ROK JEDNOROŻCA [fantasy, 6os., hetero, bn]
Re: ROK JEDNOROŻCA [fantasy, 6os., hetero, bn]
Nie wiedział, czemu czuje się odpowiedzialny za nieznajomą. Czy tak bardzo jej współczuje? Czy tak bardzo boli go jej uwięzienie? A może po prostu chciał zagrać bohatera w oczach kolejnej niewiasty, która w zasadzie nie powinna go interesować. Być może była również przeklęta, jak jej ojciec, a może nawet bardziej. Może była kolejną sztuczką potwora. Cóż jednak miał robić? Obiecał ją uwolnić, poświęcił się dla niej. Zawarł pakt z boginią nocy, która nie była łaskawym bóstwem. Dlaczego to zrobił? Może taki był jego los, może tego chcieli bogowie, a może to po prostu blask tych smutnych, ciemnych oczu, oczu pozbawionych miłości i nadziei go do tego zmusił.
Szedł więc pustym korytarzem w stronę komnaty swojego przyjaciela, jedynego, jakiego miał. Przynajmniej obecnie, kiedyś był jeszcze inny, ale opuścił ich dawno temu. Zniknął romantyk jeden w poszukiwaniu bajkowej królewny. Dopiero teraz przypomniał sobie sen, który dręczył go jakiś czas temu, o przyjacielu zaklętym w kamień gdzieś w tych ogrodach. Czy to możliwe, że nekromanta uwięził również jego? Czy to możliwe, że tak łatwo dał się złapać? Kiedyś uznałby ten sen za zwykły koszmar, teraz jednak, wkraczając w świat bogów, zaklęć i czarów, zaczął traktować to jako coś więcej, coś bardziej namacalnego, istotnego, prawdziwego. On, który dawniej uchodził za niemal ateistę, który nie wyznawał żadnych istot boskich, teraz w ciągu jednego tygodnia spotkał dwie boginie, do tego przeciwstawne sobie. On, który wierzył jedynie w prawo pięści i miecza.
Czy ta podróż aż tak bardzo go zmieniła? Czy to ta przygoda, czy może od początku był zapalczywym romantykiem, który grał twardziela? Jednak pewne rzeczy pozostały niezmienne w jego życiu, tak jak to, że wąż irytował go niezmiernie. Nie rozumiał jego poczynań, nie rozumiał jego motywów, nie chciał rozumieć – nienawidził go. Szedł przed nim, co nie dawało mu poczucia komfortu, a wręcz przeciwnie, jakby oczekiwał ataku zza pleców, z zaskoczenia, wbitego noża w jego plecy, szyję, barki. A może zatrutego sztyletu? Nie wiedział, czego się spodziewać, nawet jeśli ten zapewniał, że nie ma ochoty nic mu zrobić. Gadowi nie ufa się z zasady.
Zdawać by się mogło, że dla Hassana nie istniały jakiekolwiek uczucia wyższe. Nie miał dobrych intencji, przyjaciół. Nie rozumiał tego, dlatego wolał trzymać się od niego z daleka. Chcąc odpędzić myśli od gada, zaczął rozglądać się po korytarzu. Całe naręcza pajęczyn, kurzu i rdzy tworzyły niebezpieczną mieszankę aromatyczną, aczkolwiek w tych pajęczynach było więcej życia niż w całym zamku razem wziętym przez dziesięciolecia, lub patrząc bardziej obiektywnie, przez ostatnie setki lat w Hyronie. Dotarli do komnaty Hastena dość szybko, a ten już był na nogach. Helion bardzo ucieszył się z faktu, że jego brat krwi i miecza jest w dobrej formie.
Kiedy szybko przedstawili mu sytuację, w jakiej się znajdują,ten miał prośbę do Heliona. W razie czego, wolałby nie spełniać jej, jeśli miałby wybierać między Hastenem a Yelleną. Czymże jest, życie jednej malutkiej kobiety, której i tak pisane było umrzeć szybciej, w porównaniu z życiem jego brata? Nie chciał więc wybierać. Jednakże okłamał Hastena, mówiąc, że zrobi wszystko, czego ten oczekuje. Sam również miał prośbę do swojego przyjaciela – gdyby on zginął, chciałby, żeby jego matka, ostatnia osoba na tym świecie, która była mu przychylna, dowiedziała się o tym. Reszta nie była istotna.
Przed opuszczeniem komnaty, wziął w ramiona śpiącą niewiastę i wyniósł ją z pokoju, w którym została uwięziona. Zaniósł ją do komnaty obok, w której spała inna żona. Położył ją obok blondynki, a samemu baranowi nakazał pilnować kobiet, informując go, że w razie czego w komnacie obok znajduje się Hasan. Z początku zdawało się, że Haran nie pamięta, kim jest Hassan, jednak po dłuższym namyśle przypomniał sobie. Jemu również pokrótce wytłumaczył sytuację, w jakiej się znaleźli, jakie zaklęcie zostało prawdopodobnie na nich rzucone. Pomijając szczegóły dotyczące bogini nocy, poświęcenia i niejakiej Dagian, o niej opowie imj później.
Opuścił komnatę już lżejszym krokiem i szybko odnalazł ich nowego dowódcę, o którym jeszcze nie wiedział, że nim jest – Halse, niedźwiedź.
– Wszytskich nas to spotkało. Jesteśmy w zamku nekromanty – odpowiedział, rozgladając się, a później patrząc jak Halse czyta list, a jego twarz blednie i ściąga się niczym suszony pergamin.Później ten zaczął biec do schodów, wydzierać się, jakby wcale nie powinni działać w ciszy. – Trzeba by się zebrać i walczyć.
– Wiem tyle, że Hyron odszedł. Nie wiem jak, nie wiem kiedy, jednak mam przeczucie, że stało się coś złego. Rozumiesz? Tak jak wtedy, gdy umiera jeden z nas – wyczujemy, że jego zwierzę odchodzi, ale w tym przypadku jest trochę inaczej, jakby on nadal po części żył. Nie wiem, jak to opisać. Może to te zaklęcia, może to jakaś iluzja. Musimy najpierw pokonać tego skurwysyna nekromanckiego. – odparł.
W niezłe gówno wpakował go ten Hyron. Dowodzić kompanią w momencie, kiedy są w paszczy lwa? He, he, lwa. Nie miał jednak co dyskutować z zarządzeniem poprzedniego dowódcy.
Postanowił spełnić rozkazy Halse’a i sprowadzić jeźdźców, których wyznaczył, do jego komnaty. Musieli naradzić się, co zrobić, jak działać, czy wybudzać kobiety, czy poczekać. Idąc ponownie korytarzem, dostrzegł niewiastę. Z początku myślał, że to któraś z żon się obudziła, ale dopiero po chwili zrozumiał, że nie patrzy na istotę ludzką, ani nawet żywą istotę. Dziewczyna ta zdawała się być odległa i nie chodziło o odległość fizyczną, jaką dzieliła go od Heliona, ale o czas, o życie. Istota ta nie należała już do świata żywych, była duchem. Helion patrzył na przeszłość.
Kobieta ta nie była ani ładna, ani brzydka, była przeciętna, jak tysiące innych kobiet, które mija się na ulicach miasteczek i miast. Nie było w niej nic szczególnego, co byłoby warte zapamiętania. Nagle odwróciła się, więc mógł ujrzeć jej twarz dokładniej. Jedyne, co było w niej charakterystyczne, to blizna biegnąca od brwi przez policzek, aż do samej żuchwy. Przerywała się na szyi, by znowu pojawić się na dekolcie. Niosła ona dzban wina i nagle uśmiechnęła się, lecz nie był to uśmiech skierowany do niego, a do kogoś, kto znajdował się za jego plecami. Bał się odwrócić. Chociaż widział już bogów, nie wiedział, czego może spodziewać się po zmarłych. Minął go mężczyzna – wysoki, przystojny, barczysty,niosąc za sobą podmuch zimnego wiatru. Mówili coś do siebie, lecz był to język zapomniany. Dopiero wtedy zrozumiał, że patrzy na to co było dawno temu, na dwie uwięzione dusze, które na zawsze zostały zapętlone w jednej chwili, w jednym dniu, być może szczęśliwym. Patrząc na ich oczy, na iskry miłości kryjące się za nimi, zastanawiał się, czy było to niebo. Nie wiedział. Dla niego było to absolutne piekło.
Po chwili obie postaci po prostu zniknęły, rozwiały się w powietrzu jak pustynny miraż. Helion nie wiedział, czy to ułuda zaklęć, czy może ten zamek ma im coś do przekazania, a może to dusze pragnące uwolnienia. Potrząsnął głową i szukał powoli Hastena i Hektrora i odnalazł ich w komnacie dowódcy.
– Dowódca nas wzywa. Mamy się udać do komnaty Halsey’a – wypalił, rozglądając się czy Hyron nie zostawił po sobie jakich rzeczy, śladów, podpowiedzi. Dostrzegł też plamę krwi na podłodze.
– CO tu zaszło? – zapytał, wskazując nosem na dowód rzekomej zbrodni i spoglądając na mężczyzn.
Re: ROK JEDNOROŻCA [fantasy, 6os., hetero, bn]
Odwrócił głowę, rozejrzał się bacznie i czujnie. To trwało może ze dwie sekundy, ale w tym krótkim czasie ogarnął wzrokiem cały teren, jaki właśnie mijali, wszystkie jego nierówności oraz dekoracje, jakimi upstrzyła je natura. Dostrzegł także twarze towarzyszy, tak dobrze znane, przez lata zabliźnione w jego spojrzeniu. Twarze te były niewzruszone niczym od lat stojące w tym samym miejscu skały, harde od przebytych w życiu lat, brudne i zarośnięte od trudów i długości drogi, oraz smagnięte ostrym, świecącym nad nimi słońcem.
Słońce świeciło jak drogowskaz prowadzący ku nadziei.
W ciągu tych dwóch sekund Halse przeskanował wszystko, co było w zasięgu jego wzroku. Spochmurniał, zamyślił się, odwrócił głowę, ponownie wbijając wzrok w pejzaż przed sobą, po czym trochę popędził konia. Nie zrobił tego z konieczności, lecz z potrzeby wykonania jakiegokolwiek ruchu, jakiejkolwiek akcji; z potrzeby fizycznego otrząśnięcia się z tego, co zobaczył w ciągu tych dwóch sekund.
A raczej czego nie zobaczył.
Ogromny moloch zbudowany z szarej cegły wyrastał zza horyzontu niby ostateczne boskie stworzenie mające zgładzić cały ten świat. To właśnie nad nim jaśniało powolutku zachodzące słońce; rodzące się z nadchodzącego zmierzchu cienie, posłuszne tej wielkiej gwieździe, rozlewały się po świecie, głębią swej ciemności malując szarość zamku na całkowitą, nieprzeniknioną czerń. W tej perspektywie Halse wcale nie miał wrażenia, że słońce prowadziło ich ku nadziei. Nadzieja nie jest czarna, lecz żywa, kolorowa. Nadzieja nie niepokoi, nie wzbudza popłochu ani poczucia przytłoczenia.
I oto wrócili do domu, choć nie mieli prawa go tak nazywać. A i on sam się nie czuł, jakby do ów domu wrócił. Bo czy mieli go wygnańcy, odsunięci gestem i krzykiem od gorącego, spokojnego paleniska? Czy mieli go wędrowcy, spędziwszy każdą kolejną noc pod gołym niebem, w zajazdach lub u obcych ludzi, których już nigdy więcej mieli nie spotkać? Oni, Jeźdźcy Zwierzołacy, byli bezdomni niemal z definicji. Wraz z wygnaniem obdarto ich z miana “mieszkańców”, lecz ci, odziani w postrzępioną dumę, odwrócili się z zadartą głową i odeszli, nie zamierzając nigdy więcej wracać.
Czemu więc wrócili? Nie z własnej woli. Wezwano ich, aby opowiedzieć o tym, na co nikt nie może być gotowy. Choć jednocześnie gotów być musi.
Ogromne zamczysko, teraz całkowicie zatopione w czerni rzucane przez cienie słońca, nazywano Szarymi Wieżami. Nazwa, tak dumna i wspaniała, jak to często bywało — nie miała nic wspólnego ze stanem faktycznym. Przede wszystkim, bynajmniej nie składał się jedynie z dwóch wieżyczek; w przypadku twierdzy byłaby to ilość absurdalnie mała. Wież i wieżyczek było rozsianych mnóstwo, a że taktyczny charakter przeważał nad estetycznym, wyglądało to bardzo niechlujnie. Niechlujnie, warto dodać, okiem Zwierzołaka — bo okiem zwykłego przechodnia zamek wyglądał najprawdopodobniej po prostu przerażająco. Halse’a on w żaden sposób nie przerażał, ale jego już dawno nic nie przerażało; strach to uczucie, a uczucia to komfort, na który Zwierzołacy nie mogli sobie pozwolić.
Wraz ze stukotem kopyt, zamek coraz bardziej się zbliżał — jakby olbrzymia budowla, skuszona tą fascynującą kakofonią, sama sunęła w ich stronę, zniecierpliwiona oczekiwaniem. Halse zniecierpliwiony nie był. Wprost przeciwnie: im bliżej był zamku, tym mniej chciał tam dotrzeć. Przejęty ponurymi myślami, odwrócił głowę, rozejrzał się. Po raz kolejny tego dnia w dwóch sekundach spojrzenia zmieścił wszystko, co było mu potrzebne. I po raz kolejny nie znalazł tego, czego szukał. Czego nawet nie spodziewał się znaleźć, choć bardzo by tego chciał.
Nieznośny gwar tętniącej życiem osady ulokowanej wokół zamku był czymś, od czego Halse zdążył odwyknąć. Irytował go brud, hałas przekrzykujących się ludzi, wrzask krążących luźno zwierząt. Drażniły nawet odgłosy uderzania miecza czy rżenie koni innych niż te, które towarzyszyły jego kompanii — ponieważ to wszystko było nowe i obce, a więc wzbudzające daleko idącą nieufność. Dlatego Halse zamierzał przejść przez cały ten teren jak przecinak: nie zatrzymywać się, nikogo nie zagadywać, po prostu sunąć naprzód. Dzięki temu w miarę sprawnie dotarli do głównej bramy, a po krótkim wywiadzie u straży poprowadzono ich do głównej sali; tam, gdzie ich oczekiwano.
Nie ich. Jego. Reszta została wyprowadzona do innej sali, gdzie mieli oczekiwać na zakończenie rozmowy. Co miało z niej wyniknąć? Nikt nie wiedział, dlatego też i niczego nie oczekiwał.
Halse, stojąc przed olbrzymimi, dębowymi, dwuskrzydłymi drzwiami ściskał w dłoni pomiętą notkę. Im intensywniej myślał o zawartej tam treści, tym intensywniej ją miął, nie przejmując się faktem, że przecież miał ją przekazać Starszyźnie. Czy kim oni tam byli. Nienawidził treści tam zawartej i się z nią nie godził, nawet jeśli na jej efekty nie miał już żadnego wpływu.
Prawie żadnego.
Aż wreszcie wrota się otworzyły. Zdawało się, że bez niczyjej pomocy, jakby same uznały za właściwe wpuścić sterczącego pod nimi gościa. Halse, nieoczekiwanie odczuwając ukłucie stresu, pozwolił sobie na jeden głęboki oddech, po czym dziarsko i nieustraszenie wkroczył do środka. Echo uderzanych o posadzkę obcasów odbijało się od ścian zalanej złotem sali. A może to nie było złoto, tylko iluzja stworzona przez tańczące wewnątrz promienie zachodzącego słońca.
Było ich pięcioro. Wielkie figury ukryte były w cieniu, lecz ich mrok załamywały witraże, które widniały za ich plecami: słońce, kontynuujące swoją wędrówkę w dół, przelało promienie przez te kolorowe okna, wybudzając do tańca dziesiątki kolorowych plamek. Był to widok porażający w swym kontraście, a tym samym hipnotyzujący. I jeśli ktoś sądził, że było w tym dzieło przypadku, znacząco się mylił: tych pięciu wszelkie podrygi zbiegu okoliczności chwytali w swe silne ręce i ściskali za szyję aż do utraty tchu. Halse nie był naiwny, dlatego unikał spoglądania na owe kolorowe plamki, a nade wszystko unikał wrażenia, że były one piękne i zmiękczały wizerunek tych, przed którymi stał.
— Halse z rodu Szarych Płaszczy.
Zgiął się w głębokim pokłonie, jak gdyby na potwierdzenie słów Wielkiej Piątki — kimkolwiek oni byli. Halse znał tylko ogóły, ale czy to miało jakiekolwiek znaczenie?
— List.
Natychmiast podpełzł do nich niczym niewiele znaczący robal, którego zaraz zamierzano rozdeptać butem. I nawet gdy oddał już pismo i natychmiast wycofał się na wcześniej zajmowane miejsce, czuł się zagrożony. Nienawidził tego uczucia! To on winien władać, kontrolować i rozkazywać. Tymczasem teraz nawet nie miał odwagi pomyśleć o proteście, nie wspominając o uczynkach: cień tych ludzi, który teraz na niego padał, był tak gęsty, że aż niemal ciężki, a Halse nie był w stanie zrzucić z siebie tej czarnej, topornej zasłony.
— Poprzedni dowódca mianował cię swoim następcą. Twoją powinnością jest zdanie raportu z ostatnich wydarzeń. Tobie także składamy obietnicę, że poprzedni dowódca zostanie odnaleziony i skazany za dezercję.
Halse jakimś cudem mimo uszu puścił słowa o ukaraniu Hyrona. Nie dlatego, że nie miało to dla niego znaczenia, a dlatego, że czuł, iż jego przyjaciel już nie wróci. Ale mimo to — a może zwłaszcza dlatego — poczuł nachalną ochotę, aby się odwrócić. Znowu. Aby się odwrócić, rozejrzeć dookoła i upewnić się, że jego naprawdę już nigdzie nie było. Albo może wreszcie gdzieś go dostrzec. Bo czuł, że Hyron odszedł na dobre. Ale… ale…
Jak mógł mu to zrobić?
Spuszczając wzrok bardziej niż to konieczne, pokiwał na potwierdzenie głową, odetchnął, po czym wyprostował się, gotów do spełnienia swojej powinności jako nowy dowódca. Opowiedział po krótce o tym, jak cała grupa zatrzymała się w twierdzy Horazona, gdzie Halse pozostał, uznany za zmarłego — lub żywego, ale niezdolnego do dalszej drogi. Opowiedział, jak został wyleczony, a następnie wyruszył za tropem swojej kompanii.
— Las, przez który się przedzierałem — tłumaczył — a wcześniej moi kompani, był dziwny. Niepokojący. I z pewnością nasycony złą magią. Czułem to, czułem, jak mnie kusił, abym zszedł z drogi. Na mnie działały jeszcze zioła, którymi mnie uleczono, dlatego byłem w stanie zachować zdrowe zmysły. Ale moja kompania nie miała tyle szczęścia. Czary, które nałożono na las, poprowadziły ich wprost do innej twierdzy. Tę, jak się okazało, zajmował Nekromanta.
Pięcioro pochyliło się nieznacznie, jak gdyby w geście zwiększonego zainteresowania. Ale gdy Halse zerknął na nich przelotnie, wydało mu się, że nic się nie zmieniło. Może miał zwidy, może widział coś, co chciał zobaczyć. Albo wprost przeciwnie — czego nie chciał.
— Mogłem zejść z tej drogi, ale moim celem było odnalezienie moich dawnych towarzyszy. Dałem się więc poprowadzić temu dziwnemu zewowi, w pełni świadom, że nie był to normalne. Łatwo ich znalazłem. Nekromanta był gościnny i uprzejmy. Dotarłem z opóźnieniem, ale i tak widziałem, że coś jest nie tak. Tak jakby już zaczynał mieć na nich wpływ. Ale to było na tyle subtelne, że łatwo to było przeoczyć. Niektórych już wtedy dręczyły dziwne sny…
— Jakie sny?
Halse krótko objaśnił to, co sam wiedział. Skupił się przy tym najbardziej na snach Helliona, które dotyczyły ich nowego nabytku.
— Na początku jeszcze tego nie wiedzieliśmy — tłumaczył — ale Dagian to córka tego Nekromanty. Czerpał z niej moc, więc była uwięziona. Chciała się uwolnić, ale jednocześnie bała się ojca, co łatwo zrozumieć.
Pięcioro nijak tego nie skomentowało. Ci ludzie nie byli od komentowania. Byli od patrzenia, od słuchania i od wydawania wyroków. Od mówienia zaś był wyłącznie Halse, któremu z jakiegoś powodu powoli zasychało w ustach. Ukradkiem rozejrzał się dookoła, ale nie zdziwiło go, że nigdzie nie znalazł żadnego dzbanka z wodą.
Najwyraźniej bogowie w ludzkich skórach nie byli zbyt gościnni.
— Nie wiemy dokładnie, jak to się stało, że Dagian nawiązała kontakt z Hellionem i Yelleną…
Za bardzo pojebane to było, pomyślał z przekąsem.
— …ale ta dziewczyna upatrzyła sobie w nas swoją szansę. Tylko że takich jak my było przed nami dziesiątki, i wszyscy kończyli tak, jak prawieśmy skończyli. No, ale wtedy ci dwoje zaczęli śnić dziwne sny, jakby na jawie. Potem — Halse uczepił się myśli, która nagle mu się przypomniała — on, to znaczy Hellion, otrzymał błogosławieństwo od Pani Nocy. Co jest ciekawe, bo wcześniej dostał błogosławieństwo od Pani Słońca. Nie wiem, jak to się spiera, jego spytajcie. To znaczy… — Halse zmarszczył brwi, analizując to, co właśnie powiedział. — Spiera… w sensie, no, ściera. A nie, że… Nie chodzi o ścieranie sobie tych znaczków ze skóry tarką — doprecyzował dobitnie. — Tylko o konflikt tych oznaczeń.
Piątka, o dziwo, nie zatrzymała tej jego bezsensownej paplaniny. Być może udzielało mu się właśnie coś rzadko spotykanego, czyli stres. I sam nie wiedział, skąd on się brał, skoro przedtem, nim tu wszedł, nie czuł aż tak trującej mieszanki emocji jak teraz. A przecież był już w trakcie przemowy i gładko zmierzał do tego, by jak najszybciej stąd wyjść i tu nigdy więcej nie wracać.
— W międzyczasie pojawiły się też inne problemy — kontynuował tłumaczenie. — Okazało się, że w bransolecie jednej z dziewcząt nam towarzyszących zaklęty był jeden ze Zwierzołaków, niejaki Hassan. Zamierzałem podejść do tego racjonalnie i póki co czaru nie odczyniać, dopóki nie dowiem się więcej i, co najważniejsze, nie odkryję, co się w tym zamku dzieje. Ale sprawy wymknęły się spod kontroli i Hassan, chcąc nie chcąc, dołączył do nas. Przydał się, choć od początku było jasne, że jest to człowiek, który mózg ma przeżarty psychozą.
Pięciu, o dziwo, nie wykazało zainteresowania tym psychopatą. Halse odrobinę tego żałował, bo nie pogniewałby się, gdyby te stojące przed nim straszydła wzięły go na spytki. Ale nie śmiał oponować.
— Potem już było tylko gorzej — westchnął, spuszczając ramiona. — Próbowaliśmy podzielić się na grupy, aby jakoś w miarę sekretnie wybadać, co się dzieje w tym cholernym zamku. Bo raz, że niektórych z nas nawiedzała w snach jakaś dziewucha, a dwa, że Zwierzołacy zaczęli się zachowywać coraz dziwniej. No a potem… potem…
Halse zamilkł na moment. Mówienie o tym, co już zagnieździło mu się w myślach, wcale nie było takie łatwe. Zwłaszcza że rana wciąż była świeża, a sypanie jej teraz solą nie wydawało się najwłaściwszym rozwiązaniem. Ale tych pięciu samo było solą, i to w jego oku, a żeby się jej pozbyć, trzeba było zmusić się do mówienia.
— Nawet nie wiem, jak to dokładnie przebiegało — zaczął mówić, biegając wzrokiem dookoła — ale tuż po jakichś bzdurach typu jakieś turnieje czy coś… my… my chyba tak jakby… nie wiem. Jakby jakiś czas nas zamroził. Wedle naszych szacunków, zamarliśmy na jakiś tydzień? Tak jakbyśmy zapadli w jakiś dziwny rodzaj śpiączki, tylko gdy się budziliśmy, staliśmy w losowych miejscach, jakby w trakcie różnych czynności. I wtedy też… wtedy… okazało się, że Hyron, nasz poprzedni dowódca, odszedł.
Halse potrzebował kilku chwil, by przetrawić to, co właśnie powiedział. Zacisnąwszy mocno usta, wbił ostre, choć puste spojrzenie gdzieś w bok. Nie spodziewał się zastać tam przyjaciela — i to w tym wszystkim było najstraszniejsze. Że gdziekolwiek by spojrzał, w jak bezkresną ciemność by zgłębił i jak oślepiającą jasność by przemierzył, i tak by go nie odnalazł.
— Próbowaliśmy go odszukać — rzekł głosem szarym, suchym i matowym — ale to na nic. Mnie przekazano list i wieści o tym, że przejąłem dowodzenie. Więc zacząłem dowodzić. Uznaliśmy, że trzeba zadbać o kobiety. Podzieliliśmy je na grupy i przenieśliśmy do kilku komnat pod strażą. Wybraliśmy wojowników czujnych, ale nie na tyle niezbędnych, by ich brak nas znacząco osłabił. Mimo to, kilku z nich udało się uciec. Na szczęście, bo Nekromanta zaczął roztaczać jakiś czas, który sprawił, że kompani kompletnie odbiło…
— Szczegóły. I bez wyrażania się.
Halse zmarszczył ze zdziwienia czoło, czując do Piątki coraz większą niechęć. Mimo to podporządkował się i przeprosił, po czym kontynuował.
— Znaczna większość członków kompanii zaczęła doświadczać różnorakich wizji, przez co nie wiedzieli, co jest jawą, a co nie. To też jakoś nasilało zwierzęce instynkty Zwierzołaków, bo ci albo widzieli się wzajemnie pod postacią zwierząt, choć niekoniecznie ci drudzy byli przemienieni, albo rzeczywiście się przemieniali, ale nawet nie zdawali sobie z tego sprawy. Wielu widziało zmarłych i z nimi rozmawiało. Te postaci nimi manipulowały, przez co wielu moich kompanów robiło się agresywnych.
— A ty? Ty też byłeś pod wpływem tych czarów?
— Każdy był. Tylko że znaczna większość nie zdawała sobie z tego sprawy.
— A ty zdawałeś? — dopytywali uporczywie, jakby chcieli go usilnie przyłapać na kłamstwie. — W jaki sposób? [/p]
Odetchnął z irytacją, próbując w ten sposób zmusić się do dalszego, durnowato skrupulatnego tłumaczenia każdego bzdurnego szczegółu.
— Ja, podobnie jak inni, też widziałem zmarłych — wytłumaczył, ledwie powstrzymując się od zaciskania zębów. — Widziałem kogoś, kto już nie…
Urwał, zdając sobie sprawę, że te gnidy zaraz znowu zawołają o szczegóły.
— Widziałem mojego zmarłego przyjaciela o imieniu Sorg, który zmarł, gdy ja sam byłem jeszcze bardzo młody. Nie ma najmniejszych wątpliwości, że nie żyje, bo to było dosłownie setki lat temu, a nie był Zwierzołakiem. A jednak go widziałem i z nim rozmawiałem. I nie dałem się nabrać. I zrozumiałem, że inni też widzą niestworzone rzeczy, tylko że nie pojmują, że to nieprawda. Takich jak ja było niewielu — dodał po chwili zamyślenia. — Ja byłem odporny, bo mnie jeden klecha przeterminowanymi ziółkami nakarmił. Hassan… — Znowu na moment urwał.
— Tu mam teorię, że on był zbyt niezrównoważony psychicznie i dostatecznie dużo dziwnych widziadeł już widział, by kilka innych zrobiło na nim większe wrażenie. No i Hellion…
Prawdopodobnie już denerwował Piątkę tym ciągłym urywaniem w połowie zdania, ale miał to w rzyci. Fakty bowiem były takie, że przypadek Helliona cały czas dość mocno go niepokoił. I to nawet bardziej niż fakt, że mieli w ekipie dosłownie psychopatę.
— Hellion otrzymał błogosławieństwo od Pani Nocy — przypomniał — więc i tak był wrażliwy na widziadła, bo widział wciąż uwięzioną Dagian oraz Hyrona, który utracił swoje zwierzołactwo i odszedł. Nekromanta tylko podsycił w nim te niekontrolowane wizje, które robiły coraz większe zamieszanie w jego głowie, ale czasami był w stanie skupić się na tyle, by pojąć, co jest jawą, dzięki czemu mógł nam pomóc. Pomogły nam też te siksy-uciekinierki, bo one całkiem odporne były na wpływy Nekromanty.
— W jaki sposób kobiety mogły wam pomóc? — spytał jeden z Piątki, a w jego głosie Halse wychwycił nutkę kpiny.
Bożek szowinista?, pomyślał, uśmiechając się nieznacznie sam do siebie.
— Wykonywaniem rozkazów mężczyzn, oczywiście — odrzekł ze wzruszeniem ramion, sądząc, że w ten sposób zadowoli szowinistę. — Hassan znał się na ziołach, a jeszcze bardziej na truciznach i odtrutkach na nie. Wiedział, co zrobić, by ocucić innych z kompanii, więc nakazał jednej z kobiet, Kellie, aby sporządziła taki wywar. On sam wraz z Yelleną poszli odszukać Dagian. Wskazówki czerpali z księgi Nekromanty oraz snów Helliona i Yelleny.
— A co z resztą?
— Hellion oraz dwie z uciekinierek, czyli Shadan i Alayia, pomogli Kellie z odtrutką oraz podawaniem jej Jeźdźcom. To zajęło dużo czasu, a i działali pod presją, bo wielu z nich zdążyło już zrobić sobie krzywdę. Atakowali też ekipę ratowniczą, gdy wpadali w lęk, że ich wyrwą z tych cudownych, ale sztucznych wizji. Poza tym, Nekromanta wciąż czerpał siły, ale szybko się zorientował, że coś jest nie tak. Odciągnięciem uwagi podwładnych Nekromanty zająłem się ja wraz z ostatnią z uciekinierek, Airą. Najprościej mówiąc, narobiliśmy dużo głośnego i głupiego rabanu, aby ściągnąć jak najwięcej oczu na nas. To zadziałało, ale tylko na chwilę. Oni byli zbyt silni, było ich zbyt wielu, i to na swoim terenie. Potem wprawdzie zaczęli do nas dołączać ci, którzy zostali już ocuceni i na tyle wrócili do zmysłów, by rozumieć, co się w ogóle dzieje, ale nawet to nie pomogło, by odciągnąć uwagę Nekromanty na długo. No i chyba wyczuł, że zbliżyliśmy się do Dagian. Myślę, że gdyby nie ona, nie poradzilibyśmy sobie.
Zamilkł, robiąc dramatyczną pauzę. Poza tym wiedział, jak mocno to denerwowało Piątkę, a że bardzo ich nie lubił, to postanowił się z nimi trochę podroczyć. Było to nie tylko głupie, ale i niebezpieczne, ale Halse nie pierwszy raz udowadniał, że nie posiadał czegoś takiego jak instynkt samozachowawczy.
— Co zrobiła ta dziewczyna? — dopytał jeden z Piątki. Głos miał cierpliwy i spokojny, ale Halse i tak wiedział, że wewnętrznie ich podirytował.
— Dagian — tłumaczył Halse — kochała ojca. Może to dziwne, ale to w końcu był jej ojciec. Ale ślepa też nie była i widziała, że on to bardziej ten zły w tej historii. No i zaczynała pojmować, jaka była jej rola, czyli że to z niej ojczulek czerpał moc. Ona nie wiedziała, jak nam pomóc, ale… tak jakby wiedziała to instynktownie. Wiedziała, że na pewno potrzebna jest do tego Księga, którą wykradliśmy. Bo tak w ogóle — dodał nagle, uznając to za dość istotne — to odpowiedzią na jej znalezienie były lustra. Nie wiem dokładnie, jak to działało — wyjaśnił naprędce, zanim ta sztywna banda znowu zacznie go denerwować swoją obsesją na punkcie szczegółów — ale ona ciągle się w te lustra wpatrywała i do nich mówiła i… chyba ta jej magia jakoś samoistnie wtedy zadziałała. I można było ją spotkać tak jakby po drugiej stronie lustra… Nie wiem, Hellion to rozgryzł. Tak czy inaczej, jak już mieliśmy z nią kontakt, to można było spróbować osłabić Nekromantę i tych jego zbirów, aby nam udało się uciec. Oczywiście razem Dagian. No i faktycznie, jakoś nam się udało zbiec, tylko że musieliśmy znowu przejść przez ten pieprzony las, a…
Poczuł, że powiedział coś bardzo złego, bo cała Piątka jakby urosła. Ich cienie, wydłużone i jakby jeszcze ciemniejsze, pokryły, przykryły i zakryły cały halse’owy byt, zamalowując wszystkie jego odczucia i emocje czarną farbą strachu, wahania i niepokoju. I nawet kolorowe, okienne witraże przestały tak radośnie migotać, jakby również zamarły pod wpływem potęgi Pięciu.
— Nie zgładziliście Nekromanty?
Głos, który rozbrzmiał jakby wszędzie i nigdzie, rezonował wewnątrz jego czaszki, atakując od wewnątrz. Nacierał też nieznośnie na uszy, niczym boleśnie wysoki pisk i przytłaczająco niski bas, atakując od zewnątrz. Halse, choć próbował być dzielny i pewny siebie, mimowolnie się w sobie skurczył, walcząc z ochotą okłamania Pięciu, że wcześniej skłamał, a Nekromanta tak naprawdę leży już martwy w nieopisanym grobie. Mimo to przełknął tylko głośno ślinę — i milczał. Milczenie było wystarczająco wymowne.
— ODPOWIEDZ!
Ależ Halse był na siebie zły! Był wściekły za to, jak kurczył się w sobie w reakcji na ten donośny głos, na te cienie, które nagle stały się przerażające — i na migoczące wewnątrz komnaty radosne kolory, bo nawet one zdawały się grać w drużynie wroga. Wściekły więc był na siebie Halse za to tchórzostwo, które nagle go ogarnęło i na tę gulę w gardle, która uniemożliwiała mu mowę. A nade wszystko wściekły był na oczy, niby zwierciadło duszy, które teraz umykały na boki, byle tylko nie natknąć się na zacieniony, surowy i ciężki jak kowadło wzrok Piątki.
I wtem Halse prychnął pod nosem. Było to ryzykowne, bo mogło jeszcze bardziej ich rozsierdzić, uznając ten gest za skierowany w ich stronę. Lecz on jedynie wyrażał pogardę wobec samego siebie. Jak Hyron, ten jego zdradziecki przyjaciel, mógł wybrać na swojego następcę kogoś tak słabego, tak tchórzliwego i skrajnie niepasującego na to stanowisko? Ledwie zauważalnie pokręcił głową, mimowolnie rzucając oczyma na boki.
Nawyku rozglądania się dookoła nie pozbędzie się zapewne jeszcze długo.
— Nie — wyrzucił wreszcie z siebie. A gdy to słowo wreszcie wypadło z jego ust, poczuł się tak, jakby wypluł kamień, który aż do teraz ciążył mu na żołądku. Ramiona nieco mu się rozluźniły, a wzrok, tym razem podniesiony, znowu nabrał butnego wyrazu. — Było nas za mało, nie mieliśmy szans z taką potęgą. To i tak cud, że udało nam się uciec, choć… choć nie wszystkim. Lecz straty mogły być znacznie większe. Udało nam się przetrwać — tutaj spojrzenie Halse’a stężało — i przekazać dalej wieść o olbrzymim zagrożeniu, które czeka o, gdzieś tam — wskazał ręką gdzieś w losowym kierunku — i w każdej chwili znowu może urosnąć. Przybywając tam, nie mieliśmy pojęcia o Nekromancie. Nie pchalibyśmy się tam, gdybyśmy byli świadomi ryzyka. A gdybyśmy planowali je zlikwidować, przygotowalibyśmy się na to.
Halse, wciąż z przybraną wojowniczo-obronną pozą, czekał wytrwale na odpowiedź Pięciu. Spodziewał się jakiejś gorzkiej, ciężkiej lub kąśliwej uwagi, lecz oni czas jakiś milczeli. Żaden z nich oczywiście nawet nie drgnął; Niedźwiedź czasami myślał, że nie rozmawiał z żywymi postaciami, tylko z kamiennymi figurami, które wyłącznie dzięki magii wydobywały z siebie głos.
— Jak więc to możliwe, że zdołaliście uciec takiej potędze?
— Dzięki Dagian i Księdze. Ona potrafi z niej korzystać. Wciąż ją mamy, ale ona jest w jakiś dziwny, nierozerwalny sposób związana z Dagian…
— Dziewczyna ma nam dostarczyć Księgę.
Halse ukłonił się na znak przyjęcia rozkazu. A czy zamierzał go wykonać, jeszcze się zastanawiał.
— W każdym razie, znalezione tam instrukcje pozwoliły nam po prostu mocno osłabić Nekromantę. Nie tak, jak my wcześniej, bo to było naiwne i bardzo krótkotrwałe, tylko… hm…
Zwierzołak zamyślił się na dłużej.
— No… nie wiem. Może na lata. Nie wiem, ile, ale raczej za tydzień się nie obudzi. A jak on osłabł, to jego przydupa… — Halse urwał, odchrząknął. — No, to ten, jego, yyy, służący, też padli. No bo oni żywi nie byli, tylko tak jakby napędzani energią Nekromanty. A wtedy wszyscy daliśmy dyla.
Nie miał nic więcej do powiedzenia. Oczywiście, mnóstwo faktów przegapił, mnóstwo przemilczał, a o jeszcze większej części zapomniał. Bynajmniej nie dlatego, że był sklerotykiem, a przede wszystkim dlatego, że natłok emocji w połączeniu z natłokiem zdarzeń zlewał się w chaotyczną całość, z której bardzo trudno było wyłowić większe i istotniejsze szczegóły. Niemniej, zrobił co w swojej mocy, pozostało mu więc czekać na ewentualne dopytki ze strony Pięciu, podziękowanie za pomoc i zgodę na odejście.
Mocno się więc zdziwił, gdy usłyszał, co Piątka miała mu do powiedzenia.
— Czekaj na nasz werdykt. Usłyszysz go jutro o zachodzie słońca.
Halse wybałuszył oczy, czując, jak momentalnie jego całe ciało przejął porażający chłód.
— Zaraz… jaki werdykt?! — wykrzyknął, jednocześnie przestraszony i oburzony. — Jestem o coś oskarżony?! O CO?! Przecież ja tu tylko przyszedłem zdać raport!
— Jutro. O zachodzie słońca.
Jak gdyby na samo wspomnienie o tej wielkiej gwieździe, wewnątrz sali zaległa ciemność gęsta i niemal lepka, wżerająca się niepokojem do serca i głowy. Halse rozglądał się dookoła, ale niczego i nikogo nie widział. I choć trwało to tylko chwilę, bo kilka sekund później w narożnikach buchnęły płomienie świeczników, to tyle wystarczyło, by pomieszczenie tajemniczo opustoszało. Był w niej tylko on jeden, zamyślony i przepełniony niezrozumiałą trwogą. Przez to wszystko aż drgnął przestraszony, gdy za jego plecami huknęły uderzone o ścianę drzwi. Kto je otworzył, tego Halse nie wiedział, bo nikt za nimi nie stał. Łatwo jednak było zrozumieć ten sygnał: czas wychodzić, spotkanie dobiegło końca.
No i chwała bogom, pomyślał Halse, wciąż mocno strapiony.
Zamkowe błonia ścielały się dywanem niebieskawej już trawy, pomalowanej granatem nocy i srebrem księżyca. Płaskie pagórki ze swobodą radosnego dziecka pełzły w stronę zaciemnionego już horyzontu, ciche i spokojne. I choć wysokie, martwe mury górowały nad nimi, cały czas przypominając o tym, jakie zło, kłopoty i nieszczęścia się za nimi czaiły, nikt w tamtym czasie nie chciał o tym myśleć. Nie na tych srebrzystych polanach.
Płomienie radośnie tańczyły w już dawno rozpalonym ognisku. Kilka drobnych przysmaków było już upieczonych, a część już nawet zjedzonych. Konie pasały się w niedalekiej odległości — część załogi uznała, że nie odpocznie bez swojego wiernego towarzysza w pobliżu, zabierając go ze stajni na tę apetycznie wyglądającą polankę. Sowy hukały gdzieś w oddali, nietoperze latały dookoła, nie stanowiąc żadnego zagrożenia. Szept rozmów mieszał się ciepłym trzaskiem ognia, tworząc kojącą, sielską atmosferę.
Tylko niespokojne oczekiwanie gryzło ich myśli tak samo, jak dym ogniska gryzł ich oczy.
Aż wreszcie wrócił, a przywitała go niemal zupełna cisza. Zmęczony, nieco bledszy niż zwykle, usiadł przy jednym z wolnych miejsc, korzystając z tego, że ktoś uprzejmie się przesunął. Nawet nie wiedział kto to: ani nie rzucił okiem, ani nie podziękował. Po prostu usiadł, chwycił za kawałek upieczonego, luźno leżącego na misie mięsa, po czym zachłannie się w niego wgryzł. Nie smakował najlepiej, ale to musiało wystarczyć.
Cisza trawiona była zupełnie jak to mięso. Każdy w milczeniu oczekiwał, aż Halse skończy jeść, nie śmiąc mu przerywać. Nie ze względu na maniery, nie ze względu na ten wyśmienity posiłek. Ze względu na jego minę.
— I co?
W końcu ktoś rzucił to pytanie, na które wszyscy czekali i które uwolniło napięcie, jakie gromadziło się nad ich głowami od momentu powrotu Halse’a. Krótkie, dosadne pytanie — które wymaga krótkiej, dosadnej odpowiedzi.
— Nie wiem — odparł szczerze, ponuro. — Opowiedziałem im tyle, ile zdołałem. A oni mi na to — Halse podniósł głowę, wiodąc spojrzeniem po tych, którzy zebrali się przy ognisku — że jutro wieczorem mi jakiś wyrok podadzą. A ja nie wiem nawet, o co im chodzi! W każdym razie — dodał, spuszczając oczy — na razie czekamy.
Nikt tylko nie wiedział, na co.
Re: ROK JEDNOROŻCA [fantasy, 6os., hetero, bn]
Wydarzenia jakie miały miejsce w zamku, który miał być krótkim przystankiem na odpoczynek zupełnie przytłoczyły Airę. Ogrom wiedzy, problemów i niebezpieczeństw jaki spadł na kobietę w przeciągu jednego dnia był zbyt miażdżący. Prośba pomocy od Shadan, magiczna nalewka, tajemnice zwierzołaków, bransoleta z zaklętym jeźdźcem mordercą, księga z najprawdziwszymi zaklęciami, podstępna gościna ich gospodarza, odcinający ból głowy, nagła czułość męża, ucieczka przed Heresem, ukrywanie się u Shadan, warta z Halse i kłótnia z Hyronem... To był najprawdziwszy kocioł emocjonalny. Dzień, który powinien zakończyć się na miłych chwilach ze swoim mężem, potrafił zagalopować jeszcze tak daleko i tak odmienić zakończenie wieczoru.
Wszystko to zlewało się w nierealny sen, teraz kiedy Aira siedziała na uboczu i obserwowała kotłujących się przy rozpalonym ognisku jeźdźców próbowała odróżnić jawę od snu. Trzymała w dłoni butelkę, opierała swoje plecy o pień starego drzewa, które w tej chwili dawało jej oparcie jakiego potrzebowała. Byli już bezpieczni... przynajmniej tak im się wydawało. Ona jednak nie potrafiła w to uwierzyć, jakby czekała aż obudzi się z kolejnego snu narzuconego jej przez Nekromantę. Gubiła się w tym, które wydarzenia miały miejsce, a co było jedynie wytworem jej głowy, jej uśpionego przez tyle dni umysłu.
Niedbale przeczesała dłonią gęste rude kosmyki, które spadły jej na twarz. Zarzuciła je na ramię i oparła głowę o pień. Jej zielone spojrzenie wodziło po krzątających się przy ogniu pannach i jeźdźcach. Czy naprawdę tu byli? No i czy było można wierzyć i ufać ich zapewnieniom co do naszego bezpieczeństwa? Dlatego choć z pozoru rozluźniona siedziała czujnie. Choć ramię w ramię walczyli razem z Nekromantą, nie potrafiła wyrzucić z głowy tego co się działo. Nadal nieufnie spoglądała na Heresa, który wywołał w niej silny niepokój swoim zachowaniem. Teraz wiedziała, że był to wpływ Nekromanty, jednak dalej nie potrafiła pozbyć się wszelkich obaw. Nie kiedy spoglądała na Yellenę. Martwiła się o nią, tylko dlatego ruszyła z tą kompanią dalej. Nie wiedziała jak to dokładnie działało, ale została przydzielona jako żona do mężczyzny, który opuścił grupę. Czy miała nadal obowiązek bycia jej częścią? Czy to małżeństwo dalej istniało? Dziwnie się z tym czuła. Nie pytała co się z nim stało. Gdzie zniknął Hyron. Halse przejął dowodzenie, a więc wyjścia były tylko dwa. Zginął albo odszedł. Jeśli zginął sprawa była jasna. Jednak co w przypadku odejścia? Czuła coś niezrozumiałego dla siebie kiedy o tym myślała. Byli sobie zupełnie obcy, a jednak był jej mężem i zyskała te kilka różnych wspomnień, które stały się dla niej mniej bądź bardziej ważne. Były wśród nich takie, o których nigdy nie zapomni. Co więc czuła myśląc o tym, że po prostu mógł odejść? Było to coś na kształt smutku, może żalu, choć nie traktowała tego w kwestii osobistej. Nie. Za krótko się znali, nie czuła się zraniona, dużo większą krzywdę zadał sobie i pozostałym opuszczając kompanię, tego była pewna. Widziała jak funkcjonowali, znali się od lat, a teraz wiedziała, że i wieków. Porzucenie takiej grupy było poważną decyzją, ona jako żona była tu drobnostką w kalkulacji takiego jeźdźca nawet nie braną pod uwagę. Nie miała o to pretensji. Nie potrafiła jednak wygonić z głowy wspomnień ich ostatniego dnia, a raczej tego wieczoru. Coś tak miłego przerodziło się w katastrofę. Czy mogła wtedy zginąć? Zepchnięta przez niego z blanki? Zachowywał się wtedy jak wariat, istny szaleniec. A ona nie rozumiejąc wtedy tego stanu tylko pogarszała sprawę. Czy zawiodła jako żona? Wyrzucała sobie to pytanie. Wzięła głęboki wdech i ułożyła płasko dłoń na swoim mostku, tam gdzie spoczywał ukryty pod koszulą medalion. Czuła dziwną irracjonalną pustkę po tym co się stało. Po tym, że go już nie było. Wzięła głęboki wdech, powoli i długo wypuszczając powietrze z płuc, po czym zrobiła solidny łyk trunku prosto z trzymanej butelki. Była tu teraz dla Yelleny. Na tym chciała się skupić.
Po długim śnie, w którym głownie gościł Yavir nie potrafiła się uspokoić. Stale spoglądała w kierunku młodszej kobiety, by upewniać się, że ta była bezpieczna. Jednak nie utrzymywała długo kontaktu wzrokowego. W jej bursztynowo-czekoladowych tęczówkach stale go widziała. Próbowała uciec przed tęsknotą i nie spodziewała się, że ta dogoni ją tak szybko, spoglądając prosto na nią jej oczami. Dlatego mobilizowała swoje myśli na teraźniejszości. Na tym co miała tu i teraz, musiała tylko poukładać sobie to w głowie. Czy to jak biegała po zamku krzycząc i rzucając przedmiotami było wytworem jej wyobraźni? Czy naprawdę trzaskała piękne wazony rzucając nimi w goniącą ją służbę Nekromanty? Łapała za elementy wystroju przewracając je i przerzucając gdzie popadnie? Obrazy kiedy walczyła z nimi o życie migały jej przed oczami. Miała w tym towarzysza, z którym wzajemnie sobie pomagali. Choć czy nie wymyśliła sobie najzwyczajniej tego? Raczej nie, a przynajmniej kilka świeżych ran uświadamiało ją o tym. Przetarła otwartą dłonią twarz i ponownie się napiła. Była zmęczona, wszyscy tu na pewno byli i musieli porządnie odpocząć.
Odmiennego zdania był Hassan. Nie czuł się zmęczony wydarzeniami z zamku, a wręcz przeciwnie. Te jakby natchnęły go nową energią. Widział wiele fascynujących rytuałów i zjawisk, które nareszcie miał czas w spokoju zanotować. Chciał zabić Nekromantę, który uwięził go pod postacią bransolety na jakiś czas. Dlatego pomagał tej kompanii, udostępnił swoją wiedzę i składniki, by wybudzić jeźdźców z pod wpływu Nekromanty. A następnie wraz z jedną panną pomógł uwolnić inną. Mechanizmy, które ją więziły były istnym arcydziełem. Piękny i zwiły twór magii, który chciał dokładnie przestudiować. Zrozumieć. Tylko dlatego nie oponował kiedy Halse kazał mu jechać z nimi. Nie ważnym było teraz dla niego miejsce i otoczenie, nieistotne było dawne zlecenie. Shadan i pieniądze jakie miał za nią otrzymać nie miały teraz znaczenia. Miał mnóstwo pieniedzy, a nawet ich nie potrzebował. Wiedza była czymś znacznie cenniejszym, a teraz? Mógł obserwować córkę samego Nekromanty i całą masę tych osobników, którzy uwolnili się z pod jego wpływu. Czemu akurat tej grupie udało się ujść z życiem? Czemu inne poległy? Co wyjątkowego było, akurat w tej zbieraninie osobników płci męskiej i żeńskiej? To go interesowało. Dlatego też po zmuszeniu się do zjedzenia posiłku siadł z dala od wszystkich, na jednej z gałęzi drzewa, by wygodnie móc ułożyć na swoich nogach notes, wziąć w dłoń małe pióro wykonane ze srebra, które służyło mu do notowania. Nie pot5rafił jeszcze określić jak długo zostanie w ich pobliżu. Nie czuł się w obowiązku wykonywać rozkazy nowego dowódcy tej grupy, on nie był jej częścią. Był tu jedynie, dlatego, że w chwili obecnej tego chciał. Wydawało mu się to interesujące.
Trwały luźne rozmowy, ale ani Hassan, ani Aira nie zbliżali się, by do nich dołączyć. Hassan w pełni pogrążył się w swoich myślach i zapiskach, które tylko on był w stanie zrozumieć. Nie podniósł z nad nich spojrzenia nawet kiedy do kompanii wrócił Halse. Nie interesowało go, gdzie był i co miał im do przekazania, dlatego nie przerwał swoich czynności. Aira za to zwróciła uwagę na ciszę, jaka nagle zapadła. Choć to zarejestrowała nie podchodziła bliżej, by się przysłuchać, na pewno wszyscy zaczną zaraz o tym mówić. A jej wygodnie się działo opartej pod pniem sporego drzewa. Zwyczajnie nie miała ochoty uczestniczyć w rozmowach i dyskusjach. Co było zaskakujące nawet dla niej, jednak wybrała spokojny odpoczynek i rozluźniające objęcia trunku, który ją rozgrzewał.
Hasten
Świat wydawał się szary. Pozbawiony koloru, wyblakły wśród ciągnących się gdzie okiem nie sięgnąć zimowych krajobrazów, choć nawet barwa śniegu wydawała dziwnie pozbawiona swego naturalnego blasku i świeżości. Jakby starając się zlać w jedną, miałką i nijaką całość z grafitem oszronionego kamienia pnących się ku ciemnemu od chmur niebu, strażniczych wież i wysokich murów. Spoglądających z góry na krzątających się na dziedzińcu Jeźdźców, nie jak gotowi bronić ich bezpieczeństwa obrońcy, lecz raczej więzienni strażnicy. Pilnujący skazanych dniem i nocą, nie spuszczając z nich wzroku i nie dając im najmniejszej szansy na ucieczkę.
Czy zawsze tu tak było? Przypatrujący się blankom spod zmrużonych powiek Hasten, nie potrafił odpowiedzieć sobie na to pytanie. Bo oto znalazł się w miejscu, do którego tak długo pragnął powrócić. W Arvonie, za którym tak bardzo dniem i nocą tęsknił. W Szarych Wieżach, które przez lata uważał za swój dom. I nie czuł zupełnie nic. Ani odrobiny radości, że w końcu dotarli, ani kropli ulgi, że tego dożyli. Ani choćby tej jednej iskry gniewu, gdy uświadomił sobie, że stara strzelecka galeria, na której niegdyś uwielbiał siadywać i podziwiać z niej panoramę twierdzy, pod jego nieobecność się zawaliła. A on przez kłamstwo i bezpodstawne oskarżenia nie mógł temu ani zapobiec, ani nawet pomóc w usuwaniu szkód.
To miejsce miało być jego ziemią obiecaną. Miało wynagrodzić mu każdy z poniesionych na wygnaniu trudów. Każdą z odniesionych ran i każde z uronionych nad poległymi kompanami łez. Stać się początkiem jego nowego życia. Przestrzenią, w której być może z czasem mógłby zacząć budować wraz z Yelleną swą rodzinę. Miast tego nie było nawet na powrót jego domem. Jeszcze nie. I nie miał nawet pewności, czy tym kiedykolwiek się stanie. Bo choć spełnili warunki, mimo że zgodnie z umową odbyli karę, wykuta w górze, kamienna brama, którą mieli już daleko o całe staje za sobą, nie stanęła przed nimi otworem, by powitać ich z powrotem. Zrobiła to, ponieważ zostali wezwani. Sprowadzeni do Szarych Wież, nie by tam żyć, lecz opowiedzieć o tym nie tyle nawet co, a kogo napotkali na swej drodze. Co wiedzieli i jak to przeżyli.
Właśnie dlatego to wyłącznie Halse został wpuszczony do środka twierdzy. Samotnie mogąc schronić się przed ziejącym na zewnątrz zimnem jedynie tak długo, jak jego słowa był mile widziane. Reszcie Kompanii zaś wspaniałomyślnie zezwolono tylko rozbić niewielki, kolejny w swym życiu naprędce rozstawiany obóz, gdzieś między zamkowym dziedzińcem a ogrodami. Jakże znacząco podkreślając tak ich aktualną pozycję.
— Wygnańcy wśród wygnańców — szepnął do siebie pod nosem zwiadowca, nim ciężko westchnął, pozwalając, by jego twarz otuliła szara mgiełka zimowego powietrza, smakującego jak dym i pył. A potem zamknął oczy i odwróciwszy się na pięcie, ruszył ku reszcie Kompanii, by pomóc jej w przygotowaniach do spędzenia kolejnej nocy pod gołym niebem.
Tak jak i jeszcze w twierdzy nekromanty, której kurz i stary gruz wciąż pokrywał jego płaszcz, nie chcąc dać się ani z niego strzepnąć, ani spłukać, Hasten robił dokładnie to, co mu zlecano, wręcz mechanicznie wypełniając kolejne polecenia. Myślami wciąż mimowolnie uciekając do przeszłości. Chwili gdy, podczas kiedy inni ruszyli szukać rozwiązania i walczyć, on zgodnie z otrzymanym rozkazem pozostał ze zgromadzonymi w komnacie kobietami, aby je chronić. A potem…
Nie był pewien, czy potem bardziej pomagał, czy przeszkadzał. I nie chciał znać odpowiedzi na to pytanie, gdyż czuł, że ta jedynie by go rozczarowała. Pozbawiając go tych ostatnich, pozostałych mu strzępków nadziei, że jakkolwiek, w czymkolwiek i komukolwiek może być jeszcze przydatny. A jeśliby je utracił… Nie był pewien, czy bez nich wciąż byłby już nawet nie tyle sobą, co po prostu człowiekiem. Czy gdyby ich zabrakło, pozostałyby w nim jeszcze jakiekolwiek resztki człowieczeństwa, czy też może jego zwierzęca strona, wskutek resztek czarów nekromanty, przejęłaby władzę nad jego ciałem. Nawet jeśli była tak mała, drobna, a w tamtej chwili mógłby przysiąc i że niezdolna do lotu.
Zatopiony w tych myślach, nie zauważył nawet, gdy niebo z szarego zmieniło kolor na czarny, zwiastując nadejście kolejnego wieczoru. Przegapił moment, kiedy wszystkie namioty zostały rozstawione, w wielkim kotle została przyrządzona strawa, a Zwierzołaki i niewiasty zaczęli rozsiadać się wokół ogniska na chyba jedynej, niepokrytej białym puchem polanie. Prawdę mówiąc, nie zauważyłby nawet, że ktoś wepchnął mu do rąk miskę z jego porcją skromnej kolacji, gdyby do jego uszu nie dotarł aż nazbyt dobrze mu znany głos. Ledwie jedno słowo, krótkie „Panie?” wypowiedziane tym tonem i z tym brzmieniem, którego już nigdy w życiu nie chciał słyszeć.
Odruchowo je słysząc, cofnął się spanikowany, z szybciej bijącym sercem o krok, omal upuszczając wręczoną mu miskę. Skierował wzrok przed siebie, pewien, iż dostrzeże tam stojącą ciemnowłosą niewiastę, wręcz emanują pewnością siebie, a jednocześnie i ociekającą pychą, pogardą i arogancją. Kobietę, którą ostatni raz w życiu widział właśnie tam, w murach Szarych Wież i bał się, iż to właśnie w nich spotka ją znów po raz kolejny.
Nieważne jednak jak bardzo by jej nie wypatrywał, rozbieganym ze strachu wzrokiem, nie mógł nigdzie dostrzec jej postaci. Miast tego znajdując wyraźnie zaniepokojoną jego stanem, drobną, odzianą w zdecydowanie na nią za duży, srebrny płaszcz blondynkę o krótkich włosach. Kildas, żonę Harla.
— Czy… coś się stało, panie? — zapytała go ta zaraz cicho, pełnym troski głosem. I wyciągnęła ku niemu dłoń, jakby chcąc mu ją położyć mu ją na ramieniu. Nim jednak zdążyła, młodzik pospiesznie odsunął się, kręcąc głową.
— Nie, nie, wszystko w porządku — rzucił pospiesznie, jeszcze bardziej zwiększając dzielącą ich odległość. — Wybacz pani… — dodał i skłoniwszy głowę, pospiesznie oddalił się. Pozwalając swym nogom ponieść się wcale nie ku swej żonie, obok której powinien szukać swego miejsca, lecz ku Hellionowi. Swym dłoniom zaś po drodze zmienić miskę na niewielką manierkę, leżącą przy kawałku pnia mającym móc służyć za siedzisko. I nawet nie zastanawiając się, do kogóż ta należy, oparłszy się plecami o ramię lwa, Hasten pociągnął z niej sączysty łyk, jak zaraz odkrył skwaśniałego miodu.
Mimo to nie narzekał. Nie bardziej niż odruchowo się lekko krzywiąc, czy cicho kaszląc, gdy trunek spłynął po zbyt suchym gardle. Traf chciał, że akurat w chwili, kiedy wśród Kompanii na powrót zjawił się Halse. Skutecznie skupiając na sobie uwagę większości zgromadzonych, zarówno Jeźdźców, jak i kobiet.
Zwiadowca nie wiedział, czego oczekiwał po ich nowym dowódcy. Ani też czego mógł się po nim spodziewać, zwłaszcza w takiej sytuacji. A mimo to słowa niedźwiedzia, którymi ten podsumował ich obecną sytuację, wydały mu się dziwnie rozczarowujące. Nie dlatego, że liczył, iż starszy Zwierzołak zrobi więcej. Co raczej, że może, ten jeden raz, nie tyle świat, co chociaż istoty takie, jak przecież oni sami, potraktują ich zwyczajnie po ludzku. Siląc się chociaż na minimum współczucia, czy uprzejmości.
Ale może przez ponad półtora wieku nawet takie drobiazgi mogą się zmienić i stać się przestarzałe, pomyślał z goryczą, podając bez słowa Hellionowi manierkę. I odruchowo podążając wzrokiem ku Yellenie. Ledwie przez chwilę omiatając spojrzeniem jej sylwetkę, nie tyle by nacieszyć jej widokiem swe oczy, co bardziej upewnić się, że jest cała, bezpieczna i żywa. A gdy już utwierdził się w tym przekonaniu, zaraz uciekł wzrokiem ku Halse’owi. Nie śmiąc ani sekundy dłużej spoglądać na swą żonę. Tak, jak i nie ważył się od opuszczenia twierdzy nekromanty, spojrzeć jej w oczy.
— No to czekamy — rzucił po chwili, cicho, spokojnie, a jednak pewnie. Nie po to, by zakpić z nowego dowódcy, powtarzając jego słowa, lecz, aby potwierdzić tak, że cokolwiek ten postanowi i jakiekolwiek nie byłyby ich wcześniejsze relacje, Hasten będzie stał w tym wszystkim po stronie Halse’a. Osoby, którą Hyron wybrał na swego następcę. I z którego wyborem, jak musiał w tamtej chwili młodzik po raz kolejny przyznać, jego zdaniem orzeł się nie pomylił. Nawet jeśli samo wspomnienie poprzedniego przywódcy wciąż bolało. Niczym sól sypana na jarzącą się ranę. — A potem zrobimy, co każesz — dodał, biorąc pod uwagę jego pozycję w Kompanii, wyrywając się tym mocno przed szereg. Ale nie dbał o to, gdy skłaniał starszemu Zwierzołakowi głowę w geście szacunku i braterstwa.
Bo cóż im wszystkim pozostało, jeśli nie trzymać się razem…
Re: ROK JEDNOROŻCA [fantasy, 6os., hetero, bn]
Wydarzenia jakie miały miejsce w zamku Nekromanty były dla Hektora nie do końca zrozumiałe. Pojmował, że z pozoru gościnny gospodarz miał bardzo złe zamiary wobec nic i to mu wystarczyło. Informacja o nowym dowódcy mocno nim wstrząsnęła. Czy przyczynił się do tego? Czy jego cios mógł zabić Hyrona? To pomyślał z początku, jednak w chwili obecnej dobrze wiedział, że nie mógł mieć wiele wspólnego z tak poważna decyzją dowódcy. Miejsce, w którym byli pochłonęło wiele ofiar. Tur był przekonany, że byłby kolejną z nich, gdyby nie szlachetna postawa kilku Zwierzołaków i garstki wspaniałych kobiet. Zawdzięczał im swoje życie. Sam nie będąc w stanie ochronić żadnej z nich otrzymał od nich taką dobroć. I to po tych krzywdach, które wyrządził. Teraz już wiedział, czym spowodowany był jego szał na turnieju, choć i tak nie usprawiedliwiał się tym. Czy z wpływem Nekromanty czy bez niego, nie powinien brać udziału w takich formach rozrywki, zwyczajnie się do nich nie nadawał, nie jako byk, którym był.
Rudzielec chodził po ich chwilowym obozowisku i pomagał w przygotowaniach do zmroku. Pilnował ogniska i odpowiadał za kolację, tuż po tym jak postawione zostały szałasy mógł skupić się na strawie. Tym właśnie wolał zajmować swoje myśli, obowiązkami i opieką nad pannami. Wiele z nich było silnych i niezależnych, jednak dla Hektora była to pewnego rodzaju spłata długu za pomoc jaką im okazały. Wiadomym było, że Yellena zapewne dla swego męża to uczyniła, Kellie na pewno też swoje pobudki miała jak choćby uczucia jakimi mogłaby darzyć byłego małżonka. Za to Alaya żadnych obowiązków wobec nich nie miała, tym bardziej panienka Shadan. A Dagian? Córka ich oprawcy! Miała na pewno przed sobą nie lada dylemat... No i panienka Airanna, która doświadczyła niezrównoważonego zachowania Heresa i Hyrona na własnej skórze i mogła się od nich odwrócić, co byłoby w pełni zrozumiałe. A mimo to te wszystkie panny naraziły swe życie, by im pomóc miast uciekać i ratować tylko siebie. Czuł ogromny dług wdzięczności wobec tych drobnych istotek, obdarzonych taką ogromną siłą. Dlatego miał na nie baczne oko, zorganizował nawet wygodne siedziska z pni tuż przy ogniu, by panny mogły się ogrzać. Widział jak wiele z nich było zamyślonych i nieobecnych, dlatego nie odrzucił propozycji Alayi co do jej pomocy. Chciał, by mogła czymś się zająć. A kiedy strawa była gotowa i ta wyraziła chęci roznoszenia miseczek z porcjami wśród kompanii westchnął tylko i znacząco pokręcił palcem, by podkreślić tym swoją powagę. Oczywiście, że się zgodził, jednak musiał podkreślić, że nie mogła i o swoim posiłku zapomnieć, bo będzie miał na nią oko. Chciał, by siadła przy nim i jego żonie na jednym z pni, które dla nich i pozostałych pań przygotował, jednak nie chciał być nachalny. Właśnie, by te kobiety mogły zaznać spokoju czuwał nad nimi, więc sam nie chciał zostać tym męczącym natrętem. Cóż samotne kobiety w takiej kompanii nie miały na pewno lekko. Jednak na ich szczęście bądź nieszczęście po wydarzeniach z zamku, niewiele osób miało dobry nastrój, a tym bardziej humor na amory.
Tur dostarczył ciepłą strawę do rąk Shadan i Dagian, po czym zwrócił i uwagę na siedzącą Yellenę, jej mąż zajęty był rozmową z Hellionem, dlatego i ta panienka została przez niego uwzględniona. Jak i oczywiście Kellie, która to jako pierwsza otrzymała przyniesioną przez niego miseczkę.
- Mam nadzieję, że pomoże to wam się rozgrzać... - powiedział pokrzepiająco, do kobiet, które musiały czuć się mocno nieswojo w tym obcym dla siebie otoczeniu. Tym bardziej chciał dopilnować, by panienka Shadan i Dagian czuły się tu dobrze. Następne słowa zwrócił już ku swej małżonce.
- Za krótki moment dołączę do was pani.. proszę zjedź coś... - mówił spokojnie, nie chciał jej niczego narzucać, jednak martwił się o kobietę, po tym wszystkim co musiała przejść w ostatnich dniach. Co sam zafundował jej swoim zachowaniem na turnieju.
Jak powiedział tak zrobił odszedł dość szybko, by nie marnować czasu, by ostatnią z miseczek dostarczyć siedzącej zupełnie na uboczu panience Airannie. Widząc trzymaną przez nią butelkę sam nie wiedział co czuć. Martwił się? Ogromnie. Jednak czy zmartwienie to nie byłoby tym silniejsze, gdyby tej butelki nie trzymała? Ten drobny akcent przynajmniej dawał mu poczucie, że kobieta nie utraciła tej charakterystycznej cząstki siebie w tym zamczysku.
- Proszę pani, choć licha to przegryzka pod napitek, to lepsza niż żadna - oznajmił z uśmiechem podając jej miseczkę, którą po krótkich oględzinach zielonych oczu przyjęła.
- Dziękuję - odparła krótko, a tur tylko spojrzał na nią kontrolnie.
- Jak czujesz się pani, czegoś ci trzeba? Zmieniałaś już opatrunki? - dopytał przejęty i zatroskany.
- Cóż do wesela się zagoi i bez obaw, mam wszystko czego teraz potrzebuję, dziękuję za twoją troskę, ale potrzebuję tylko odpoczynku i jeszcze będziesz prosić bym siadła spokojnie na tyłku - odparła z lekko zadziornym uśmiechem, do którego się zmusiła, a to wystarczyło turowi, który roześmiał się krótko.
- Więc trzymam za słowo - skinął lekko głową i odszedł, nieco uspokojony, że ten płomień nie został w pełni zgaszony problemami.
Rudzielec w końcu i sobie nałożył porcję, z którą siadł obok drobinki, której barki okryte były jego płaszczem.
- Potrzeba ci jeszcze czegoś moja pani? - skierował ku niej te słowa, dając tym samym znać, że był już w pełni tylko do jej dyspozycji.
Wtedy też do ich grona powrócił nowy dowódca. Hektor widząc Halse'a miał niezwykle mieszane uczucia, jeszcze w pełni nie opadł kurz po ich pojedynku, a hierarchia w kompanii tak się zmieniła. Jednak co za różnica, kto dowodził. W swoim, którym stażu w tej grupie zdążył już przywalić zarówno byłemu jak i aktualnemu dowódcy. Był tym przejęty. Chciał przysłużyć się tej grupie, w tak krótkim czasie zdołał zaufać Niedźwiedziowi i cenił sobie jego zdanie, które teraz miało znaczenie. Dlatego też martwił sie o to jaki stosunek może mieć świeżo upieczony dowódca do niego.
Przez to wszystko nawet nie do końca zrozumiał o czym Halse mówił. O jaki wyrok mogło chodzić? Czy o decyzje dotyczącą ich pobytu tam? Czy mogli odesłać ich na Pustkowia? To zaniepokoiło tura, chciał dla Kellie dobrego życia, dlatego istotnym było czy będzie w stanie to jej dać.
- Einsamkeit
- Posty: 136
- Rejestracja: sob kwie 24, 2021 5:22 pm
Re: ROK JEDNOROŻCA [fantasy, 6os., hetero, bn]
Chociaż tępy, pulsujący ból wydawał się zaciskać swoje szpony wokół mojej głowy niczym jastrząb, który złapał swoją ofiarę, nie pozwalałam sobie na okazanie tego. Nawet, jeśli czułam się jak mysz - nie, nawet mniej - w jego objęciach. Mała, bezbronna i nie mogąca uczynić nic. Nie łudziłam się - gdybym poprosiła o jakieś zioła, pewnie bym je dostała, ale jednocześnie też mogłabym nadszarpnąć zapasy Jeźdźców. Czego nie chciałam zresztą robić. Sam fakt, że łaskawie pozwolono naszej kompanii rozbić namioty na tej polance, ale nie zaproszono do zamku, wiele mówił o naszym statusie i podejściu miejscowych Jeźdźców, którzy nie zostali stąd wygnani.
Naszym statusie. A niby Jeźdźcy nie są klasistami. W porównaniu z nimi to Jeźdźcy Horazona to jest już szlachta, pomyślałam z chłodną goryczą, roznosząc miski ze strawą. Nie chciałam siedzieć bezczynnie, bynajmniej nie dlatego, że byłam tak skłonna do pomocy - ale dlatego, że gdy tylko pozwalałam sobie na odrobinę bezruchu, przytłaczał mnie natłok nieprzyjemnych myśli. Co za paradoks!
Miałam wrażenie, że chociaż byłam tutaj, w Arvonie - tej ziemi jakoby “obiecanej” - to dziwaczny gospodarz z tamtego zamku, w którym przebywaliśmy i który opuściliśmy w tak wielkim pośpiechu, nadal jest w stanie sięgnąć do mojego umysłu. Odczytać go i spojrzeć nań jak w lustro. Na samą myśl o tym - jakkolwiek zdawałam sobie, że to jest niemożliwe - wzdragałam się nieprzyjemnie w środku, czując, jak żołądek zwija mi się w supeł i oblewają mnie zimne poty. Nie lubiłam wracać myślami ani wspomnieniami do tych momentów - jednak te same z siebie się objawiały w najbardziej nieprzyjemnych i niespodziewanych chwilach. Ktoś podnosił głos? Czyjś ton wskazywał na lęk i niepokój? Coś pojawiało się widoczne tylko kątem oka? Jakiś Jeździec poruszył się gwałtownie? Niemal natychmiast byłam gotowa zrywać się na równe nogi lub też brać nogi za pas. I tylko bogowie wiedzą, ile mnie teraz kosztowało nie wbicie łokcia komukolwiek, kto szturchał mnie w ramię za moimi plecami. Wciąż i tak czułam te lodowate dreszcze - tak jakby wokół mojego ramienia nie zaciskała się ludzka dłoń, lecz szpony ludzkiego szkieletu. Równie dobrze umarli mogliby wstać ze swoich grobów i wybijać mi na ramieniu rytm marszu pogrzebowego - za każdym razem, ilekroć ktoś tak czynił, dostawałam miniaturowego ataku serca.
Z ciężkim westchnieniem wręczyłam jednemu z Jeźdźców miskę, zanim zawróciłam do Hectora, odbierając kolejne. Widok tura, machającego chochlą, odrobinę mnie uspokajał - bo było to coś doskonale mi znajomego i przewidywalnego. Hector jak zawsze był w świetnym humorze - lub doskonale ukrywał swoje prawdziwe uczucia i emocje - co tym bardziej napawało mnie ulgą. Pewnie nawet sam nie wiedział, ile spokoju ducha dawał nam wszystkim swoim pogodnym nastrojem; jednak jedyne, na co mogłam się wysilić, to blady, krótki uśmiech pełen wdzięczności, skierowany w jego stronę, zanim znów odwróciłam się, zanosząc kolejne miski.
Kto by pomyślał, że w rzeczach, które były stałe, znajdowałam komfort i bezpieczeństwo. Co za ironia losu. Kiedyś mnie one nużyły i prowadziły do zmęczenia; dzisiaj były mi droższe niż cokolwiek innego. Sama myśl o powrocie do fortecy Horazona nie brzmiała już tak źle - a co dopiero do mojej ojczyzny. Powrót wspomnieniami do Karstenu, zakopanego wśród piasków i pustynnych burz, mimo groźby mojej dekapitacji, kusił równie mocno. I w takich chwilach jak ta - gdzie towarzyszyły mi niepewność, strach, zmęczenie i znużenie - trudno było mi się przekonać do myśli, że przecież ani u Horazona, ani też w Karstenie, nie byłoby mi wcale lepiej.
Gdy tylko dostarczyłam miski ze strawą, sięgnęłam po kielichy, gotowa nalać komukolwiek - choćby i sobie. Może gdybym wypiła więcej, pozwoliła myślom dryfować bezwładnie na falach alkoholu, byłoby mi łatwiej? Łatwiej funkcjonować, łatwiej zasnąć?
W milczeniu zważyłam w dłoni jeden z kielichów, zanim wręczyłam go jednemu z Jeźdźców. Drugi zostawiłam sobie; ktoś nalał mi miodu, jakby rozumiejąc mnie bez słowa. I byłam bardziej niż pewna, że ten człowiek - kimkolwiek był - dobrze wiedział, co teraz mnie trapiło, co czułam i od czego próbowałam uciec.
Odwróciłam głowę, widząc kątem oka gest Hectora; tym razem nie wzdrygnęłam się odruchowo. Wiedziałam, że to on tam stoi. A gdy przyjrzałam mu się bliżej, pojęłam, że kiwa do mnie, wskazując dłonią miskę. Tylko pokręciłam głową i gestem dłoni wskazałam piątkę - że za dosłownie pięć chwil przyjdę. Chwilowo… chwilowo musiałam pobyć sama, odciąć się od tego wszystkiego.
Niewiele zrozumiałam z tego, co działo się tam, w zamku Nekromanty. Ale pamiętałam ten cały chaos. Wszystko robiliśmy tak szybko - i chociaż nie chciałam się w to wtrącać, mając poczucie, że uczestniczę w czymś, czego nie rozumiem - że ciężko było zostać biernym uczestnikiem wszystkich tych wydarzeń.
Cóż, jak to mawiali w Karstenie: ty możesz nie interesować się polityką, ale polityka interesuje się tobą. Wydarzenia w zamku były dokładnie z tej samej kategorii.
Podeszłam do jednego z drzew, położonego trochę dalej od Jeźdźców i kobiet, skupionych przy ognisku. Dziwiło mnie, że ktokolwiek był jeszcze w stanie prowadzić luźne rozmowy o - raczcie wybaczyć to brzydkie określenie, nieprzystające damie - dupie maryni.
Upiłam łyk miodu; nawet teraz był mi droższy niżbym wypiła najczystszą wodę źródlaną. Obserwowałam pozostałych Jeźdźców, jak i dziewczęta, skupione przy ognisku, jednocześnie wciąż upijając powolne łyki. Miód przyjemnie rozgrzewał ciało, koił dręczące myśli, ugładzał je, zakopując pod przyjemną pierzyną odrętwienia. Teraz pojmowałam, czemu Horazon i jego towarzysze pili tak bardzo na potęgę: co też oni mogli ujrzeć? Czego byli świadkami? Jednocześnie cały czas miałam wrażenie, że ktoś - lub coś - mnie obserwuje. Nie siedziałam plecami do nikogo na otwartej przestrzeni, a większą część mnie zasłaniało drzewo - mimo to nie mogłam wyzbyć się tego dziwacznego uczucia. I chociaż zdawałam sobie sprawę, że to był tylko mój podstępny, zdradziecki umysł, to jednak wcale mnie to nie uspokajało. Wciąż wyczekiwałam czegoś, co mogło nagle wyskoczyć za moim ramieniem.
Stopniowo czułam, jak powieki ciążą mi coraz bardziej, a kielich staje się lżejszy. Wybudził mnie z tego wszystkiego dopiero odgłos kroków; uchyliłam powieki, zerkając na powracającego Halse’a. Wyglądał na jeszcze bardziej zmęczonego niż zwykle - jak gdyby ktoś wziął go w ręce, zamoczył w wodzie, wyżął i wytrzepał. Niecodziennym było też widzieć go nie tyle denerwującego się, jak zwykle, co znużonego i zmartwionego. To wydawało się być tak bardzo obce naturze tego Zwierzołaka. W zamku Nekromanty był skory do gniewu, ale też skłonny do okazania żalu i innych, równie gwałtownych, emocji; teraz wydawał się zastygnąć w swoich uczuciach, jakby nałożył maskę - tak jak tamten poprzedni dowódca, którego niespecjalnie dobrze znałam.
Ale czy nie każdy nosił teraz maskę? Strach, zmęczenie i znużenie przekuto w inną, nową twarz - pozornej obojętności.
Jedyne, na co mogłam mieć nadzieję, to to, że Halse nie stanie się taki sam. Chociaż był całkowicie inny, to jednak władza i bycie przywódcą sprawiało, że wielu ludzi stawało się do siebie podobnymi.
Ciężar rozkazów waży więcej niż zbroja, Alayo. Zwłaszcza, gdy trzeba je wydawać własnym przyjaciołom. A dowódca nie może się załamać otwarcie. Więc pęka tylko w środku.
Podniosłam się po dłuższej chwili, powłócząc nogami; poczłapałam w stronę kotła. Kielich odłożyłam na jeden z pniaków, zanim sięgnęłam po pustą miskę.
Uniosłam wzrok, czując na sobie czyjś wzrok; lekko kiwnęłam głową do Hectora, widząc jak mi się przypatruje i wzrokiem wskazuje miejsce, na którym mogłam usiąść. Co też zamierzałam zrobić - miejsce obok niego i jego małżonki było wolne. Przypominało dziurę po zębie. A poza tym budziła się we mnie z powrotem ciekawość.
Nalewając ostatnią miskę sobie, nasłuchiwałam rozmów przy ognisku. Jednocześnie głos dawno zmarłego wuja, tak jak mojego ojca, wciąż kołatał mi się po głowie.
- Dowództwo nie wybiera. Ono wyrównuje. Z tych cichych robi wrzeszczących. Z tych głośnych - milczących.
- Władza to świetny sposób, żeby choleryka nauczyć bezradności, a melancholika doprowadzić do furii, moje dziecko. Spójrz tylko na swojego wuja. Kiedyś był spokojnym człowiekiem, a dziś? No, sama popatrz. Wrzeszczy na sam widok potrawki z wielbłąda, nie mówiąc o krzywo ułożonym mundurze czy krzywej formacji.
- Śmiej się, Adan! Ale dowodzenie uczy pokory nawet tych, którzy jej nigdy nie mieli. I odbiera ją tym, którzy kiedyś ją znali. Jakże tu nie krzyczeć?
- A, to chcesz powiedzieć, że władza z choleryka robi cynika, a z marzyciela milczącego kata? - lekko kpiący ton ojca idealnie zgrał się z ćwierkaniem ptaszków, skrytych w koronach drzew w oazie.
- Słuchaj no, jeśli nadal zamierzasz się czepiać o to, jak skończyła się ta ostatnia kampania i jakie miała efekty, to lepiej się odczep, zanim wyjmę szablę…
Miałam wrażenie, że poruszam się jak mucha w smole - albo może czas spowolnił? Kto wie? Tak czy owak, po dłuższej chwili dotarłam do ogniska, zajmując miejsce blisko Hectora, to które wskazał mi wzrokiem. Kiwnęłam z szacunkiem głową do Kellie, zanim potoczyłam spojrzeniem po wszystkich zebranych przy ognisku. W milczeniu nasłuchiwałam, o czym mówił Halse.
Wyrok? Jaki wyrok? Odnośnie czego? Chyba przecież nie tego, że wszystkim udało się stąd uciec: byłoby to wszakże wyjątkowo absurdalne. Więc czego to niby miało dotyczyć? Wszakże nie samych działań Halse’a? Pokręciłam lekko głową. Nie wydawało mi się to logiczne: za krótko był dowódcą, a jego czyny trudne były do oceny. Chociaż kto wie. Ludzie nie kierowali się logiką, zazwyczaj.
Chyba, że chodziło o całokształt kompanii. I o to, co z nami wszystkimi ostatecznie się stanie. Może tego miał ten cały wyrok dotyczyć?
Raczej nie liczyłam, że dostaniemy pozwolenie na spokojne, dostatnie życie w jakimś opuszczonym zameczku nieopodal. To byłoby zbyt piękne, by było prawdziwe. Przywykłam do myśli, że życie kopało nas teraz równo po wypiętych przez nas pośladkach.
- Może chodzi im o to, co z nami wszystkimi się stanie. Czy będziemy musieli dalej wędrować i przemierzać kraj, czy nie… cóż, chyba lepiej się nie rozpakowywać, tak na wszelki wypadek - mruknęłam, bardziej do siebie. Zupa nie rozgrzewała aż tak, jak miód, ale nie śmiałabym prosić o dolewkę. A ciekawe, co by było, gdyby Hector przyrządził jakiegoś zimowego kuraka z miodem? Powinien przecież tak samo dobrze i skutecznie rozgrzać, a może nawet lepiej - wszakże to byłby cały kurczak. Polany miodem, tym dosłownym i tym pitnym, podany z jabłkiem… o, piękna bogini, ile bym dała za taki obiad. Trzeba będzie Hectora do tego namówić, zdecydowanie. Jeśli lokalni Jeźdźcy mieli tu jakieś swobodnie latające (albo drepczące) ptactwo, to raczej nikt nie zauważy zniknięcia przynajmniej jednego. A poza tym skoro było niepilnowane… ach, rozmarzyłam się.
Zaraz skrzywiłam się jednak, uprzytomniając sobie, że rozmarzyłam się na samą myśl o czymś tak prozaicznym, jak obiad. Coś, co powinno być oczywiste. A jednak nie było.
Kellie
To nie był zwyczajny wieczór. Choć słońce zaszło o tej godzinie, co zazwyczaj, choć śnieg pokrywał połacie tej obcej jej krainy, zupełnie tak, jak skrywał pod swym puchem ziemie High Hallacku, w tym wieczorze było coś szczególnego. Nieprzyjemnego, ponurego. Równie posępnego, co miny otaczających ją Jeźdźców. I tak samo pełnego oczekiwania.
Na co? Nie wnikała. Zrozumiała jedynie, że ma wraz z innymi pannami pozostać tam, w miejscu wskazanym im na rozbicie obozu, a gdy granice tegoż już wyznaczyły namioty i światło ogniska, właśnie wśród nich. I to dokładnie uczyniła. Starając się przy tym pomagać, jak mogła, a jednocześnie też nie wyrywając się przed szereg. Nie będąc pierwszą, która ruszyła przynieść zapasy, gdy przyszło do przygotowania strawy. Ani też tą, która zwołała inne kobiety, by pomogły jej przenieść koce do namiotów, a kilka pledów i do ogniska, by mogły służyć, co bardziej zmarzniętym członkom Kompanii. Nie była nawet tą, która podniosła pierwsze z drew i dorzuciła je do ognia, gdy ten zaczął lekko przygasać. Tamta, jeśli Kellie nie myliła pamięć, nazywała się Myra.
Ale córa ap Laskaris nie wierzyła już swoim wspomnieniom. A na pewno nie w pełni. Te bowiem były pełne nie jedynie pięknych krajobrazów nieznanej jej dotąd i tak skrzętnie bronionej przed wszystkimi części świata, że urosła w niektórych opowieściach do miana raju, w innych zaś wręcz piekielnego świata. Przede wszystkim jednak były wypełnione dziwami i strasznymi chwilami, których nie rozumiała, pojąć nie chciała, a już zupełnie nie miała ochoty pamiętać. Nawet jeśli te pozostawały niezmienne, o czym przypominał jej zdobiący jej ramiona, dający ciepło, lecz nie wytchnienie, zielony, zdecydowanie zbyt duży na nią płaszcz.
Nerwowo mnąc jego kraniec, w końcu, gdy niemal wszystkie przygotowania były skończone, a jej nowy mąż, Hektor, poświęcił się na dobre gotowaniu, zasiadła przy ogniu na wskazanym jej miejscu. Wlepiając nieco odruchowo spojrzenie w migoczący płomień. W nim i w miarowym trzasku drew i gwarze prowadzonych przyciszonymi głosami rozmów szukając ukojenia. Ucieczki od malujących się pod jej powiekami obrazów ostatnich wydarzeń, które dostrzegała, gdy tylko zamknęła oczy. A także w swoich snach, jeśli tak można było nazwać te krótkie minuty, gdy jej świadomość opuszczała jej ciało. Poza nimi bała się bowiem dać sobie odpłynąć w niegdyś piękne, a teraz spowite mrokiem i strachem krainy sennej jawy i jej wyobraźni. Które gdyby tylko miała przyrównać je do tak bliskiego jej sercu, rodzinnego lasu, ten obecnie przypominałby połacie sczerniałych drzew i ziemi, które widziała w dzieciństwie po jednym z pożarów.
Tamtego dnia, jej ojciec rzekł jej jednak, by się nie martwiła. Spłonęła jedynie niewielka część ich ziem, nie zginął żaden z poddanych. Zwierzęta na pewno zdołały uciec. A las… Drzewa i rośliny, jak twierdził mężczyzna, miały odrosnąć. Może nie od razu z nia na dzień, ale z czasem, z upływem kolejnych dni i nocy to, co zostało zniszczone, miało się naprawić. Odnowić. I być może nigdy nie być już takie same, lecz mimo to nadal być piękne. Oraz pełne siły i nadziei.
Czy tak samo mogło być z nią? I z nimi wszystkimi?
Niezależnie od tego, jak długo szukała na te pytania odpowiedzi w swoich wspomnieniach, nie mogła odnaleźć żadnej z głoszonych przez przeoryszę lekcji na ten temat. Mających ją ponoć przygotować do życia i bycia dobrą żoną. A mimo to, dotąd jedynie przydatne okazały się jej nauki siostry Alviry. Wpierw pozwalając jej przyrządzić wywar dla pani Airanny, potem maść dla jej drugiego już męża, a na końcu i jakąś odtrutkę. Jeśli ta faktycznie nią była. Blondynka nie mogła tego bowiem w pełni potwierdzić. Bo chociaż znała zioła wchodzące w jej skład i podążyła, przygotowując tę zgodnie z poleceniami i przepisem, nigdy dotąd takiego połączenia nie widziała… I chyba nigdy już zobaczyć nie chciała.
Już i tak czuła, że pobyt w zamku, który opuścili, a zwłaszcza tamten turniej, czy chwila, gdy została obdarta z płaszcza swego pierwszego męża i niczym jakiś ochłap rzucona w ramiona innego, coś w niej nieodwracalnie złamały. Skłaniając ją za każdym razem, gdy o nich myślała do nerwowego, wręcz bolesnego wykręcania swych palców. A także sprawiając, że widoczne wyraźnie pod jej powiekami sińce i blada cera, których nie dawała rady, już dłużej ukrywać zwieszając swą głowę, wyraźnie zdradzały wszystkim, jak niewiele w ostatnim czasie spała.
Lecz mimo to. Mimo iż przez ostatnie dni każdy przełykany przez nią łyk, czy kęs, wydawał się jej nie mieć smaku, odkąd opuścili szmaragdowy zamek i przekroczyli górskie pasmo, które Jeźdźcy zwali bramą, nieustannie wracała w myślach do słów swego ojca. Do tego pokrzepiającego stwierdzenia, że nawet po tak strasznej klęsce, jaką był pożar, las wciąż mógł odrosnąć. Dającego jej tę jedną, jakże ważną i szczególną iskrę nadziei, że tak będzie i z nią samą. I choć może wyjdzie z tych wszystkich strasznych wydarzeń, których nie chciała ani rozumieć, ani tym bardziej pamiętać odmieniona, nadal mimo to da radę pozostać sobą.
Ta myśl dawała jej poczucie, że być może, gdzieś tam jednak, w otaczającym ją świecie wciąż kryło się dobro. Iż kraj, do którego trafiła, nie był do końca tak złym miejscem, jakim się jej w tamtej chwili wydawał. Że może ci mężczyźni, a zwłaszcza ten, z którym została w zamku związana, nie tak okrutni, jak powiedziałaby, że wręcz mieli zdawać w jej oczach. Wszak widziała, jak starają się bronić swych żon i jak na nie patrzą, gdy cień zamku był już dawno za nimi. Dostrzegała w ich spojrzeniach ból, żal do samych siebie i poczucie winy.
Czyż i baśnie, które tak kochała czytać, nie mówiły czasem o złych istotach, które próbowały stanąć na drodze prawdziwej miłości? Czyż i tam zła czarnoksięska magia, nie mieszała czasem w umysłach, wystawiając na pokusę i najszlachetniejsze z serc. Albo pod obrazem potwora i szkarady skrywając te prawdziwie pięknie wnętrze?
Ledwo zdążyła o tym pomyśleć, a w jej głowie pojawiło się mgliste wspomnienie takiej jednej opowieści. O mężu dobrym i troskliwym, zamienionym w monstrum za swój jeden błąd i zły uczynek.
Czy więc możliwym było, że bohaterka tej opowieści czuła się tak, jak Kellie w tej konkretnej chwili? Czy powinna łudzić się nadzieją, że ten obraz, który podziwiała, przenosząc ukradkiem spojrzenie z pogrążonych w zadumie Jeźdźców na stłoczone przy ogniu niewiasty, był tym, co kryło się pod przecinkiem, tą krótką pauzą, która po pokonaniu złego czarnoksiężnika dzieliła ich od słów „i żyli długo i szczęśliwie”?
Naraz zrozumiała, że najpewniej ślepo, wręcz przesadnie naiwnie, niemniej szczerze chciała wierzyć, że tak. I dlatego ostrożnie odbierając podaną jej przez Hektora miskę, zmusiła się nie tylko do odruchowego skinienia mu głową. Lecz także do posłania mu lekkiego, niesięgającego w pełni jej oczu uśmiechu. Niewiele cieplejszego od niemal wystygłych już węgli, będącego jednak jej pierwszym krokiem naprzód. Ku przyszłości. Ku jej upragnionemu „długo i szczęśliwie”. Drugim było z kolei sięgnięcie do wnętrza miski. A potem przełknięcie ofiarowanej jej potrawy.
Nie zastanawiała się ani chwili nad tym, co spożywa, skupiając się miast tego na przełykaniu. Na przyjemnym uczuciu płynącego od żołądka ciepła. Na miarowych ruchach, które musiała wykonywać, by móc spożyć kolejne łyki zupy. Poświęcając się im do tego stopnia, że nie zarejestrowała ani wpierw odejścia na moment swego męża, ani też jego powrotu.
Tym, co ją wyrwało dopiero z tego stanu, były jego słowa. Tak niespodziewane i tak nieoczekiwane, że słysząc je, z zaskoczenia aż podskoczyła, omal wypuszczając ze swych rąk miseczkę. Na całe szczęście, jakoś, ledwie cudem, udało się jej jednak tą samymi koniuszkami palców przytrzymać dość długo, by zdążyła ją bezpiecznie odstawić na ziemię. A potem, wziąwszy głęboki oddech dla uspokojenia nerwów i bijącego zbyt szybko serca, pokręciła głową. Chcąc w pierwszej chwili na tym poprzestać. Znów wpatrzyć się w ogień i poczekać.
Na szczęście nim tak uczyniła, przypomniała sobie o podjętej wcześniej decyzji. I chcąc być jej wierną, zaraz skarciła się w myślach. A potem, niepewnie, mnąc w dłoniach kraniec otulającego ją płaszcza, spojrzała na Hektora.
— N-nie… Nie, panie, wszystko… wszystko, czego potrzebuję już mam, ale — zaczęła cicho i zaraz przerwała. Przygryzając wargę, uciekła wzrokiem ku swym dłoniom i butom, nim po kolejnym głębszym oddechu, znów spojrzała na twarz rudowłosego. — Może ty panie czegoś potrzebujesz? Może… Może mogę jakoś ci pomóc? Jeśli tak to… proszę, daj mi znać, a ty odpocznij panie — dodała. I choć podczas tej wypowiedzi głos jej lekko zadrżał, każde z tych słów powiedziała nieco głośniej niż poprzednie. Nie uciekła też podczas niej już ani na moment od Hektora wzrokiem. A nawet wypowiedziawszy ostatnie ze słów, skłoniła kąciki swych ust do uniesienia się w nieco cieplejszym i szerszym niż wcześniejszy uśmiechu.
Nim zdążyła uzyskać odpowiedź na swe słowa, przysiadła się do nich pani Alaya. Zajmując miejsce obok rudowłosego i swym prostym, lecz pełni życzliwości gestem skierowanym ku blondynce, natychmiast skłaniając ją do reakcji. Odpowiedzi skłonieniem nisko swej głowy na przyjacielskie skinienie. Gest, który dodał córze ap Laskaris otuchy i sił. I za który była przez to starszej kobiecie niezwykle wdzięczna.
— Cokolwiek postanowią my… będziemy musiały się dostosować — zaraz też wyszeptała cicho i aż nazbyt odruchowo, słysząc słowa ciemnowłosej. — Ale… chcę wierzyć, pani, że cokolwiek nas czeka, będzie… lepsze. Może nie idealne, ale lepsze. I w ogólnym rozrachunku dobre — wyznała jeszcze, zerkając znów ku ognisku. Nnie głośniej niż trzaskały w tym niezmiennie drwa. Niemniej szczerze. I z dającą się wychwycić w tonie jej głosu delikatną, niepewną, kruchą i być może naiwną nadzieją.
Re: ROK JEDNOROŻCA [fantasy, 6os., hetero, bn]
Przymykała mocno powieki, bo tylko na to mogła sobie pozwolić.
Robiła to bardzo mocno; za mocno. Niemal czuła, jak jej czoło zwija się w zmarszczkach niczym stary, wysłużony wachlarz, a powieki zamieniają się w ciemną linię. Linię, która stanowi jedyne przejście między światłem a ciemnością; między jawą a snem.
Mrok był duszny, a koszmar słodki niczym osiadający na dawno nieczytanej książce kurz. Czyżby zanosiło się na burzę?, pytał ktoś w myśli. Ktoś. Dagian nie wiedziała, kto.
Przymykała więc mocno powieki, bo tylko to mogła robić ukradkiem. Zatkane uszy byłyby zbyt wyraźne, wzbudzałyby pytania i, co gorsza, wyrazy współczucia. I litości. A w ten sposób chciała znaleźć się w jakimś innym miejscu — mrocznym, dusznym — bo być może tam nie dosięgnąłby jej świst przetykanego przez gałęzie wiatru. Lodowate podmuchy wdzierały się nie tylko pod szaliki, ale i pod myśli, pod serca i pod dusze. Jej duch, niczym kilkunastoletni zimowy sweter, był już rozciągnięty i postrzępiony. Taki sweter nie chronił już przed zimnem, a taka dusza nie chroniła przed wiatrem.
Wiatrem i jego śpiewem.
Mechanizmy obronne zawiodły, a zamknięte usilnie oczy, choć Dagian bardzo tego pragnęła, nie mogły powstrzymać dźwięku myśli. A te cały czas śpiewały! Uparcie, bezustannie!
Z dawnych kajdan zerwała się, z celi, co ją znała, lecz wolność to pustkowie, gdzie dusza oniemiała. Jak ćma, co w słońce leci, spłonie w blasku dni, tak jej serce zbolałe w nowym świecie drży.
Od jak dawna już maszerowali? Ile dni i tygodni minęło, odkąd opuściła jedyne miejsce, jakie znała przez całe swoje życie? Odkąd znalazła się między ludźmi, o których nie miała pojęcia? Wszyscy wokół uśmiechali się pięknie i pokrzepiająco, poklepywali delikatnie po ramieniu, zagadywali uprzejmie i — przede wszystkim — pocieszali, że teraz już będzie tylko lepiej, teraz już będzie wszystko dobrze.
Skąd oni to mogli wiedzieć?
Sądzili, że skoro uwolniono ją z więzienia, w które wpędził ją jej ojciec Nekromanta, to teraz będzie lepiej? Ach, niech ktoś uderzy mocniej w ten zepsuty mechanizm, bo nie działa dobrze! Może gdyby nim porządnie potrząsnąć, zacznie reagować właściwie — uśmiechać się, cieszyć i wyrażać radość wielką i wdzięczność. Bo przecież winna być szczęśliwa, prawda? Winna czuć ulgę, że oto jest wolna, że może robić co tylko zechce, iść dokąd tylko zechce.
Ale co, jeśli ona nie wiedziała, co powinna robić? I gdzie powinna iść?
Wyrwano ją brutalnie ze swojego matecznika. Nie przesadzono niczym roślinę, która wyrosła ze swej donicy, tylko wyrwano jak chwast, który należało usunąć z korzeniami, aby się nie rozprzestrzeniał. I oto właśnie okazywało się, czym była: chwastem.
Wiatr chichotał, zadowolony z siebie oraz wniosków, które podsunął Dagian, bo śpiewał dalej.
Gdzieś daleko echa przeszłości wciąż ją wołają, każdy szmer to pułapka, demony ją kuszą. Niebo płacze deszczem łez, żal wiatr niesie cichy. Więzy pękły, lecz strach w niej rodzi krzyk paniki.
— To może być moja wina.
Odwróciła głowę. Może dlatego, że nie mogła znieść cudzych spojrzeń. A może dlatego, że pragnęła jak najszybciej odfrunąć stąd na skrzydłach dalekich, sennych myśli. Cisza, która zapanowała krótko po jej słowach, tylko spotęgowała poczucie wyobcowania, z którym Dagian nieustannie się mierzyła…
Choć czy „mierzyć” to odpowiednie określenie? To brzmiało tak, jakby przeciwnicy byli sobie równi. Ale ona nie była równa nikomu. Była jednocześnie od nich lepsza i dużo gorsza.
— To na pewno moja wina.
Halse, dowódca całej tej zbieraniny, westchnął z wyraźnie wyczuwalnym zmęczeniem, pocierając skronie. Korzystając z tej chwili, w której jeszcze nie przemówił, Dagian pozwoliła sobie na ukradkowe, nieco wścibskie spojrzenie w jego stronę. Był wychudłym blondynem o poszarzałym, zmęczonym spojrzeniu. Dagian bała się wchodzić z tym człowiekiem w jakąkolwiek interakcję; wydawał się zbyt… szorstki. I zbyt… zasadniczy? Bała się spytać, dlaczego trzymał ją tutaj, pozwolił korzystać z tego samego ognia i tej samej strawy. Bała się, że gdyby zaczął się nad tym zastanawiać, uznałby, że jednak należało ją wyrzucić.
— Nie, to nie twoja wina — rzekł przeciągle. Jego głos był taki sam, jak oczy: poszarzały i zmęczony.
Dagian nie zamierzała polemizować. Zamiast tego, jak zwykle w takich chwilach, panicznie odszukała w tłumie Helliona. Wiedziała, że tam był. Siedział całkiem niedaleko i choć nie obdarzył jej ani jednym spojrzeniem, Dagian i tak poczuła się spokojniej.
A może tylko jej się wydawało, że na nią nie patrzył? A może wcale jej nie ignorował? A może spoglądał na nią ukradkiem? Z wyrzutem? Z nienawiścią?
— Nie możesz być tego pewien — powiedziała cichutko.
Prawie tak cichutko jak wiatr, który ją prześladował.
— Jestem córką tego, który stał się waszym najpoważniejszym kłopotem. Nie jestem w stanie pomóc — tym razem odwróciła głowę, patrząc na zebranych ze stalą w oczach — ale jestem w stanie go tu ściągnąć. Bo on będzie mnie ścigał. Będzie chciał mnie odzyskać. Bo jestem dla niego cenna. Ale nie jak dziecko… jak…
Niespodziewane drżenie policzków zapowiedziało równie niespodziewane łzy, które przemknęły po jej policzkach. Och tak, ojciec nie pragnął jej jako córki. I to rzecz niewątpliwie bardzo smutna. Lecz dużo smutniejsza była świadomość, która boleśnie wwiercała się po obu stronach uszu, wdzierając się bezlitośnie do mózgu, zakrwawiając wszystkie jej myśli i wspomnienia: że pamiętała, jak to było, kiedy była dla niego córką. Była jego małą księżniczką, którą pragnął chronić przed wszystkimi i dla której poświęciłby swój ostatni dech. Dagian wiedziała… Dagian wierzyła, że on gdzieś wewnątrz cały czas taki był: troskliwy, zaradny, kochający. Lubiła sobie myśleć, że tym potwornym Nekromantą był ktoś inny; ktoś, kto jej ojcem zawładnął, ale kto poza tym nie miał z nim nic wspólnego.
Dagian musiała sobie to wmawiać. Wtedy było jakoś tak chociaż odrobinę… łatwiej.
— Jestem jak ranna owca wabiąca wilki — mówiła cichym, nieobecnym głosem. — Jak kulejący koń niemogący ponosić już swojego pana. Nie powinniście mnie ze sobą zabierać.
A ona sama — czemu się zgodziła? Z ciekawości świata, który przez tak wiele lat trwał bez jej udziału? Ze strachu przed tym, co ją może spotkać, gdy zostanie w zamku? Czy raczej przez to, że nie umiała sobie poradzić z szokiem, jaki wywołała u niej cała ta eskapada, więc niczym mała, szmaciana laleczka pozwalała bezmyślnie na wszystko, co z nią robiono?
— Powinniście dać mi odejść — tłumaczyła cicho, spokojnie. — Nie zabić. Wtedy odnajdzie moje ciało i zechce się zemścić. Ale niech mnie szuka. To odciągnie jego uwagę od was. A wy będziecie mogli się przygotować.
Może to naiwne i sama nie wiedziała, po co tego oczekiwała, ale spodziewała się jakiegoś oporu ze strony dowódcy. Lecz nie doczekała się żadnego. Halse patrzył na nią najpierw ze zmęczeniem, a potem jakby… pusto. Aż wreszcie odwrócił głowę i nie powiedział nic. Co to mogło znaczyć? Zamknięcie tematu? Nie miała pojęcia. Ale ona sama nie zamierzała też wykłócać się o to, że miała rację. Bo może i miała. Ale czy faktycznie chciała zostać przynętą? Nie. Czy pragnęła, by ktoś zakazał jej tego pomysłu? Tak. Czy pragnęła, by ktoś poprosił ją, by jednak z nimi została?
Odwróciła głowę, przymykając powieki. Wiatr zagwizdał cicho, przemykając między kosmykami jej włosów. Zagwizdał, wciąż śpiewając jedną i tę samą pieśń.
O dziewczynie, która od uwięzi jeszcze bardziej bała się wolności.
Re: ROK JEDNOROŻCA [fantasy, 6os., hetero, bn]
Kobieta dobrze czuła się w tej nietypowej dla siebie sytuacji. Zwykle w samym środku wydarzeń, teraz potrzebowała chwili na odpoczynek, na oswojenie się z wydarzeniami. Cały czas nie potrafiła wyzbyć się uczucia zagrożenia. Na każdego spoglądała podejrzliwie doszukując się ewentualnego ataku. Istna paranoja. Jej zielone oczy ostrożnie przyjrzały się nawet misce z posiłkiem, którą przyniósł jej Hektor. Choć z początku i na niego patrzyła z dystansem jego jak zawsze szeroki i niebywale szczery uśmiech trochę ją otrzeźwił. Co z tego, że byli potężnymi Zwierzołakami. Padli ofiarą tak samo jak one. Po prostu ich oprawca uderzył w nich w różny sposób, z czym każdy radził sobie jak umiał. Jedni wyglądali lepiej, a inni gorzej... Ich też to dotknęło i obciążyło...
Patrzyła na życzliwość tura i w końcu odpowiedziała mu nieco śmielszym uśmiechem wykrzesając z siebie kilka słów zabarwionych żartem. Jeśli troskliwe spojrzenie tego brodatego rudzielca miałoby być udawane, to wszystko w co wierzyła mogło być również ułudą. Nie musiała w końcu w pełni im ufać, ale mogła spróbować. Chciała wierzyć, że nie chcieli ich krzywdy. Wśród nich byli tacy, którzy przywracali jej nadzieję w to. Szmaragdowe oczy omiotły obraz siadającego przy pannach Hektora, to jak podawał im strawę, polewał miodu na rozgrzanie i trwał u boku chcąc służyć pomocą tej, która okryta została jego płaszczem. Choć blondyneczka ta wyglądała na spłoszoną, nawet na jej licu pojawił się nieśmiały cień uśmiechu. To właśnie było trzeba teraz pielęgnować. Z wyrzutem spojrzała na trzymaną przez siebie butelkę. Był to kojący ratunek od myśli, ale nie był w stanie niczego naprawić. Nic samo się nie naprawiało... W sidłach Nekromanty doświadczyli tego bardzo wyraźnie. Walczyli razem, współpracowali mimo tylu różnic i wspólnie uciekli, by móc teraz cieszyć się życiem, o czym najwidoczniej nikt z nich nie pamiętał. A przynajmniej większość... tu spojrzenie kobiety padło na siedzącego najbardziej na uboczu najemnika, nawet ktoś taki jak on zmienił swoje cele, by pomóc. No właśnie zmienił je, a co teraz? Czy siedział właśnie i opracowywał trasę do zleceniodawcy, by dostarczyć mu Shadan? Nic tego nie wykluczało. Aira miała mieszane odczucia co do tego, w końcu jak martwiła się o Yellenę, która wraz z nim udała się odnaleźć więzioną w zamku pannę... I obie one siedziały teraz tu... całe, dzięki niemu...
Wzięła porządny łyk trunku, to był bardzo skomplikowany problem, ale przez te wydarzenia nie chciała skreślić nikogo... Odnalazła spojrzeniem Heresa, naprawdę szczerze polubiła tego mężczyznę, dobrze im się rozmawiało, jego szczere żarty zawsze poprawiały jej nastrój w drodze. Od samego początku złapali tę nić porozumienia, wystarczyły zwykłe szturchnięcia, czy spojrzenie w drodze, by ich dwójka była rozbawiona. Dlatego czuła lekki ścisk w żołądku kiedy widziała go teraz tak niemrawego. Choć siedział wśród innych z jego miski prawie nie ubywało strawy, za to kufel był opróżniany w mig. On też to wszystko przeżywał... każdy z tu obecnych został dotknięty w mniejszym bądź większym stopniu...
Upiła kolejny łyk czując, że zbliża się do dna butelki. Jej zawartość miała uśmierzające działanie, pomagała uciszyć umysł jak i ciało. Podczas walk powstało na nim kilka ran, jednak były one powierzchowne... niegroźne, a to za sprawą Niedźwiedzia. Czystą kwintesencją głupoty było to co zrobili... To, że przeżyli było niemożliwym cudem. Jednak tylko odpowiednio głupi głupiec był w stanie osiągnąć rzeczy niemożliwe, zwyczajnie nie będąc świadomym, że nie da się tego zrobić. Tak właśnie myślała o pomyśle robienia za przynętę dla Nekromanty i jego upiornych sług... Była pewna, że podczas tej decyzji poświęcała swoje życie, by dać szanse innym... Praktycznie zdarła gardło krzycząc podczas jazdy na masywnym niedźwiedziu z pogrzebaczem od kominka w ręku i garścią kamieni... Coś tak głupiego się udało, bo współpracowali. On osłaniał ją, a ona w miarę możliwości jego. No i naprawdę przeżyli. Te parę rys, nie było żadną ceną, za życie ich wszystkich... Dlatego źle się do tego zabrała. Powinna świętować, nie ubolewać... Naprawdę im się udało, byli tu i żyli. A skoro żyli to Niedźwiedź wisiał jej flaszkę. I zamierzała się o to upomnieć, jeśli jego pamięć zawiedzie. Nie ważne, że był teraz dowódcą, mógł być i królem samego Aryonu, a i tak winny byłby jej flaszkę, którą zamierzała wypić w towarzystwie tego pyskatego krzykacza, który jak wielu innych był teraz zupełnie przygaszony. Tego widoku miała już gość, nie kiedy tak wyraźnie to widziała.
Czekało ją sporo pracy, znów musiała zmobilizować się i zamknąć głęboko w sobie wszystkie wątpliwości. Pierwszym krokiem był posiłek, bez energii nie zdziała niczego. Potem opróżniła butelkę, a kiedy oba naczynia były puste podniosła się ostrożnie, chciała czy nie chciała musiała uważać na rany, owinięte bandażami pod jej koszulą i spodniami. Nie kryła swych ramion pod płaszczem, nie miała pojęcia jak to dalej tu funkcjonowało, dlatego nakryła się własną narzutą, patrzenie na płaszcz byłego dowódcy wywoływało pustkę i w jej umyśle, dlatego wolała odciąć od siebie ten bodziec.
Rozejrzała się po wszystkich powoli, najgorszym wrogiem w takich chwilach były myśli, pytania jakie rodziły się w głowach, a więc od tych wątpliwości postanowiła zacząć. Musiała je rozwiać, a najlepiej zacząć od tych, których źródła miała pod ręką. Dlatego jej spojrzenie spoczęło na siedzącym na gałęzi Hassanie. Wzięła głęboki wdech i bardzo powolny wydech, by odrzucić od siebie wszelkie wątpliwości i zmierzyć się z tym, bez tego nie tylko ona nie mogła pójść na przód. Kątem oka spojrzała na Shadan i Yellenę dodając sobie tym jeszcze więcej motywacji. Ruszyła w stronę pogrążonego w swoich zapiskach najemnika.
Lustra nietypowy i fascynujący przekaźnik. Zwierzołak siedział zapatrzony w kartki swoich notatek. Srebrny rysik pióra stale sunął po ich powierzchni, dodając kolejne uwagi i przemyślenia, wysuwane wnioski. W ten sposób tworzył obraz mechanizmów jakim podlegał zamek. Wszystko co zaobserwował, szukał wyjaśnień i możliwych rozwiązań w nauce i znanych sobie czarach. Jego jedna noga zwisała z gałęzi luźno puszczona i lekko kołysana impulsami jego ekscytacji. Oczy były ożywione i jakby łagodny uśmiech widniał na jego twarzy.
- Hej... Hassan tak? - padły słowa gdzieś obok niego, może bardziej z dołu? Mało go to teraz interesowało, był zbyt wciągnięty w zapisywany tekst.
- Halo? - damski głos ponownie rozbrzmiał, jednak nie dotarł do jego umysłu. Ten teraz był odcięty na większość bodźców wokół niego.
Dopiero kiedy poczuł, że coś szturchnęło jego stopę dwukolorowe oczy oderwały się od trzymanego papieru i przeniosły na rudowłosą kobietę, która trzymała długi patyk i to właśnie nim sięgnęła jego stopy. Jego wzrok przybrał w moment znudzonego wyrazu, do momentu kiedy nie ujrzał jej spojrzenia. Ten szmaragd... aż pochylił się marszcząc brwi czy dobrze widział. Ognisto-rude kosmyki mocno mu przeszkadzały w tym osądzie. Choć nie zamierzał opuścić gałęzi, schował pióro wykonane z czystego srebra oraz zebrał z swego kolana zapiski.
- Chciałam porozmawiać... mógłbyś... - zaczęła wypuszczając trzymany patyk z dłoni. Nim dokończyła zdanie mężczyzna zwinnym ruchem znalazł się już na dole, a jego oczy bardzo uważnie przyglądały się tym jej. Stanął dość blisko, a ona zrobiła krok w tył, więc ponownie musiał się przysunąć. Nic nie mówił chciał po prostu się jej przyjrzeć.
- Wiem co zrobiłeś... - zaczęła, a on wtedy zbliżył się jeszcze o krok, niezbyt interesowały go jej słowa, uniósł dłoń i jednym palcem skrytym pod czarną rękawiczką odsunął kilka kosmyków z jej oczu, przez co te jeszcze uważniej na niego spojrzały. To była ta barwa. Zabrał powoli dłoń choć się nie odsunął. Aira uniosła jedną brew w lekkim zdziwieniu, to było niezręczne, jednak reagowanie oburzeniem wydało jej się nienajlepszą opcją, z resztą wielokrotnie bywała już w takich sytuacjach. Dlatego z niezachwianym spokojem kontynuowała.
- Wiem, że porwałeś Shadan i co zrobiłeś z jej ludźmi... - mówiła choć nie miała pewności czy jej słowa w ogóle do niego docierały. - W zamku jednak nam pomogłeś... chroniłeś sam ryzykując. Dlatego chciałam za to podziękować i... - zawahała się widząc zmianę w jego mimice, jednak nie była w stanie nic z niej wyczytać. - Chcę zapytać jakie intencje masz teraz? - musiała wiedzieć, by jej myśli dały spokój chociaż tej jednej kwestii. Mówiła spokojnie, choć jego zachowanie było dziwne, nie dał jej powodów do lęku, a medalion na jej szyi nie zadrżał nawet, gdy ten się zbliżył. A może powinna się go bać? Jak i pozostałych, w końcu wystarczył ich zwykły kaprys, by jej życie się zakończyło. Była jednak zbyt tym wszystkim zmęczona, by się teraz przejmować. Postawiła sobie inne cele i chciała je osiągnąć, zawsze była uparta i zdeterminowana, to były zarówno jej zalety i wady.
- Podziękować... mnie? - dopytał po krótkiej chwili, jego mimika nic kompletnie nie mówiła Airze, dlatego uważniej na niego patrząc skinęła głową, na potwierdzenie.
- Tak... w końcu pomogłeś, więc i tobie należą sie podziękowania za to. Sporo zrobiłeś, kto wie, czy bez tego byśmy się stamtąd wydostali... jesteś chętny się napić? - kobieta nie miała pojęcia jak dotrzeć do mężczyzny, a jednak informacje od niego były dość istotne, może udałoby się go odwieźć od wcześniejszych planów.
Chłodna kalkulacja na twarzy jeźdźca nie była przypadkowa. W jego myśli nachalnie wdzierało się wspomnienie zielonych oczu, gasnących, pustych, bez żadnego wyrazu. Nie był w stanie sprawdzić jak one mogły na niego patrzeć. Za późno dotarł, a te, które spotykał na swej drodze zwykle zbyt przypominały zimno jego domu. Ta zieleń tu była zdecydowanie inna, żywa, ciekawska, ale jakby przygasła? Podekscytował się kiedy patrzyła prosto na niego. Brak jej wrogości był dla niego nielogiczny. Choć z początku niezbyt uważnie jej słuchał, tak teraz składał pewną analizę w swojej głowie. A informacje jakie o nim posiadała, ani trochę nie pasowały mu to wniosków i działań jakie podjęła. Czy działania Nekromanty mogły uszkodzić jej mózg? W jakim zakresie mogło to nastąpić? I czy był w stanie to wykorzystać? Wiele analiz pojawiło się w jego głowie, przez to nie udzielił odpowiedzi na żadne z pytań kobiety.
- Dobra nieważne... - mruknęła już zniechęcona i odwróciła spojrzenie, a wtedy mężczyzna drgnął. Nie chciał stracić jej uwagi. Podniósł tę samą rękę co wcześniej, najpierw zagrodził nią drogę kobiecie, następnie samym opuszkiem dotknął jej podbródka i skierował twarz ku sobie.
- Powtórz pytanie - polecił widząc na jej twarzy spore zdziwienie. Uniosła swą dłoń i ostrożnie, ale pewnie odsunęła jego dłoń od siebie czemu uległ, na nowo zapatrzony w soczystą zieleń.
- Dziwny jesteś - powiedziała w końcu zupełnie się gubiąc w jego zachowaniu.
- A to źle? - zapytał w odpowiedzi.
- W sumie to cholera wie... zależy czy odpuścisz Shadan - powiedziała wprost.
- Nie interesuje mnie już to zlecenie - wyznał zadowolony, widział, że odpowiadając zyskiwał uwagę kobiety, a jej spojrzenie wręcz się ożywiało.
- Czyli Shadan jest bezpieczna? - dopytała dla pewności.
- Tego pewny nie jestem - odpowiedział nie musząc się nawet zastanawiać.
- To znaczy? - zdziwiła się, jednak cierpliwie czekała na odpowiedź.
- Nie byłem jedynym, który przyjął to zlecenie. Polując na nią natrafiłem na dwóch innych najemników... - rozwinął się bez oporów.
- Oni mogą chcieć dalej ją wytropić? - drążyła, wykorzystując chwilę wylewności Zwierzołaka.
- Oni? Na pewno nie, pomogłem im zasnąć - wyjawił bez ogródek, a kobieta zrozumiała aluzję, która dla Hassana nią nie była. On po prostu pomógł dwóm pyszałkom udać się na wieczny spoczynek.
- Rozumiem, myślisz, że mogło być więcej najemników? - zastanowiła się nieco martwiąc tym faktem, a ten wyraz spojrzenia nie do końca odpowiadał mężczyźnie.
- Może... - odparł, ponownie zyskując jej uwagę. - Porzuciłem jej karawanę na widoku, każdy kto przyjął zlecenie powinien wiedzieć, że się spóźnił - przypominał sobie szczegóły swoich działań. - Dobrze bawiłem się z jej strażą... zlecenie podkreślało, że będą zdolni. Raczej nikt nie chciałby ruszyć za mną po ich znalezieniu - powiedział, a Aira niezbyt wiedziała jak się do tego odnieść. Właśnie słuchała o poległych towarzyszach Shadan, a mężczyzna jakby w ogóle nie pojmował wagi tego czynu.
- Coś nie tak pani? - dopytał widząc ponowną zmianę w zieleni. Jeszcze bardziej się zdziwiła, po czym przeczesała swoje włosy odgarniając je na bok.
- Nie, w porządku. Czyli mogę zapewnić Shadan, że z twojej strony nic jej już nie zagraża? - dopytała chcąc mieć pewność. Lekko skinął ze spokojnym wręcz beznamiętnym wyrazem twarzy.
- Mogę nawet sam to zrobić - zaproponował, czym mocno zaskoczył Airę.
- Nie wiem czy to dobry pomysł, nie ukrywajmy nie należysz do jej ulubieńców - naświetliła szczerze o co jej chodziło.
- Rozumiem, wystraszy się mnie. A ty chcesz, by miód był spokojny - wywnioskował, a ona odrobinę uważniej mu się przyjrzała.
- Miód? - dopytała nie rozumiejąc czy mówił właśnie o trunku, który wszyscy pili.
- Ta kobieta, w której sprawie przyszłaś - odparł jakby to przecież było oczywiste. Jego mimika wydała się Airze jakby bardziej ludzka, nie miała pojęcia czy coś w nim się zmieniło, czy zwyczajna rozmowa pomogła jej nabrać więcej swobody. Zaciekawiło ją to jak określił Shadan.
- Yhymmm... - mruknęła w odpowiedzi i uśmiechnęła się pod nosem, a jej spojrzenie nabrało wyrazu jakiego Hassan nie znał, a jego barwa go bardzo zaintrygowała. - To chcesz się napić? - dodała ucinając ten temat.
- Nie powinnaś pić, rany będą dłużej się goić, a rozrzedzenie krwi alkoholem... - zaczął mówić, na co ruda uniosła rękę przerywając mu.
- Nie kończ, to jest lekarstwo dla duszy - stwierdziła pewnie, a on przyjrzał się jej uważniej, ciężko było określić co działo się w jego głowie.
- Dusza jest wytwo... - zaczął i ponownie mu przerwano, tym razem dłoń kobiety dotknęła jego ramienia.
- Ciiiii....to lekarstwo i tego się trzymajmy - podkreśliła. - To jakbyś chciał się podleczyć... to zapraszam - dodała i poklepała ramię, którego dotknęła wymijając go. Zwierzołak podążył za nią spojrzeniem, jednak szybko stracił zainteresowanie szkarłat jej włosów nie był tym co chciał teraz analizować. Zaciekawiła go na tyle, by skorzystał z zaproszenia, jednak wszystko miało swoją kolei. A jemu przerwano w trakcie zapisywania innych kwestii, musiał najpierw do dokończyć. Dopiero wtedy mógł zająć się kolejnym tematem. A tych podczas tej krótkiej rozmowy pojawiło się trochę na jego liście.
Aira z łagodnym uśmiechem podeszła do swojej Yelleny. Chciała odrzucić od siebie wszelkie problemy, jak już wywnioskowała wcześniej powinna świętować fakt, że przeżyła, niż dołować się na uboczu. Z resztą nie mogła zostawić Yelleny samej, nie z tym wszystkim co potrafiło ją przygnieść. Tym bardziej musiała być silna dla swej siostry. Podeszła bez wahania stając obok niej, ułożyła dłoń na jej ramieniu, by dać jasny sygnał, że znalazła się tuż obok.
- Nie tak źle ten byczek pichci... co nie? - wcisnęła się obok kobiety spoglądając do jej miski by zorientować się czy miała apetyt. To zdecydowanie pomogłoby w ustaleniu jej nastroju.
- Einsamkeit
- Posty: 136
- Rejestracja: sob kwie 24, 2021 5:22 pm
Re: ROK JEDNOROŻCA [fantasy, 6os., hetero, bn]
”Cokolwiek postanowią, my… będziemy musiały się dostosować. Ale… chcę wierzyć, pani, że cokolwiek nas czeka, będzie… lepsze. Może nie idealne, ale lepsze. I w ogólnym rozrachunku dobre.
Pochyliłam głowę, nadal trzymając w dłoni moją miskę ze strawą. Ciepły, cichy głos Kellie sprawił, że poczułam coś, czego nie czułam od dawna: otuchę. Dziewczyna żywiła pewną nadzieję, której ja już nie miałam, odarta ze złudzeń. A jednak coś w tych słowach Kellie - może ten jej spokój? - dało mi poczucie, że może rzeczywiście nie będzie tak źle. Nie aż tak, jak mogłoby być. Cóż, ostatecznie nie było tu, w Arvonie, przynajmniej wojny, jak w High Hallacku; dziewczęta w tej krainie nie musiały patrzeć na te okropieństwa, które wydarzyły się w ich ojczyźnie wcześniej. I z tego też powodu uśmiechnęłam się do Kellie życzliwie, acz nie było to łatwe; miałam wrażenie, że kąciki ust ledwie unoszą się w górę, gdyż zapomniałam już, jak się uśmiechać. Panienka Kellie za to wyglądała, jak gdyby nie spała co najmniej kilka dni. Biedna dziewczyna. Acz nie dziwiłam jej się wcale; czy ktokolwiek tutaj był w stanie przymrużyć oko i zasnąć snem sprawiedliwego po tym wszystkim? Dla wielu z nas noce stały się płytkie i blade; człowiek, który ongiś mógł obudzić się o poranku, dziś zrywał się na najdrobniejszy szmer, szept, ruch. Pytanie, jak długo panny mogły to wytrzymać? O Jeźdźców nie martwiłam się wcale: byli w tym wprawieni. Ale dziewczęta, które im towarzyszyły, w większości przypominały drobne, szlachetne kwiaty, nie zaś zahartowane w boju i życiu chwasty.
- Z tak wielką i żarliwą wiarą jak twoja, pani, niewątpliwie życie będzie lepsze. Dziękuję za dodanie nam tej otuchy - odrzekłam łagodnie. Właściwie mogłam odrobinę małżonce Hectora zazdrościć. Zdążyłam już bowiem zauważyć, że ludzie, którzy żywili tę wiarę - niezależnie od tego, w kogo lub co wierzyli - potrafili sobie poradzić łatwiej z trudnościami dnia codziennego. Nieważne, do kogo kierowali te modlitwy, prośby czy po prostu prowadzili z tym kimś modlitwę. Nieważne, czy byli słyszani, czy nie. Nawet jeśli kierowali swoje słowa w milczącą pustkę, było im wszystkim łatwiej. Czyż pani Kellie nie pokazywała nam tego? Czy też mniszka, która nadal modliła się żarliwie, ku rozpaczy swojego męża? Zerknęłam na nią; kobieta leżała rozłożona krzyżem w jednym z namiotów, podczas gdy jej małżonek z pewną dozą zafrasowania drapał się po głowie i próbował z nią rozmawiać.
Mimowolnie znów przypomniałam sobie gniew Halse’a, gdy stał pod tym jednym drzewem na dziedzińcu zamku; zerknęłam na nowego dowódcę z pewnym zamyśleniem w oczach. Oczywiście zdawałam sobie sprawę z tego, że wówczas kierował nim gniew, żal, gorycz - a ja byłam ucieleśnieniem tej milczącej obecności, do której trafiały te słowa. Niektórzy nie potrafili mówić w ciszy, do siebie. Teraz w niczym nie przypominał tego gniewnego, głośnego Jeźdźca, pełnego zapiekłej nienawiści, żalu i rozczarowania - a wydawał się przygasnąć, wycofać i wyciszyć.
Dowództwo nie wybiera. Ono wyrównuje. Z tych cichych robi wrzeszczących. Z tych głośnych - milczących.
Nawet nie pojęłam, jak głęboce się zamyśliłam: z tego stanu wyrwał mnie głos panny Dagian, zmuszając, bym oderwała wzrok od wychudłej, poszarzałej twarzy Halse’a. Przyjrzałam się jej twarzy; miałam wrażenie, że dziewczyna ledwie powstrzymuje się od płaczu. Co również nie powinno było dziwić nikogo. Była tutaj sama, wśród ludzi, których nawet nie znała. A ci, którzy mogliby dać jej odrobinę otuchy, nie byli w stanie jej tego dać. Może nie byli w stanie. Może nie chcieli. Nie mnie było o tym wyrokować.
- Pani, nie wiesz, czy cię szuka. Nie wiesz, jakie będzie miał motywy. Nawet nie wiemy, czy w ogóle żyje, czy jeszcze… śni. Ale niezależnie od tego, co się wydarzyło, nic z tego nie jest twoją winą. Pan Halse ma rację. - odparłam cicho, spuszczając wzrok na swoją miskę. Zjadłam ledwie odrobinę. Szczerze mówiąc, nie byłam pewna, czy przełknę w ogóle cokolwiek, mimo tego, że strawa była ciepła i - znając umiejętności Hectora - wybitnie smakowita. Tuż po tym jednak znów uniosłam wzrok, spoglądając na pannę Dagian. Szkoda mi było tej dziewczyny: High Hallaczki przynajmniej przywykły do okropieństw tego świata. Nie znałam historii większości z nich, jednak w porównaniu do nich wszystkich Dagian wydawała się być niczym niezapisana jeszcze karta, niesplamiona atramentem życia.
- My w Karstenie mamy na to odpowiednie słowo. "Zahrim". Pokusa. A dokładniej, to "pokusa ucieczki przed przeznaczeniem". Kiedy ktoś "ulega Zahrim", to znaczy, że daje się zwieść podszeptom swojego umysłu. Daje się zwieść iluzji bezpieczeństwa, w oddaleniu, samotności. Zahrim obiecuje bezpieczeństwo po porzuceniu wszystkiego.
Jakże dziwnie teraz mój ojczysty język brzmiał w moich ustach, wypowiadany tutaj, wśród bezkresnych śniegów i lasów, otaczających nas wokoło. Wśród czarnych, kamiennych, surowych fortec stworzonych z kamienia, nie ciepłego, beżowego i białego piaskowca. A język, dźwięczny i śpiewny, tutaj brzmiał szorstko, obco, nieprzyjaźnie. W Karstenie brzmiałby niczym najmiększy kaszmir lub jedwab, otulający człowieka, obiecujący komfort. Ale tutaj zahrim brzmiał niczym sztylet i oznaczał niebezpieczeństwo.
- Odejście, wbrew temu, co nieraz myślimy, nie jest odpowiedzią. Kiedyś też tak myślałam. Myślałam, że wystarczy odejść, zostawić wszystko za sobą i zacząć od nowa. Że będzie łatwiej… prościej. - oczy dziewczyny były ciemne jak noc. Jej cera skrzyła się jak stłuczona porcelana. - My, Karsteńczycy, wierzymy że życie to opowieści. I owszem, pewne opowieści - czyli nasze historie, naszą przeszłość - trzeba zostawić za sobą, a pewne z nich trzeba zamknąć.
Niemrawo zamieszałam łyżką w misce, zbierając myśli. Wciąż miałam trudności z językiem, bądź co bądź, więc musiałam niekiedy się zastanowić, jak ująć to, co chciałam powiedzieć, w sposób klarowny. Ale nadal miałam wrażenie, że to, co mówiłam, nie było tak przejrzyste, jak chciałam - być może dlatego, że karsteński język obfitował w poetyckie, bogate porównania, ale nigdy nie wyrażał niczego wprost. Posługiwał się wielością metafor, przenośni, ilustracji, przedstawiając problem w zawoalowany sposób, nigdy zaś - bezpośredni. A ludzie tutaj, w większości, woleli bezpośredniość.
- Ucieczka to nie rozwiązanie, ponieważ zostawia otwarty rozdział naszej życiowej opowieści. Nie zamyka twojej historii, pani. Co oznacza, że musisz się z nią zmierzyć, nie odejść. - nie, nie będę w stanie tego przełknąć. Odłożyłam miskę przy ognisku, by strawa wciąż pozostawała ciepła… na później. Jeśli w ogóle będę w stanie jeszcze cokolwiek przełknąć poza tym miodem.
Sama świadomość, że mówiłam to wszystko z własnych doświadczeń, skręcał mój żołądek na supeł. Ale czułam, że powinnam to powiedzieć.
- A gdy odchodzimy, zwłaszcza w ciszy, jesteśmy sami. Wyjątkowo sami, bowiem nikt nam nie towarzyszy. Nie ma nikogo, kto mógłby nas zatrzymać. Wówczas jesteśmy najbardziej bezbronni i podatni na podszepty tego, co mówi nam nasz umysł. Wtedy ucieczka wydaje się być najłatwiejszym i najrozsądniejszym wyjściem. I to jest Tihmaar.- dodałam cicho. -Zahrim to pokusa ucieczki, obietnica. A Tihmaar nie ma świadków. Ona przychodzi, gdy Zahrim już przemówiła, a nikt nie sprzeciwił się jej głosowi. To czas, gdy umysł człowieka staje się jego największym wrogiem.
Dotychczas obserwowałam płomienie. Piękne. Zawsze podziwiałam ich czar. Migotały, szeleściły, szeptały, wypuszczały w niebo wielobarwne iskry. Kiedyś widziałam w nich ciepło, przyjemny żar i światło. Dziś dostrzegałam tylko rzucany przez nie teatr cieni, z których każdy - im bardziej mówiłam o Zahrim i Tihmaar - wydawał się być ciemniejszy.
-Tak więc, pani… wierzę, że pomimo twoich jak najświetlejszych intencji to, co właśnie powiedziałaś - że trzeba dać ci odejść, że to twoja wina - to słowa, które twój ojciec pragnąłby, byś wypowiedziała. Nie możesz w nie uwierzyć. Nie możesz ulec Zahrim, jakkolwiek obiecująca i kusząca nie wydawałaby się być. Bo to jest to, czego chce twój ojciec.