Srebrna stalówka ślizgała się po fakturze papieru, malując czarnym tuszem w rogu strony kolejną gwiazdkę. Powoli kończąc zapełniać nimi cały margines i z pomocą jednej z połączonych z nią kresek, tworząc następny gwiazdozbiór — Oriona. Tuż obok wcześniej naszkicowanych Bliźniąt, Byka, Wielkiego Psa i Zająca. Zmieniając tak przypadkowy zbiór symboli nocnego nieba w jego niewielką mapę. Zdolną skłonić przyglądającą się swemu dziełu artystkę do lekkiego uśmiechu. Trzykrotnego stuknięcia piórem w brzeg oprawionego czarną skórą, trzymanego notatnika. I wreszcie do wzięcia głębokiego oddechu, po którym spojrzała znów na zdania zapisane na ozdobionych gwiazdozbiorami stronach.
Zawierały starannie sporządzane przez długie tygodnie, drobiazgowe notatki na temat życzeń kolejnych grup teatralnych, co do oprawy świetlnej ich przedstawień. Znane Tallu na pamięć teksty, które mimo to, od dobrej godziny, raz za razem kartkowała i bezgłośnie recytowała, chcąc zyskać absolutną pewność, że jako członek ekipy oświetleniowców należycie wypełnił powierzoną jej pracę. Dając z siebie sto procent przy każdej ze sztuk i sprawiedliwie traktując występujących w nich aktorów. Tak, aby wszystkie przedstawienia miały równą szansę na zwycięstwo.
Lubiła tę odpowiedzialność. Mimo iż przysparzała jej wiele stresu, wręcz niezmierzoną radość przynosiły jej efekty dobrze wykonanego zdania. Kolejne zapadające w pamięć sceny. Zachwyt widoczny w oczach widzów. A przede wszystkim szerokie uśmiechy goszczące na twarzach aktorów, gdy ci kłaniali się w akompaniamencie głośnych wiwatów i oklasków. To właśnie one dawały jej poczucie, że podjęte przez nią wysiłki były w pełni warte poświęconego im czasu. I nanoszonych po dziesiątki razy w notesie poprawek, gdy z dnia na dzień dowiadywała się o nagłej zmianie, co do wizji danej sceny, czy wręcz całego przedstawienia.
Nawet w to przedpołudnie zdążyli zwrócić się do niej już przedstawiciele dwóch teatralnych grup, chcący dokonać na ostatni moment takich poprawek. Prosząc o rzeczy, których oświetleniowcy nie mieli już czasu przetrenować. A to, gdyby się zgodziła, mogłoby wbrew dobrym intencjom doprowadzić do straszliwych pomyłek. Zdolnych niechcący zaprzepaścić efekty długich tygodni lub wręcz i miesięcy przygotowań. Czyniąc z chwili zasłużonego triumfu aktorów, moment ich porażki.
Z tego właśnie powodu mimo próśb Azalea pozostała nieugięta, wspominając wielokrotnie podawany przez jej ekipę termin zgłaszania wszelkich zmian. Starając się, jak najspokojniej wytłumaczyć, jak wprowadzane tak na gwałt poprawki mogą bardziej zaszkodzić niż pomóc przestawieniu. A nawet próbując przekonać jednego z aktorów, że ich dzieło już jest doskonałe i potrzeba uczynienia go jeszcze lepszym wynika wyłącznie z tremy.
I choć obydwie te rozmowy zakończyły się po jej myśli, nie wywołując niepotrzebnej awantury, były dość męczące i miała szczerą nadzieję, że nie czeka jej już kolejna. Obawiała się bowiem, że wbrew woli, przy następnej może nie udać się jej już pozostać wystarczająco asertywną.
— Wiesz, że jak tak marszczysz brwi, to przypominasz trochę jastrzębia?
Niespodziewany, wypowiedziany męskim głosem komentarz, wyrwał Brooks z nieprzyjemnych myśli. Zmuszając ją nie tylko do lekkiego westchnienia, lecz też oderwania wzroku od trzymanego notesu i zerknięcia na upstrzoną licznymi piegami twarz siedzącego obok niej od dobrej godziny, rudowłosego chłopaka. Niejakiego Patricka Palmera.
— Tak. Już mi to kiedyś mówiłeś — stwierdziła spokojnie, choć owo „kiedyś” było naprawdę łagodnym określeniem nawyku chłopaka do rzucania podobnych komentarzy. Wręcz więcej niż niedopowiedzeniem. W przypadku Patricka oznaczało bowiem dosłownie „za każdym razem, gdy ten miał ku temu okazję”. Czyli jak wynikało z wyliczeń Tallu, średnio przynajmniej raz na tydzień.
Już od dzieciństwa miała nawyk marszczenia w ten konkretny sposób swych brwi, gdy tylko się nad czymś głębiej zastanawiała lub na czymś bardziej skupiała. A Palmer, był nie tylko jej kolegą z roku, ale i jednym z oświetleniowców. Od dobrych trzech lat odpowiedzialnym za odpędzanie z otaczającego amfiteatr nieba nieproszonych obłoków. Lub też ich sprowadzenie, gdy te były potrzebne, by nadać odpowiednio mroczny charakter danej scenie. Był wszak synem Eola — pana wiatrów i odziedziczył po swym ojcu pewną władzę nad tymiż.
— Aha — odparł i najpewniej na tym, jak zazwyczaj ta krótka wymiana zdań, by się zakończyła, gdyby Patrick nie pociągnął akurat głośno z trzymanej puszki kolejnego łyku pitej przez słomkę, ukochanej oranżady. Wyraźnie docierając tak do samego dna opakowania, które zaraz zresztą zgniótł z niewiele cichszym trzaskiem. I wrzuciwszy je do torby, sięgnął doń dłonią po kolejną część swych topniejących w oczach zapasów.
— Hej, przystopuj trochę. — Widząc to, zwróciła mu uwagę Azalea, doliczając się już piątej porcji opróżnionej w ciągu niespełna godziny. — Jeśli dalej będziesz zerować te puszki w takim tempie, zabraknie ci ich, nim skończy się pierwszy spektakl — dodała i odłożywszy do kieszeni pióro, z głośnym hukiem zamknęła notatnik.
— Spokojnie, zrobiłem spore zapasy. A jeśli mi się skończą, po prostu poproszę kogoś o dostawę — odrzekł, zerkając na chwilę ku niebu. Dokładnie w chwili, gdy ciemnowłosej mignęła w pobliskim tłumie twarz Tylera Davisa, syna Posejdona. Tym razem ku jej zdziwieniu przyozdobiona wyraźnie puchnącym okiem.
— A temu, co się stało? — spytała odruchowo, wskazując dłonią w stronę chłopaka.
— Nie mam pojęcia. Ale wygląda na dość świeży ślad. A skoro tak, chłop najpewniej sobie na niego zasłużył — podsumował jej towarzysz, poprawiając się na wyłożonej miękką poduszką, kamiennej ławie. — Zdecydowanie bardziej od tamtej dziewczyny — dodał, nawiązując do niezbyt przyjemnej i zdecydowanie o wiele za głośnej sytuacji, która rozegrała się chwilę wcześniej kilka rzędów dalej. Kiedy to spokojny przebieg święta postanowiła zakłócić jakaś zazdrosna o swego chłopaka dziewczyna, robiąc aferę innej przedstawicielce płci pięknej.
Tallu co prawda znajdowała się wówczas za daleko, by rozpoznać tożsamość biorących udział w awanturze osób. Niemniej strzępki docierających do jej uszu krzyków w pełni wystarczyły, aby wysnuć tezę, że głośno rzucane oskarżenia były bezpodstawne. I Palmer najwyraźniej podzielał jej opinię w tej sprawie.
Chciała mu o tym napomknąć. Ba, podzielić się nawet krótkim komentarzem na temat swoich podejrzeń, jednak nim zdążyła, na najbliższych z położonych między siedziskami, co równym kawałek i prowadzącym ku górnym rzędom schodów, dojrzała jeszcze jedną znajomą postać. Wysoką, należącą do jednej z grup teatralnych i wyraźnie w pośpiechu kogoś poszukującą.
— Och, tylko znowu nie to — mruknęła, pospiesznie rozglądając się wokół za jakąś dogodną kryjówką. Czymkolwiek mogącym ją skutecznie zasłonić przed wzrokiem Octavia. Zakładała bowiem, że podobnie, jak dwójka wcześniejszych aktorów i on został wysłany przez swą grupę w roli posła. A może wręcz łowcy mającego ją nie tylko wytropić, ale i za wszelką cenę przekonać do dokonania jeszcze jakichś zmian w oprawie wizualnej spektaklu.
Nie dostrzegając żadnej lepszej osłony, otworzyła szybko notes na pierwszej lepszej stronie i ukryła w nim twarz.
— Kryj mnie — szepnęła tuż po tym do Patricka, kuląc się za jego plecami na tyle, na ile tylko była w stanie. Uznała to bowiem za lepszą opcję od próby schowania się w przeznaczonej na nogi przestrzeni między kamiennymi siedziskami. Nawet jeśli szanse na to, że jakimś cudem nie zostanie dostrzeżona, nadal były porównywalne z wygraniem fortuny w loterii prowadzonej przez Oizys — boginię smutku i nieszczęścia.
A jednak jakimś cudem, ku jej radości, ta licha osłona zdawała się zadziałać, bo jak odkryła po chwili, opuszczając notes, Laveau przeszedł dalej, najwyraźniej jej nie zauważając. Albo też, co było o wiele bardziej prawdopodobne, wcale nie jej szukając. Nie planowała jednak narzekać. Wręcz przeciwnie, pozwoliła nawet, by z jej ust wyrwało się krótkie westchnienie ulgi, gdy sylwetka chłopaka zniknęła jej z zasięgu wzroku.
Nie czekając ani chwili dłużej, odsunęła się od Patricka, nie chcąc nadużywać jego cierpliwości. I podziękowawszy mu, poprawiła się na ławce, tak aby móc znów dobrze widzieć całą scenę.
Jak dostrzegła, dotąd kłusujący po niej centaur stał już spokojnie w miejscu. Wyraźnie śledząc wzrokiem kolejne grupy studentów, którzy niespodziewanie, na kilka minut przed jego zapowiadaną przemową, postanowili opuścić swe miejsca. Sądząc po postawie rektora, wyraźnie nie sprawiając mu tym radości. Miast tego zmuszając go raczej do zakwestionowania swych życiowych wyborów. A także i wieku. Sposób, w jaki garbił ramiona i pocierał palcami czoło, zdawał się bowiem wręcz krzyczeć „chyba jestem już na to za stary”.
Mimo to mężczyzna powstrzymał się od jakiegokolwiek komentarza. Czekając cierpliwie na nadejście wyznaczonej godziny i skłaniając swą postawą ciemnowłosą do zerknięcia na zegarek. Zwyczajny, wyposażony w owalną tarczę ze wskazówkami, zdolny pomóc nie tylko w ocenie czasu, ale i z pomocą zręcznej sztuczki w wyznaczeniu północy, jeśli pod ręką nie miałaby kompasu.
W tamtej chwili zaś pozwolił on jej ustalić, iż od rozpoczęcia pokazów dzieliły ich już niespełna dwie minuty. I ten właśnie wniosek, skłonił ją do zmrużenia oczu. Lekkiego uniesienia lewej dłoni i skupienia się na sierści centaura. Przyjrzenia się pasmom odbijającego się od niej światła i delikatnym ruchem palców, lekkiego rozproszenia go. Tworząc bijącą wokół rektora jasną poświatę. Jak miała nadzieję, zdolną zwrócić uwagę chociaż części wciąż krzątających się na schodach lub rozmawiających głośno studentów na osobę Chejrona i naprawdę kończący się już czas.