The Shadow of the Calling [2os, fantasy]
- Einsamkeit
Do Szarych Strażników dołączyła dość niedawno, bo w wieku 18 lat. Niejasna jest jej przeszłość - niezbyt chętnie się nią dzieli. Niektórzy Strażnicy są przekonani, że jest nader podobna do zaginionej przed kilku laty Vittorii Da Vigo, nastolatki pochodzącej z arystokratycznej rodziny z Denerim. Jej rysopisy nadal gdzieś jeszcze wiszą, rozwieszone po większych miastach i ośrodkach - tylko jakimś dziwnym trafem Constantia jakoś się koło nich nie pojawia...
Wybrzeże Sztormów było dziś wyjątkowo niespokojne. Wędrowałam przez nie już od dłuższego czasu, poszukując śladów innych Szarych Strażników na prośbę Strouda. Szanowałam go, był moim pierwszym nauczycielem po dołączeniu do Szarych; on mnie nauczył wszystkiego, co tylko mogłam wiedzieć dzisiaj. Jakżebym nie miała mu się odwdzięczyć?
Pierwsze obozowisko, jakie wypatrzyłam, było puste. Składało się ze stareńkich namiotów i wypłowiałej flagi Strażników; przez chwilę obserwowałam, jak puchar z dwoma orłami kołysze się na wietrze. Niegdyś szary, teraz popielaty; jedyne, co ostało się tutaj, to srebrzysta nić, połyskująca na wietrze niczym siwe włosy. I nie mogłam oprzeć się nieprzyjemnej myśli, że mało który z nas dożywał takiego wieku…
Wędrowanie śladami Szarych Strażników - tych, których mogłam znać, lub nie - było bez mała dziwne. Patrzyłam na świat ich oczami. Widziałam to, co oni widzieli. I tu, siedząc na szczycie wzgórza, z kołyszącym się na wietrze starym kociołkiem, wdychając zapach soli i wodorostów, podziwiałam piękno Wybrzeża. Gdyby nie zimny, świszczący wiatr i odległe wycie dzikich psów Mabari, mogłabym zakochać się w tym miejscu. No i Czerwoni Templariusze… z dnia na dzień pojawiało się ich coraz więcej. Gorejące czerwienią monstra przypływały na długich łodziach i znikały pod ziemią, wśród krasnoludzkich ruin; niekiedy przychodziło mi się zmierzyć z Hurlockami i innymi przedwiecznymi stworami, wypełzającymi spomiędzy skruszonych skał. Dzięki bogu, nie natrafiłam jeszcze na żadnego Emisariusza ani też Arkanicznego Horrora, chociaż sama myśl o nich przeszywała mnie lodowatym ukłuciem zimna.
Wielu dobrych Strażników poległo z rąk tych stworów. Wiedziałam, że gdy tylko usłyszę muzykę - dźwięczącą w mojej głowie, pierwej cicho i spokojnie, lecz coraz bardziej nasilającą się - będę musiała spakować się, złożyć ostatnie pożegnania i odejść w kierunku Głębokich Ścieżek. Starsi Strażnicy mówili mi, by tego nie przedłużać, bowiem muzyka, płynąca w głowie i zwiastująca koniec, prowadziła do niemalże szaleństwa.
I to mnie niepokoiło. Byłam jeszcze młoda, miałam zaledwie 23 lata; nie mogłam odkładać tego wszystkiego wiecznie. Jak straszyli niektórzy, jeśli ignorowało się Zew, z czasem przemieniali się w Ghule i inne pomioty z koszmarów. A ja… nie chciałam stać się tym czymś, co mogło zabić moich niegdyś bliskich towarzyszy. Dlatego poniekąd czułam ulgę, że mogłam włóczyć się wśród kamienistych wzgórz Wybrzeża. Tutaj nie zagrażałam ewentualnie nikomu.
Nawet nie zauważyłam, że nogi poniosły mnie w stronę innego obozowiska, o którym wspominał wcześniej Stroud. Przyklęknęłam przy ognisku; jeszcze dogasało, jak gdyby ktoś je dopiero teraz opuścił. Żar wciąż się tlił. A jednak obóz nie wydawał się być w pełni opuszczony - nie, przeciwnie, można byłoby pomyśleć, że właściciel tego starego, wyleniałego koca i materaca, pamiętającego lepsze czasy, wyszedł tylko na chwilę. Rozejrzałam się wokoło, nadal kucając przy ognisku; wsłuchiwałam się w ciszę, nasłuchując kroków, brzęku kolczugi, czy szmeru wyciąganego miecza. Ale albo Strażnik, którego szukałam, był wyjątkowo bezgłośny, albo jeszcze nie wrócił - o ile w ogóle zamierzał to zrobić. Albo wpadł na Templariuszy lub Venatori bądź magów na tym wybrzeżu…
Stroud wspominał mi, że poza Weisshaupt znajdowało się zaledwie kilku Szarych Strażników. Ja, Cadwell, Blackwall, Zair, van Soell, Marbon, Maravéz, Koroban… chociaż Jean-Marc mówił, że nie było ich wielu, miałam wrażenie że szukam igły w stogu siana. Świetnie się ukrywali, a szukałam ich z rok! Uch. Łatwiej było mi wpaść na tych Strażników, których nie szukałam - wielu z nich zmierzało do fortecy Adamant.
Znów uniosłam głowę, nasłuchując - miałam wrażenie, że mimo ciszy, coś się zmieniło.
Gdyby ktoś zapytał mnie co sądzę o Wybrzeżu Sztormów, zapewne nic bym nie odpowiedział. Moja niechęć do tego miejsca była tak wielka, że chyba nie dało się jej opisać żadnymi cenzuralnymi słowami. W chwilach, gdy deszcz nie przestawał padać, gdy buty ślizgały się na ubłoconych górskich ścieżkach, naprawdę zaczynałem tęsknić za Antivą. Nie było to najlepsze miejsce do życia, wprawdzie rozumiałem osoby, które wolały przenieść się do Wolnych Marchii. Natomiast nie można było zaprzeczyć, że było tam przede wszystkim… ciepło. Deszcz padał jedynie późną jesienią i w zimie, co czyniło moje rodzinne strony bardzo słonecznymi i suchymi. Przynajmniej człowiek nie brodził po kolana w błocie i nie zastanawiał się kiedy koszula skryta pod zbroją, doszczętnie przemoknie.
Choć teraz deszcz był moim najmniejszym problemem. Miałem ochotę zakląć, gdy ostrym szarpnięciem wyrwałem strzałę, która wbiła się pomiędzy płytami zbroi, godząc tuż pod obojczykiem. Na moje parszywe szczęście zbroja osłoniła mnie na tyle, by ta weszła płytko, nie przebijając płuca; ale nie ochroniła mnie całkowicie. Nie mniej pozbycie się grotu wciąż było bolesne. Tępe pulsowanie rozniosło się po całym ramieniu, a koszula nagle zrobiła ciepła i nieprzyjemnie przylgnęła do ciała. Poruszyłem ramieniem, co poskutkowało rwącym ukłuciem, które wyrwało ze ściśniętego gardła syk.
-Niech was piekło pochłonie- wysyczałem, spluwając mieszanką śliny i krwi z rozbitej wargi, na jednego z czerwonych templariuszy, leżących bez życia na polanie. Ich krew mieszała się z deszczem i błotem, tworząc makabryczne mozaiki. Doprawdy nie wiedziałem kto z nas ma bardziej przejebane. Czy oni, że trafili na mnie i teraz śpiewają z aniołkami u boku Stwórcy, czy jednak ja - bo musiałem jakoś doczłapać do obozu a potem opatrzyć ranę, zebrać się i ruszyć przed siebie żeby dokończyć moje zadanie zanim Zew rozbrzmiewający z tyłu głowy sprawi, że doszczętnie oszaleję. Ach, to całe naparzanie się z templariuszami nie było mi teraz potrzebne do szczęścia.
Z odrazą przykucnąłem przy jednym z mężczyzn. Jego twarz wykrzywiona była w niemym okrzyku, z rany na piersi wciąż wypływała posoka, powoli stygnąc. Mój wzrok zatrzymał się jednak na wisiorze, który został przewieszony przez jego pas. Zdobiony metal skrywał w środku kryształ iskrzący czerwienią. Taką samą, jak energia otaczająca czerwonych templariuszy. Cokolwiek to było, zmieniło tych ludzi w żądne krwi bestie. Z bliska przedmiot wydał mi się jednak bardzo znajomy. Wyglądał jak okruch lyrium, jednak ta barwa… i ta dziwna pieśń. Lepka od krwi, ciężka od tubalnych okrzyków agresji, a jednocześnie tak hipnotyzująca i zachęcająca. A jednocześnie jakby pokryta znamieniem Plagi w niezrozumiały dla mnie sposób.
Coś podpowiedziało mi, że zostawienie tu tego może okazać się niebezpieczne. Być może po drodze uda mi się znaleźć kogoś kto będzie wiedział co to jest i jak ewentualnie zniszczyć ten kryształ? Po chwili zawahania, złapałem za metalowy łańcuszek, na którym był zawieszony wisior i zerwałem go. Wydało mi się, że kryształ zamknięty w wisiorze dziwnie zaiskrzył na ten nagły ruch, ale nie zastanawiając się, wsunąłem go do małej torby przytroczonej do pasa. Wolałem nie dotykać surowego kryształu, dopóki nie będę miał całkowitej pewności czym on jest.
Korzystając z tego, że martwy typ miał na wierzchu koszulę, jednym ruchem wytarłem w nią swój miecz z krwi. Upaćkał - więc niech nie ma żalu, że go wyczyściłem.
Dopiero gdy ostrze było czyste, wsunąłem je z powrotem do pochwy i podniosłem się z westchnieniem. Czułem jak zmęczenie miesza się z pulsującym bólem, sprawiając, że miałem ochotę jedynie zaszyć się w namiocie i zasnąć. Chociaż nie… wcale nie pogardziłbym odrobiną żytniej, takiej dobrej, chłodnej, prosto z piwniczki. Ah, może po drodze znajdę jakąś karczmę? Choć kogo ja oszukuję, na tym wypizdowie nie spotkam raczej nikogo poza ewentualnymi wilkami lub niedźwiedziem.
-Przesrane, co nie?- mruknąłem jeszcze w stronę templariusza, zanim odwróciłem się na pięcie i skierowałem w drogę powrotną do obozu, który rozbiłem na wzniesieniu.
Gdyby nie ten patrol czerwonych templariuszy, zapewne w ogóle bym się z niego nie ruszał dopóki pogoda choć trochę się nie poprawi. Wolałem jednak nie ryzykować i pozbyć się agresorów nim ci mnie zauważą. A zauważyliby na pewno, prędzej czy później.
Teraz jednak musiałem się spakować i ruszyć dalej, zanim przyślą kolejnych żołnierzy, którzy chcieliby sprawdzić gdzie wcięło poprzednią ekspedycję.
Mamrocząc pod nosem i jednocześnie palcami starając się nieco poluzować naramiennik, który boleśnie uciskał ranę, skierowałem się w stronę obozowiska. I gdy już właściwie stary namiot znalazł się w zasięgu mojego wzroku, nagle zamarłem w pół kroku. Postać - niewielka, szczupła i obecnie kucająca nad ogniskiem, sprawiła, że krew w moich żyłach ponownie zawrzała. Czy to ktoś od czerwonych templariuszy? Czy ktoś przygotował na mnie jakąś pułapkę?
Zmarszczyłem brwi, rozglądając się wokoło. Wzniesienie jednak było takie samo jak je zostawiłem. Nie było tu zbyt wielu miejsc by ktokolwiek zdołał się skutecznie ukryć. Wątpiłem z resztą by tak było. Najwidoczniej ktokolwiek to był, przybył tutaj całkiem sam.
Wstrzymałem oddech, powoli przesuwając się w stronę sylwetki. Osoba najwidoczniej jeszcze mnie nie zauważyła, co dawało mi pewną przewagę. Krok za krokiem zbliżałem się w stronę intruza, jednocześnie “zdrową” ręką sięgając po nóż myśliwski, który nosiłem “na wszelki wypadek”. Zwykle służył mi do skórowania upolowanej na trakcie zwierzyny, ale teraz… miał posłużyć mi w innym celu.
Kilka kroków dalej i już byłem w stanie określić, że prawdopodobnie mam do czynienia z kobietą. To już dawało mi pewną przewagę, choć Strout wielokrotnie napominał mnie by nie pozwalać zwieść się pozorom. Być może kobiety były niższe i wątlejszej budowy, ale często dorównywały mężczyznom dzięki swojej zwinności i przebiegłości. Musiałem więc działać szybko, wykorzystać element zaskoczenia. Zmniejszyć dystans, jednocześnie pozbawiając ją wszelkich szans na kontratak.
I chyba mi się udało, bo po chwili znalazłem się na tyle blisko, by jednym szarpnięciem złapać ją i przycisnąć do piersi. Miałem nadzieję, że ruch ten był na tyle nagły, że oszołomienie na chwilę ją sparaliżuje. Zderzenie z napierśnikiem również nie mogło należeć do najprzyjemniejszych, choć musiałem zacisnąć zęby bo przez nie, rana w ramieniu boleśnie o sobie przypomniała. Zakląłem w myślach, zaraz jednak przykładając kobiecie nóż do gardła. Docisnąłem go mocno, tak by poczuła ostrą krawędź wżynającą się w skórę. Jeśli spróbuje się ruszyć, sama zrobi sobie krzywdę.
-Kim jesteś? Dlaczego mnie śledzisz?- syknąłem.
- Na Stwórcę! - pisnęłam głośno, czując nagłe podniesienie mnie i przytulenie do czegoś twardego. Nasze zbroje zderzyły się z głośnym szczęknięciem, a ja parę sekund później poczułam lodowate ostrze noża na mojej szyi. Przełknęłam głośno ślinę. Jakim cudem ten człowiek mnie tak zaskoczył? Nie wyczułam go, nie usłyszałam, nic - nie byłam aż tak pogrążona w myślach! Albo może jednak? Vittoria, kretynko, powinnaś się skupić!
Zamrugałam nerwowo, zanim zaczerpnęłam pełny oddech. Co nie było dobrym pomysłem, tak właściwie. Moje ręce odruchowo sięgnęły do dłoni mężczyzny, trzymającej nóż. I tak staliśmy oboje - ja z dłońmi na jego łapsku, a on dzierżący w łapie nóż i trzymający mnie jak jakiś rybak swoje trofeum. A wszystko, o czym mogłam myśleć teraz, to tylko świadomość, że zaraz umrę. W ciągu tych paru sekund przed oczyma przeleciało mi chyba całe moje życie - od mojego ojca, przedstawiającego mi “kandydata na małżonka”, pierwsze spotkanie z Marsilio i jego towarzyszem, a raczej ochroniarzem, Otto… ucieczka z Otto, pościg, strzała w jego plecach, kolebiący się powóz, płonące oczy ścigającej mnie najemniczki, Templariuszy patrolujących ulice i Szarego Strażnika, oferującego mi schronienie. Pierwszy łyk z kielicha, gdy przechodziłam przez rytuał Dołączenia; twarz Strouda, gdy ćwiczył mnie i innych rekrutów, i jego osobistą, ostatnią prośbę, zanim opuścił Weisshaupt, podobniej jak ja parę tygodni później.
I wszystko to przeleciało mi przed oczyma w jednej sekundzie. Jednocześnie poczułam, jak z nerwów tężeją mi wszystkie mięśnie. Ponownie przełknęłam głośno ślinę, zanim spojrzałam w dół - choć było to trudne, nie ruszyć przy tym głową. Rękaw zbroi mężczyzny był chyba niebieski… więc… to był też Szary Strażnik…? A może jednak jakiś bandyta, za niego przebrany? Ten nie zachowywał się po dżentelmeńsku!
- J-jestem C-Constantia Blakenberg, wielmożny panie… - w miarę im dalej mówiłam, tym bardziej mój umysł zaczynał się oczyszczać i trzeźwieć; zaczerpnęłam spokojnie oddech, starając się uspokoić. Liczyłam, że może jednak tego mężczyznę, o ile był Szarym Strażnikiem jak ja, przekonam do odłożenia noża. Albo chociaż do zachowania rozsądku. Przynajmniej głos nie był już piskliwy ani drżący… - Zostałam wysłana tutaj przez mojego przełożonego, Jean-Marca Strouda, celem odnalezienia zaginionych Szarych Strażników, którzy jego zdaniem nie zdecydowali się iść do Adamantu ani na Głębokie Ścieżki. Jeśli jesteś jednym z nich, to wierzę, że możemy się dogadać - dodałam pospiesznie. - Więc, jeśli byłbyś tak uprzejmy odłożyć ten nóż… - nawet nie śmiałam drgnąć. Pociągnęłam zaraz nosem. Przy kimś innym pewnie bym odegrała rolę płaczliwej arystokratki i delikatnej dziewuszki, ale przy koledze z pracy, jakkolwiek by tego nie nazwać, nie wypadało. No i czy ja czułam krew? Ten człowiek dziwnie pachniał. Jak gdyby czymś metalicznym. Krwią, na pewno. Pociągnęłam znów nosem. Krew. Tak.
- Jesteś ranny, panie? - dodałam łagodnym tonem. Zawsze byłam gotowa, tak ewentualnie, teatralnie się rozpłakać. Ciekawe, czy by go to ruszyło. Podejrzewałam że nie. Taki człowiek, który tak traktował kobiety, był zimnym draniem. Na pewno!
Z tak bliskiej odległości dziewczyna wydała mi się o wiele mniejsza i delikatniejsza niż jeszcze chwilę temu. Nawet uścisk jej dłoni na moim nadgarstku nie był na tyle silny, by zmusić mnie do upuszczenia noża. Ale wciąż mogła tylko udawać, prawda? Być może tylko chciała uśpić moją czujność, swoim niewinnym wyglądem i płaczliwym głosem? Choć ten wcale nie pozostawiał złudzeń, nie wyczułem w nim fałszu ani próby oszustwa - dziewczyna nie wydawała się być wyrachowaną morderczynią. Nawet jeśli miała na sobie zbroję.
Właściwie dopiero teraz dostrzegłem charakterystyczny kształt rynsztunku i kolory podobne do tych, które sam nosiłem. Jej słowa tylko dodatkowo potwierdziły moje potwierdzenia. Pannica najwidoczniej również należała do Szarych Strażników, co czyniło nas w pewnym stopniu sojusznikami. Zwłaszcza, że najwidoczniej otrzymała bardzo podobną misję do tej, która i mi została powierzona. Co prawda nie kazano mi szukać innych, przypadkowych strażników - chodziło o jednego, konkretnego. Blackwalla. Który od jakiegoś czasu nie dawał znaku życia. Podobno widziano go w tych okolicach w towarzystwie jakiegoś mężczyzny ściganego listem gończym, natomiast zaraz po tym wszelki słuch o nim zaginął. Jasne, Szarzy potrafili wtapiać się w otoczenie, samotnie przemierzać równiny i nie wracać do Weisshaupt długimi miesiącami, ale wciąż nie znikali całkowicie. Zdawaliśmy meldunki, czasem wpadaliśmy na naszych “pobratymców”, czasem nawet łączyliśmy siły. Nie znikaliśmy bez słowa - bo wciąż (wierząc w to czy nie) byliśmy ugrupowaniem rządzącym się prawami i hierarchią, której należało przestrzegać.
Po chwili ciszy, w końcu puściłem dziewczynę. Poluzowałem uścisk, odsuwając się od niej. Wciąż jej nie ufałem, jednak trzymanie jej w ten sposób było niewygodne. Do tego to nieszczęsne ramię zaczęło dawać mi się we znaki. Odsunąłem się więc, a potem jak gdyby nigdy nic podszedłem do ogniska, by dorzucić drwa i na powrót rozniecić ogień. Zaczynało robić mi się zimno. Koszula nieprzyjemnie kleiła się do ciała i chciałem się jej jak najszybciej pozbyć. No i jeszcze ta rana. Ach. Same problemy.
Krzesiwo wyrzuciło w powietrze kilka iskier, które posypały się na suche drewno. Pochyliłem się, aby nieco rozdmuchać żar i na szczęście po kilku chwilach drwa zajęły się ogniem. Przyjemne ciepło aż prosiło o to, aby chociaż na chwilę przysiąść na skraju ogniska, napić się gorącego naparu z zebranych wcześniej ziół i choć trochę odpocząć przed dalszą wędrówką. Zapewne bym tak zrobił, ale nieproszone towarzystwo mimo wszystko wciąż pozostawiało odrobinę dyskomfortu. Kiedy ostatni raz z kimś rozmawiałem? Tydzień temu? Może jeszcze dawniej. Czy ja jeszcze pamiętałem jak używa się słów w stosunku do dam?
-Na pana to trzeba mieć wygląd, pieniądze i pochodzenie. Mi niestety poszczęściło się tylko z tym pierwszym. - parsknąłem śmiechem, unosząc spojrzenie, by dokładniej się jej przyjrzeć. Była chyba młodsza ode mnie. Rude włosy spływały delikatnymi falami wokół jej twarzy, na której odznaczały się delikatne piegi. Ah, musiałem przyznać - była naprawdę bardzo ładna. Aż trudno było mi uwierzyć, że ktoś taki dołączył do Szarych Strażników.
-Ale gdzie moje maniery, pani.- uśmiechnąłem się, zaraz wykonując nieco przerysowany pokłon. -Jestem Javier Maravéz. Szary Strażnik. Wybacz za to nieprzyjemne powitanie, nie spodziewałem się żadnych gości.- odparłem, zaraz sięgając po mały kociołek, który zawiesiłem nad ogniskiem. Wlałem do niego wody a potem wrzuciłem kilka ziół.
Nie zdziwiło mnie, że zapytała o ramię. Podejrzewałem, że Stroud bardzo dobrze ją wyszkolił. Po tylu latach wśród Szarych, wręcz instynktownie wyszukiwało się słabych punktów swoich przeciwników. Pomioty w końcu nie dawały żadnych forów.
-Zasługa czerwonych templariuszy. To tylko draśnięcie- odparłem na pytanie o ranę. -Zaraz się tym zajmę- dodałem. Nie należałem do typów, którzy rozczulali się nad sobą. W życiu wychodziłem już z gorszych opałów. A ten ślad po strzale? Odrobina elfiego korzenia i wszystko szybko się zagoi. Nawet chyba miałem jeszcze kilka opatrunków, których mogłem użyć.
-A więc szukasz pozostałych? Przykro mi to mówić, ale to może być cholernie trudne. Od czasu tego nieszczęsnego Konklawe prawie na nikogo nie wpadłem.- odparłem, zaraz nalewając gorący napar do dwóch metalowych kubków, z czego jeden podsunąłem kobiecie. Ot jako zachęta do wybaczenia tego nietaktownego zachowania.
Odetchnęłam z niewyobrażalną ulgą, gdy tylko poczułam, że uścisk mężczyzny na mojej szyi - i w ogóle wokoło całej mnie - znacznie się luzuje. Odruchowo przetarłam szyję dłonią, jak gdyby upewniając się, że jednak to wszystko to nie był jakiś sen i wcale nie spacerowałam sobie z poderżniętym gardłem. Odwróciłam się za siebie, mierząc wzrokiem tego wątpliwej reputacji dżentelmena; póki co był odwrócony do mnie plecami, ale już teraz, niestety, podobało mi się to, co widziałam: szerokie plecy i ramiona. Nie był umięśniony jak niektórzy Strażnicy czy Templariusze, ale nie był też chudzielcem jak magowie, których miałam okazję jak dotąd widywać. Tak pomiędzy. Idealnie “w sam raz” jak określiłaby to moja starsza siostra… auć.
Pamiętaj, że jest to człowiek wątpliwej proweniencji! - niemal dosłownie usłyszałam w myślach głos babki - surowej starszej kobiety, która wielką uwagę przykładała do pochodzenia, czystości rasy (tfu, krwi) i innych arystokratycznych rzeczy. Żeby się pozbyć jej wspomnienia, potrząsnęłam głową; może to było dziecinne, ale mi pomagało.
- Słońce, nie patrz tak na mnie, bo się zarumienię - stwierdził Strażnik, nadal odwrócony do mnie plecami. Zamrugałam i aż się zapowietrzyłam, słysząc tę bezczelność w jego głosie. Oczywiście zdawałam sobie sprawę z tego, że to był żart, jednakże… nie byłam przyzwyczajona, absolutnie, do takiej bezpośredniości!
- Nie patrzyłam na ciebie! - zaprotestowałam niemalże od razu, zanim inna myśl pojawiła się w mojej głowie. - A poza tym stałeś tyłem! Twoja wina - dodałam, odwracając głowę i wbijając wzrok w jakąś skałę. Przysięgłabym, że ten bezczelny młody człowiek prawie by się zaśmiał - TAK PODEJRZEWAŁAM - zanim odpowiedział:
- Jaaaaasneee. Jedno słowo, to mogę pokazać ci się bez zbroi jeśli chcesz - dodał czymś, co brzmiało mi jak z lekka kpiący ton. Musiałam się zastanowić, czy faktycznie sobie ze mnie teraz kpił, czy raczej ja tak to słyszałam. Ludzie z arystokracji pod tym względem byli łatwiejsi: kpinę okazywali słowami, podczas gdy ich ton pozostawał nadal nudny i uprzejmy, jak gdyby prowadzili zwykłą konwersację o pogodzie. Za to ich słowa były niczym nóż, wbity prosto w plecy, na przykład “niestety pani córka jest wciąż zbyt niedoświadczona, by uczestniczyć w Letnim Balu, organizowanym przez księżną Valentine de Chalons… aczkolwiek jest urocza i czarująca, brak jej, niestety, tej świadomości społecznej i życiowej”. Auć.
Jednocześnie, gdy tylko Strażnik odwrócił się, by zapalić ognisko, mój wzrok powędrował w jego stronę. I tu niestety pojawiło się przekleństwo rudych: gdy tylko spojrzałam na jego twarz, przypominając sobie słowa, które padły parę sekund temu, moje policzki zalały się żwawą czerwienią. Korzystając z faktu, że skupił się na rozniecaniu ogniska, odwróciłam się, kierując w stronę swojego konia. Byłam poniekąd wdzięczna, że włosy przesłoniły mi twarz. Gdy tylko spojrzałam na Bethildę, od razu pożałowałam tego biednego zwierzaka. Nie powinnam była zabierać go tutaj, w tak skaliste, śliskie wzgórza - a jednocześnie cały czas miałam w świadomości fakt, że gdyby trzeba było uciekać, to konno i tak byłoby szybciej niż pieszo.
Zmarszczyłam brwi, słysząc o tym, że na pana trzeba mieć wygląd, pieniądze i pochodzenie, zanim zaśmiałam się krótko, wyraźnie rozbawiona. No tak, ludzie z, ee… niższych warstw społecznych… często lubili sobie z tego żartować. Nie było to dla mnie codziennością, jako że arystokracja raczej się tym chełpiła. Wśród Szarych Strażników nie brakowało zhańbionych członków arystokracji, ale tych starannie unikałam, wybierając miejsce wśród ludzi z pospólstwa. Niestety nie pasowałam ani tu, ani tam - będąc krukiem w stadzie wron, czarną owcą wśród białych, wciąż w obawie, że ktoś przytomniejszy połączy wszystkie kropki i napisze mojej matce list, informujący, gdzie jestem. Ci Szarzy Strażnicy, będący niegdyś arystokratami, nadal byli szanowani i poważani przez innych ważniaków z tej samej kasty społecznej. Mimo tego, że dołączyli do Szarych. Mimo tego, że odrzucili swój tytuł rodowy, a nieraz i nazwisko.
Sięgnęłam po swoje pakunki z konia, zanim wręczyłam Bethildzie jabłko. Wyłapałam na sobie spojrzenie Strażnika - skądinąd bardzo przystojnego - jednak szybko odwróciłam wzrok. Nie byłam przyzwyczajona do tego, by ktoś bezczelnie się na mnie patrzył. Było to typowe dla ludzi z gminu - arystokracja natomiast przyglądała się, ale krótko. Im wystarczała zaledwie chwila, by ocenić człowieka - nie po twarzy, ale głównie bogactwie i pochodzeniu. Chrząknęłam tylko, pragnąc jakoś stłumić tę ciszę pomiędzy nami.
- Miło mi poznać - zignorowałam ten prześmiewczy pokłon; skinęłam mu z gracją, nawet jeśli miejsce, w którym się znajdowaliśmy, wyjątkowo nie pasowało do takich uprzejmości. Po chwili podeszłam bliżej do ogniska, które już przyjemnie trzaskało. Rozkoszne ciepło ogarnęło moje ciało. Chociaż deszcz był dzisiaj wyjątkowo nieprzyjemny, płomienie skutecznie rozganiały poczucie niewygody.
- Chyba długo nie miałeś towarzystwa - stwierdziłam w zadumie, wpatrując się w kociołek. Rozpoznałam niektóre zioła: elfi korzeń? Zerknęłam na mężczyznę ciekawie, tym razem nieśmiało kontemplując jego rysy: jasne szare oczy, jasne włosy, barwy złota z Antivy. Pokiwałam głową, znów wracając wzrokiem do bulgoczącego kociołka, zanim sięgnęłam po swój zwitek materiału z nazwiskami, nabazgranymi przez Strouda.
- Konklawe? A, tak. - mruknęłam z roztargnieniem, wyciągając ołówek z torby podróżnej, przypiętej do pasa. Spuściłam wzrok, skreślając nazwisko Javiera, oczywiście zakładając, że to był on. Dopiero po chwili połapałam się, że mężczyzna podsunął mi parujący kubek. Uniosłam głowę, posyłając mu roztargniony uśmiech, zanim odebrałam kubek. Aż mi było głupio. Myślałam, że przygotowywał sobie napar na tę ranę, a nie jakiś wywar do wypicia…
- Dziękuję - odparłam z lekkim uśmiechem. Starym zwyczajem arystokracji zamierzałam upić łyk dopiero wtedy, gdyby on go wypił; chociaż starałam się wykorzenić niektóre nawyki, inne pozostawały bardzo użyteczne. Mając krewnych w Orlais, człowiek uczył się bardzo szybko, by wypić herbatę dopiero po tym, gdy wypił ją gospodarz i ewentualnie najstarszy członek rodziny. Ot tak, na wszelki wypadek…
- Jeśli trzeba w czymś ci pomóc, daj znać - dodałam nieco zmieszana, wzrokiem znów wracając do jego rany. Schowałam zwitek do torby, przyglądając mu się nadal.
- Tak, to prawda, że są nie do namierzenia - przyznałam. - Wydawało mi się przez chwilę, że namierzyłam Strażnika Cadwella, ale jak szybko się gdzieś pojawił, tak szybko mi zniknął. Jesteś aktualnie pierwszym człowiekiem, którego, że tak to ujmę, mogę odhaczyć z listy - stwierdziłam z lekkim zażenowaniem. Ciekawe, co musiał sobie o mnie pomyśleć. Że jakaś nawiedzona dziewczyna go śledzi i mówi coś o jakiejś “liście”. Ale co ja miałam innego powiedzieć. Że nie byłam żadnym zabójcą, to było już chyba oczywiste.
Pogmerałam trochę butem wśród kamyków i opadłych z drzew liści, spuszczając wzrok. Ale…
- W sumie to było jedno słowo… - wtrąciłam po dłuższej chwili, uśmiechając się niewinnie. Mógł zauważyć, że żartuję.
Starałem się zająć własnymi sprawami. Zrobić sobie coś ciepłego do picia, potem przygotować opatrunek i połatać się jak Stwórca nakazał. Potem, przy odrobinie szczęścia może nawet na chwilę przysnąć na materacu - przynajmniej do świtu. Niestety nie było to wcale takie proste, gdy piwne oczy niemalże wgryzały się w moje plecy i kark. To było naprawdę dziwne uczucie; być tak obserwowanym, jakbym był jakąś dziwną, egzotyczną małpką, która wzbudzała zainteresowanie.
W chwilach dyskomfortu zwykle odzywała się ta moja mniej stosowna strona. Tak jak i teraz, gdy pozwoliłem sobie na kilka żartów, które najwyraźniej ją speszyły. I dobrze, bo taki był ich zamiar. W tej chwili daleko mi było do romansów, a jeszcze dalej do flirtowania z młodzieżą. No bo ile lat ona właściwie mogła mieć? Wyglądała bardzo młodo, ale może była to zasługa jej niezwykłej urody? Tak czy siak kobiet o wiek ponoć się nie pyta, a ja nie chciałem sprawdzać czy to by ją zdenerwowało. Skoro szkolił ją Stroud, musiała co nieco potrafić.
Na szczęście Constantia w pewnym momencie odwróciła się i dała mi w spokoju przygotować resztę wywaru. Właściwie dopiero teraz zwróciłem uwagę na wierzchowca, który przydreptał w jej stronę. Cóż, przyznam poczułem lekkie ukłucie zazdrości i żalu. Mój ogier zginął już jakiś czas temu, ale wciąż pozostawił po sobie pewną pustkę. Naprawdę lubiłem tego zwierzaka, zwłaszcza, że bardzo często był jedynym stworzeniem dotrzymującym mi towarzystwa w przedłużających się podróżach.
-Stanowczo za długo -odparłem na słowa dziewczyny zgodnie z prawdą. Gdy ta w końcu postanowiła do mnie dołączyć, przesunąłem się nieco, by dać jej nieco więcej przestrzeni a jednocześnie umożliwić przysunięcie się do ogniska. -Aż tak to widać?- dodałem, biorąc łyk gorącego naparu i wzdychając z ulgą. Ciepło rozlało się po przełyku, sięgając żołądka, a przyjemny posmak mięty połaskotał podniebienie. Po całym dniu zmagania się z deszczem i wiatrem, napój ten był niczym ambrozja.
Constantia najwidoczniej nie była tak spragniona jak ja. Zauważyłem, że zawartość jej kubka pozostała póki co nietknięta, jednak zamiast tego w dłoniach dziewczyny pojawił się zwitek materiału, który został pokryty koślawym pismem. Nieładnie było tak zerkać, ale z ciekawości rzuciłem na niego okiem, dostrzegając listę nazwisk. Wielu z nich nie znałem, ale z łatwością dostrzegłem swoje, a także Szarego Strażnika, którego od dłuższego czasu poszukiwałem.
-Dlaczego właściwie Stroud nas szuka? Pewnie większość z tych ludzi jest albo na szlaku prowadzącym na Głębokie Ścieżki, albo skierowała się do Fortecy Adamant.- w zasadzie ciekawiło mnie dlaczego mnie poszukiwała. I dlaczego sam Stroud miałby mnie potrzebować? Czyżby chodziło o Zew? O tą pieśń powtarzającą się jak mantrę i wwiercającą w umysł z każdym dniem coraz silniej? A może o jakieś ostatnie wskazówki przed ruszeniem ku swojemu przeznaczeniu w otchłani? -Co teraz nastąpi skoro mnie znalazłaś? - zerknąłem na nią z zainteresowaniem.
W końcu mój kubek był już pusty, a ja zanurkowałem do jednej z toreb, wyciągając z niej zwitek materiału skrywający leczniczy specyfik. Elfi Korzeń, który został sprasowany i przygotowany aby zaaplikować go na ranę. Zaraz potem wyjąłem z torby prawie pustą już butelkę mocnego alkoholu. Nie był on przeznaczony do picia, a raczej do obmywania ran. Lanie go na rozciętą skórę bolało jak diabli, ale przynajmniej miałem pewność, że nie rozwinie się żadne zakażenie albo rana nie zacznie się paskudnie babrać. Niestety w tych warunkach było to wszystko na co mogłem sobie pozwolić. Nie było tu miejsca na marudzenie i wybrzydzanie.
-Cóż, i tak muszę się opatrzyć więc spełnię swoją groźbę. Natomiast pozwól, że zejdę Ci przy tym z oczu- uśmiechnąłem się na jej ostatnie słowa, powoli rozsznurowując wiązania, które trzymały elementy zbroi w jednym kawałku. -Daleko mi do gorszenia małolat- dodałem, chichocząc cicho i kierując się w stronę kawałka tropika, który służył mi do tej pory za namiot. Cóż, gdyby chciała i tak pewnie zdołałaby mnie podejrzeć. Niestety nie miałem lepszego miejsca, w którym w spokoju mógłbym zrzucić z siebie pancerz, a także koszulę przesiąkniętą krwią. Mruknąłem pod nosem kilka przekleństw, dostrzegając, że rana była o wiele większa niż początkowo sądziłem. No nic. Złapałem zębami za korek i otworzyłem butelkę. Ostry zapach alkoholu od razu uderzył w nos, zwiastując piekło, które miało zaraz nadejść.
-Ah… skurwysyny…- syknąłem, gdy ciecz oblała ranę, a ta zdała się jakby zapłonąć żywym ogniem. Nienawidziłem tego momentu.
- No, czy to widać… ciężko mi ocenić. Sama nie widziałam nikogo przez dłuższy czas, więc nie powinnam się chyba tak stanowczo wypowiadać - odparłam dyplomatycznie. Rozumiałam, że mogło mu brakować towarzystwa, poniekąd podobnie tak, jak mi. Chociaż Szarzy Strażnicy w większości byli przyzwyczajeni już do samotności, niewątpliwie spotkanie znajomej twarzy - bardziej lub mniej znajomej, przynajmniej - dawało ulgę. Przynajmniej mi, chociaż odrobinę, ulżyło…
Po chwili sięgnęłam po parujący kubek, upijając łyk. Wywar był cudowny - ciepły i przyjemnie kojący. Przymknęłam na moment oczy, ciesząc się przyjemnym smakiem. Gdyby to była trucizna, to raczej nie aż tak przyjemnie orzeźwiająca i słodka. Większość miała gorzki smak, a antidota - jeszcze gorszy. Nadal krzywiłam się na wspomnienie mithridatum czy teriaku. Ohydztwa, ale wyjątkowo skutecznie działały. Nadal byłam odporna na niektóre trucizny, szczególnie te, które były używane w Orlais i Denerim. Lubiłam zresztą badać rośliny, szczególnie te trujące. Nie wszystkie z tych, które Javier wrzucił do kociołka, rozpoznawałam - ale najpewniej dlatego, że były bardziej powszechne wśród lokalnej roślinności, niż typowe dla flory moich bardziej lub mniej rodzinnych stron. Prawdopodobnie jeszcze ich wcześniej po prostu nie znalazłam, bo jak dotąd przemierzałam całkowicie inną część Wybrzeża.
- Stroud… prowadził jakieś śledztwo, ale nie chciał mi zdradzić zbyt wielu szczegółów - wyjaśniłam zgodnie z prawdą, uchylając powieki i obserwując Javiera. - Myślał, że może jesteście powiązani ze… Sprawą. Zdaniem Strouda zbyt wielu Strażników naraz zaczęło słyszeć Zew, co wzbudziło jego podejrzenia.
Dla mnie to nie było dziwne, ale nie byłam też jednak - jakby nie spojrzeć - tak doświadczona, jak Stroud. Musiał widzieć w tym wszystkim coś innego.
Gdy Strażnicy zaczynali słyszeć Zew - muzykę, szepty, czy widywać towarzyszące im sny i koszmary - zwykle oznaczało to, że zaczynała rozwijać się Plaga. Ale…
- Jednocześnie, na ile się dowiedzieliśmy, wielu Strażników na rozkaz dowódcy Clarel zaczęło grupować się w Adamancie. Powiedział mi, że mam się od Adamantu trzymać z daleka, nawet jeśli bym słyszała Zew i otrzymała polecenie wymarszu od innych, wyższych rangą Szarych. - dodałam uczciwie. Nie wiedziałam, czy robię dobrze, czy źle, dzieląc się tymi informacjami z Maravezem. Ale z drugiej strony, może coś o tym wiedział. A może nie powinnam była wymieniać nazwiska Strouda?
Rany, ta cała polityka z Weisshaupt była zbyt skomplikowana. Nie miałam głowy do tego. Może to i lepiej, że dołączyłam do Szarych Strażników - co prawda z przymusu okoliczności - i byłam tylko zwykłym szeregowym. Gdybym miała się plątać w tę całą politykę zależności, chyba by mi głowa eksplodowała. Madame De Sofrain miała rację: nie byłam jeszcze gotowa na te wszystkie intrygi. A Letni Bal przy politycznej rzezi w Weisshaupcie był przy tym kaszką z mlekiem.
Upiłam jeszcze łyk.
- Możliwe, że myślał też, że wiecie coś na ten temat, skoro nie wróciliście do Weisshaupt ani też Adamantu, pomimo rozsyłanych wezwań - dodałam po chwili namysłu. - Z tego co mi mówił, i co sam potwierdzasz, bardzo długo nie można było was namierzyć. Sądzę, że uznał, że macie jakiś powód, by się ukrywać przed okiem Clarel i innych Szarych. - wszystko to było dla mnie wyjątkowo mętne. - A co będzie dalej? Sądzę, że tylko sobie z tobą porozmawiam i albo rozejdziemy się w inne strony, albo po prostu będziemy szukać tych nieszczęśników razem. Decyzja zależy od ciebie, pozostawię ci tu pełny wybór. - przechyliłam głowę, przypatrując mu się przez chwilę, zanim wróciłam do kubka.
- Ja na pewno nie zgłoszę nikomu, że cię spotkałam lub w ogóle widziałam - dodałam. Mógł mi oczywiście nie wierzyć, ale wydawał mi się na tyle doświadczony w relacjach międzyludzkich, że raczej potrafił odczytywać intencje. Zwłaszcza, że był w stanie wyczuć fakt, że się gapię na niego od tyłu.
- Do małolaty raczej mi już daleko, sam zresztą nie wyglądasz na wiele starszego ode mnie - odparłam, odwracając wzrok. Chciałam dać mu tę odrobinę prywatności.
Sięgnęłam znów do swojej torby, przeszukując po raz tysięczny jej zawartość. Znałam ją na pamięć, wiedziałam co napotkam - ale paradoksalnie fakt tej przewidywalności mnie uspokajał. Opuszkami palców musnęłam schowek na fiolki z odtrutką. Jedna. Druga. Trzecia. Wyjątkowo w tym momencie byłam wdzięczna za wpojony we mnie ten rodzinny nawyk. Zwitek materiału z nazwiskami od Strouda. Ołówek. Sakiewka z drobnymi. Kilka ziół. Karty. Lubiłam sobie w jakieś senne, leniwe popołudnie postawić karty, chociaż Katedra głośno potępiała takie praktyki. Poza tym przydawały się do, ach… do pewnej socjalizacji z napotkanymi po drodze Strażnikami. Zdumiewające było to, jak wielu z nich ochoczo przystawało na jakąkolwiek formę rozrywki. Z drugiej strony - czym mieli się zajmować w czasie wolnym od wędrówki i tropieniu Hurlocków?
Parę sekund później pod palcami wyczułam zimny dotyk metalu. Albo zawieszka, albo pierścionek. Będąc w Straży, nie nosiłam ani jednego, ani drugiego, dotychczas traktując je raczej jako coś, co wiązało mnie z przeszłością i jako ewentualne zabezpieczenie finansowe.
Nie zakładałam, że przeżyję obecną zawieruchę dziejów - jednak nie mogłam przewidzieć, gdzie los mnie rzuci. Umieranie z głodu w wielkim mieście nieszczególnie mnie pociągało, a kradzież była wyjątkowo haniebnym działaniem, zwłaszcza wśród Strażników. Dlatego też jeszcze pierścionek po Otto - dość ubogi, acz, mimo nieposiadania drogich kamieni, moim zdaniem piękny - i zawieszka rodowa Da Vigo pozostawały niespieniężone. Nikomu zresztą nie ufałam na tyle, by - ilekroć pojawiałam się w mieście - pójść do jakiegoś zakładu złotniczego. Wiedziałam, że na widok biżuterii pojawią się pytania. Samotny strażnik z drogą, ewidentnie rodową błyskotką, stałby się przedmiotem wyjątkowo dużych podejrzeń czy wręcz oskarżeń - nie tylko o kradzież, ale wręcz morderstwo.
Sama nie wiedziałam teraz nawet, co to jest. Zabezpieczenie? Sentyment? A może jednak - gdy teraz tak o tym myślałam - niechciany, ciężki balast?
Westchnęłam ciężko, słysząc mamrotanie Javiera gdzieś z boku. Domyślałam się, że musiał mocno cierpieć, ale też nie mogłam mu pomóc. Nie byłam magiem, by móc ukoić jego ból. Co najwyżej mogłam mu tylko współczuć i udawać, że nie słyszę jego posykiwań. Nie odwracałam głowy, chcąc dać mu tę dozę prywatności, nawet jeśli prawie praktycznie tej prywatności nie było. Mogłam mu pomóc opatrzyć tę ranę, ale to najwyżej tyle i tylko tyle. Miałam tylko nadzieję, że to czerwone lyrium, którym porastali Templariusze, nie było toksyczne - i nie zaraziło go. Na tyle, na ile widziałam, niektórzy byli tak bardzo głęboce zainfekowani, że każdy ich krok pozostawiał po sobie rozsnące, rozwijające się czerwone kamienie, porastające coraz większe połacie przestrzeni. Leśne trakty. Znaki. Skały. Drzewa. Lyrium zdawało się wczepiać i wpijać w otoczenie, wysysając z niego życie i energię. Nie wiedziałam, jak replikowali się Templariusze, ale miałam nadzieję, że mój dotychczasowy towarzysz nie stanie się takim koszmarem, jak oni. Chociaż Stroud uprzedzał mnie, że coś takiego może się zdarzyć, liczyłam, że życie będzie odrobinę bardziej łaskawe.