek ciepłego Kaffu - tego właśnie potrzebowałem aby choć trochę ukoić zszargane nerwy. Z resztą czekanie i tak pewnie zacznie mi się dłużyć a lepiej było przypadkiem nie zasnąć.
Gorący, aromatyczny zapach palonych ziaren wypełnił całe wnętrze, a ja wziąłem go w płuca z lubością i westchnięciem przyjemności. Kubek, do którego wlałem ciemny płyn, najlepsze czasy miał już za sobą. Był nieco ubity i brudny, ale nie zastąpiłbym go niczym innym. W końcu dostałem go od swoich przyjaciół, na jakąś bzdurną okazję. Wprawdzie miał na sobie napis „najlepszy brat” (podejrzewałem, że Brija dostał go od swojej siostry i wspaniałomyślnie mi odstąpił), ale został przekreślony grubym, czarnym flamastrem. Zamiast tego został naniesiony ręczny napis „najlepszy pilot w galaktyce” (To na pewno było pismo Itrenche, tylko ona nie szkryfała jak bantha pazurem). Zaraz potem i ten napis został przekreślony (to było chyba podczas jakiejś imprezy w hangarze) i zmieniony na kilka innych napisów: „wredny goblin”, „śpiąca królewna”, „romantyk amator”, „kłopot Teemy”. Cóż, przyjaciele mieli o mnie naprawdę ciekawe mniemanie, ale właśnie dlatego tak bardzo ich uwielbiałem. Dlatego też nie wyrzuciłbym tego kubka nigdy w życiu, nawet jeśli ubiłby się jeszcze bardziej.
Z takim ekwipunkiem uwaliłem się na fotelu pilota, układając nogi wysoko na pulpicie. Odchyliłem się na krześle, kątem oka zerkając na BD-3, który właśnie skończył się ładować.
-Bi bip?- pisnął, przekrzywiając lekko głowę i wskakując na miejsce Teemy.
-To chyba czas na trochę rozrywki. Posłuchajmy o czym plotkuje sobie imperium- rzuciłem. BD zaświergotał, zaraz zajmując się włamaniem do lokalnej częstotliwości. Po chwili urywanych szumów dało się usłyszeć przytłumione rozmowy.

-Ale tu zimno- sapnął trzęsący się głos
-Nie narzekaj, mogłeś trafić gorzej - prychnął drugi, wyraźnie zirytowany
-Mogłem poprosić o lepszy przydział
-Zwariowałeś? Chcesz skończyć tak jak ja jako niańka więźniów? Już lepiej stać na patrolu
-Jak to w ogóle jest być strażnikiem? Dobrze?
-A wiesz, moim zdaniem to nie ma tak, że dobrze, albo że niedobrze. Gdybym miał powiedzieć, co cenię w życiu najbardziej, powiedziałbym, że ludzi. Ludzi, którzy podali mi pomocną dłoń, kiedy sobie nie radziłem, kiedy byłem sam, i co ciekawe, to właśnie przypadkowe spotkania wpływają na nasze życie. Chodzi o to, że kiedy wyznaje się pewne wartości, nawet pozornie uniwersalne, bywa, że nie znajduje się zrozumienia, które by tak rzec, które pomaga się nam rozwijać. Ja miałem szczęście, by tak rzec, ponieważ je znalazłem, i dziękuję życiu! Dziękuję mu; życie to śpiew, życie to taniec, życie to miłość! Wielu ludzi pyta mnie o to samo: ale jak ty to robisz, skąd czerpiesz tę radość? A ja odpowiadam, że to proste! To umiłowanie życia. To właśnie ono sprawia, że dzisiaj na przykład stoję na straży, a jutro – kto wie? Dlaczego by nie – oddam się pracy społecznej i będę, ot, choćby, sadzić... doć— m-marchew…

Cmoknąłem z niezadowoleniem. Miałem nadzieję, że usłyszymy coś ciekawszego.
-Zmieńmy może stację- mruknąłem, sam zmieniając ustawienia aż usłyszeliśmy kolejny głos, który objaśniał coś z przejęciem.
-Wróbel ćwierka, a szpak świszcze
-A kawka robi co?
-Kawka plegocze. Czyżyk psyka, żuraw dzwoni, a paw wrzeszczy. Jastrząb kwili, skowronek dziędzieje zaś gołąb grucha. I to wszystko.
-A… A słowik robi co?
-A prawda. Słowik kląska!
Przekrzywiłem lekko głowę, wsłuchując się w tą zaciętą konwersację. Cóż, przyznam że sam nie wiedziałem połowy z tych rzeczy i aż byłem w szoku, że te chodzące garnki wiedzą cokolwiek sensownego. Choć czy ta wiedza była potrzebna do życia? Raczej nie.

BD najwidoczniej miał dość tego ornitologicznego żargonu, bo zaraz przełączył na inną częstotliwość.
-Słuchaj, to bardzo proste. Bierzesz awokado, nie? To zielone takie. Kroisz, usuwasz pestkę, wydrążasz i kroisz na cienkie plastry. Potem bierzesz chleb.
-Ale jaki chleb?
-Taki jaki lubisz. Kroisz na kromki.
-Ale jakie kromki?
-Kurw… to bez znaczenia. Jakie lubisz. Smarujesz masłem, dajesz awokado. Kładziesz jajko pokrojone na kawałki. Uprzedzę twoje pytanie - takie jakie lubisz i kiełki na górę.
-Ale jakie kiełki?
Tu zaległa wymowna cisza.

-Dobra, takie jakie lubię. Załapałem.
-No. I sypiesz solą i pieprzem.

Pociągnąłem długi łyk Kaffu, czując że przez te całe kulinaria dość porządnie zgłodniałem. Szkoda, że nie miałem pod ręką nic poza suchymi racjami żywieniowymi. Nie szykowaliśmy się na długi wypad toteż nie uzupełniłem zapasów. A chyba powinienem.
Moje rozważania przerwał odgłos pikania komunikatora. Od razu odłożyłem kubek z cichym brzdęknięciem i sięgnąłem po urządzenie, obawiając się że Teema może potrzebować wsparcia. Jej głos faktycznie brzmiał nieco na roztrzęsiony, ale z treści słów wywnioskowałem, że najwidoczniej wszystko było w porządku.
-Hej, Teemo. Jestem, jestem. Właśnie wsłuchiwałem się w jakże interesujący przepis na kanapki z awokado- mlasnąłem z niezadowoleniem. Naprawdę zaczynałem robić się głodny, gdy tak rozmawiałem na temat jedzenia. -Może z jakieś czterdzieści minut? Na razie nikt się nie połapał, nikt nie nadaje alarmu i panuje zadziwiający spokój. A co u ciebie? Wszystko dobrze?- zagadnąłem, mimo wszystko zmartwiony o jej stan. Wątpiłem by dzwoniła aby urządzić sobie przyjacielską pogawędkę. Z resztą ton jej głosu zdradzał mi, że musiało wydarzyć się coś co nieco ją zaniepokoiło.
-Chcesz przerwać misję? Mogę przylecieć po ciebie w każdej chwili.- dodałem, wsłuchując się ze zmartwieniem w szum komunikatora i oczekując na jej odpowiedź.

DETH


Kliknęłam językiem z niezadowoleniem, gdy Kosa potwierdził moje podejrzenia. Wcale nie napawało mnie to przesadnym optymizmem, zwłaszcza że ratowanie Quinta było ostatnią rzeczą na jaką obecnie miałam ochotę. Szkoda było marnować na niego czasu, nawet jeśli miałoby to wiązać się z odrobiną rozrywki, złamaniem kilku zasad i dokopaniu kilku braciszkom i siostrzyczkom w obcisłych, czarnych wdziankach. Nie żebym chętnie nie przygarnęła takiego jednego dla samej siebie.
-Jeśli dobrze pamiętam to raz skończyłeś przez niego prawie całkiem nagi… cóż jeśli zamierzasz to powtórzyć to podoba mi się do czego zmierzasz- odpowiedziałam, wykrzywiając usta w lekkim uśmiechu. Idealnie aby jego kciuk musnął ich kącik, wywołując kilka elektryzujących igiełek wgryzających się w skórę.
Niech mu będzie. Mogłam przyznać, że w towarzystwie tego człowieka bywało nawet całkiem zabawnie. Choć wkurzał mnie niemiłosiernie i kilka razy byłam bliska wyssania jego mózgu wprost z żywego ciała, to jednak współpraca z nim czasem bywała owocna. No i najwyraźniej Kossie naprawdę na nim zależało - co było dla mnie nowością. Nie sądziłam, że ktokolwiek wpadnie mu w oko na tyle, by był w stanie zaryzykować dla niego życiem. Może powinnam się czuć jednak zazdrosna?
-Ale jeśli ratujemy go tylko po to, żebyś go przeleciał. To mnie proszę też włączyć do tego trójkąta - czy mówiłam poważnie? Być może. A być może tylko się z nim droczyłam. Tak czy siak uwielbiałam wywoływać w nim skrajne emocje, od wściekłości, zaskoczenia po wyraz pełen rozkoszy gdy oboje doprowadzaliśmy się wręcz do szaleństwa. Być może włączenie kolejnej osoby do naszego otwartego związku byłoby przypływem jakiejś świeżości? Choć jeśli Kossa marzył o cycatej blondynce w tej roli, ja wolałabym raczej przystojnego blondyna. Choć może gdyby zaczął przekonywać mnie w ten swój słodki, zaborczy sposób, być może w końcu bym się ugięła i przystała na taką propozycję. Wszystko do ustalenia.

Westchnęłam w jego usta, gdy jego wargi zderzyły się z moimi w elektryzującym i zaborczym pocałunku. Przez chwilę walczyłam z nim o dominację, nie chcąc pozwolić mu zwyciężyć w tej nierównej walce. W końcu jednak ustąpiłam, pozwalając jego językowi wpełznąć między moje wargi - i zatraciłam się w jego smaku. Oh, gdyby nie to że wzięliśmy się do działania, zerwałabym z niego wszystkie te fikuśne ciuszki i to w tym momencie. Zostało mi jednak jedynie skubnąć zębami jego dolną wargę i odsunąć się, pozwalając mu skierować się w stronę naszego domostwa.
-No proszę, jestem w szoku że zamierzasz ten statek uczciwie kupić- odpowiedziałam kąśliwie, nawet nie obdarzając go spojrzeniem. O wiele bardziej zajmująca na tą chwilę była łopata, którą trzymałam w dłoni. Zamachnęłam się nią jakbym chciała kogoś zdzielić po łbie i uśmiechnęłam się lekko. Nada się idealnie. 
Bizneswoman! Ha! Też mi dobry żart. Jeśli na tej planecie zapomnianej przez Bogów dało się ukręcić jakiś biznes to ja jestem konkubiną Imperatora! (Nie, nie jestem. I nawet jakbym mogła być, to prędzej bym sama się potraktowała mieczem świetlnym niż dała szansę tej pomarszczonej frankfurterce).
-Odezwę się jak odzyskam naszą własność- odpowiedziałam jeszcze na odchodne, ale potem westchnęłam ciężko i ruszyłam za nim, rzucając mu jeszcze na pakę ścigacza butelkę przefiltrowanej wody. Mogłam być wredną suką, ale wciąż zamierzałam przypilnować go aby przypadkiem nie dostał udaru gdzieś po drodze.

Sama z resztą zabezpieczyłam nasze domostwo i skierowałam swoje kroki w stronę zagrody Eopie. Kosa zabrał nasz jedyny ścigacz, a mi nie do końca uśmiechało się drałowanie na piechotę przez wydmy i piach. Na szczęście poprzedni właściciel farmy był tak miły, że zostawił nam w spadku to urocze zwierzątko. Lubiłam je z resztą, co jak na mnie było dość niezwykłym ewenementem. Było jedyną częścią tej farmy, której nie chciałam rozszarpać na strzępy i puścić z dymem.
Eopie od razu uniosło głowę i śmiesznie podyrdało swoją trąbką, gdy tylko mnie zobaczyło. Choć z początku nie darzyło mnie dużym zaufaniem (jak większość żywych stworzeń w towarzystwie Anzata), wkrótce nawet mnie zaakceptowało. Na tyle by dało zarzucić sobie siodło, przytroczyć do niego łopatę i pomniejsze narzędzia a następnie wskoczyć na jego grzbiet.
-Spokojnie malutki- mruknęłam, gładząc otwartą dłonią bok zwierzęcia, gdy to zakołysało się na swoich długich nogach. -To będzie nasza ostatnia wspólna przejażdżka. A potem zwrócę ci wolność- obiecałam. I nie mówiłam tego złowieszczo. Chyba naprawdę się starzałam i kapcaniałam na tej planecie. Kossa miał rację, coś trzeba było z tym zrobić.
W końcu zwierzę ruszyło przed siebie, kierując się w stronę piaszczystych wydm złocących się w promieniach podwójnego słońca. O tej porze nikt nie przemierzał pustyni. Nawet Tuskeni byli na tyle mądrzy by siedzieć w swoich norach i nie wyściubiać nosa wprost w objęcia palącego skwaru. Powietrze falowało od gorąca, sprawiając że całe to miejsce wydawało się drżeć. Być może gdzieś głęboko pod piaskami czaił się skryty smok Kreyt lub Sarrlack. Nie był jednak tak głupi by atakować jeden, snujący się po pustyni cel. Eopie dreptał niespokojnie, najwidoczniej również nie do końca szczęśliwy z przejażdżki w największy skwar. Nie protestował jednak, posłusznie naginając się do mojej woli i podążając w kierunku wskazywanym przez czerwone wici mocy. Miecze spoczywały jakiś kilometr od farmy, zakopane pod głęboką warstwą piasku. Każdy normalny człowiek raczej już nigdy by ich nie odnalazł; pustynia była wielka a piach nie wskazywał żadnego konkretnego miejsca w którym należałoby kopać. Dla mnie jednak nie było to żadnym problemem. Więź z mocą nie przygasła ani na chwilę, a lament skrytych razem z mieczem kryształów Kyber, przyciągał mnie jak magnes w wyznaczone miejsce. Wkrótce łopata zagłębiła się w piasku, a ja zaczęłam kopać, przerzucając złociste drobiny niedbale na bok. Gdyby ktokolwiek zobaczyłby mnie teraz, uznałby że na pewno oszalałam. W końcu jaka kobieta grzebie w piasku gdzieś na środku pustyni i szuka niewiadomo czego? Nawet Tuskeni popukaliby się w głowy na ten widok. Może i faktycznie mieliby rację, bo pora dnia była chyba najgorszą na tego typu aktywności. Dosłownie czułam jak płonę żywcem mimo chust i łachmanów przysłaniających każdy fragment skóry. Im dłużej tu byłam, tym bardziej miałam wrażenie że zaraz zmienię się w pomarszczoną, ususzoną śliwkę. Nie wiem ile kopałam zanim końcówka łopaty w końcu uderzyła z głośnym brzdękiem w metalowe pudełko. A potem znowu i znowu, odsłaniając przede mną naszą skrytkę. Była taka jak ją zostawiliśmy - metalowa skrzynia bez zbędnych zdobień, zamknięta na kłódkę. Klucz nie był potrzebny, w zasadzie nigdy go nie było. Wystarczyło jednak jedno poruszenie dłonią aby mechanizm ustąpił, a pudełko stanęło przede mną otworem. Aż westchnęłam na widok mojego miecza, z lubością chwytając rękojeść i przesuwając po niej palcami. Kryształ skryty w środku zadrżał, rezonując czystą esencją ciemnej strony mocy. Zapomniałam już jak wspaniałe było to uczucie, jak cudownie szumiało w głowie śpiewając o mocy i potędze możliwej do osiągnięcia. To samo z resztą czynił miecz Kossy, choć jego kryształ nie otwierał się na mnie tak bardzo. Nie był mi przeznaczony, tak jak dziesiątki połyskujących błyskotek spoczywających na dnie pojemnika. Pochwyciłam jeden z kryształów, duży, połyskujący czerwienią - i z lubością przytknęłam go do ust, składając na nim pocałunek.
Witaj, ojcze. Wróciłam - szepnęłam poprzez Moc, zaraz zabierając resztę zdobytych i skradzionych kryształów i ukrywając je w połach płaszcza. Nie zamierzałam ich porzucić ani zostawić. Nawet jeśli ta kolekcja mogła sprowadzić na mnie zgubę, nie przejmowałam się tym. W ostateczności wciąż były to cenne błyskotki, które na czarnym rynku potrafiły kosztować fortunę. To było dobre acz niebezpieczne zabezpieczenie. Kryształy Kyber były rzadkie i raczej nie pojawiały się w sprzedaży tak po prostu.
-No to teraz do miasta, malutki- rzuciłam w stronę Eopie, wspinając się na jego grzbiet. Zwierzę wydało z siebie stłumiony odgłos, posłusznie kierując swoje kroki w stronę Mos Eisley.

Tymczasem przerażony pilot przestępował z nogi na nogę, nie będąc pewien co powinien teraz zrobić. Jego życie i kariera zawisnęły na włosku, bo jakiś pierdolony trzydziesty brat czy jak mu tam było, upatrzył go sobie za cel swojego napadu. Miał ochotę splunąć na ziemię, ale powstrzymał się. Życie było mu jeszcze miłe.
Te świnie zawsze wchodziły jak na swoje i grabiły uczciwych obywateli ze wszystkiego co tylko mięli. Imperium było po stokroć gorsze od Republiki.
-Dobrze, niech będzie- sarknął jednak, nie chcąc przypadkiem stracić głowy. Odkuje się za statek i wszystko inne. Drugiego życia już sobie od tak nie kupi. -Ej ty tam, weź się za rozładunek- rzucił do droida magazyniera, który stał uśpiony w kącie hangaru. Krępa maszyna wyprostowała się, zaraz zmierzając w stronę ładowni i faktycznie zaczynając metodycznie usuwać z niej meble i inne drogie, zabytkowe przedmioty, które przewoził. Pilot miał ochotę zazgrzytać zębami, ale wolał nie okazywać swojego niezadowolenia. Wszystko wyleje w rozmowie z Lassiem, któremu niewątpliwie wygada się i wypłacze na jego ramieniu. A taki miał piękny statek! Taki prosto z Naboo!
Awatar użytkownika
Einsamkeit
Posty: 94
Rejestracja: sob kwie 24, 2021 5:22 pm

Re: Telos: The Dark Side awakens [2os., Star Wars,

Post autor: Einsamkeit »

TEEMA

Surowa, skalista ściana, górująca nade mną, wydawała się być odpychająca i niedostępna już samym swoim widokiem. Lód szklił się na jej załamaniach, jakby chcąc powiedzieć mi “nawet nie próbuj”. A gdy zadarłam głowę, zdałam sobie sprawę, jak bardzo cholernie trudne zadanie postawił mi Drega.
- A to dlatego mnie zmuszałeś do ćwiczeń na ściance wspinaczkowej, draniu - wymamrotałam do siebie, jednocześnie nasłuchując Lassiego. Na szczęście szybko odpowiedział - na tyle szybko, że mój niepokój nie zdążył zakiełkować.
- Tak, wszystko jest w porządku. Dotarłam do tej, eee… ściany - odparłam, nadal obserwując ścianę. Ta nadal stała niewzruszenie. Cholera. Myśl, że miałam się wspinać i przedzierać przez śnieg i warstwę zbitego ze sobą lodu, nie pocieszała.
- Melduję, że żyję, więc o mnie się nie martw - dodałam, sięgając do pasa. O ile Drega nie był najlepszym Mistrzem, nie mogłam powiedzieć, że na mnie czy Lasenie oszczędzał (pomijając może pensję) - sprzęt miałam i to nawet nie z drugiej ręki!
Z komunikatora wydobyło się ciche westchnięcie Lassiego. Choć trudno było określić czy był to odgłos zmartwienia czy ulgi. Czasami naprawdę nie wiedziałam.
- To miejsce przyprawia mnie o gęsią skórkę. Mówiłem ci już, że mam co do tego wszystkiego złe przeczucia?
Lassie najwidoczniej nieco się rozgadał, co faktycznie zdradzało jego lekkie zdenerwowanie. Uniosłam brwi, wyraźnie zaintrygowana.
- Jest zdecydowanie za cicho. Jak na fortecę Inkwizytorów to jest za spokojnie. Jeszcze nie było tu żadnego patrolu. Nic, ani żywego ducha. Na łączach też cisza. Uważaj na siebie, dobrze?
- Jeśli coś przeczuwają, to możliwe, że mają podwójnego agenta. Daj znać Dredze, że coś może być nie w porządku - stwierdziłam, sięgając do mechanizmu uwalniania haków. Słowa Lassiego były co najmniej niepokojące. Miałam wrażenie, że zaburzyły spokojną taflę moich dotychczasowych emocji, niczym mały kamyk wrzucony do wody i pozostawiający kręgi naokoło.
Niby nic, ale jednak… te słowa dawały do myślenia.
A może byliśmy już zbyt przemęczeni i nadmiernie nerwowi, doszukując się wszędzie zagrożenia, które niekoniecznie musiało istnieć?
- Powinnam czekać na sygnał, ale w tym tempie prędzej zamarznę. A jeśli teraz po mnie przylecisz, to zwrócimy na siebie więcej uwagi. Za daleko zaszliśmy, by teraz zawrócić - dodałam ponuro. Haki wbiły się w ścianę przede mną; lekko, delikatnie szarpnęłam sznurem, sprawdzając, czy lód się nie oderwie.
- Jasne, spróbuję się z nim skontaktować na szyfrowanym kanale. Może będzie miał też jakieś podpowiedzi jak dostać się do środka - odparł Lassie. - Żadna misja nie jest warta twojego życia. Jeśli uważasz że to zbyt ryzykowne to nie ma o czym gadać. Niech Drega się wypcha swoimi super ważnymi misjami. Dość już dla niego zrobiłaś.
Zawahałam się. Trochę miał racji. Ale…

Ciekawość to pierwszy stopień do piekła, moja droga.
A sama dobrze wiesz, że jeśli teraz odwrócisz się plecami i uciekniesz, nigdy sobie tego nie wybaczysz. Jedi i tchórzostwo? Cóż za komedia.
Zawsze będziesz mogła zresztą uciec się do drugiej strony. Ona na ciebie czeka.


Ważyły się teraz losy galaktyki. Może moja misja nie była aż tak znacząca, ale… mimo wszystko miała pewne znaczenie. Ci ludzie mogli tkwić tutaj, torturowani, wyniszczani aż do śmierci… a ja miałam odwrócić się plecami i odejść, tak ot, bo uznałam że to zbyt niebezpieczne.

Czyż to nie kwintesencja działań Jedi? Wysłać kogoś, kto zrobi za nich całą brudną robotę, jednocześnie siebie nie włączając w żadne działania. I to nazywają “dyplomacją” lub “utrzymaniem statusu neutralności”.

Z drugiej strony, Lassie miał rację. Nie chciałam mieszać się w cały ten konflikt, w stawianie się po jednej stronie. Dość już widzieliśmy i słyszeliśmy o tych wszystkich “Jedi” i tym, co robili pod płaszczykiem Republiki.
Dzieci w kopalniach, odrywanie ich od rodzin za wszelką cenę, brak zmian… Zakon skostniał. I chociaż sprawa teraz toczyła się o coś całkowicie innego - wszakże nowy system, który wchodził teraz, był niewiele mniej okrutny - to czy my musieliśmy brać w tym udział właśnie teraz? W tej formie?

- Teemo, jesteś? Ja wiem, że to zabrzmi dziwnie, ale to bardzo ważne. Pamiętasz naszego wspólnego znajomego, który handuje antykami? Właśnie wysłał do mnie wiadomość. Jakaś dwójka Inkwizytorów zarekwirowała mu statek. To nic, ale słuchaj tego. Podobno rozmawiali o przylocie na Stygeon Prime. I wiesz co w tym najgorsze? Że właśnie jakiś statek wyskoczył z nadprzestrzeni. Zaraz zaroi się tu od Imperium… jeśli chcesz tam wejść, to teraz jest na to ostatnia chwila - głos Lassiego wyrwał mnie z namysłu. Cholera jasna! Że też akurat w takiej chwili! Kiedy byłam w trakcie podejmowania ważnej decyzji!

I tę ważną decyzję podejmuje… dwudziestolatka? Mylę się? Cóż za absurd.

Ale jednocześnie nadal czułam wyrzuty sumienia. Mogłam się odwrócić plecami i uciec, oczywiście. Powiedzieć Dredze, że nie byłam w stanie wykonać misji. Zostawić tych wszystkich ludzi za sobą.

Martwa do niczego się nie przydasz. Twój chłopak ma rację. Odejdź. Nie oglądaj się za siebie. Ci ludzie prędzej czy później i tak umrą. Nie ocalisz całego świata.

Szarpnęłam ręką, luzując haki; lód zatrzeszczał niebezpiecznie, jakby grożąc, że zaraz popęka po całej powierzchni. I zaraz też tak się zresztą stało. W ostatniej chwili odskoczyłam, korzystając z Mocy, i łagodnie wylądowałam wśród lodowatego, lepkiego śniegu. Ostre odłamki lodu sterczały w miejscu, gdzie stałam, przypominając kawałki szkła lub miecze. Wokoło wznosiły się płatki śniegu, wirując leniwie.
Jednocześnie lód zabarwił się na czerwono; to czyjś krążownik wysoko w górze podchodził do lądowania.

- Chyba już trochę dla mnie za późno, wylądowali nade mną - skwitowałam ponuro. Mogłam mieć nadzieję, że mnie zignorują lub ominą, że będą mieli coś ważniejszego do zrobienia; jednak huk spadającego lodu i moje użycie Mocy było zbyt widoczne. Jeśli to byli Inkwizytorzy, zwrócili na mnie już uwagę.
Na górze zapłonął miecz świetlny; mimo świstu wiatru mogłam usłyszeć czyjś śmiech. Czerwone rozbłyski z blasterów przeplatały się z blaskiem miecza świetlnego. I nie to w tym wszystkim było najgorsze, lecz sama świadomość, że ten miecz brzmiał… znajomo. Śmiech był zbyt przytłumiony wiatrem, jednak czuło się tę obrzydliwą, przytłaczającą radość, płynącą z samego stosowania przemocy.

- Cholera, trzymaj się Teemo. Lecę do ciebie, zaraz cię zabiorę. Na skanerze widzę lodową półkę, gdzie mógłbym wylądować jakieś pół kliku stąd. Dasz radę tam dotrzeć?
- Nie wiem
- odparłam szczerze. Chociaż udało mi się ukryć Moc - co, dzięki naukom Dregi nie było takie trudne - nie miałam wątpliwości, że pilot mógł się nami zainteresować. Chyba, że również wyszedł ze statku, uznając go za bezwartościowy, i włączył się do wydarzeń tam wysoko na płycie.
- Nie wiem, gdzie jest pilot tego statku - dodałam. - Mogli wyczuć mnie w Mocy. Teraz ją ukryłam, ale jest już chyba za późno - jednocześnie rozejrzałam się wokoło. O której półce lodowej mógł Lassie mówić? Może była szansa?
- Lecę po ciebie. Będę za kilka minut. - w głosie Laseny dosłyszałam… strach? Zacisnęłam usta, dłoń odruchowo powędrowała do rękojeści miecza. Jednocześnie powoli wycofywałam się w stronę cienia, tam, gdzie mogłam pozostać jak najbardziej niezauważona. Gdybym się wtopiła w tło…
- Wyłącz wszystkie systemy, które mogłyby cię wykryć - dodałam cicho. Lekką ręką licząc, mieliśmy szansę jedną na chyba milion. Liczyłam, że Sithowie na górze bardziej się skupią na szlachtowaniu żołnierzy Imperium - a sądząc po ilości wystrzałów i czerwonej mgle w górze, zabawa trwała w najlepsze.

- Widzę cię. Podchodzę do lądowania. Spróbuję usiąść niedaleko ciebie - zaraz jednak Lassie zaklął, gdy dostrzegł jatkę, która działa się nieopodal wejścia do Cytadeli. - Dlaczego Inkwizytorzy szlachtują swoich żołnierzy? Coś tu nie gra…
- Skoro zarekwirowali statek twojemu znajomemu, to może nie są prawdziwi Inkwizytorzy - odparłam. - Lądujesz? Bo mam dosłownie chwilę, żeby do ciebie dobiec. Liczę, że są zbyt zajęci tam na górze, żeby nas zauważyć. Są tam oboje? Czy tylko jeden?
- Wygląda na to, że oboje dobrze się bawią. Na oko to mężczyzna i kobieta, ale trudno cokolwiek więcej dostrzec w tych dziwnych ciuchach. - Lassie zaraz zamilkł a statek zawisł nad lodową półką, obniżając lot. Oblizałam nerwowo wargi, wyliczając, jak szybko będę w stanie się do niego dostać. Z tej odległości raczej żaden blaster nie mógł nas dosięgnąć, ale…
- Gotowa? Przycupnę tylko na chwilę, to miejsce nie jest zbyt stabilne - gdy statek został usadowiony na tafli lodu, ta zaczęła wydawać z siebie złowrogie trzaski jakby zaraz miała załamać się pod ciężarem maszyny. Poczułam, jak wszystkie mięśnie się spinają, gotowe do biegu i skoku; znów będę musiała użyć Mocy - i oby tylko znów żadne z nich się nie zainteresowało nami, odrywając się od swoich… aktywności fizycznych.
Śnieg dosłownie uciekał mi pod nogami; biegłam tak szybko, jak chyba jeszcze nigdy, by w następnej chwili wyskoczyć i wbić hak w kamienną ścianę, a później doskoczyć w górę, wspomagając się chwilowo Mocą. Srebrzysty i biały pył wzbił mi się tym wyżej pod nogami, gdy trap został otwarty. Nie oglądałam się nawet za siebie. Lepiej było nie wiedzieć, co robili teraz. Czy śnieg zabarwił się tam już na czerwony pył, widoczny w blasku lamp… [/j]

KOSSA

- Uczciwość uczciwością, ale nie jestem aż takim hazardzistą by lecieć gdzieś i ryzykować towarzystwo imperialnych już w trakcie podróży. I żadnych trójkątów! - stwierdziłem jeszcze, zanim wyszedłem. Poniekąd cieszyłem się - na swój dziwaczny sposób - na to, co nas czekało. Wiedziałem, że znów poczuję pod palcami chłodny metal miecza, a powietrze wypełni się znów zapachem ozonu i krwi. Znów poczuję ten słodki smak strachu - zwierzęcego, niemal panicznego, przeszywającego do szpiku kości.

Kierowca coś pomruczał, pomarudził i ponarzekał, ale miałem to gdzieś. Człowieku! Miałem lepsze rzeczy do roboty niż słuchanie narzekania jakiegoś wieśniaka z zardzewiałym klamotem. Niestety inne statki wcale nie były lepsze, a ten, tak na oko patrząc, wydawał się być najszybszy. I tak byłem wystarczająco miły, że pozwoliłem im wyładować te wszystkie graty, zamiast postawić je w płomieniach. A bardzo mnie to, cholera, korciło.
“Czekam”, napisałem do Deth na komunikatorze; oparłem się swobodnie o stos metalowych skrzyń, obserwując otoczenie.
Kurz. Jakieś dziwne, niezidentyfikowane plamy (ale nie krew). Benzyna. Ściekające krople wody z maszyny. Kurz. Piasek. Czyjeś sandały pojawiały się i znikały z pola widzenia, gdy jakiś starszy facet podwinął swoje szaty i drałował do najbliższej kantyny. Najwyraźniej spieszył się na Happy Hours, ale nawet ja wiedziałem, że było na to już za późno. Jednak krew. Woda. Znowu krew. Szczyny. Ktoś kłócił się o cenę jakiegoś starego, wyleniałego dywanu. Jakiś inny gość sapał w tle, najwyraźniej przeżywając właśnie swoje Happy Hours. Ludzie. Ja rozumiałem, że ci wszyscy ludzie w Mos Eisley żyli gorzej niż zwierzęta, ale żeby aż tak?
Fakt, że zaczynało mi to przeszkadzać, świadczył że to była najwyższa pora spierdalać.
- Dobrze, niech będzie? Jeszcze mi łaskę okazujesz? Rozumiem. Kimże ja jestem w porównaniu do pilota tak dumnego grata. - odparłem prześmiewczo, zwracając się do pilota, który marudził jeszcze w tle. Nudziłem się. Miałem ochotę pokroić go na kawałki. Ale niestety, musiałem być cywilizowany, inaczej Deth by mnie zabiła. A z mieczem w ręku nie miałaby z tym aż tak dużego problemu.
Nie zrozumcie mnie źle: szanowałem opinie Deth. Ale szanowałem je jeszcze bardziej wiedząc, że to ona mogła mnie pokroić na kawałki jak cebulę i nie uronić nawet przy tym jednej łzy (ale tylko w trakcie). Podziwiałem jej zdolności. Jakby nie spojrzeć, mogła spokojnie złożyć w origami większość Sióstr i Braci w całej Galaktyce. Nie byłem tylko pewien, czemu nie aspirowała gdzieś wyżej, a z drugiej strony - może to i lepiej?
Nadal byłem zdania, że lepiej, że byliśmy zdani sami na siebie; żyjąc pod czułymi skrzydłami Imperium, byliśmy tylko trybikiem w maszynie. A gdzie miejsce na osobowość? Spełnianie marzeń? Dzień wolny od pracy? Imperium było niczym więcej, jak tylko bezdusznym korpo, wysysającym duszę. Cóż za ironia losu.
I nie mieliśmy urlopu.
Paradoksalnie, chociaż nienawidziłem życia w tym kurwidołku, i nawet teraz coraz bardziej zaczynał mi przeszkadzać skwar (choć w tym wdzianku Trzynastego Brata nie było tak źle, koleś zadbał o systemy chłodzące) czy mamranie ze stoisk, to jednocześnie uświadomiłem sobie w rzadkiej - wyjątkowo rzadkiej - chwili refleksji, że całkiem lubiłem życie tu. Bo życie na Tattooine było proste.
Było tu spokojnie, żaden natarczywy sąsiad nie truł nam dupy, jak miałeś dwa razy większe skraplacze od właściciela sąsiedniej plantacji niewolników, to szacunek już żywiła cała okolica. Albo jak miałeś więcej robotów, w dodatku do tego działających.
Cóż, my byliśmy tu lokalnymi dziwakami, którzy wprowadzili się po tym, jak poprzedni właściciel wyjechał w bardzo dużym pośpiechu. Na szczęście nikt nie pytał. I to było coś, co prawdopodobnie ratowało nam dupę.
Tu nigdy nikt o nic nie pytał.
Ale czasami w życiu trzeba było iść naprzód. Porzucić wygodne przyzwyczajenia, pogodzić się z myślą, że trochę będzie teraz nami trzęsło (niczym Vader, trzymający w swoich czułych krokodylich rączkach ofiarę, wiszącą nad podłogą), i pełznąć dalej jak jakiś robak piaskowy.
Z głębokiego zamyślenia filozoficznego wyrwało mnie mamranie pilota. Chłop miał czelność jeszcze stać obok mnie i mamrotać do siebie. Za grosz instynktu samozachowawczego! Za grosz! Aż spojrzałem na niego z nieukrywanym niesmakiem, zapominając, że i tak gówno by zobaczył za moim hełmem.
- Jaki masz problem, co? Zabierasz mi statek i jeszcze się dziwisz że nie oddaję ci go z uśmiechem? A może jeszcze mam się pokłonić?
- Nieironicznie mógłbyś, ale będę tak łaskawy, że ci odpuszczę tym razem. Zjeżdżaj. Zaprogramuj tego swojego złoma, żeby też spadał jak skończy robotę - machnąłem ręką, odganiając go od siebie, i sięgnąłem do panelu na swojej rękawicy. Mmm, jak wygodnie. I jeszcze był tu wbudowany jakiś internet! Kossa wraca do sieci, bejbe!
Pilot westchnął cicho.
- Pierdol się - burknął pod nosem, ale jednak faktycznie zaprogramował droida i skierował się do wyjścia. Uniosłem wzrok znad kolekcji pornusków Trzynastego Brata. Co ja zresztą mówię: to były jakieś nudziarskie e-maile. Liczyłem, że może znajdę coś ciekawego. Jakaś lista, w którym mogliśmy pokrzyżować Imperium interes? Wiadomość, żeby kogoś porwać? Spis miłych oku bunkrów?
- Nie mów innym tego, czego sam sobie życzysz, przyjacielu - odparłem, pisząc kolejną wiadomość do Deth. Krótkie, proste "czekam". To ja byłem tym klasycznym starym, który na wiadomości odpisywał "tak", "nie", "ok" albo wpisywał emotkę podniesionego w górę kciuka.
Ech, a pomyśleć, że mogłem powiedzieć, że wyrucham mu matkę w jego imieniu za te życzenia. W końcu dziś był dzień matki, czy coś (niekoniecznie na Tattooine, ale gdzieś na świecie na pewno był!). Co ta cywilizacja robi z człowiekiem. Byłem sam sobą rozczarowany.
"Niedługo będę. Nie zdążysz się zanudzić" - odpisała Deth.
"Bardziej martwiłbym się, że mnie aresztują" - na mojej twarzy pojawił się błogi uśmiech.
"Nie chcę nic mówić, ale to oni będą sam na sam z psychopatą" - niemal dosłownie się rozpływałem. Co za kobieta!
"Awww. Ty to wiesz, jak sprawić mi komplement ❤️
"Oczywiście, że tak. Za to cię cenię, skarbie".
Uniosłem głowę znad komunikatora, wyłączając go. Z miłą chęcią bym poromansował jeszcze, ale trzeba było przejść do codzienności. Czyli obserwacji, czy robot lub jego właściciel czegoś nie kombinuje. Mimochodem zacząłem bawić się rękojeścią miecza; gładki metal obwiązany był potarganą, byle jaką skórą. Pewnie jeszcze eko. Co za prymityw, doprawdy. Byłem zdegustowany.
Deth była przekonana, że te kryształy… opowiadają. Czy coś takiego. Nigdy nie wnikałem w to za bardzo, bo dla mnie było to jakoś takie mętne. Filozoficzne. Mogłem sobie filozofować, jasne, ale to przecież nie na trzeźwo!
Ten wibrował jakoś tak dziwacznie odlegle; nie umiałem tego opisać. Jakby ktoś uderzył w dzwon i ten jeszcze bił pod wpływem swojego własnego ciężaru, nie mogąc się zatrzymać, ale już nie funkcjonując pod wpływem działania ludzkiej ręki. Ech. Dziwactwo jakieś. Albo byłem w jakimś stadium odstawienia i potrzebowałem jakiegoś Death Sticka.
Czasami tak bywało. Że gdy im bardziej próbowałem być trzeźwy, tym bardziej świat się zmieniał. Przez ściany i podłogę przechodziły niemal niewidoczne, niewyczuwalne wibracje, a same ściany i piasek się poruszały - w ten dziwaczny, niemożliwy do opisania sposób. Nienaturalny, leniwy, łagodny ruch, jak gdybym za długo się w nie wpatrywał; cały świat wydawał się wtedy… pełzać. Dźwięk dziwacznie się wydłużał, jak gdyby jakiś gówniak przeciągnął go przez durny syntetyzator.
Ale reagowałem teraz poprawnie. Ruch był… normalny. Poza starymi dziadami włóczącymi tymi klapkami jakby byli jakimiś zombie. Robot wynosił teraz jakąś szafę. Deth nadal nie było. Jaskrawe plamy słońca były teraz bladoróżowe, dzięki filtrom w hełmie. Klapanie w tle ustało. Dziadek, który tak się spieszył do kantyny, właśnie wracał, złorzecząc pod nosem. Życie toczyło się swoim torem.
Zaraz zagwizdałem cicho pod nosem. Scrollując listę e-maili i wiadomości, poniekąd automatycznie - w końcu próbowałem zająć czymś swoje myśli - natknąłem się na coś ciekawego. Sądząc po historii wyszukiwania i szczątkowej wymianie informacji, łysol miał lecieć na Telos. Wyjątkowo dokładnie oglądał mapy, które i tak nie były dokończone. Czyżbyśmy napotkali jakiś smakowity deal? Może jakiś transporcik broni do przechwycenia? Wcale bym się nie obraził za możliwość zdobycia najnowszego blastera do kolekcji razem z mieczem.
To, co podobało mi się mniej, to konieczność spotkania z agentem.
Z drugiej strony, co dwie głowy, to nie jedna… może Deth by wpadła w swoim nieskończonym geniuszu na pomysł, w jakiej sprawie obaj goście mieli się spotkać. A z trzeciej, mała sesja podduszanka też nie była taka zła. Albo ewentualnie terapia prądem. Dawno nie używałem swojego szerokiego wachlarzu umiejętności, przydałoby się go odkurzyć.

Odwróciłem głowę, czując czyjąś obecność; niewysoka figurka Deth pojawiła się w hangarze. Jeszcze nie reagowałem - byłem ciekaw, jak ona się zachowa. Czy strzeli mi w dziób i pójdzie prosto do statku, czy jeszcze jakoś inaczej. Ta kobieta zawsze znajdowała sposób, by mnie zaskoczyć. Albo czułym pocałunkiem, albo prawym sierpowym.

ODPOWIEDZ