Hasten
Spokojny czas minął nieubłaganie. Kojące ciepło zimowego słońca znów ustąpiło miejsca na nieboskłonie chłodnemu blaskowi gwiazd. Wypełniającą korytarze ciszę zastąpił głośny gwar rozmów. Przebijający się przez nie gdzieniegdzie cichy śmiech panien, rubaszny chichot mężczyzn, a także i wielce znaczące skrzypnięcia drewnianych mebli i ciche jęki, dobiegające spod drzwi niektórych komnat. Jakże wymowne dźwięki, których Hasten udawał, że nie zauważa, powoli przeciskając się przez coraz liczniej zmierzający na ucztę tłum.
Nie spieszył się wcale. Nie raz przystanął, by rozejrzeć się lub pozdrowić gestem kolejną znajomą twarz, która mignęła mu wśród tak wielu mu nieznanych. Głównie kobiecych, z których część z zainteresowaniem przyglądała się mijającym je Jeźdźcom. Wyraźnie ich oceniając, co zdaniem młodzika tylko potwierdzały goszczące często na licach owych niewiast znaczące uśmieszki.
Jednakże chcąc nie chcąc szatyn musiał przyznać, że sami Zwierzołacy wcale nie pozostawali damom pod tym względem dłużni. Wręcz nadrabiając z nawiązką w ilości wielce znaczących, rzucanych nie tylko pod adresem niewiast, podobnych komentarzy. Szturchnięć, chrząknięć, gwizdnięć, czy spojrzeń, których wkroczywszy w końcu do sali biesiadnej, sam zwiadowca również padł ofiarą. Najwyraźniej w konsekwencji tego, jak wiele czasu potrzebował, aby opuścić swą komnatę i dołączyć do ucztujących.
Wbrew jednak temu, co najpewniej owi Jeźdźcy sobie wyobrażali, powody spóźnienia Hastena były o wiele bardziej błahe i znacznie mniej lubieżne. Związane jedynie ze zwyczajną chęcią spokojnego odpoczynku, w ramach którego, w towarzystwie swej małżonki, oddałby się niczemu więcej niż czystemu lenistwu. Sprawom tak przyziemnym, jak policzenie migoczących w blasku ognia, rozwieszonych przez gospodarzy po całej przeznaczonej mu komnacie srebrnych ozdób.
Te plany na spędzenie wieczoru prysły jednak równie szybko, jak bańka mydlana, za sprawą głośnych zaproszeń na ucztę, których mimo usilnych starań Hasten nie mógł zignorować. A udawanie, że śpi, nie istnieje lub też zdążył w międzyczasie skonać, nijak nie działały na gwar ogólnej zabawy. Tak głośnej i tak nachalnej, że koniec końców i młodzik zdecydował się na krótką chwilę dołączyć do świętowania.
A jakież to zakrapiana alkoholem biesiada była! Już patrząc po samych stołach w poszukiwaniu miejsca, szatyn dostrzegł na blatach wręcz morze, jeśli i nie cały ocean alkoholu. Z cichą dezaprobatą uznając go jednak głównie za piwo, gdzieniegdzie spływające ciężkimi strumieniami z ław na podłogę. Tworzące tam spore, kleiste i ciemne plamy, z których niejedną przyszło mu ominąć, gdy dostrzegłszy wśród biesiadników Helliona, właśnie ku niemu swe kroki skierował.
— Głośniej tu niż na niejednym weselichu — zagadnął, zajmując upatrzone przez siebie miejsce tak, aby obok, gdyby tylko zechciała, i Yellena mogła zasiąść. — Strawy i trunków też wcale niemniej... Wiesz bracie, założyć się mogę, że nim noc na dobre rozpocząć się zdoła, kogoś stąd wyniosą!
Wypowiedziawszy ten krótki żart, uśmiechnął się szeroko, tak zęby swe szerząc, jak gdyby samym ich obrazem, wszelkie smutki i trwogi chciał zdala odegnać, gdyż miał nieodparte wrażenie, iż coś złego druha jego spotkało. Coś równie nieprzyjemnego, co i wcześniejsza rozmowa ze starą Wiedźmą, czy konsekwencje przekleństwa, które na nich rzucono. A także coś na tyle w lód serce zdolnego zmienić, by i blask wspomnień o Królowej Słońca nie mógł go rozgrzać.
A jednak nie śmiał o to pytać. Z szacunku do towarzysza swego, chciał miast tego dać mu szansę samemu zdecydować, czy i kiedy zechce się zwierzyć. Obalając lub potwierdzając obawy młodzika. Mimo swych przeczuć chcącego wierzyć, iż wszystko niezależnie, jak wielkich znojów i trudów los nie zechciałby na ścieżce Helliona ustawić, on da radę pomóc mu przez nie przebrnąć. I w konsekwencji wszystko będzie dobrze.
Z tego właśnie względu Hasten zaraz też rękę swą uniósł. Po jeden z kielichów sięgając i oferując go swej małżonce. A gdy i po drugi, dla samego siebie, już dłoń już swą wyciągał, wyraźnie kierowane w swą stronę słowa usłyszał. Tak doskonale przebijające się przez gwar polecenie, że nie mógł go zignorować i odruchowo głową swej nie unieść, poszukując swego rozmówcy.
Jak bardzo zdziwił się, gdy dostrzegł wyraźnie doskonale bawiącego się Horazona. Jakże wyczekująco odpowiedzi, która jak na złość wcale nie chciała przyjść zwiadowcy do głowy. Pozostawiając mu w niej kompletną pustkę zamiast jakże ciekawej opowieści, których przecie zawsze tak wiele miał w swym zanadrzu.
Na szczęście, nim zdążył zrobić z siebie głupka, a niezręczna cisza wypełniła salę, los zdecydował się tym razem szatynowi oszczędzić. Zsyłając mu wybawcę w postaci rosłego woja. Jeźdźca o równie rudej czuprynie, co włosy lady Airanny, obok której zresztą ów jegomość zasiadł. I z którą – jak i całą salą – historią ze swego życia się podzielił.
Och jakże zdaniem niektórych panien – jak Hasten dostrzegł, rozglądając się po sali – niestosowna opowieść to była. Jakże ich lica rumieńcami okrasiła, a i u kilku z nich, grymas dezaprobaty przywołała. Choć być może to nie sama opowieść, co też liczne śmiechy mężczyzn historii towarzyszące, były winne temu jakże oczywistemu wyrazowi niezadowolenia.
Po części właśnie z tego powodu on sam się wtenczas nie śmiał, aby nie gorszyć swojej małżonki. Jednakże w głównej mierze, dołączywszy tak późno, był zwyczajnie i zbyt trzeźwy, by czymkolwiek więcej niż lekkim drgnięciem kącików ust na ową bajędę zareagować. I to właśnie, gdy ponownie wszyscy toast wznieśli, przyszło mu zmienić.
Z tym że nie do końca. Kiedy bowiem dłoń swą po trunek wyciągnął, zaskoczony odkrył, iż w miejscu, w którym jeszcze chwilę wcześniej stał kielich, go nie ma, lecz zamiast niego spoczywa tam napełniona piwem łupina orzecha. Stara, wyschnięta i jakże doskonale Hastenowi znana. W końcu wśród długiej tułaczki nieraz wszelkie dostępne Kompanii trunki znalazły się na wykończeniu. A kto, jak kto, ale właśnie on i z pomocą kilku tak małych kielichów mógł się porządnie upić. Wystarczyło wszak tylko zmienić postać. Formę dymówki przybrać, by podobny efekt do innych znacznie mniejszą ilością trunku osiągnąć. I fakt, że Hasten czasem z tej sztuczki korzystał, ktoś najwyraźniej uznał za doskonały powód do dowcipu.
Czy ten był śmieszny? Najwyraźniej dla kilku Jeźdźców, którzy dostrzegli z zaskoczoną miną, podnoszącego ów kieliszek szatyna i owszem, gdyż swe rozbawienia wyrazili oni nadwyraz głośno. A choć samego zainteresowanego początkowo ów żart nie rozbawił, złości też w nim nie wywołał. Pozwalając mu zachować na twarzy lekki uśmiech, gdy nie sięgając po żadne inne naczynie, właśnie z pomocą owej łupiny dołączył do toastu. I uświadomiwszy sobie, jak bardzo absurdalnie musiało to wyglądać, w końcu i sam szczerze się roześmiał.
— Polejcie więcej panowie mili! — poprosił chwilę potem, z nadmierną powagą jeszcze dwa lub trzy toasty tak wznosząc. I choć gotów był pić tak i do końca zabawy, kiedy jedna z mieszkających w twierdzy niewiast opowieść podjęła, najwyraźniej z szacunku do niej wręczono mu już normalny kielich, pełen po brzegi nie piwa, a najlepszego miodu.
To zresztą właśnie nim wzniósł toast nie za niewiernego męża damy – jak zapewne niektórzy – lecz nią samą. Lepszego losu jej życząc tam, gdzie ze swego wyboru dotarła i samego szczęścia. W końcu, choć silna się zdawała, mimo iż obojętna na czyny swego partnera, zdaniem młodzika te nie tylko niegodne, ale i w sporej mierze niegodziwe były. Pozbawione szacunku, którym mąż, jak i każdy mężczyzna powinien kobietę, a zawłaszcza swą żonę darzyć. Zwyczajnej ludzkiej przyzwoitości skoro nie tylko zdrad tak licznie się podejmował, ale i do ich wspólnego łoża kolejne kochanki przyprowadzał. Nie tylko samemu śpiąc potem w tej samej pościeli, ale i dokładnie w te same pierzyny, swej małżonce wtulać się karząc.
Ta właśnie myśl skłoniła też Zwierzołaka, by dłoń swą wolną ku Yellenie wciągnąć. Niemal odruchowo chcąc nią jej drobne palce objąć w niemym zapewnieniu, iż on taki nie będzie. On tak jej nie skrzywdzi ani też zranić tak jej nie da. Nim jednak delikatną skórę jej zdążył choćby musnąć, głośny huk sprawił, iż zastygł. A potem się odwrócił, próbując odnaleźć źródło tego jakże niespodziewanego odgłosu. Będącego niczym więcej niż wyraźnie świadczącym o przedawkowaniu przez Horazona alkoholu upadkiem i utratą przytomności.
I choć być może powinien, Hasten nie wstał ze swego miejsca, by pomóc wyciągnąć i wywlec dowódcę twierdzy do jego komnaty. Miast tego, zszokowany tym kto, jako pierwszy na jego oczach poległ, odruchowo cicho bardziej zaćwierkał, niż zagwizdał.
— Chyba wygrałem — mruknął też, unosząc powoli kielich w niemym toaście za Horazona.
Sam nie wiedział, ile kolejek później wysłuchał kolejnej opowieści Hyrona, śmiejąc się szczerze i kielich swój wznosząc za pannę, która tak chytrze oszukała Jeźdźców. Czy piątym, czy już szóstym toastem przebiegłość lady Airanny świętował, po raz kolejny będąc pod wrażeniem jej mądrości. I mając szczerą nadzieję, iż ta nie zechce kiedyś w podobny sposób na ich Kompanii się zemścić.
Niemniej gdzieś właśnie wówczas poczuł, iż ilość spożytego trunku, powoli zaczyna na niego działać. Lekką mgłą jego umysł otulając. Nie na tyle by nad czynami swoimi nie mógł panować. Też nie na tyle, aby krok jego zachwiać lub język splątać. Niemniej wystarczająco, by młodzik się w pełni rozluźnił. Od wszelkich obaw, wątpliwości i trosk się odciął. A za sprawą ostatniej opowieści i sam pewną historię sobie przypomniał. Może nie tak ciekawą, jak ta opowiedziana przez małżonkę Hyrona. Może nie tak sprośną, jak ta rudowłosego Jeźdźca. I może nie tak bardzo wynikającą z czynów samego bajarza, jak ta drugiej niewiasty, lecz mimo to, zdaniem czarownika wartą zdradzenia.
Nie czekając więc na swoją kolej, lecz chcąc wykorzystać okazję, nim ktokolwiek inny zdąży, choć słowo powiedzieć, wyprostował się.
— Dobra, moja kolej! — rzucił, napełniony już nie miodem, lecz wodą kielich na stół odstawiając i miast niego sięgając po pustą łupinę orzecha.
A potem, gdy ta porzucona w powietrze, znów w jego dłoń wpadła, wstał ze swego miejsca. I zręcznym susem, zapominając, w jakiej postaci się znajduje i w związku z tym, jak wiele zajmie miejsca, wskoczył na stół. Jedynie dzięki reakcji jednej z siedzących w pobliżu osób nie rozlewając po blacie żadnego trunku.
— Drodzy panowie i drogie panie, może nie jest to historia mogąca konkurować z poprzednimi — zaczął, z szacunkiem skłaniając głowę ku stołowi, przy którym siedział Hyron wraz z żoną i potężnym Jeźdźcem. — Niemniej pozwólcie, że opowiem wam Legendę o Złotej Łani. Tak wiem, wiem, brzmi to bardzo niewinnie, jednak proszę, posłuchajcie sami.
Po tych słowach zamilkł na chwilę, wiodąc spojrzeniem po wszystkich zebranych i z tajemniczym uśmieszkiem znów niczym monetę, łupinę orzecha podrzucając.
— Otóż, jak zapewne wielu z was już wie, wielkim zamiłowaniem darzę wszelkie opowieści i legendy…
— I brzmienie swojego głosu! — przerwał mu jeden z Jeźdźców, na co inni zaśmiali się głośna. Sam Hasten zresztą też nie był im w tym dłużny, gdyż ów komentarz, pod wieloma względami musiał uznać za iście trafiony.
— To w sumie trochę też! — odparł, szczerze rozbawiony. — Niemniej w związku z tym, gdy w pobliżu jednej z wsi przyszło nam się zatrzymać, a mnie trafiła się okazja wysłuchać tamtejszego bajarza, nie omieszkałem się z niej skorzystać. Tak też dowiedziałem się, że w tamtejszych lasach ponoć od stuleci żyła nieśmiertelna, złota łania. Piękna i nawet najlepszego myśliwego zdolna wywieść w pole. A temu, komu wreszcie uda się ją upolować, jej mięso miało dać niesamowitą siłę. Brzmi jak zwyczajna bajka prawa? Też więc za taką początkowo opowieść tę wziąłem, jednak wszystko zmieniło się jeszcze tego samego wieczoru.
Wtem, dla większego efektu na chwilę przerwał. I rozejrzał się po sali tak, jakby coś, choćby właśnie omawiana łania, miało zaraz na niego wyskoczyć. Lecz gdy, co oczywiste, nic takiego się nie stało, on sam nie przejmując się niczym, zgrabnie przeskoczył nad jednym z dań.
— Widzicie, od wielu dni podróż była ciężka, więc gdy nadarzyła się tamtego wieczoru okazja, część z nas zdecydowała się rozluźnić i odpocząć. Przyznać trzeba, w wielu bukłakach dało się już dostrzec dno, gdy dwoje z naszych postanowiło się założyć o to, czy jeden z nich da radę upolować słynną złotą łanię. I tu też przyznaję, niechcący podsłuchałem i sam do zakładu postanowiłem się przyłączyć. Z tym że… ostatecznie wyszło na to, że skoro ponoć za tak przebiegłą owa łania uchodziła, to miałem pomóc w pierwszemu z nich w polowaniu — kontynuował spokojnie, nie przerywając przechadzania się po stole i ukradkiem zerkając na Yellenę, ciekaw jej reakcji. — I tak następnego dnia wyruszyliśmy na polowanie. Wiecie: w pełni przygotowani. Ja z łukiem, on z mieczem, ale ciepło i parno było niezmiernie, więc w obozie zostawiliśmy swe płaszcze. No i tak chodzimy po pobliskim lesie przez dłuższy czas, nic nie wskazuje, byśmy jakąkolwiek łanię znaleźć mieli, lecz wtem nagle dają się dostrzec charakterystyczne ślady. Wyraźnie jakiś nie za duży jeleń jak nic. No to idziemy dalej, aż docieramy w pobliże jakiejś polany. I wtedy mój towarzysz, dziwnie podekscytowany, jakby to miejsce już wcześniej widział, czy wręcz go poszukiwał, proponuje, by się rozdzielić. On pójdzie z prawej, ja z lewej, więc na pewno łania, jeśli to ona, nie ucieknie nam. Przyznaję, byłem trochę zdziwiony, ale plan nie wydawał się najgorszy.
Znów przerwał, gdyż w ustach mu zaschło, więc szybko sięgnąwszy po swój kielich, upił z niego porządny łyk. A potem jeszcze kolejny.
— No tośmy się rozdzielili. Ja poszedłem w lewo, on w prawo. Ale wiecie, nic na tej polanie nie znalazłem. Nawet towarzysza swego! Były za to ślady mówiące, że poszedł dalej, zresztą podobnie, jak ten tajemniczy jeleń, więc koniec końców i ja przed siebie ruszyłem… Szczerze? Do dziś nie wiem, ile czasu dokładnie tak idąc straciłem, w pewnej chwili po łuk swój dla bezpieczeństwa sięgając. Niemniej wtem, jak gdzieś tam coś złotego mi między drzewami nie mignie! Już miałem cięciwę naciągać, gdy gdzieś od prawej ni to krzyk, ni to ryk, ni to jęk do uszu mych dobiegł! Porzuciłem, więc swe łucznicze plany i w te pędy popędziłem szukać swego kompana. I słuchajcie teraz! — przerwał, nie potrafiąc w pełni powstrzymać, wywołanego rozbawieniem na myśl o dalszej części ataku śmiechu. — Co się okazało: otóż złota łania, o którą był zakład, wcale nie była tak naprawdę żadnym jeleniem z wioskowej opowiastki, lecz jasnowłosą panną o sarnim spojrzeniu, która niejednemu byłaby gotowa zawrócić w głowie. A jednocześnie ponoć niedostępna na tyle, że dotąd mimo masy adoratorów żadnemu mężczyźnie nie uległa. Mój towarzysz zaś tam właśnie miał z nią umówioną schadzkę. Z tym że wcale tak nie do końca! Bo może i jakaś schadzka była, ale zamiast widoku zajętej sobą pary, moje oczy ujrzały kompana mego przywiązanego do drzewa. Usadowionego, tak jak bogowie go stworzyli, na mrowisku, z wszystkim na wierzchu!
Wybuch głośnego śmiechu, który potoczył się po całej sali, zmusił Hastena do przerwania na moment opowieści. Umożliwiając mu dostrzeżenie wśród rozbawionych Jeźdźców Harla wraz z siedzącą obok niego Kildas, którym w pozdrowieniu skinął głową.
A gdy gwar trochę ucichł, chcąc kontynuować opowieść, młodzik znów powiódł spojrzeniem i po innych stołach. Nie zauważając przez to, jak wzrok blondynki jeszcze przez dłuższą chwilę, powoli prześlizguje się po jego sylwetce.
— I powiem wam, że nie tylko z adoratorami, ale i z supłami ta panna potrafiła sobie doskonale radzić, gdyż rozplątać ich się nie dało, a i ostrzem trudno je było przeciąć! Co więcej, podwędziła mojemu nieszczęsnemu towarzyszowi wszystkie ciuchy! Także no… Tamtego dnia zamiast złotej łani zobaczyłem pewnego, że to tak ujmę jelenia, którego poroża wcale oglądać nie chciałem, a nasza kompania musiała zadowolić się mięsiwem upolowanego naprędce zająca! — Tymi właśnie słowami i kolejnym głośnym wybuchem śmiechu Hasten zakończył swą opowieść. A potem wysoko uniósłszy trzymany kielich, zeskoczył ze stołu. Oddając głos kolejnej osobie.