- Ej, patrzcie tera! Jak zrobię stójkę na beczce, to…
- Złapcie go za nogi i wyciągamy! Na trzy… raz, dwa… trzyyyyyy!
Krótkie spojrzenie w stronę studentów uprzytomniło mi, że może i była godzina ósma trzydzieści rano - ale sami mieszkańcy miasteczka przypominali aktualnie żywe trupy. O tej porze dogorywały ostatnie imprezy; na trawnikach walały się plastikowe kubki, zaś kilku niedobitków turlało się przy beczce z sokiem. Zatrzymałem się na ścieżce, obserwując ich z ciekawością; wszyscy byli tak bardzo nietrzeźwi, że tylko czekałem, aż ten wiszący nad beczką do góry nogami dostanie wylewu, spadnie sobie na łeb lub wybije sobie zęby o kran, kiedy tylko trzymający Sim go upuści.
Za czasów imprez u Ważniaków na Uniwersytecie Simowym mieliśmy już kilka takich przypadków; za każdym razem przyklejaliśmy ofierze przednie zęby z papieru i robiliśmy sobie z nim śmieszne zdjęcia przed wyjazdem na SOR, bo niektórzy po upadku na główkę nawet się nie ruszali. Ofiary zawsze zdobywały wtedy ksywkę Spongebob.
Złote czasy…
Niestety te Ważniaki były najwyraźniej zahartowane w boju - chociaż pod jednym nogi dosłownie tańczyły pijackiego pogo, nic się nie wydarzyło. Co za rozczarowanie. Jednocześnie mój wzrok podążył w stronę grupki równie nietrzeźwych Buntowników, którzy właśnie próbowali wyciągnąć swojego kolegę ze śmietnika.
- O boże, tracimy go!
- Ciągnijcie mocniej!
- A jak mu nogę urwie?
- To pójdziemy do studentów biologii, przyszyją mu. Czym się przejmujesz?
- Nie chcę cię martwić, stary, ale chyba żaden nie jest na tyle kompetentny… prędzej urwą mu drugą nogę, bo nie pomyślą, żeby ją przyszyć. I chłop nam skończy z nogami na odwrót.
- Serio? Myślałem, że takie rzeczy się nie zdarzają…
- To jeszcze nigdy nie widziałeś studentów biologii - Buntownik zaniósł się demonicznym śmiechem. Rozległy się głośne sapania i krótkie, urwane jęki; pomyślałbym normalnie, że to orgia Ważniaków albo reakcja Kujonów na promocję na mangi w Komiksiarni Krzyśka, gdyby całokształtu nie zwieńczył rozczarowany jęk i ciche “plump”.
- O nie! Wciągnęło go!
Zamrugałem nieco nieprzytomnie, obserwując, jak gigantyczny kontener na śmieci wciągnął w siebie pechowego Buntownika głębiej; tuż po tym burknął, beknął i zamknął za sobą klapę z głośnym hukiem. Zapadła cisza. Po dłuższej chwili namysłu ich przywódca spojrzał martwym wzrokiem na kosz.
- Trudno, za kilka dni wróci - odrzekł, zanim zapalił skręta i odszedł. Ten sam, który śmiał się jak szatan we własnej osobie, rzucił butem w grupkę Kujonów; stadko okularników rozpierzchło się w popłochu we wszystkie strony.
- Naślę na was Dorotkę! - krzyknął ktoś.
- Cholerny krowokwiat, mówiłem żeby go spalić, a typa skopać, to się w was obudziły zasrane wyrzuty sumienia - burknął prowodyr Buntowników, wydmuchując gęstą chmurę dymu, pachnącą cynamonem. Po dłuższej chwili namysłu zdecydowałem się nie podążać za nimi; oni wszyscy zawsze chodzili swoimi własnymi ścieżkami i mimo, że byli moimi braćmi, najpewniej szli właśnie na kolejną imprezę. Kiedy Kujony uczyły się o bladym świcie, Ważniaki zgonowały, to my, Buntownicy, właśnie odżywaliśmy i powstawaliśmy z martwych. Wśród wykładowców funkcjonowaliśmy na zasadzie mitycznych stworzeń jak jednorożce - nikt nie widział, ale każdy o nas słyszał.
Po krótkich oględzinach otoczenia wokoło wywnioskowałem zaś, że akademik był niewątpliwie tym budynkiem z balkonami. Na jednym z nich tańczył… uch… jakiś kosmita, wystawiający dupsko w stronę słońca? Przymrużyłem oczy i zadarłem głowę, zasłaniając oczy dłonią zgiętą w daszek.
- Pewnie ładuje swoje baterie czy coś - mruknąłem do siebie. - Wystawia gniazdko do ładowania energią solarną… ciekawe, co z energią jądrową? A może to jakiś ekolog-aktywista i tylko wiatraki jedyną słuszną opcją?
Cóż, jedno wiedziałem na pewno - znając moje szczęście, to był mój współlokator i sam nie byłem pewien, czy jestem rozczarowany, czy podekscytowany, czy jedno i drugie. Bo skoro ktoś tańczył na balkonie nago, to niewątpliwie był bardzo interesującą osobowością. Byleby nie był to Kujon! Miałem jeszcze jakieś resztki godności osobistej!
Zawsze miałem swojego rodzaju szczęście i jednocześnie pecha do ludzi - kiedy jeszcze mieszkałem z babcią w Bridgeport, postanowił wprowadzić się do nas Smutny Klaun. Nie zorientowaliśmy się, że z nami mieszka, dopóki nie zorientowaliśmy się, że szlochy i ciągnięcie nosem dobiegało z nieużywanej od lat bieliźniarki, nie było zaś elementem ukochanej telenoweli sąsiadki z mieszkania obok. Chociaż może jednak? Może Smutny Klaun przejmował się losem Consueli bardziej, niż powinien. Tak czy owak, kiedy babcia pogoniła go miotłą, płakał znacznie mniej niż kiedy sąsiadka puszczała Siedemnaście Mgnień Wiosny Wiosennych Wzgórz.
Gdy pierwszy raz pojechałem na wycieczkę do Al Simhary, do pensjonatu wprowadziła się głośna, hałaśliwa rodzina z wielbłądem. Wszyscy zostali eksmitowani z jednej z parcel za niepłacenie rachunków. Wyobraźcie sobie więc sytuację, w której zza ściany dobiegało beczenie (albo śmiech, sam już nie wiem), pokrzykiwanie “trzymaj tego wielbłąda, trza go wydoić!”, a zapach parzonej przez nich kawy sam w sobie stawiał na nogi i budził umarłego. Nie żartuję, aż mumia wyszła z zabytkowego, dekoracyjnego sarkofagu pod ścianą w moim pokoju.
Jednocześnie dochodziło do prób wciśnięcia mi najstarszej córki w zamian za mumię, która na widok sąsiadów zatrzasnęła się w sarkofagu i nie chciała wyjść. Pewnie była nieśmiała.
Pocieszony tą myślą podążyłem w stronę akademika; wnętrze było ciche i opustoszałe, bardziej przypominając piekło. Podstarzały automat pod ścianą groził zawaleniem i spadnięciem na łeb swojej ofiary, jego światełka mrugały niemrawo, na zmianę zapalając się i gasnąc, zaś naokoło szczerzyły się do mnie zdjęcia tych studentów, którzy zaklepali sobie pokoje na parterze. W stołówce krzątał się niewysoki staruszek. Najwyraźniej dorabiał sobie do emerytury, dokarmiając rzesze wygłodniałych demonów… to znaczy, studentów.
Wow, tu było jakby luksusowo. Na Uniwersytecie Simowym mieliśmy do dyspozycji kuchnię z niemalże doszczętnie spaloną mikrofalówką, piekarnikiem który wywoływał co najmniej trzy razy w tygodniu pożar i z setkami zatęchłych talerzy, nad którymi latały chmary dzikich, wściekłych i najwyraźniej coraz szybciej ewoluujących much.
Na jednym z balkonów wisiał króliczek; a może to była maskotka uniwersytecka. Gdzieniegdzie ściany zdobiło marne graffiti zrobione kiepskimi farbami. Phi, amatorzy. Jak ja im zaraz mural odstawię…
Niedługo później dotarłem do pokoju 127b; i nie myliłem się twierdząc, że majtający radośnie swoimi dzwonkami kosmicznymi zielonkawy golas był moim sąsiadem. Nie, był nawet kimś bliższym niż sąsiad - otóż mieszkał w tym samym pokoju i najwyraźniej czuł się tu jak u siebie, bez skrępowania odstawiając dzikie tańce - połamańce obok dymiącego grilla.
- Kiełbaski ci się chyba palą, stary - oświadczyłem, ciągnąc nosem. Pachniały jak mocno przypieczone. Ewentualnie to były jakieś kosmiczne kwarki, skwarki albo kwanty. Prawdę mówiąc, nawet tym bym się nie zdziwił. Do wtóru całej sytuacji przygrywała jakaś kosmiczna muzyczka - bzzt, bzzt, szrp, szpr, bzzt, umc umc. A może to po prostu ktoś odpalił wiertarkę. Ewentualnie to były jakieś odgłosy godowe Kujonów.
Jednocześnie rozejrzałem się ciekawie; łazienki, jak zdążyłem zaobserwować, znajdowały się na korytarzu i były nie dość, że publiczne, to jeszcze koedukacyjne. Oznaczało to ni mniej ni więcej to, że każdy będzie sobie srać jak na swoim, a później poczeka na pedantycznego jelenia, który to wszystko posprząta.
Rzuciłem plecak w stronę jednego z nie zagraconych kątów pokoju; nawet nie wiedziałem, gdzie rozstawię swoje sztalugi, laptopa, zestaw sprejów, kilka książek, ubrania, żółwia Bagniaka i parę innych rzeczy. A, no i gitarę.
Zanim ktokolwiek zapyta, jakim cudem udało mi się to zmieścić w moim wyposażeniu, alias inwentarzu, alias plecaku: a bo ja wiem? Niekiedy byłem gotów założyć się o własną głowę, że twórca tego wszystkiego, zwany po naszemu Willem Smithem, wszedł na znacznie wyższy poziom samoświadomości.
Tuż po tym mój wzrok spoczął na wyjątkowo bladym mężczyźnie; chyba żadne moje farby nie miały tak bardzo białego odcienia bieli. A znacie ten dowcip? Biały, opalony i zielony wchodzą do baru… nie?
Jednocześnie ten biały się trochę dymił. I świecił jak gdyby brokatem w blasku słońca. Zamrugałem, wyraźnie zdziwiony. Wampiry normalnie dymiły się, rzeczywiście, ale brokat? Najwyraźniej albo był pokryty metą, koksem, albo impreza była gdzieś w My Pony Center. A ten oto człowiek, istny posłaniec bogów, król siłowni, mokry sen Leonarda (albo tego tam, Michała Anioła), właśnie smarował się cały kremem przeciwsłonecznym. Pociągnąłem wymownie nosem, wdychając zapach; zawsze lubiłem woń kremów przeciwsłonecznych. Przywodziły mi na myśl słońce, plażę, morze… i moje ulubione panny z Twikkii, bo o przyrodnich siostrach sztuk dziesięć wolałem nie myśleć. O ile ojciec - rodzynka w serniku życia - nie postarała się o więcej dzieci z turystkami.
- Draco, czemu smarujesz się prawie nago? Możesz posmarować jedynie to co wystaje spod ubrań - wtrąciło coś, co jak dotąd uznałem za gąsienicę, owiniętą w śpiwór. Najwyraźniej był Simką. Albo Simem, sam nie byłem pewien. Ewentualnie był jakimś dalekim krewnym naszego gloniaka.
- Słabiaku, tak jest bardziej sexi, gdy ktoś wejdzie - odrzekł niespiesznie wampir, smarując się dalej. Gąsienica nie odpowiedziała, przynajmniej dopóki, dopóty z plecaka nie wygrzebał się wyraźnie wściekły Bagniak.
Lubiłem tego żółwia; obaj natomiast nie znosiliśmy krzyków, płaczu ani paniki. Gąsienica natomiast najwyraźniej nie lubiła żółwi, bo zerwała się na nogi w sekundę.
- TU JEST ŻÓŁW!! - wrzasnęła, podskoczyła, z hukiem otworzyła sobie drzwi i uciekła. Ja zaś straciłem przytomność - uderzenie drzwiami było mocniejsze, szybsze i bardziej brutalne, niż się spodziewałem.