Nigdy nie lubiłem kasować pamięci BD. Zawsze gdzieś w głębi miałem wrażenie, że pozbawiam go części wspomnień, przeżyć i bezpowrotnie usuwam fragment jego historii. Może było to absurdalne – bo przecież BD był tylko robotem, maszyną, która została zaprogramowana przez twórców aby bez zawahania spełniała wszystkie polecenia. Nie czuła, nie miała emocji, utrata danych była dla niej tylko błahostką, która może i zakłóciła pewien logiczny układ, ale nie zagrażała w żaden sposób poprawnemu funkcjonowaniu. A jednak ingerencja w jej struktury zawsze była dla mnie trudna, zupełnie tak jakby przez te wszystkie lata ten mały robot nie był już tylko kupką elektroniki i okablowania, a stał się żywym członkiem mojej załogi.
Jednak usunięcie tej pamięci było z całą pewnością bezpieczniejsze niż zachowanie jej. W tych niepewnych czasach im mniej się wiedziało, tym było lepiej. Nie tylko dla spokoju ducha, ale także w przypadku jakiegoś przeszukania czy przesłuchania ze strony żołnierzy. Ci zwykle nie okazywali zbytniego miłosierdzia względem osób, które były w posiadaniu jakichś tajnych danych. Czy to te dziesięć lat temu, czy teraz – raczej wątpiłem by podejście wojskowych do tego tematu się zmieniło. Czy byli poborowymi wojskowymi czy tymi całymi klonami.
BD nie przyjął tej operacji jakoś negatywnie; po wgraniu map i odłączeniu od komputera, znów zaczął żywo popiskiwać i wspiął się na moje ramię, świergocząc coś z zadowoleniem. Zupełnie tak, jakby nic się nie wydarzyło, a te paredziesiąt minut, które zniknęło z jego pamięci, było zupełnie bez znaczenia, bo zastąpiły je nowe, znacznie potrzebniejsze dane. Mapy, które dostaliśmy od Irmera z całą pewnością przydadzą się podczas nowych misji. Akurat bezpieczne trasy z dala od wścibskiego spojrzenia władz, bywały cenniejsze niż tysiące kredytów.
-Dzięki Irmer, nie wiem jak ci się odwdzięczę – powiedziałem, posyłając przyjacielowi ciepłe spojrzenie, na co ten zaśmiał się i podrapał po brodzie porośniętej niezgolonym, porannym zarostem. Sam pewnie nie wyglądałem o wiele lepiej – choć zarost nie rósł u mnie tak szybko, od wczoraj nie zdążyłem jeszcze zgolić tych drobnych włosków, które nadawały mi nieco niechlujny wygląd. Ale cóż, od kilku dni były rzeczy ważne i ważniejsze do wykonania.
-Wystarczy, że nie wpakujesz się w kłopoty, młody. I że zrobisz z tych map naprawdę niezły użytek. – przyznał, sugestywnie unosząc brwi do góry, na co zaśmiałem się w duchu. A to cwaniak! Mogłem się domyślić, że chętnie przygarnie jakieś resztki niesprzedanych ładunków, które mógłbym w przyszłości przewozić. Czasem dzieliliśmy się co ciekawszymi znaleziskami bądź zleceniami, zręcznie przerzucając sobie klientów i upewniając się, że każdy z nas zarobi swoje. Pod tym względem, Irmer nigdy jeszcze mnie nie oszukał i byłem przekonany, że sam mógłby ręczyć za naszą współpracę i podpisać się pod nią obiema rękami i nogami.
Niestety wkrótce znów musieliśmy się rozstać, a ja wraz z Teemą powróciłem do hangaru, przyłapując Dregę na rozważaniach nad dalszą współpracą z nami. A to się mógł nad tym zastanowić zanim jeszcze ściągnął nas do tego miejsca. Teraz było już stanowczo za późno, bo czułem gdzieś głęboko w kościach, że pozwolenie nam odejść i ruszyć w swoją stronę, byłoby czymś co łatwiej powiedzieć a trudniej zrobić. Zawsze przecież istniało ryzyko, a przenoszenie tak sporej bazy gdzieś indziej nie było ani tanie ani specjalnie za bezpieczne.
Na szczęście póki co byłem im tak potrzebny jak dziura w moście, więc korzystając z chwili wolnego, wróciłem do napraw. Korzystając z tego, że silniki powoli się grzały, aktywowałem systemy naprawcze statku, które automatycznie naprawiały drobne uszkodzenia strukturalne poprzez nanodroidy i polimery samoregenerujące. Z początku nie byłem do nich przekonany, jednak odkąd zacząłem na nich polegać, nie marnowałem czasu na proste naprawy, które nie wymagały zbytniej ingerencji, a jedynie sklejenia pękniętego kadłuba. Jedno zerknięcie na komputer pokładowy wystarczyło, by stwierdzić że silniki pracowały dobrze. Choć gdy lecieliśmy na Telos, odniosłem wrażenie, że coś jest z nimi mocno nie tak, teraz wydały się chodzić całkiem sprawnie. Ciśnienie i dopływ paliwa były dobre, stabilność wektorów ciągu utrzymywała się na zadowalającym poziomie. Zmartwiło mnie jedynie lekkie przegrzewanie się kilku elementów, jednak było to całkiem normalne dla tego typu statku, który stał w jakimś bagnie przez prawie dziesięć lat. Kilka lotów i wszystko powinno śmigać jak powinno. Komora hipernapędu także nie wskazywała jakby miał ją zaraz trafić szlag. Choć napęd był nieco zużyty, póki co nie powinien szwankować.
Układy zasilania też wydały się być całkiem sprawne – po wymianie kilku bezpieczników i sparciałych kabli, udało mi się naprawić przepustowość przewodów. Osłony powoli ładowały się i utrzymywały na poziomie 85%, wystarczającym by przeżyć małą strzelaninę lub deszcz meteorytów.
Po kilku godzinach napraw, w końcu z ręką na sercu mogłem stwierdzić, że wszystko działa jak powinno i lepiej już nie będzie – nie przy obecnym stanie komponentów i mojego portfela, który nie pozwalał na zakup niczego lepszego.
-Melduję pełną gotowość- rzuciłem w stronę Dregi, czyszcząc dłonie za pomocą benzyny. Ach kochałem ten zapach, a jak czyściła! Aż dziwne, że żaden ze sprzedawców nie wymyślił jeszcze takich perfum.
Chcesz pachnieć jak prawdziwy mężczyzna? Bohater setki światów, niezłomny pilot, herszt pirackiej bandy czy czołowy mechanik Czerki? Tak by każda kobieta padała do twoich stóp, a zapach utrzymywał się jeszcze długo na jej ubraniach i poduszce, gdy ty wyruszysz na podbój kosmosu? Za dnia dzięki naszym perfumom możesz być łamaczem kobiecych serc, a jeśli przyjdzie taka potrzeba, za ich pomocą wyczyścić plamy ze smaru, oleju czy innych substancji, jeśli wiesz co mamy na myśli. Za jedyne sto kredytów te rewolucyjne perfumy mogą być twoje!
Z ciekawością zerknąłem na Teemę, trochę żałując, że rzuciłem się w wir napraw i nie mogłem doświadczyć ani odrobiny treningu, któremu była poddana. Zawsze w jakiś sposób ciekawiły mnie te całe „ścieżki Jedi” i byłem ciekaw jak wygląda ich nauka. Czego właściwie się uczyli? Czy w ogóle obsługi tej całej Mocy dało się nauczyć? Do czego potrzebni byli mistrzowie? Tyle pytań i żadnych odpowiedzi.
Przez to, czułem się trochę w towarzystwie tej oświeconej trójki jako ktoś nieco gorszy, niewtajemniczony w całą sprawę i żyjący w błogiej nieświadomości. Zazdrościłem im trochę tego, że zdawali się pochodzić z zupełnie innego świata, w którym moje troski dnia codziennego były jedynie błahostką, czymś zupełnie nieistotnym. Chciałbym mieć chociaż odrobinę potęgi i całego tego splendoru, który wokół siebie roztaczali. Może wtedy nie czułbym się tak strasznie niepotrzebny i wręcz przeszkadzający. Miałem wrażenie, że dla Dregi byłem tylko jakimś środkiem do celu, dzieciakiem, który przypałętał się nie wiadomo skąd i kiedy, a którego żal było wykopać na zbity ryj. Coś wewnątrz mnie mówiło jednak, że bardzo chciałbym być kimś więcej, kimś kto faktycznie może jakoś pomóc, a nie tylko stanowić zaplecze.
Na szczęście dla siebie potrafiłem jednak coś, co było dość użyteczne. Kochałem latać – już od dziecka obserwowałem różnych pilotów i marzyłem by samemu wzbić się w powietrze. Uczyłem się latać na różnych maszynach, jednak czułem w głębi serca, że z moją żadna inna się nie równa.
Z zadowoleniem zasiadłem więc za sterami, przełączając kolejne kontrolki i wbijając wzrok w wizjer.
-Tu Shadowhawk XJ-1138, zgłaszam się- powiedziałem, gdy komunikator odezwał się trzeszczącym głosem.
-Podaj cel lotu- ten sam znudzony głos, który przywitał nas na Telos, znów przemówił od niechcenia. Aż kątem oka zerknąłem na Dregę, ciekaw czy zawsze tak to tutaj wyglądało, czy być może odkąd zaszył się w podziemnym półświatku, nie miał już kto sprawować kontroli nad zmęczonymi życiem i pracą urzędnikami.
-Lecimy na Balmorrę w celach dyplomatycznych. Proszę o pozwolenie na start. – mruknąłem, a BD wgrał do systemu świeżo uzyskaną przepustkę. Choć miałem wrażenie, że kontrola lotu i tak na nią nie spojrzała.
-Udzielam. Miłego lotu.
-Oj będzie miły, będzie – mruknąłem bardziej do siebie, podrywając maszynę w górę i przelatując przez górne warstwy atmosfery. Tam skierowałem się w stronę jednego ze szlaków przemytników i wykonałem skok w nadprzestrzeń.
Lot nie trwał długo, jednak w momencie gdy wyłoniliśmy się z tunelu, a wokół nas ponownie pojawiła się czerń kosmosu przetykana jedynie drobnymi gwiazdami, z pewnym niepokojem wpatrzyłem się w pas szczątków i pozostałości po dużych asteroidach. I na usta cisnęły mi się tylko dwa, jakże dobitne słowa: Ja pierdole.
Cokolwiek się tu działo, nie był to miły widok. Statki należały do różnych okresów; dostrzegłem kilka uszkodzonych transportowców Czerki, kilka zezłomowanych statków z symbolem Republiki. Nawet jeden, który nosił znamiona Świątyni Jedi. Cholera, skoro ci kosmiczni czarodzieje nie dali rady w tych warunkach, to jakie były szansę, że i mnie się powiedzie? Czułem, że pocą mi się dłonie a włosy na karku stają dęba. Jeśli Drega chciał nas zabić – istniało o wiele lepszych sposobów. W każdym razie jakbym miał wybierać, śmierć w przestrzeni kosmicznej stawiłbym na dalekim końcu tej długiej listy.
Im bliżej planety byliśmy, tym bardziej rósł we mnie strach i zdenerwowanie; a Drega i Palastal wcale mi tego nie ułatwiali. Na pewno nie dywagując nad ciałami, które unosiły się tu i tam, gotowe w każdej chwili eksplodować jak przerośnięte pryszcze na czole. Aż poczułem niemiły uścisk w żołądku świadczący o tym, że zaraz pozbędzie się swojej zawartości. I pewnie spawiowałbym się, gdyby nie to że to ode mnie w tej chwili zaczęło zależeć życie całej naszej wesołej kompanii.
Zacisnąłem drżące ręce wokół gałki sterowej, starając się nie zastanawiać nad tym, co stanie się z nami w momencie, gdy integralność statku zostanie naruszona i skupiając się bardziej na wyświetlaczach przed sobą. W tych warunkach poleganie tylko i wyłącznie na komputerach było słabym pomysłem, jednak miałem nadzieję, że uda mi się wytyczyć najprostszą trasę dzięki chłodnej kalkulacji komputera. Ten jednak zagubił się w gąszczu szczątków, więc klnąc na czym świat stoi, wyłączyłem go w cholerę i skierowałem się w stronę, w którą podpowiedziała mi intuicja. Trzeba to zrobić starymi metodami.
-Lassie, słońce. Co ty wyprawiasz?- Palastal próbował się zaśmiać, jednak jego głos złamał się na końcu.
-Sam chciałbym wiedzieć- odpowiedziałem rozbrajająco, kierując się wprost w tą kadź zniszczenia i zagłady.
W miarę zbliżania się do pasma asteroid i kosmicznych szczątków, wibracje statku zaczęły wzrastać, przenosząc się na każdy kawałek metalu. W odróżnieniu od spokojnej przestrzeni kosmicznej, teraz wszystko stało się dynamiczne i nieprzewidywalne. Każdy ruch musiał być dokładnie wymierzony, aby uniknąć kolizji. Każdy z najmniejszych odłamków był niczym śmiertelna mina, która mogła zabić nas wszystkich w jednej sekundzie. Skrzywiłem się, gdy jeden z odłamków ze zgrzytem otarł się o skrzydło. W skupieniu jednak przyspieszyłem, starając się uniknąć zderzenia z dwiema asteroidami zmierzającymi w swoją stronę. Musiałem przelecieć tuż pomiędzy nimi, obracając statek bokiem. Kątem świadomości odnotowałem, że coś w ładowni gruchnęło o ścianę w momencie manewru. Cokolwiek to było – oby nie była to butelka rumu. Bo gdy tylko wylądujemy, przysięgam, wypiję ją całą jednym haustem.
W miarę przelotu przez pas asteroid, z każdą sekundą emocje wzrastały – nie tylko moje, bo czułem gdzieś za plecami, że Palastal wstrzymał oddech a Drega mocno zacisnął palce na oparciu fotela. Głośne trzaski i szumy przechodzące przez kadłub potwierdzały, że powoli przechodziliśmy przez niebezpieczny labirynt. W końcu jednak naszym oczom ukazała się i ona – planeta, której wygląd aż zapierał dech w piersiach. Planeta roztrzaskana wskutek działań wojennych, której płynne jądro zdawało się wyciekać wprost w kosmiczną przestrzeń. Nigdy nie widziałem czegoś równie pięknego i przerażającego jednocześnie.
Czułem jak ręce mi drżą, czułem jak mokra od potu koszula przykleiła mi się do pleców, jednak gdy tylko ostatnie odłamki pozostały za nami, poczułem także coś na kształt ogromnego triumfu. Wątpiłem w to, czy uda nam się dolecieć w jednym kawałku – przed oczami miałem bardziej wizję jak rozbryzgujemy się gdzieś pomiędzy szczątkami albo zostajemy wyssani wprost w otchłań kosmosu. Tymczasem żyliśmy i wciąż lecieliśmy. I pokonaliśmy tą śmiertelną pułapkę całkiem sami – na starą metodę, bez całej tej elektroniki. Cholera już nigdy nic nie będzie mi straszne! Jestem niepokonany!
Z ogromną ulgą skierowałem się w dół, wchodząc w atmosferę i poszukując dogodnego miejsca do lądowania. Choć planeta zdawała się być całkowicie opuszczona, wolałem nie sadzać statku gdzieś centralnie na widoku, a raczej skorzystać z nielicznych kryjówek, które mogłyby choć trochę zakamuflować nasze przybycie.
I w końcu moim oczom ukazała się zniszczona platforma towarowa – jej powierzchnia była spękana, usiana pustymi i poprzewracanymi skrzyniami z zaopatrzeniem a także dezaktywowanymi droidami. Nigdy takich nie widziałem, jednak czułem głęboko w trzewiach, że były to cacka z tej militarnej półki.
-Droidy bojowe B1 – powiedział Palastal, jakby odczytując to niewypowiedziane pytanie
-Podczas wojen klonów Separatyści wyprodukowali takich miliony. Lepiej dla nas, żebyśmy ich przypadkiem nie aktywowali. – przyznał, w momencie gdy posadziłem maszynę na lądowisku i wydałem z siebie ogromne westchnięcie ulgi. Nie żebym w siebie wątpił, ale nie przypuszczałem, że nam się uda. A to była dopiero połowa drogi, bo trzeba było przecież jeszcze jakoś wrócić.
Kątem oka zerknąłem na Teemę, jakby chcąc upewnić się, że nic jej nie grozi. Miałem ochotę ją przytulić, mocno pocałować i triumfalnie orzec, że nam się udało, jednak nie zamierzałem dawać takiego popisu przed jej nowym mistrzem ani Palastalem, który zapewne ucieszyłby się z tego bardziej niż w ogóle powinien.
Zamiast tego, ograniczyłem się jedynie do pełnego zadowolenia uśmiechu.
-Daliśmy radę – przyznałem, podnosząc się z fotela i czując, że nogi mam zupełnie jak z waty. Musiałem podtrzymać się zagłówka żeby nie runąć jak długi. Gdy względnie się pozbierałem, zerknąłem na Dregę i wymierzyłem w jego stronę palcem.
-Za takie trasy to ja proszę o podwójną stawkę – westchnąłem, uznając że ryzyko życia było warte o wiele więcej, niż zamierzał mi zapłacić. A stawka mogła jeszcze urosnąć, zważywszy na to, co wydarzy się dalej.
Nie zdążyłem dodać nic więcej, bo w momencie gdy trap się opuścił, a BD śmiało wybiegł ze statku, rozległ się alarm. Syrena brzmiała tak, jakby od lat nikt jej nie używał, a sygnał urywał się i fałszował niczym najgorszy grajek po kilku głębszych. Jednak nie to okazało się rzeczywistym problemem.
-BD, co zrobiłeś?- spytałem, gdy robocik w panice powrócił na statek, a hangar obok nas otworzył się ze szczękiem.
-CO TY ZROBIŁEŚ, BD? – mój głos podniósł się, gdy w naszą stronę raźnie zaczął maszerować oddział droidów. Niektóre miały poodrywane ramiona, niektóre chwiały się zabawnie, jednak wciąż mimo tej swojej nieporadności były uzbrojone po zęby. Zaraz za nimi wytoczyło się kilka blaszaków, które po rozłożeniu otoczyły się polem ochronnym, a później z hangaru wysunęły się nieco masywniejsze droidy pomalowane na ciemniejszy kolor. Wszystkie maszyny zaczęły celować w naszą stronę, a ja przełknąłem głośno ślinę. Pierwszy raz w życiu doświadczyłem takiej ilość wojskowej technologii w jednym miejscu, jednak śmiało mogłem stwierdzić, że nie żałowałem że to wszystko mnie ominęło podczas tej dziesięcioletniej drzemki.
-Chyba nie jesteśmy tu mile widziani... – przyznałem cicho.
Złapałam się za głowę, gdy nasz jedyny środek transportu okazał się zostać uszkodzony. Nie dość, że przyszło nam się użerać z Zabrakami i tym całym Quintem, to jeszcze niedługo naszym śladem z całą pewnością ruszy Imperium.
Kossa był wspaniałym mężczyzną, który potrafił być zabawny a także inteligentny gdy tego chciał. Jednak w dniach takich jak ten, z trudem powstrzymywałam się przed tym aby nie ukręcić mu głowy. Już nawet nie chodziło o wciskanie się do zbyt ciasnej zbroi czy udawanie, że jest w stanie w ogóle w niej wytrzymać. Ale sam fakt rozwalenia jedynej przesłony, która osłaniała wnętrze kokpitu od chłodu i otchłani kosmosu, powodował, że ręce opadały.
Westchnęłam więc ciężko, w skupieniu otulając wywrę mocą i tworząc za jej pomocą drobną barierę, która pozwoliła nam wyrównać ciśnienie, gdy statek wzniósł się i ruszył w kierunku, z którego rozpoczęła się nasza przygoda na Dathomir.
-Leć nisko- poinstruowałam drugiego mężczyznę, z niepokojem wpatrując się w niebo, jakby zaraz miały na nim pojawić się gwiezdne niszczyciele. Pewnie admirał wysyłał już w naszą stronę całą flotę – czy po to aby odnaleźć zaginioną inkwizytorkę (w co wątpiłam), czy aby zaprowadzić porządek z Kossą i Reą po tym jak poniosłam porażkę (to już było bardziej prawdopodobne). Nie musiałam korzystać z Mocy, by wiedzieć że niedługo się pojawią. A w naszym interesie było zniknąć zanim choćby jeden TIE wyskoczy z nadprzestrzeni.
W końcu silniki wydały z siebie stłumiony chrzęst, a kontrolki zapłonęły na różne kolory, migając naprzemiennie. Lecieliśmy już tylko na samych oparach i chyba tylko cudem udało nam się wylądować i nie rozbić gdzieś o wysokie, strzeliste skały Dathomiry.
-Nie mamy czasu na naprawy i przepływ paliwa. Imperium niedługo tu będzie – mruknęłam, prostując się i rzucając mężczyznom oceniające spojrzenie. Mój pomysł był głupi, bardzo głupi, ale na tą chwilę nie mieliśmy innego wyjścia.
-Co zamierzasz? – spytał Quint, zauważając moje spojrzenie, jednak nie kłopotałam się z odpowiedzią na to pytanie.
-Za mną – odpowiedziałam tylko, opuszczając statek i kierując się w stronę TIE Fightera, którym przyleciałam. Mały statek z kulistą kopułą pilotażową i dwoma skrzydłami w kształcie liter T nie był przystosowany do pomieszczenia więcej niż jednej osoby, jednak w sytuacji w jakiej się znaleźliśmy, był lepszy niż cokolwiek innego. I jako jedyny z pojazdów na tej zaszczanej planecie, był w stanie wzbić się w powietrze i dolecieć kawałek dalej niż za najbliższe wzgórze.
Quint posłał mi zaskoczone i pytające spojrzenie, zapewne orientując się już do czego zmierzam i mając zamiar kategorycznie zaprzeczyć. Widok który rozpostarł się na niebie, skutecznie zamknął mu usta bowiem nad naszymi głowami zamajaczyły sylwetki imperialnych krążowników, które właśnie opuściły nadprzestrzeń. Za kilka minut zaroi się tu od żołnierzy, którzy nie będą na tyle mili by zadawać jakiekolwiek pytania.
-Właźcie. Oboje- powiedziałam bez słowa sprzeciwu, samej wspinając się na konstrukcję i zajmując miejsce za sterami. Zaraz za mną wcisnął się Quint, a gdy dołączył Kossa, niemalże wbiłam się w kontrolki naprzeciwko mnie. Musiałam mocno wciągnąć brzuch aby być w stanie jako tako ułożyć się i rozpocząć procedurę startową. Pocieszające było jednak to, że tej dwójce było równie niewygodnie jak i mi.
-Nie mam czym oddychać – stęknął Quint, starając się jakoś ułożyć. Wzdrygnęłam się, gdy jego dłoń przesunęła się po moich plecach, jednak nic nie odpowiedziałam. Później mu ją odrąbię, gdy tylko znajdziemy się w bezpieczniejszym miejscu.
-Nie jestem gejem, ale nawet ja czuje jak bardzo leżenie na sobie jest gejowskie – Kossa również wtrącił swoje dwa grosze, a szczękot resztek zbroi, które miał na sobie obwieścił mi, że próbuje się odsunąć. Quint także spróbował wcisnąć się jak najbardziej w bok kabiny, jednak i tak niewiele to dało.
-Panowie, nie wiercić mi się tu w tej chwili – westchnęłam, podrywając TIE do lotu a następnie kierując się w stronę gwiazd. Zamierzałam dolecieć na najbliższą planetę – jakakolwiek by ona nie była, byleby tylko uwolnić się z tej śmiertelnej pułapki. W jedną osobę było w tym statku dość klaustrofobicznie, ale mając przy sobie jeszcze dwóch rosłych mężczyzn było zdecydowanie aż nadto. Być może znalazłaby się jakaś dziewczyna, która piałaby z zachwytu w tej sytuacji – w końcu bycie wciśniętą między dwóch mężczyzn stanowiło mokry sen niejednej nastolatki, jednak w mojej głowie pojawiało się tylko jedno pragnienie i brzmiało ono: WYJŚĆ STĄD JAK NAJSZYBCIEJ.
-Proponuję się odwrócić – stęknął były Jedi gdzieś po mojej lewej stronie. Słysząc jakie mają zamiary, mocniej chwyciłam ster aby przypadkiem nie wypadł mi z dłoni.
-Zdecydowanie. Ale odwracamy się do siebie tyłem – stęknął Kossa.
-To raz, dwa, trzy! – na trzy obaj odwrócili się do siebie plecami. Nie powiem, obserwacja ich zażenowania zaczynała robić się nawet całkiem zabawna.
-Od razu lepiej. – skwitowali obaj niemalże jednocześnie.
Zawsze zastanawiał mnie ten fenomen, który panował u mężczyzn – względy osobnika tej samej płci były traktowane jak zniewaga, a każdy nawet nie podszyty żadnym podtekstem seksualnym gest był niczym rezygnacja z własnej męskości i deklaracja odmiennej orientacji. Choć sama deklarowałam się jako osoba gustująca w osobnikach płci męskiej, wątpiłam bym z taką agresją i paniką zareagowała w podobnej sytuacji, gdybym została wciśnięta w ciało innej kobiety. Byłoby niezręcznie, być może czułabym się nieco zażenowana, jednak przez myśl by mi nie przeszło, że w ten sposób straciłabym jakąś swoją wewnętrzną kobiecość.
Cóż, mężczyźni i te ich głupie samcze zachowania!
A gdyby tak…?
-Kossa… co ty robisz? – Quint wydał z siebie ostrzegawczy pomruk, starając się jakoś wykręcić głowę by rzucić ostre spojrzenie Kossie.
-Nie wiem, bo ja jestem tyłem do ciebie a nie zamierzam sięgać ręką do tyłu żeby sprawdzić o co ci chodzi – usłyszałam w odpowiedzi. Quint zamilkł na chwilę, na co uśmiechnęłam się niezauważalnie.
-Kossa… co mi się wciska w pośladek? – odpalił znowu tonem tak pełnym przejęcia i przestrachu, że miałam ochotę prawdziwie się zaśmiać.
Tym razem jednak mój łokieć musnął plecy Kossy, wyczekując jego reakcji. A później znowu pośladek Quinta, by wreszcie przenieść się na udo Kossy. Gdy mężczyźni wymieniali się podejrzliwymi spojrzeniami, a panika rosła z minuty na minutę, bawiłam się naprawdę świetnie. Może i byłam podła i okrutna, ale kto by tej komicznej sytuacji nie wykorzystał?!
-Dobra, skończcie już, bo zaraz ja się wam wcisnę. – mruknęłam, zauważając w wizjerze małą, złotą kropkę. No nareszcie! Planeta! I według odczytów była to moja ukochana Tatooine.
Nim Kossa zdążył odpowiedzieć i wprawić w zażenowanie całą naszą trójkę, postanowiłam szybko ukrócić jego starania.
-Czółkami do nosa oczywiście. Jak nie skończycie jęczeć. Umówcie się na randkę może jak już wylądujemy.
-Na żadną randkę! Nie moja wina, że on ciągle nie potrafi dać mi spokoju! To że ty z nim wytrzymujesz nie znaczy że ja muszę! – jęknął Quint, starając się jeszcze bardziej wbić w ściankę, żeby odsunąć się od Kossy jak najdalej.
-PILOT TO MOJA DZIEWCZYNA WIEC ZABIERZ TE RĘKĘ ZANIM WYLĄDUJEMY NA MUSTAFAR – Kossa zaczynał powoli tracić cierpliwość, co oznaczało że lepiej zakończyć tą zabawę nim będzie za późno. Cóż, chyba czas skończyć ich cierpienia, choć bawiłam się naprawdę przednio.
-Dobra przyznaję się, to ja. To ja was męczyłam od początku. Jesteście tacy pocieszni, że nie mogłam się powstrzymać. Taka urocza z was parka.- zaśmiałam się, na co odpowiedziała mi obrażona cisza z tyłu. Przynajmniej przez resztę podróży panował względny spokój i dopiero, gdy udało nam się wylądować bez większych ekscesów na piaskach Tatooine, Quint wystrzelił ze statku jako pierwszy, ciesząc się że droga przez mękę w końcu dobiegła końca. Rzuciłam Kossie przepraszające spojrzenie a potem, delikatnie całując go w policzek na przeprosiny, sama wydostałam się na zewnątrz z lubością przeciągając zesztywniałe ciało i biorąc głęboki wdech. Słowo daję, jeszcze chwila spędzona w tym statku, a zaczęłabym krzyczeć z rosnącej frustracji. Chyba już nigdy nie wsiądę do tego okropieństwa. A będę musiała, bo zostawienie go w tym miejscu było jak proszenie się o kłopoty. Każde z urządzeń Imperium mogło zostać namierzone, więc najbezpieczniej byłoby rozbić statek a szczątki wrzucić gdzieś w grząski piasek aby planeta pochłonęła je na zawsze.
-Zajmę się statkiem – odpowiedziałam szczerze, patrząc na Quinta z powątpiewaniem. Nie byłam pewna czy można mu ufać, dlatego nie zamierzałam zostawiać go z maszyną, dzięki której mógłby odlecieć gdzieś w nieznanym kierunku, ściągając na nas kłopoty o których nawet wolałabym nie myśleć.
-Spotkamy się w Mos Eisley. Wiesz gdzie. – rzuciłam w stronę Kossy, po chwili zastanowienia rozpinając ciemną pelerynę, którą zawiesiłam mu na ramionach. Lepiej żeby nie paradował z gołymi pośladkami tu i ówdzie.
Co prawda na Tatooine nie takich dziwaków widywano, jednak bywali tu i tacy, którzy szukali sprzeczki i zwady z każdego nawet błahego powodu. A nagi przeciwnik mógł być idealnym błahym powodem.
Tak jak powiedziałam tak zrobiłam, zaraz ponownie znalazłam się w maszynie a następnie wystartowałam, lecąc w kierunku głębokiej pustyni.
Z pewną melancholią wpatrzyłam się w pustynne wydmy smagane wiatrem, w stado eopie, które wolno maszerowały w stronę najbliższych farm wilgoci. Miejsce to było niegościnne, a jednak potrafiło zachwycić. Podwójne słońca górowały nad tą niegościnną równiną, a gdzieś pod piaskami wolno przesuwały się potężne smoki Krayt. Nawet w powietrzu czułam ich obecność, widziałam delikatne fale piasku, które powstawały wskutek ich podziemnego ruchu. Nikt nie zapuszczał się w te tereny, co czyniło je idealnymi dla potencjalnych zbiegów.
TIE miękko zanurkował, w momencie gdy uruchomiłam katapultę, a czarne skrzydła z łoskotem rozbiły się o wydmy a później zostały pochłonięte przez pustynię.
Droga do Mos Eisley nie była wcale prosta; choć udało mi się „uprosić” jednego z farmerów o pożyczenie eopie, stworzenie wciąż nie poruszało się tak szybko, jak śmigacz. Pozostało mi więc jedynie mieć nadzieję, że gdy w końcu dotrę do miasta, zastanę Kossę i Quinta we względnej całości.