ROK JEDNOROŻCA [fantasy, 6os., hetero, bn]

Methrylis
Posty: 20
Rejestracja: sob paź 08, 2022 8:18 pm

Re: ROK JEDNOROŻCA [fantasy, 6os., hetero, bn]

Post autor: Methrylis »

HALSE

Jakież to było denerwujące! Jakież irytujące, drażniące, zadufane w sobie i ponad wszelką miarę bezczelne! Ta kobieta, jakkolwiek miała na imię, pyszniła się nadto, język miała niewyparzony, wyobraźnię zdecydowanie zbyt daleko idącą, a mniemanie o sobie wybite aż pod same gwiazdy. I cóż z tego, że jej ciało korciło oko, że sylwetkę miała niczym doskonale wyrzeźbiona klepsydra, że kształty miała krągłe i ponętne, lico pozbawione skaz, a spojrzenie głębokie niczym najciemniejsza, wydrążona w głębinach przyjemności i rozkoszy otchłań? Cóż tego, że jej głos brzmiał słodko i oblepiał nie tylko uszy, ale i umysł, jakby jakiś dziwaczny, nieznany dotąd czar rzucała? Cóż to wszystko, skoro kobieta to była wybitnie wkurzająca?!

Ach, jakże Halse jej nienawidził!

Więc czy czuł się źle podczas rozmowy z tą bezczelną babą?

Bynajmniej. Bawił się wprost wyśmienicie.

Mało kiedy przecież spotykało się kobietę, która — na nieszczęście — znała swoją wartość, a słowem wojowała nie gorzej niż Jeźdźcy mieczem. Ta była pewna siebie i nie przejmowała się niczym, z etykietą i jakimkolwiek wychowaniem włącznie. Akrobatka najwyraźniej była sobie okrętem, żeglarzem, sterem, co z jednej strony sprawiało ogromny problem, ale z drugiej — ogromną radość. Bo jaki facet chciałby się użerać z taką, która na każde A miała swoje B, której wiecznie się coś nie podobało i która wszystko by układała pod swoje dyktando? Na ogół mężczyzna szukał takiej partnerki, która nawet nie pomyśli, by na męża głos podnieść, która jeno ugotuje, posprząta, w łożu ogrzeje, a potem dzieci urodzi. I koniec.

Ale z drugiej strony, co to za przyjemność? Co to za wyzwanie? No żadne. Halse nigdy nie należał do typów, którzy poszukiwali statycznego, pozbawionego emocji życia. Nie nadawał się na typowego męża i ojca i też nigdy takim nie zamierzał zostać. Wolał rzucać sam sobie wyzwania — zjedzenie zatrutych Alizończyków na pewno było jednym z nich — a ta akrobateczka z pewnością takowym była.

Tylko, co z takim fantem zrobić? Halse nie bardzo wiedział, czy w ogóle się da. W zamyśleniu rozwinął ściśnięty w dłoniach płaszcz, chcąc nałożyć go na swoje ramiona, ale kiedy mokry materiał przyklapnął na jego barku, Halse skrzywił się paskudnie, zapominając, że ta wariatka próbowała go uprać. Niedźwiedź prychnął. Przecież wcale nie trzeba go prać!, pomyślał, tym samym powąchawszy kawałek materiału.

Aż go odrzuciło. Trzeba go prać, pomyślał natychmiast i wtem wpadła mu do głowy wyborna wręcz myśl. Najpierw jednak rozejrzał się dookoła, w razie czego mając alternatywę dla swojego szatańskiego pomysłu. Ale zupełnie nagle zamek wydawał się zupełnie pusty. Co jest, do diabła, wściekał się w myślach Halse, nagle wszystkie służki wywiało? No chujowa obsługa, kurwa, nie ma co, c h u j o w a.

Uznał, że jak tak, to na pewno więcej nie wróci do tego lokalu.

Nie chcąc się jednak tak od razu poddać, niedźwiadek zaczął krążyć po korytarzach, dochodząc do wcześniej niezanotowanego wniosku, że ten zamek nie wyglądał na specjalnie przyjazny. Niby wszystko wyglądało dość klasycznie: kamienne, chłodne mury, jasno świecące się pochodnie umieszczone w czarnych okuciach, wielkie, ciężkie, drewniane odrzwia i szerokie, trzeszczące schody. To wszystko niczym nie różniło się od innych wielkich, prastarych wnętrz, które Halse odwiedzał, ale tam… nawet echo było jakieś inne. Bardziej głuche, a jednocześnie głębsze, wwiercające się w uszy, w głowę i w wyobraźnię. Tam to echo wybudzało lęki i strachy, pobudzało mięśnie w pewien konkretny, określony sposób: napinały się trwożnie przy każdym, choćby najcichszym dźwięku i najdrobniejszym ruchu.

Halse nie chciał się bać. Nie chciał czuć strachu ani niepewności. Ale coś w samym jego wnętrzu krzyczało, że powinien. Że chciał się bać.

Być może z tego powodu porzucił poszukiwania służek. A może był jeszcze jakiś inny, ale to już nie miało znaczenia. Próbując wyzwolić się spod wpływu trucizny buszującej w jego myślach, skupił się na swoim szarym, znoszonym, jakże wysłużonym płaszczu, dziarskim krokiem zmierzając tam, skąd właśnie wracał. A zamierzał udać się do jedynej osoby, która mogła mu w tamtej chwili pomóc.

Do niedawno poznanej akrobatki-praczki!

Tak jak się spodziewał, akrobateczka była wprost zachwycona jego wizytą, wwiercając się w niego spojrzeniem intensywniej nawet niż bogowie miażdżący swoim świętym wzrokiem swoich małych wyznawców. Halse jednak nie był pod wrażeniem tej niemej groźby: nie pierwszy i nie ostatni raz jakaś kobieta patrzyła na niego w taki sposób. Dlatego, zamiast się tym przejąć, Jeździec wymownym gestem powąchał swój płaszcz, po czym — zupełnie nagle — cisnął nim w akrobateczkę.

— Faktycznie śmierdzi — zawyrokował ze wzruszeniem ramion — więc skoro tak się wyrywałaś, to weź go upierz.

Dla Halse’a było to logiczne rozwiązanie i nie widział żadnego powodu, dla którego akrobateczka miałaby się na to nie zgodzić. W końcu sama mu to zaproponowała! Więc teraz miała okazję się wykazać i Halse mocno na to liczył.

Lubił się ze swoją świadomą naiwnością. A im częściej ładowała go w tarapaty, tym bardziej.

Potwierdzeniem tej tezy było spojrzenie akrobateczki. Przeciągłe, kpiące i niedowierzające jednocześnie, z coraz jaśniej błyszczącymi gniewnymi iskierkami w jej dużych, bursztynowych oczach. I choćby dzięki temu wyglądało to całkiem ładnie i interesująco: jakby blask uderzającej z nagła błyskawicy prześlizgiwał się po morskim złocie. Ten widok na tyle mocno pociągał, a wręcz hipnotyzował, że gdyby tylko Halse miał więcej czasu — i jakikolwiek choćby cień ochoty — zatonąłby w tym widoku na dłużej. Ale nie miał na to czasu.

Po chwili zaś okazało się, że czas to nie jedyna rzecz, której nie miał.

Płaszcza też już nie miał.

Jeszcze chwilę temu miała go akrobateczka. A teraz miał go wiatr huczący za oknem, memłając go w swoich szaleńczych objęciach, by następnie najprawdopodobniej cisnąć go gniewnie o jakieś drzewo albo ziemię. Tego Halse już nie widział, jego wzrok aż tak daleko nie sięgał. Niemniej na samą myśl o tym, że wiatr tarmosił jego ukochany płaszczyk niczym zwykłą szmatę, poczuł gniew. Bo może i płachta faktycznie wyglądała jak kawałek szmaty, bo i zeszmacić się zdążyła — ale to nie znaczyło, że można było traktować ją jak śmiecia!

I za to akrobateczka musiała zapłacić. Halse uznałby, że ta zniewaga krwi wymaga, ale nawet on nie podnosił ręki na kobiety.

Choć korciło jak diabli. Aż swędziało.

— To nie zasługuje nawet na spalenie — odparła akrobateczka iście nonszalancko, a Halse aż oczyma wyobraźni zobaczył, jak ta wariatka ostentacyjnym ruchem otrzepywała swoje dłonie, dumna ze swojego haniebnego występku, którego się przed chwilą dopuściła. — Ty za to tak.

Niedźwiedź potrzebował chwili, by otrząsnąć się z tego, co się właśnie wydarzyło. Po co ona to zrobiła?! Dlaczego wyrzuciła jego płaszcz przez okno?! Tym bardziej, że przecież sama chciała go uprać. Jak nie chciała, bo nagle zmieniła zdanie — co w sumie jest typowe dla bab — to mogła mu powiedzieć, albo po prostu płaszcz oddać. Ale żeby od razu wyrzucać?!

I one, te baby wszystkie, się dziwiły, że uchodzą za stworzenia, które o logikę to się co najwyżej potykają?

— Ale dl... — jęczał, wpatrując się bezradnie we wciąż uchylone okno, za którym ziała już jedynie czerń nocy. — DOBRA, KURWA, NIEWAŻNE — wrzasnął nagle, sam siebie przywołując do porządku — jak chcesz mnie spalić, to jutro, dzisiaj już czasu nie mam.

Najpierw muszę znaleźć mój płaszczyk, pomyślał smutno.

— Jutro to ja nawet nie będę cię pamiętać, więc mi się przypomnij.

Jaka cwaniara, pomyślał kpiąco.

— Powtarzasz się — mruknął, nie będąc kompletnie pod wrażeniem jej odzywki. — Na jutro wymyśl coś nowego, bo serio wpadnę ci się przypomnieć.

I odebrać płaszcz z prania.

— Poza tym, nie rozumiem — nie ustępował. — Powiedziałaś przecie, że płaszcz śmierdzi i chciałaś go uprać. Więc go upierz, jak chciałaś. Bo dalej będzie śmierdzieć. CZEGO NIE ROZUMIESZ?! — zawołał na końcu dobitnym tonem.

— Sam się upierz — odparowała inteligentnie. — A najlepiej to zanurz się w balii razem z tym płaszczem i przestań oddychać.

— Nie mogę. Wtedy umrę.

Poza tym, nie mam płaszcza.

Akrobateczka popatrzyła na niego spod lekko zmrużonych powiek i, stety niestety, nie była to zachęta do flirtu. Więcej w tym było niedowierzania i psychicznego wymęczenia, ale Halse nie wiedział, z czego to mogło wynikać.

— Domyślam się, że to byłaby duża strata dla świata — zakpiła.

— Ogromna — przyznał, gorliwie kiwając głową. — Zwłaszcza dla mnie.

— Nie wiem, dlaczego dla mnie miałaby to być jakakolwiek strata, ale powiedzmy, że będę łączyć się z tobą w bólu, jeśli to zrobisz.

Halse zmarszczył brwi, nie za bardzo wiedząc, dokąd ta rozmowa zmierzała.

— Z niczym mi się nie łącz — odburknął — tylko mi ten płaszcz upierz, ile razy powtarzać będę!

— Sądzę, że najpodlejszej jakości gorzała uszkodziła ci wzrok, jeśli nie jesteś w stanie odróżnić służącej od damy — odparła dumnym tonem, jak na znak lekko unosząc brodę. — A teraz, panie, racz oddalić się chyżo, zanim uznam, że podpalenie twoich szat razem z tobą będzie doskonałym pomysłem.

— No przecież sama chciałaś to uprać! — wciąż się upierał, naprawdę nie rozumiejąc jej oporu. — To o co ci teraz chodzi?! Dni miesięczne masz czy rozdwojenie jaźni? Czy — dodał z wyraźnym, wcale nieudawanym przerażeniem — oba naraz?!

— Przypominam: nie jestem służącą! — warknęła w odpowiedzi.

— To czemu się jako taka reklamowałaś?

Sam nie wiedział, co się takiego stało: może to tężejące nagle spojrzenie akrobateczki, może to powietrze, które się jakby cięższe między nimi zrobiły, a może to równie nagłe, co upiorne trzaski gromów uderzających za oknem — choć najprawdopodobniej tylko w jego wyobraźni — ale coś kazało Halse’owi natychmiast wyjść. Trochę był niezadowolony z tego nagłego odzewu czegoś, o czym Halse zdążył zapomnieć przez brak użytkowania, a więc swojego instynktu samozachowawczego, ale to chyba on mu podszeptywał, że w tamtym momencie najlepsze, co Halse mógł zrobić, to wyjść i możliwie najbardziej oddalić się od mocno rozeźlonej akrobateczki. I tak też zrobił, ostatecznie przypominając sobie, że miał jeszcze dużo rzeczy do zrobienia, ze znalezieniem i zamordowaniem Hyrona na czele.

Ale, no właśnie: gdzie on, do diabła, polazł? Z tego wszystkiego Halse zapomniał akrobateczki o to spytać, ale całe szczęście, że się tak stało — gdyby mu się przypomniało i, nie dajcie bogowie, naprawdę by spytał, zbłaźniłby się nieskończenie i zesłał hańbę na cztery pokolenia do przodu. Więc sam sobie właściwą komnatę znajdzie. Co, on nie da rady?!

Nie dał.

W pierwszej, do jakiej się dobijał, nikogo nie było, w drugiej też, w trzeciej tak samo. Czwarta była przez kogoś zamieszkana i drzwi nawet ten ktoś zostawił otwarte, ale znajdujący się tam ekwipunek nie za bardzo pasował do Hyrona. W piątej zaś wyraźnie coś się działo, Halse słyszał przez drzwi, że ktoś tam był, a jego niezawodny instynkt przekazał mu, że to na pewno Hyron. Szarpnął więc za klamkę, ale ta nie puściła. Kolejne kilka szarpań, o dziwo, też nie przyniosło żadnego innego rezultatu.

To może krzyk pomoże?

— HYRON, TY KURWO JEBANA, OTWIERAJ! — ryknął wprost do drewnianych drzwi. Klamkę nadal szarpał, tak na wypadek, gdyby się okazało, że zamek jednak się podda temu fizycznemu i werbalnemu terrorowi. — BRZMI CI TEN GŁOS ZNAJOMO?! POGRZEBAŁEŚ MNIE JUŻ?! ZDROWAŚKI ODMÓWIŁEŚ ZA MOJĄ ANIOŁKOWATĄ DUSZĘ, CHUJU JEBANY?!

Drzwi, diabelnie uparte, nadal nie ustępowały, więc Halse, niewiele myśląc — a właściwie to nic nie myśląc — naparł na nie całą swoją tężyzną, między pierwszym a drugim atakiem dochodząc do wniosku, że czego człowiek nie rozwali, to niedźwiedź dokończy. Na szczęście nie było takiej potrzeby, bo wtem dało się usłyszeć stłumiony trzask zdemolowanego zamka, a opór drzwi gwałtownie ustąpił, przez co Halse z niekontrolowanym impetem wpadł do komnaty, z trudem łapiąc równowagę.

I gdy już się wyprostował i nabrał powietrza do płuc, żeby mu pary do opieprzania Hyrona starczyło, zamarł w bezruchu, z ustami szeroko otwartymi, wciąż gotowymi do wydania z siebie krzyku, ale jednocześnie i nagle niemymi.

Powodem tej niemocy był widok, jaki zastał w komnacie. Problem bowiem leżał w tym, że w środku z całą stanowczością nie było żadnego Hyrona.

I nie tylko problem tam leżał.

Bo poza problemem, leżał tam też Hasten. I to w balii. Z kobietą, którą natychmiast w popłochu zasłonił swoim ciałem. I o ile początkowo wszyscy byli w szoku, tak w następnym momencie Halse uśmiechnął się szeroko, myśląc sobie, że Hasten, ta cicha woda, już pierwszej nocy w obcym zamku wziął sobie w obroty pierwszą lepszą służkę. No proszę!, pomyślał, będąc pod wyraźnym wrażeniem. Jak te dzieci szybko rosną!

Raz jeszcze rozejrzał się dookoła, upewniwszy się, że Hyron nie czaił się pod jakimś krzesłem czy może nie wynurzy się zaraz jako trzeci z tej balii. Ale tego nie zamierzał dokładniej sprawdzać.

— Pardąsik — wyparował z nieco zażenowanym uśmiechem. Nawet jeśli ucieszone i rozbawione oczy trochę go zdradzały. — Już mnie nie…

Nie dokończył, gdyż przerwał mu wyraźnie wzburzony Hasten. To on tak umiał?

— A ty tu czego? — warknął wściekle. — Butów innych szukasz? To bierz i spie... Spiesznie oddal się stąd! — Z tymi słowami chwycił gniewnie za leżące tuż obok balii buty, ciskając nimi na oślep, zapewne mając nadzieję, że trafi nimi w głowę lub inny czuły punkt. — I drzwi napraw!

Dlaczego butów?, zastanawiał się Halse, błyskawicznie wynosząc się z komnaty i zamykając za sobą drzwi. Z zawiasów ich nie wyrwał, ale zamka już nie naprawi, więc ten element dyskrecji zakochani mieli wyeliminowany. I dopiero jak spojrzał na leżące na korytarzu buty Hastena, przypomniał sobie o swoich absurdalnych, dziwkarskich, czerwonych trzewikach — bo już, na swoje szczęście, zdążył o nich zapomnieć. Ale widząc pięknie zwyczajne, brązowe, skórzane buty ucieszył się tak, że aż go coś od środka rozświetliło, bo oto miał szansę na wyczekiwaną zmianę obuwia. Z zapałem i radością zabrał się za przymierzanie pierwszego, ale…

Wtedy właśnie czar prysł.

— Niestety — wymamrotał Halse z przepraszającym uśmiechem, wychylając głowę zza zepsute drzwi, raz jeszcze narażając się na wściekłe spojrzenie Hastena i niespokojne oczy jego służki — ale za małe.

Po tych słowach odrzucił buciki i czym prędzej zniknął z pola widzenia kompana, znowu dając się pokierować tym dziwnym, rzadko u niego spotykanym instynktem samozachowawczym.

Zaczynał go już powoli wkurzać tym nagłym, upierdliwym wtrącaniem się.

— Ale powitanie, tak swoją drogą — burknął z niezadowoleniem, nagle uświadamiając sobie, że Hasten nie był pod wrażeniem faktu, że jego dawny kumpel wstał z martwych. — Ot, tacy właśnie z nich koledzy — dodał markotnie.

Z tego wszystkiego aż mu się nie chciało walić w następne drzwi. Na szczęście nie musiał, bo były otwarte i dość łatwo puściły.

Ale czy w środku znajdował się Hyron? Trudno było stwierdzić. Grube, siwe opary znajomo pachnącego dymu przysłaniały niemal wszystko. Halse zaciągnął się mocno, chcąc nabrać pewności, że się nie mylił. Ale gdzieżby! Tę kwaśnawą, gryzącą woń poznałby wszędzie i aż mu się dzięki temu nieco humor poprawił.

Jeszcze trochę tego cudnego naparu, a zdąży zapomnieć o wrednej akrobateczce, chwilowej utracie płaszcza…

Właśnie, będę musiał potem po niego wrócić. Ale to później, teraz mi się nie chce.

…i braku zaangażowania Hastena w ich długoletnią znajomość za sprawą tak lodowatego przywitania. A raczej jego braku.

— A co to się tu dzieje, panowie? — zagadnął wesoło Halse, mrużąc oczy, chcąc przez te mgłę dostrzec uczestników tego zlotu.

Wpierw się lekko ucieszył na widok znajomej gęby Helliona, ale zaraz potem wstąpił w niego gniew — bo przecież to był jeden z tych, którzy go zostawili pod śmiesznym pretekstem bycia martwym! Drugiego jegomościa, całkiem już zamroczonego kwaśnym dymkiem, Halse w życiu na oczy nie widział, więc jego postanowił w swoim surowym osądzie oszczędzić.

I już drugi raz niedźwiedź otwierał usta, gotów do ochrzanu — i już drugi raz niedane mu było dokończyć, bo oto przerwał mu Hellion, zupełnie zaskakując go swoją reakcją. Ten bowiem poderwał się w górę i wskazując palcem na Halse’a, zaśmiał się głośno i gwałtownie, po czym krzyknął:

— Nos mnie nie mylił, płaszcz śmierdział niedźwiedziem! Złego licho nie weźmie. — Wyraźnie podpity i uradowany ziołem podszedł, mierząc go wzrokiem od stóp do głów. — He! Miała rację. Buty czerwone jak Hyron, gdy oleje się jego rozkazy! — Klepnął go w ramię, jakby chciał sprawdzić, czy blondyn nie jest kolejnym złudzeniem sennym, albo nie daj Pani Słońca, zmorą zemsty szukającą.

I obaj tak jeszcze chwilę stali i się na siebie patrzyli, nie dając wiary temu, co widzieli. Hellion, całkiem słusznie, dziwił się, że Halse żył, a Halse się dziwił, że ktokolwiek go przywitał tak entuzjastycznie. Z tego wszystkiego całkiem zgłupiał, zbyt zszokowany, by cokolwiek zrobić, a już na pewno nieprzygotowany do nawrzeszczenia na Helliona.

— Skoro żeś rację miał, to czemuście mnie tam u tych debili zostawili, hę? — burknął, bez jakiegokolwiek zaproszenia uwalając się na sofę, którą już zajmował rudy typ i na którą po chwili opadł Hellion.

A wtedy mu się przypomniało o tych chędożonych ziółkach trzydniowych, co wydarło mu argument z rąk.

— Nieważne. Gdzie jest Hyron? Mam do niego sprawę, bo zajebać go chciałem. A ten tu dogorywający to kto? — dodał, wskazując na rudego. — Halse Niedźwiedź z Szarych Płaszczy — przechylił się lekko, by wyciągnąć ku niemu otwartą dłoń. — I co wy tu, do kurwy, robicie? — dopytał, zwracając swoje spojrzenie ku Hellionowi. — Co to za zamek? Kto tu włada? I wam się czasem aby kierunki ociupinkę nie popierdoliły? Hę?

Jak się po chwili okazało, Halse miał dużo więcej pytań niż sam myślał.

— Ty, wiesz, co ja żem zastał przed momentem? — zagadnął zniżonym głosem rasowej plotkarki. — Hastena, tego naszego świętobliwego Hastena w balii z jakąś babą! Pewnie ze służką jakąś, bo żem pierwsze na oczy widział, taka ona, ten — Halse pogładził się po włosach, jakby mu to miało pomóc w dopasowaniu właściwych słów do opisu — ciemna, drobniutka… Cicha woda brzegi rwie, co? Dajże flaszkę, koleś.

Pociągnął solidny łyk, po czym znowu ten przeklęty Pan Instynkt podszepnął mu, że jeszcze ze trzy takie łyki, i go kompani z kałuży własnych rzygowin będą szmatą ścierać. Ale kwaskowej przyjemności mógł się nawdychać ile się dało.

— I jeszcze jedno — dodał i aż go nerwy złapały na samą myśl. — Co to jest za wariatka, co tu jedną komnatę zajmuje? Taka starsza babka na gębie czymś złotym ubabrana… o stary, W ŻYCIU żem bardziej denerwującego babska nie spotkał! Jakie to cwane! Jakie to dumne! Jakie to w sobie zadufane! Podłe to babsko — punktował wściekle — wredne i tak najzwyczajniej w świecie złe! Ty wiesz, co ona zrobić chciała? Przez okno na zewnątrz wyleźć! To się jeszcze wypieprzyła, koszula się jej podarła, a po wszystkim jak gdyby nigdy nic kazała sobie kory nazrywać, chuj wie na co i po co.

A może to ja już bredzę?, zaczął się zastanawiać. Może to wszystko wcale się nie wydarzyło, bo zioło działa szybciej niż mi się wydawało? Ech, chuj z tym

— Chcesz być nowym kapitanem? — spytał leniwie, wdychając cudowny dym. — Bo jak już Hyrona zajebię, to się jakiś nowy przyda. Albo ty, nowy — Halse przeniósł już dość ciężkie spojrzenie na rudego. — Co ty na to? Umiesz tłumem rządzić? I przemawiać takim tonem, że choćbyś przez miesiąc się z bezsennością zmagał, od razu się pospasz? I umiesz robić takie o, o takie, o, miny? — Halse wykrzywił się karykaturalnie, starając się ukazać przesadnie poważny wyraz twarzy. — Bo jak tak, to jesteś przyjęty i nominowany na nowego dowódcę. Hasten już się nie liczy — dodał po dłuższej chwili. — Niecnotliwych nie przyjmujemy.

Awatar użytkownika
Einsamkeit
Posty: 94
Rejestracja: sob kwie 24, 2021 5:22 pm

Hyron

Post autor: Einsamkeit »

HYRON

- Ujmę to najkrócej, jak się da… w świecie, gdzie jest magia, pewne klątwy, schorzenia, czy przypadłości są niemożliwe do usunięcia lub bardzo trudne. Dopóki nie odkupię moich win, dopóty koszmary będą podążać za mną - odrzekłem, zerkając na nią. W następnej chwili ująłem w dłonie miecz, nadal skryty w pochwie; obce były mi wszelakie ozdoby, rzemienie, paski czy złote zdobienia, jakimi mogli pochwalić się inni Jeźdźcy. Miecz miał być mieczem. Nie przydawałem przedmiotom większego znaczenia - jedynie akceptowałem fakty.
O, zawsze przychodziło ci to z tak wielką łatwością. Jednego tylko nie umiałeś zaakceptować. Tego, że Herrel jest tak bardzo słaby… tak bardzo nijaki… tak bardzo był nikim.
- Magia wykrzywia i przekształca rzeczywistość - ciągnąłem, wysuwając miecz. Nie musiałem go ostatnio używać, ale i tak trzeba było o niego dbać. - Macie tam jakieś religie w Hallacku, prawda? Co o nich sądzisz?
Zerknąłem w jej stronę; widziałem, że dziewczyna słuchała mnie uważnie, myjąc swe ciało i pielęgnując długie, gęste włosy. Niezwykłym było widzieć ją, słuchającą mnie tak uważnie. Trudno było mi się do tego przyzwyczaić; kłótnie, jakie przeżywaliśmy wcześniej, wydawały się być znacznie bardziej… dopasowane do naszych charakterów?
Tak bardzo przywykłeś do bycia sam, mój miły, że gdy ktoś próbuje się do ciebie dostosować, to szukasz podstępu. Nie tędy droga. Panna, choć nieznana ci jeszcze, nie powinna być przecież ci całkowicie obca.
Wiele dziewcząt witałeś na progu ich życia. Wielu z nich towarzyszyłeś całe życie. Obserwowałeś, gdy powoli się starzały i odchodziły w objęcia Szarego Pana, Wiosennej Córki czy Letniej Matki. Trzymałeś wasze dzieci. Czemuż więc tę dziewczynę odrzucasz? Wkrótce przekonasz się, mój miły, że była najlepszym wyborem, jaki mógł ci darować los.
Uwierz mojemu osądowi, kochany.

- Nie jestem wierząca... nie opowiem ci więc o religiach... nigdy ich nie wyznawałam i nie poznawałam... ojciec wolał czynne działania od wiary i modłów... a więc i tego mnie uczył... - odparła szczerze. Tylko pokiwałem głową. Doceniałem jej postawę.
- Często mówi się o bogach i ich wpływie na nasz świat - zacząłem, sięgając po szmatkę. Miałem ją zawsze we swoich jukach. - Niektórzy mają wpływ bardziej materialny, inni zaś oddziałują na nas w świecie niematerialnym, poprzez sny, przeczucia, czy choćby przypadkowe sploty okoliczności. Bywają i też tacy, którzy swobodnie wędrują po świecie, jak gdyby chcąc uczestniczyć w życiu swoich wyznawców, jednocześnie będąc niezauważonymi. Bogowie mogą dać ci to, czego pragniesz… tylko musisz bardzo uważać na swoje życzenia. - na ułamek sekundy moje kąciki ust podniosły się, by zaraz znów opaść. - W starym Arvonie, jeszcze z czasów, kiedy byłem bardzo młody, wierzono w innych bogów… Zimowego Ojca… Jesiennego Syna… Letnią Matkę… i Wiosenną Córkę. Oraz, oczywiście, w Bękarta. Wyznawcy tych bogów tworzyli swoje zakony, zaś pogrzeby odbywały się przy użyciu zwierząt. Bardzo często te stworzenia potrafiły zaskoczyć. A gdzie indziej wierzy się w Szarego Pana… kto inny śle modły do Pani Słońca lub Pani Nocy… - zamyśliłem się na dłuższą chwilę, zanim otrząsnąłem się. Nie mogłem przecież wymieniać wszystkich bogów; jeszcze małżonka by mi zasnęła w tej balii i się utopiła na wieki wieków. A przecież o tej porze roku trudno było kopać w oblodzonej, zamarzniętej ziemi; stosy nie chciały się zwykle palić. Podwójny problem.

A ciebie kto by zabrał? Idę o zakład, że bogowie się o ciebie biją. Chociaż całym sercem jesteś poświęcony Słonecznej Pani, i to w nią szczerze wierzysz, bowiem kochałeś ją jeszcze za jej życia, to ręce po ciebie wyciągnął Bękart pospołu z Panem Losu.

Dlatego wolę wierzyć, że po śmierci nie czeka nas nic. Zasnę. Ni mniej, ni więcej. Moje ciało zostanie spalone, zaś skry, które po mnie pozostały, wzniosą się ku niebu.

Nie zawsze możesz wierzyć w to, co jest dla ciebie wygodne, przyjacielu. Wkrótce się o tym przekonasz.


- Tak czy inaczej, bogowie mają wpływ na ten świat bardziej lub mniej. To interesujące, że będąc w High Hallacku, nie miałaś żadnej styczności z żadnym bóstwem ani żadną religią.
Widziałem, że dziewczyna chłonęła wszystko, co mówiłem, jak gabka.
- Mówisz mi o tym, by wyjaśnić pochodzenie tych świec? - dopytała. Cicho prychnąłem, słysząc tę niezwykłą bezpośredniość. Kolejna zaleta, w pewien sposób.
- Nie lubię marnowania czasu, a słuchanie bajek o boginiach, które nas strzegą, średnio przekładało się na moje życie... przybijałoby tylko... bogowie nie sprzyjają takim jak ja... wedle niektórych wiar, powinnam spłonąć na stosie za sam wygląd... - kobieta mówiła spokojnie. Jej zielone oczy uciekły w stronę naszykowanych przez Jeźdźca środków czystości.
- Jeśli planujesz ich użyć, zrób to, nim woda ostygnie... - stwierdziła, spłukując z ciała ostatnie mydliny. Tylko pokiwałem głową.
- Muszę iść po wiadro najpierw - odrzekłem, zanim się podniosłem z miejsca. - Jak słusznie rzekłaś, pani, wywar z kiszonych jajec niekoniecznie jest najlepszym pomysłem, więc lepiej przemyj włosy jeszcze raz.
Doskonały sposób na poderwanie sobie panny - przypomnieć jej, że moczyła włosy w wodzie po pomarszczonych rodzynkach. Doskonale, doskonale. Z takim podejściem będziesz bezdzietny przez kolejne 30 lat.
W pewien sposób to nie byłoby takie złe.

Z tymi słowy przebrałem się pospiesznie w inne rzeczy, będące w jukach; lata podróży przyzwyczaiły mnie do myśli, że lepiej mieć coś jeszcze innego w zapasie, szczególnie po historii, gdy figlarne dziewki z pewnej wsi ukradły połowie Kompanii, myjącej się w stawie, ubrania. Ale, żeby nie było, wszyscy kąpaliśmy się osobno. Niektórzy po prostu prali swoją odzież, a inni próbowali zagadywać do dziewek w pobliskim stawie.
- I informujesz mnie o tym, kiedy już skończyłam się w nim myć... - aż się zdziwiłem, że dziewczyna jedynie przewróciła oczami i nie powiedziała już nic więcej. Tyle, co zwróciła swe spojrzenie ku płomieniom. Zapatrzyłem się na moment na żar w tych jasnych oczach, odbicie płomieni.
- Cóż, ty sama zadecydowałaś, że to zrobisz. - zaśmiałem się cicho pod nosem. - Racz wybaczyć, pani, winienem ci powiedzieć przedtem, że nieobca mi złośliwość.
Widziałem, jak Aira nerwowo stukała palcami o brzeg balii. Najwyraźniej wzmianka o kiszonych jajach rozdrażniła ją jeszcze bardziej, co tym bardziej mnie bawiło. Delikatna panna się znalazła. Pomyślałby kto, że powinna być przyzwyczajona, szczególnie, że sama wielokrotnie wcześniej podkreślała, jak bardzo nieobce było jej męskie towarzystwo - a więc, co za tym idzie, męskie żarty.
W milczeniu obserwowałem, jak owinęła się przygotowaną wcześniej szmatką i zaczęła wycierać swoje ciało, kierując się do plecaka z drugim zestawem ubrań.
- Pomogę, byś nie chodził z tym na pięć razy... - stwierdziła wciągając na siebie suche ubrania. Z rozczarowaniem musiałem to przyjąć. Niestety, życie dawało mi najkwaśniejsze cytryny, podczas gdy inni mogli cieszyć się brzoskwiniami.
Zastanawiałem się przez chwilę. Nie wypadało mi, co prawda, gonić panny - zwłaszcza mojej żony - w taką zimnicę, a z drugiej strony łatwiej było pójść we dwoje, by nie musieć iść po raz kolejny. Pod tym względem miała rację.
- Nie zamarzniesz? My jesteśmy przyzwyczajeni do takich temperatur, ale w High Hallacku chyba są łagodniejsze zimy.
- Nie spędziłam zbyt wiele czasu w ciepłym dworku... - odpowiedziała, wsuwając na nogi wysokie kozaki, po czym związała włosy w wysoki kok, by jej nie przeszkadzały oraz jej nie moczyły. Na koniec na ramiona narzuciła płaszcz i chwyciła za wiadra; pokręciłem tylko lekko do siebie głową, zanim podniosłem się z miejsca, sięgając po płaszcz. Resztę już i tak miałem na sobie.
- Dajże mi chociaż jedno, zamiast dwa od razu targać. Aż taki stary nie jestem. - jej bycie Zosią-samosią bawiło mnie podwójnie. Po latach życia z arystokratkami, które pozwalały czuć mi się mężczyzną, nadeszła pora na takie dziewczę, które nieświadomie próbowało mnie wykastrować. Być może właśnie dlatego reagowałem lekkimi złośliwościami, które nie były zdecydowanie w moim stylu na co dzień. Zazwyczaj byłem - wedle słów moich kompanów - ponury jak noc w miesiącu Czarnego Kota.
A może poprzez nie zaczynałem się pomału do niej przyzwyczajać, tak jak do świadomości, że następne lata przyjdzie mi przeżyć u jej boku. Życie z kompanią, bandą degeneratów i idiotów nie było łatwe; złośliwość stanowiła na swój sposób zarówno narzędzie kontroli, jak i odreagowania pewnych emocji.
Po tym odebrałem od kobiety dwa wiadra z trzech, które służki nam zostawiły; ona szła przodem. Nieopodal bramy, a przed wyjściem z fortecy, były przygotowane latarnie; i ją również Airanna musiała wziąć.
- Liczę, że nie będzie aż tak zimno, że woda zamarznie - mruknąłem do siebie, wychodząc na zewnątrz. Porywisty wiatr szarpał naszymi szatami i zdawałoby się, że próbował przełamać mocny uścisk dłoni mojej żony, gdy trzymała latarnię. Świst wiatru zagłuszał nawet moje własne myśli.
- Czemu nie poznaję tego nieba? Jest ono tej nocy inne... - cudem dosłyszałem głos Airy; zmarszczyłem brwi, wznosząc wzrok w górę. Dla mnie wyglądało tak, jak powinno. Czemuż niebo miałoby się zmienić? Ono zawsze wyglądało tak samo, nawet jeśli co setki, tysiące lat się zmieniało, nieubłaganie podążając sobie tylko znaną ścieżkami. Mój wzrok otoczył gwiazdy, szukając czegoś nietypowego w ich układzie, blasku czy kolorze. Jednak byłem jak ślepiec i głupiec; nie potrafiłem niczego szczególnego w nich znaleźć.
- Nie widzę różnicy, pani… - odrzekłem. - Niebo jest takie samo, jak wczoraj i przedwczoraj.
- Mylisz się, to nie jest Konstelacja Jednorożca, znam ją... a jest zupełnie inna... pierwszy raz coś takiego widzę... Gwiazda Ojca nie jest przed konstelacją Myśliwego, a za nią w jej miejscu świeci Gunnora... a Strzelec jest nad nią... - dziewczyna przystanęła obok mnie, patrząc w niebo i precyzyjnie opisując mi obecny układ gwiazd i konstelacji, które rzekomo pozmieniały swoje miejsca. Dłonią z latarnią czasem wskazywała kierunek, jednak nie mogła nią tak wymachiwać, więc skupiła się na dokładnym opisie. Początkowo milczałem, próbując wyobrazić sobie opisany przez nią układ.
Strzelec nad Gunnorą. Ojciec powinien być przed Myśliwym…
Ojciec zawsze wskazywał drogę w zimie wszystkim tym, którzy byli zagubieni. Zawsze świecił nad Ismiralą, prowadząc nas do domu… tak samo jak lśnił nad Szarymi Wieżami, swoim srebrzystym, kojącym blaskiem dodając otuchy, mówiąc, że już niedługo nasza wędrówka się skończy.

- Czy Ojciec jest na niebie? - zapytałem powoli, próbując zrozumieć, dlaczego Airanna precyzyjnie opisuje mi całkowicie inny układ nieba, niż obecnie. To, co wydawało mi się jeszcze dziwniejsze to to, że mówiła z tak wielką pewnością siebie… jak gdyby była całkowicie pewna tego, co widziała. W jej słowach nie znać było ni wahania, ni niepewności; nie miałem wrażenia, że próbuje wywieść mnie na manowce, zwłaszcza w tak błahym temacie, jak nocne niebo. Zazwyczaj żwawo gestykulowała na żywo; teraz jednak wskazywała dłonią gwiazdy, które nie powinny tam być. Rzuciłem jej długie, przeciągłe spojrzenie; jej wzrok był zafascynowany, pełen pasji, ale jednocześnie i zdumienia. Wątpiłem, by miała kłamać; nie potrafiła tego robić. Była zbyt szczera, by kłamstwa stały się jej drugim językiem.
Czyżby coś ją omamiło? Niemożliwym, by nagle teraz były tu inne gwiazdy i konstelacje… chyba, że ten cały wiedźmi amulet miał nie tylko chronić ją przed innymi, lecz także w pole wywodzić i zwodzić umysł na manowce. To nie byłoby niezwykłym u wiedźm… lecz ich układy były proste i jasne, mimo, że czarownice zawsze próbowały wyciągnąć jak najwięcej korzyści dla siebie… nie tak jak z bogami, nie…
Jedynie zmarszczyłem brwi i lekko pokręciłem głową do siebie. Widziałem spojrzenie Airanny; kobieta patrzyła na mnie, jak gdybym był niespełna rozumu co najmniej.
- Tak jak mówię, Ojciec jest za Myśliwym, a powinien być przed nim... - odpowiedziała spokojniej, ale nadal była pewna swego. Nie traciła ducha, nie stawała się niepewna, czy choćby niezdecydowana; gdyby to było kłamstwo, najpewniej zmieniłaby już zdanie, lub spróbowałaby się motać… dlaczego więc?
Zmarszczyłem brwi, obserwując kobietę.
- Gdzie więc powinien leżeć Ojciec? - zapytałem ponownie. Chociaż nie sądziłem, by była skora do kłamstwa, musiałem się przekonać, że znów wskaże to samo miejsce, co uprzednio.
- Przed Myśliwym, o tutaj, powinien być... - kobieta wskazała dłonią i swym spojrzeniem dokładne miejsce, to samo co poprzednio, zanim znów spojrzała na mnie, jak gdyby kontrolnie; jak gdyby to nie siebie, lecz mnie podejrzewała o kłamstwo lub jakiś dziwaczny, okrutny żart.
- Czyli coś mój wzrok omamiło? Ty tego nie widzisz? Myślisz, że łżę? - opuściła dłoń i ruszyła ponownie w kierunku studni.
Początkowo nie odpowiedziałem. Musiałem zapytać... sprawdzać. Takie rzeczy należało zawsze weryfikować, a im bardziej była zirytowana ofiara, tym łatwiej było ją złapać - na kłamstwie... Czy też prawdzie.
Nie kłamała. I chyba ta świadomość mnie uderzyła najbardziej. Najgorszym było to, że ilekroć spoglądałem w górę - choć winienem był pochylić głowę przed majestatem Księżycowej Pani - nie widziałem w tym wszystkim niczego szczególnego. Jedyne, co przykuwało mój wzrok, to srebrzyste obłoczki chmur, oplatające niebo niby pasma mgły, a i to wyłącznie dlatego, że były piękne, subtelne i delikatne dla oczu, niby uśmiech pięknej kobiety lub tajemnicze zerknięcie jej oczu.
- Nigdy tego nie powiedziałem. Nie przypisuj mi takich intencji - odrzekłem, idąc za nią. - Ta konstelacja była na niebie... jakieś siedemset lat temu.
- Pytam o nie, skoro je podejrzewam... przypisując je, bym jasno stwierdziła, nie pytała - odrzekła, spoglądając na mnie jeszcze. - Siedemset? To jak ten układ się nazywał?
- Wówczas na niebie panował Wąż - mruknąłem ponuro. - Roki się zmieniły, ale cały układ został ten sam. Wy w High Hallacku macie lata od zwierząt, prawda? Rok Trującej Ropuchy, Rok Pomarańczowej Żaby, Rok Sępa, Rok Kojota... i tak dalej. W najczarniejszych latach w tym stuleciu panowały te zwierzęta, które trują, lub pożerają innych, by samemu przetrwać. I mimo, że Rok Żmii czy Ropuchy minęły bezpowrotnie, to całe Stulecie Węża zatruło następne pokolenia. - zasępiłem się nieco. - Teraz mamy układ Motyla. Powinniśmy widzieć gdzieś tu gwiazdozbiór Orła nad nami…
Powinniśmy. Ale dlaczego nas oczy mylą? Ją lub mnie? Bo i ja mógłbym z całą pewnością siebie powiedzieć, że przecież tu leży Orzeł, a tam zaś swoje skrzydła rozpościera Sokół, obserwując Dziewicę i ścigającego ją Myśliwego. Nad tym wszystkim winien zaś wznosić się Ojciec.
I przysiągłbym, że właśnie to widzę, nie zaś niebo sprzed siedmiuset lat… jakkolwiek dziwaczna jest natura Pustkowi - być może właśnie to kolejna ich cecha?
Może właśnie to mieliśmy widzieć?

Tutaj bardzo wiele rzeczy jest złudnych, przyjacielu. Piękne dziewczę, spotkane w jednej z wiosek, bez trudu może przekształcić się w koszmarną strzygę, zaś apetyczne, smakowite jabłka, zerwane z przydrożnej jabłoni, mogą stać się zatrute w parę chwil po zerwaniu.
Czemuż więc gwiazdy miałyby być inne? Czemuż w ogóle miałbyś czelność sądzić, że jesteś aż tak ważny, aż tak istotny, by ktokolwiek - lub cokolwiek tak stałego jak przyroda - miało wpływać na twój osąd? Niebo nie zmieni się dla ciebie tylko dlatego, że ty dobrze znasz to miejsce, i wiesz, co powinieneś widzieć. Naiwny głupcze.


Gdy skończyłem mówić, dostrzegłem subtelny, delikatny uśmiech na twarzy kobiety. Na swój sposób było to niezwykłe.
- No kto by pomyślał, że tak znasz się na astronomii. Mnie uczono tylko tyle, bym umiała je odczytać i wrócić do domu... trochę musiało trwać zagłębianie się w te znaczenia i tym bardziej tak dokładna nauka starych gwiazdozbiorów... bardzo starych.. - kiedy tylko doszliśmy do dogodnego miejsca, kobieta wylała z wiadra zużytą już wodę, kierując swe kroki do studni. Zerknąłem w tamto miejsce; rano będzie z tego niezła ślizgawka. Po trosze kusiło mnie wylać wodę na schody, by ujrzeć Jeźdźców, wywijających orły po wyjściu z fortecy, acz była to już zbędna z mojej strony złośliwość.
A z drugiej strony, wizja obserwowania całej Kompanii, wywijającej orły na schodach i wpadających w śnieg, była nader kusząca. Rzadko pozwalałem sobie na żarty, szczególnie wobec moich własnych podwładnych; czemu więc by nie spróbować?
- Przemierzając te ziemie, drogi i ścieżki często nas łudzą i zwodzą na manowce - odrzekłem po dłuższej chwili. - A w tym świecie każde zwierzę, kwiat, czy inszy symbol jest ze sobą powiązany. Często zwierzęta są symbolami pewnych cech w świecie magii, alchemii czy przyrody. Po pewnym czasie, niejako odruchowo, dostrzegasz nawiązania. Motyl na przykład, który obecnie króluje na niebie, oznacza transformację i zmianę poprzez śmierć starego, nadejście nowego.
Nic sobie nie robiłem z tych utajonych szpileczek, które wbijała mi moja małżonka. Tylko pokręciłem głową do siebie, zanim wylałem wodę w tym samym miejscu, co Aira. I tak byliśmy wyjątkowo subtelni, bo ktoś po prostu wylał wodę przez okno. Szczęście, że byliśmy zbyt daleko, by zostać przywitani prysznicem po czyjejś kąpieli.
- Moja panno, tymi szpilkami do mojego wieku jedynie prosisz się o klapsa - spojrzałem wymownie. - Aczkolwiek gdybym teraz to zrobił, upuściłabyś najpewniej wiadro i wpadłoby do studni.
- Raczej wylądowałoby na twojej głowie... cóż, odruchy czasem są silniejsze od rozsądku... - odparła, zaś jej głos był zabarwiony lekkim, delikatnym rozbawieniem. Zaskakującym było widzieć ją… co najmniej flirtującą. Na swój sposób.
- Nie sądziłam, że jesteś tak przeczulony na swoim punkcie... przecież o gwiazdach mówiłam... - z tymi słowy dziewczyna sprawnie zawiesiła wiadro i spuściła je do studni. - A co oznacza Orzeł, o którym wspomniałeś?
- Właśnie dlatego tego nie zrobiłem, choćby mnie bardzo kusiło. Wolałbym nie wylądować w studni - mruknąłem. Gdy wiadro się napełniło, zacząłem ciągnąć łańcuch. Było to ciężkie, bowiem lód zmroził dość szybko cały mechanizm. Mógłbym przysiąc, że tutaj wszystko zastygało i zamarzało bardzo szybko, jak gdyby zima pragnęła objąć swoimi ramionami dosłownie wszystko; od drzewa, gałązki, po liść, sznur czy metal.
- Słuszna decyzja... wyciągnięcie cię z tej studni byłoby nie lada wyzwaniem - stwierdziła dziewczyna, patrząc w głąb studni.
- Jakoś ku temu nie mam żadnych wątpliwości - przyznałem, zerkając tam również. - A o gwiazdach mówiłaś… o bardzo starych gwiazdach - podkreśliłem, wracając do tematu, zanim moje myśli powędrowały gdzieś indziej. Przypominałem sobie pomału starą, zakurzoną wiedzę. Wcześniej te rzeczy były dla mnie oczywiste… a teraz? Teraz i ja musiałem sięgnąć tu i ówdzie pamięcią. - Orzeł jest symbolem siły, przywództwa i wizjonerstwa. Sygnalizuje nowy początek, wytrzymałość i odporność w trudnych, złych momentach. Orzeł daje ci wolność... daje ci odwagę, by patrzeć w przyszłość. Jak mawiają Sokolnicy... "Przywołaj orła, gdy masz zamiar podjąć wyzwanie, ogromną zmianę życia lub twórcze przedsięwzięcie" - ponury grymas pojawił się na moich ustach.
Czyż tak nie było? Gdy możni High Hallacku prosili o pomoc Jeźdźców, wezwali orła. Mnie. Wysłali w niebo ognistą strzałę, by ta została przez nas zauważona; zapalili ognie, wskazując nam drogę do miejsca spotkania. Zaś gdy oni sami przybyli, ja już tam czekałem.

- Są też powiązane ze śmiercią, magią i duchowością. Oznaczają nową podróż, nową ścieżkę. Osobiście sądzę, że to dość ironiczne, że drapieżnik, polujący umysłem, każe nam słuchać naszego serca, nie polegając zanadto na logice.
- To ty wspomniałeś o Konstelacji Węża sprzed siedmiuset lat.. wiem, krótko żyję i przy natłoku spraw bieżących nie miałam czasu spojrzeć na te gwiazdy ze stu lat wstecz, a ty po moim opisie dopasowałeś konstelację do tak dawnego gwiazdozbioru... to po prostu dość zaskakujące - wyjaśniła moja płomiennowłosa małżonka, szczelniej owijając się płaszczem. - A koń? Ma swoje znaczenie i miejsce na nieboskłonie? Stale nam towarzyszą... ciekawi mnie co symbolizują.
Po chwili tylko westchnąłem.
- Nic ci nie ucieknie. Tak czy inaczej, wpatrując się w gwiazdy dostatecznie długo, i studiując mapy nieba, po czasie nie będzie tak trudno rozróżnić poszczególne układy.
Wyciągnąłem wiadro; zerknąłem kontrolnie na łańcuch.
- Oby nie przymarzło. Możesz wrócić, pani, i ogrzać się - dodałem, widząc jak dziewczyna ciaśniej otula się płaszczem. - Tylko przypnij mi wiadro i idź. A koń jest znany ze swojej siły, mocy, odporności... reprezentują wszystko to, czego ty szukasz. Wytrzymałość, mądrość, swoboda, dzikość, intelekt, lojalność... i tak dalej. Pod względem duchowym koń symbolizuje energię seksualną i życiową. Chociaż to, co interesujące to to, że może również reprezentować śmierć, zniszczenie i, ogólnie, najciemniejsze ludzkie instynkty. Co jest zresztą dość interesujące w kontekście tego, że jego znakiem jest nowy początek, podróż i niezależność. Osoby urodzone w roku Konia mają często właśnie pociąg do nieznanego. W jakim roku się urodziłaś?
Obserwowałem, jak dziewczyna posyła mi lekki uśmiech, zanim skupiła się na mocowaniu wiadra; przymrużyłem oczy, otrząsając głowę. Płatki śniegu oblepiały nas mocniej, przytulając się do rzęs.
- Czyli szukam seksu, przygody i śmierci? Ty to potrafisz podsumować kobietę... - widziałem, z jak wielką uwagą mnie słuchała, jak i to, że nie potrafiła ukryć swojego rozbawienia. - Nie wiem, jaki rok panował dwadzieścia wiosen temu, moja rodzina nie przywiązywała do tego wagi, a więc i ja nie szukałam tej informacji.
- A nie pasuje ta interpretacja? - zapytałem z przebiegłym uśmiechem, zanim pokiwałem głową. Wspomnieniami wróciłem do czasów sprzed dwudziestu lat.
- Rok Tygrysa. Nawet pasuje. - stwierdziłem, spuszczając wiadro w dół.
- Śmierci nie szukam.. - odparła krótko. Słysząc nazwę odpowiadającego jej roku uniosła lekko brew; widziałem, jak bardzo zaintrygowana była.
- No chyba sobie żartujesz, nie odejdę bez rozwinięcia - mimo, iż śnieg osadzał się na niej grubym puchem, zaś wiatr próbował szarpnąć jej szaty, dziewczyna stała twardo, nadal dumna; zdałoby się, że nic nie zdołałoby złamać jej uporu i ciekawości. I to sprawiło, że zaśmiałem się ledwie słyszalnie pod nosem, widząc jej upartość. Chociaż marzła, ciekawość była w niej silniejsza.
- Opowiem ci, gdy wrócę do komnaty - odparłem, ciągnąc wiadro. - Idźże, nie chcę, żebyś dostała zapalenia płuc. Ten czas możesz wykorzystać na przemyślenie, co jeszcze chciałabyś usłyszeć.
W pewien sposób podobała mi się jej ciekawość, to, jak chłonęła wiedzę o tym świecie. Na pozór była twarda, stojąca mocno nogami na ziemi, a jednak jednocześnie w jakiś sposób interesował ją inny świat. Magiczny, niezwykły, opierający się tylko na interpretacjach i symbolach.
Zaskakiwała mnie w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Młodość zwykle odrzucała podobne historie, uznając je za bzdurne bajędy i opowiastki, przynajmniej dopóki, dopóty sama się z nimi nie stykała osobiście; jednak mało kto interesował się innym - obcym - światem na tyle, by pragnąć tę wiedzę zdobyć lub ją poszerzyć, bez konieczności spotkania się z choćby jednym z tych bytów na żywo.
Błogosławieni ci, co nie zobaczyli, a uwierzyli lub chociażby wysłuchali.
Odprowadziłem ją spojrzeniem, zanim skupiłem się na swoim zadaniu.

Gdy wróciłem do ciepłego, przyjemnie ogrzanego przez płomienie i wodę pomieszczenia, od razu dostrzegłem moją małżonkę, usadowioną przodem do płomieni. Na moment zatrzymałem się, patrząc na nią; na płomień jej włosów, tak idealnie współgrający z rudością ognia. Mógłbym nawet rzec, że jest ucieleśnieniem tego, co widziałem przed nią; tego, co tańczyło właśnie w jej oczach.
Podszedłem bliżej, po cichu; cisza i spokój, panujący w pomieszczeniu, tym bardziej rozluźniały i wprowadzały spokojną atmosferę. Jedynie stuknąłem wiaderkiem, by dać jej do zrozumienia, że tu jestem, ale jej nie spłoszyć; opuszkami palców musnąłem delikatnie jej obojczyk, ramię, zanim sięgnąłem po stołek i usiadłem obok.
Też lubiłem patrzyć w ogień. Nie potrafiłem co prawda czytać z niego tak, jak Halse; do mnie płomienie nie mówiły. Jednak było w tym widowisku coś kojącego; widok strzelających w górę niepokornych iskier budził we mnie dziwacznego rodzaju tęsknotę czy melancholię.
Ciszy jeszcze nie przerywałem... po co?
Kobieta również siedziała w ciszy i skupieniu, obserwując spektakl gorejącego żywiołu. Obserwowałem ją dyskretnie; oplotła ramionami swoje kolana, by się na nich oprzeć. Nie drgnęła kiedy dotknąłem jej ramienia, tylko krótko na mnie spojrzała, nim uśmiechnęła się nikle pod nosem i powróciła do obserwacji tańczących iskier. Nie odezwała się ani słowem; ja również. Cieszyłem się tą ciszą i kojącym spokojem, po raz pierwszy od dłuższego czasu nie słysząc świstu wiatru w moich uszach, szmeru opadającego śniegu czy też tętentu kopyt. Zamiast tego towarzyszyło mi coś zupełnie innego… trzaskające skry, pękające pod naporem płomieni drewno i cichy, ledwie dosłyszalny szelest opadającego pyłu i popiołu, stanowiły idealne uzupełnienie tego wieczoru.
- Zabawne. Sądziłem, że ty pierwsza przerwiesz ciszę - odezwałem się po dłuższym czasie milczenia. Cóż, byłem cierpliwy. Jedynie dorzuciłem jeszcze drwa; spojrzałem na nią. Nie pozwalałem sobie póki co na śmielsze gesty, szczególnie widząc jej obronną pozycję. - Ewentualnie, jeśli chcesz, możemy milczeć przez część tego wieczoru.
- Powiedziałeś, że opowiesz mi o roku tygrysa jak wrócisz... nie czuję potrzeby ponaglania cię... jak na razie wierzę w twoją słowność... - odparła spokojnie, tylko przy końcu wypowiedzi na mnie spoglądając. Jej ton był zdecydowanie łagodniejszy i cichszy, jakby obawiała się spłoszenia płomieni.
Tylko pokiwałem do siebie głową, wyłapując na koniec jej spojrzenie. Sam pochyliłem się na taborecie, łokcie opierając o kolana, zaś dłonie splatając.
- Mówi się, że osoby urodzone w określonych rocznikach dzielą cechy zwierzęcia, które mu patronuje. Urodziłaś się w Roku Ognistego Tygrysa... hm. - na moment błysk rozbawienia pojawił się w moich oczach. Nietrudno było znaleźć ironię w tym wszystkim. - Tygrys ma dwojaki odbiór. Z jednej strony jest nieprzewidywalny, impulsywny, uczuciowy i lubi się dzielić - kontynuowałem spokojnie, głosem niewiele głośniejszym od trzasku płomieni. Nie śmiałbym zresztą przerywać tej zacisznej atmosfery, mówiąc głośniej. Płomienie zdawały się migotać tym żwawiej, im bardziej mówiłem, jak gdyby same też były zaciekawione tą opowieścią.
- Według mieszkańców bardzo odległych ziem na wschodzie, oznacza też szybkość, potęgę, nieokiełznaną dzikość, ale też odwagę i ochronę, jest też dla nich znakiem nieśmiertelności. Bowiem według ich wierzeń tygrys przezwycięża śmierć, a przecież oznacza to nieśmiertelność, prawda? - na mojej twarzy pojawił się - pierwszy raz od dawna - szczery, acz bardzo ironiczny uśmiech. - Tygrys oznacza też nieprzewidywalność wydarzeń w naszym życiu. Wszakże te stworzenia są nieprzewidywalne, jak już mówiłem - ciągnąłem spokojnie. - Ma też łatwe wahania nastrojów, w tego słowa znaczeniu, że symbolizuje radykalną zmianę. Od radości po strach... od spokoju po gniew.
Wydawało mi się to doskonałą ironią losu; wszakże nie miałem już duszy po jednym z nieudanych rytuałów magii śmierci, a jednocześnie byłem nadal żyjący, choć nie żywy; zaś moja żona należała do całkowicie innego świata, bardziej przyziemnego, pełnego siły witalności. A jej znakiem był tygrys, przezwyciężający śmierć.
Cóż mogło to oznaczać? Że przy jej pomocy przełamię swój los, swoją klątwę? Wszakże moje życie donikąd miało wieść; jakiekolwiek ścieżki prowadziły już do świata, zwanego “nigdzie”. Mogłem dokonywać kolejnych wyborów, coraz to bardziej poważniejszych i skomplikowanych, a jednak wszystkie wiodły do jednego punktu; punktu, w którym i tak to nie miało już żadnego znaczenia. Szedłem bez celu, idąc przed siebie, jak ślepiec we mgle, jak głupiec w śnieżycy.
Widziałem znów, po raz wtóry, jej delikatny, łagodny uśmiech, a niekiedy i wznoszące się nieco wyżej kąciki ust. W końcu znów obdarowała mnie szczerym, niewymuszonym uśmiechem, który przydawał jej urody.
- Jakbym miała przed sobą księgę astronomiczną... albo jakąś wróżbiarską… - poprawiła swoje włosy zgarniając je na jedno ramię, odsłaniając gładki obojczyk. W świetle ognia blizny połyskiwały delikatną perłą, bieląc skórę jak gdyby lekkimi ząbkami, skubnięciami.
- A ty? Jaki Rok i jakie zwierzę przypisane jest tobie? - w szmaragdowych oczach odbijały się iskry płomieni, które skutecznie podreślały te jej własne. Jej spojrzenie nie było nachalne, przewiercające się przez człowieka, a spokojne i lekko zaciekawione, co, jak na moją małżonkę, było wyjątkowo zaskakujące.
Ale Airanna mnie zaskakiwała cały dzisiejszy wieczór. Począwszy od kłótni, która zdawała mi się już standardem, po jej niezwykłą ciekawość obecnie. Po raz pierwszy rozmawialiśmy normalnie, jak gdyby nic się nie stało. Ja też zresztą się starałem; ta cierpliwość była niezwykłym przejawem dobrej woli z mojej strony, bowiem niegdyś nie przejmowałbym się tym wcale, zamiast tego ignorując małżonkę.
Chyba się starzałem.
- Urodziłem się w roku Sokoła, w miesiącu Zimowych Burz - odrzekłem, spoglądając w płomień. - W Ismirali panuje wieczna zima... na wasze to będzie drugi miesiąc w roku. Trochę inaczej nazywamy te miesiące.
Na moment się zamyśliłem.
- Sokół jest znakiem siły i odwagi, ale jednocześnie ochrony. Według Sokolników, którzy trudzą się hodowaniem tychże, sokół chroni ludzi przed złymi intencjami, ale jednocześnie sam w sobie jest omenem niebezpieczeństwa. Niegdyś osoby, noszące znak sokoła, czy choćby jego imię, oznaczały kogoś, kto nie przejmuje się nieistotnymi rzeczami w życiu. Natomiast dla innych sokół, jako zwierzę, żywiące się innymi tylko po to, by przetrwać, jest symbolem zła i nieczystości, ale także przemiany ze złego w dobre. Sokół w tym aspekcie oznacza pragnienie ucieczki z okowów tego, co go trzyma; pragnie być wolny i uwolnić się, także duchowo. Ludzie spod jego znaku mają duże oczekiwania wobec siebie, innych i całego swojego życia. Są filozofami, ciekawymi otoczenia, poniekąd można powiedzieć, że stanowią żywą kronikę wiedzy o świecie.
Znów umilkłem, obserwując płomienie.
- Piraci z Sulkaru wierzą zaś, że jest duchem, podróżującym między światem żywych i umarłych; niesie wiadomości z obu stron. Należy uważać na niego, nie tylko jako wysłannika mroku, ale także tego, który milczy; ten, który nie rzeknie słowa, gdy jest zraniony, pewnego dnia zaatakuje cię z ciemności. Chociaż należy przyznać, że nie jest aż tak kojarzony ze złem lub ciemnością jak kruk, bądź wrona, niezaprzeczalnie potrafi stanowić zagrożenie.
- A więc przed czym uciekasz? - kobieta z uwagą wysłuchała całości.
Pytanie mnie zaskoczyło; zaraz pokiwałem w zamyśleniu.
- Nie wiem. Może przed koszmarami, które mogą się spełnić.
Musiałem się zastanowić. Nigdy nie wracałem do tego myślami. To nigdy nie wydawało mi się szczególnie ważne. Przyjmowałem to wszystko jako coś bardzo oczywistego. Rzeczy były rzeczami. Klątwy były klątwami. Błogosławieństwa były błogosławieństwami.[/i]
- Jednocześnie moim koszmarem jest To-Co-Przemierza-Szczyty - odrzekłem w zamyśleniu, drapiąc się po brodzie. - Nie żałuję niczego, co kiedykolwiek zrobiłem, ponieważ zawsze w danym momencie życia podejmowałem takie decyzje, jakie wydawały mi się najbardziej słuszne... większość z nich nie była dobra dla tych ludzi, których przyszło mi spotkać. To-Co-Przemierza-Szczyty, pani...
Odetchnąłem, biorąc głęboki wdech. Pora na trochę historii.
- To-Co-Przemierza-Szczyty jest odwieczną pogonią za zagubionym dziewczęciem, które po dziś dzień przed swoimi oprawcami musi uciekać - zacząłem tonem, jak gdybym opowiadał jej bajędę przy ognisku. - Niegdyś była to panna z krwi i kości, na którą tamtejszy lord podjął polowanie przy pomocy swojej sfory. Podczas ucieczki błagała boginię Gunnorę o pomoc; pani była jej łaskawa i wysłuchała jej modłów, choć może niekoniecznie w taki sposób, w jaki panna by chciała. Zarówno ona, jak i piekielna sfora zostali zaklęci w czasie i przestrzeni, uciekając przez wieczność.
Znów splotłem dłonie, nie kryjąc zamyślenia.
- Wielu Zwierzołaków o czarnych sercach i czarnych dłoniach po śmierci, nie mogąc znaleźć w sobie ni żalu, ni skruchy, znalazło się w tamtejszych szeregach; równie wielu śmiałków, przemierzających skraje High Hallacku, Pustkowi i Arvonu opowiadało, że słyszy z tamtejszych wzgórz i pasm górskich okrutny śmiech, tętent kopyt i brzęk ostróg oraz szczekanie psów myśliwskich. To-Co-Przemierza-Szczyty nie umiera, lecz trwa w pogoni na wieki wieków. Nie żałuje i nie błaga o wybaczenie, w swoich zbrodniach i występkach upatrując słusznych czynów. Mówi się, że ten, kto wejdzie w tę dziką sforę, zostanie sam tam wciągnięty i sam stanie się zwierzyną. Nie, żeby mnie to czekało... nie, to ja podjąłbym polowanie.
Odwróciłem głowę ku niej.
- Mimo, że nie wydaje się to karą, To-Co-Przemierza-Szczyty jest przeklęte na zawsze, pani. Nie wiem, czy to jest właściwa odpowiedź na twoje pytanie, bo sam jeszcze szukam odpowiedzi. Zaś To-Co-Przemierza-Szczyty zdecydowanie jest tym, co może się spełnić w mojej przyszłości.
Jest tym, co może się spełnić, a nad czym nie masz kontroli. I masz pełną świadomość tego faktu.
Boisz się nieuchronnego i nieuniknionego; boisz się tego, na co nie masz wpływu i gdzie nie możesz dyktować swoich warunków. Boisz się być słaby…

Widziałem jej wzrok, skupiony na mnie; a kiedy skończyłem, jej spojrzenie znów powróciło na gorejący ogień.
- Odpowiedź jest odpowiedzią, nie mnie ją oceniać, ja jedynie słucham... - odpowiedziała. Po tym wszystkim podniosła się niespiesznie, woda w kociołku zaczynała już bulgotać.
- Słuszna uwaga - przyznałem, zanim również się podniosłem, by wodę z balii wylać. Po jakimś czasie wróciłem do mojej małżonki.
- Opowiedz mi coś o High Hallacku... jeśli, oczywiście, czujesz się na siłach to zrobić. Cokolwiek. Swoje ulubione wspomnienie, miejsce - rzuciłem, sięgając po kociołek. Upatrywałem to jako moje naturalne zadanie; byłem przecież, z nas dwojga, silniejszy. Zerknąłem na żonkę, która na nowo siadła przed ogniem.
- Lasy... High Hallacku są piękne lasy, gęste, bujne, zielone, o wysokich drzewach pnących się jakby do samego nieba. Wspaniale się po nich wspina... jest to miejsce proste niczym budowa cepa, który reprezentuję zdecydowaną większość tamtejszej ludności... - mówiła z łagodnym uśmiechem; na samo jej wspomnienie również czułem zapach koron drzew, żywicy z ułamanych gałęzi czy mchu porastajacego pnie. High Hallack był szczególny… miał ten prosty, skromny urok w sobie. Nie był Karstenem, klejnotem pustyń; tutaj powietrze smakowało rześko, nie zaś piaskiem czy solą, jak w Sulkarze. Tu nie panowała obca oku żółć i pomarańcz, przemieszana z brązem pustyni, czy turkusowy błękit morza i ciemny wiśniowy kolor drewna pirackich okrętów. Hallack był bliski wspomnieniom mojego własnego domu… i przez to mniej obcy.
- To z nimi mam najwięcej wspomnień... nie byłam panną siedzącą w dworku przy herbatce i nauce dziergania... do którego macocha zmuszała mnie ilekroć zastała mnie w dworze... - zaśmiała się krótko i poprawiła włosy, które od gorąca już prawie zaczynały schnąć.
- Po prawdzie mówiąc, prędzej wyobrażałbym sobie ciebie, próbującą zakłuć szydełkiem macochę... - pokiwałem głową, zanim zająłem się kociołkiem. Po tym zasiadłem znów na swoim taborecie. Teraz to ja zamieniłem się w słuch.
- Ile ja razy się przed tym powstrzymałam to nie zliczę... - odparła lekko rozbawiona, a jednak jakby zmęczona tym wspomnieniem.
- Lekko z nią nie miałam, jednak skoro dawała ojcu szczęście, to nie śmiałabym tego psuć…
- Nie zawsze to, co innym daje szczęście, daje je nam - przyznałem. - Widzę, że jesteś zmęczona, pani, nie powinienem pytać. Aczkolwiek jedna rzecz mnie intryguje...
Z tymi słowy wstałem, słysząc pukanie. Służki przyniosły lekką strawę. Odebrałem tacę od wyraźnie przelęknionego dziewczęcia; przysiągłbym, że na dnie jej źrenic widziałem wystraszone, przerażone małe zwierzątko, niby chomik czy nornica wciskające się w swoją norę, tym głębiej, im głębiej próbowały sięgnąć ich rozedrgane nosy psów myśliwskich czy pazury kotów.
- Powinnaś coś zjeść, pani. - na sam zapach mięsiwa zrobiłem się głodny. Potwornie głodny. Po prawdzie, miałem wrażenie, że nie jadłem już kilka dni. Podałem jej kielich wina z tacy, zanim postawiłem tacę na swoim dotychczasowym taborecie i usiadłem obok. Przyjąłem jej uśmiech w podziękowaniu; po tym jej wzrok powędrował na kielich, jak gdyby podziwiając głęboką, czerwoną barwę wina.
- Jeśli nie biegam i nie krzyczę, to muszę być od razu zmęczona? - spojrzała na mnie kątem oka.
- Chcesz prawdziwej odpowiedzi? - lekko parsknąłem. Miałem dobry nastrój, wyjątkowo, co zresztą było widać. - Intryguje mnie, jak ty oczekiwałaś, że będzie wyglądało twoje życie.
- Oczekiwałam? Czy jak miało wyglądać zanim poproszono was o pomoc? Będąc kobietą trzeba przywyknąć do tego, że nasze oczekiwania są niczym w porównaniu z postawionymi przed nami wymaganiami... - widziałem, że moje pytanie wyraźnie ją zaskoczyło i naprawdę musiała by się nad nim zastanowić. Cóż, to podobnie jak ja nad jej pytaniem o to, przed czym sam uciekam.
Przy czym nadal miałem świadomość, że odpowiedź nie była do końca prawidłowa. Czy była kłamstwem? W zasadzie - nie. Była przecież to najlepsza odpowiedź, na jaką mnie było obecnie stać i jakiej mogłem jej udzielić.
- W zasadzie... możesz uznać, że zadałem oba pytania - spojrzałem na nią. - Bowiem wymagań macie rzeczywiście sporo, trudno zaprzeczyć. Chociaż trudno mi sobie wyobrazić, co może być trudnego w spełnianiu roli pani domu, zwłaszcza będąc arystokratką. - pewnie jej się narażałem tymi komentarzami. Ale któż wie? To był dobry moment; szczerość, taka jak nasza tu i teraz, należało cenić.
- Nie jestem zbyt obiektywna do oceny czy było mi łatwo czy nie. Żyję, więc jakiś sukces to jest... - odparła spokojnie kobieta. Upiła łyk wina i cicho mlasnęła delektując się jego smakiem.
- Moje oczekiwania? Oddanie tytułu i święty spokój, koń, plecak, ja i las... wiem, że brzmię jak wariatka, jednak w ogrodach i lasach czułam się bezpieczniej niż we własnym domu... a wymagania wobec mnie... stawiał je ojciec, nie winię go, ale był trochę zbyt uparty, przez co bardzo zalazł za skórę reszcie rodziny. Jestem jego pierworodną, chyba pierwszą kobietą od - hmmm - nie zliczę, ilu pokoleń. Zawsze rodzili się mężczyźni, a ich zadaniem było przejęcie pieczy nad rodem. Pełne wyszkolenie w wojaczce, wzięcie żony, spłodzenie następcy standardowa historyjka. Jednak kiedy rodzi ci się córka, a małżonka umiera przy porodzie robi się problem... - przerwała na chwilę, by zwilżyć usta winem.
- Ku czci zmarłej żony postanowił chować mnie zgodnie z tradycjami. A że był uparty i konsekwentny to w wieku czterech lat już siedziałam w siodle... - uśmiechnęła się na to wspomnienie - Był niecierpliwy i wymagający... ale wiele mnie nauczył. Więc to nie tak, że pragnę dorównać mężczyznom, ode mnie wymagano bycia od nich lepszą... musiał w końcu stale udowadniać, że nie popełnił błędu, a ja nie mogłam go zawieść... - skupiła spojrzenie na płomieniach. Nie przerywałem jej; zamiast tego wsłuchałem się w jej łagodny, spokojny głos.
- Plus był taki, że mogłam sama wybrać sobie małżonka... - zaśmiała się.
Słuchałem jej z wyraźnym zainteresowaniem; zazwyczaj interesowały i fascynowały mnie dworskie panienki, które z racji charakteru były uległe i usłużne. Moja żonka zdecydowanie do takich nie należała, co do tego nie miałem złudzeń. A jednak powoli, pomału, zdobywała moje zainteresowanie, niezależnie od tego czy chciała tego, czy nie.
- Życie w siodle ma pewien urok - odrzekłem wreszcie. - Prowadzę tę kompanię od lat. Nie zliczę, ile razy szło mi wieść ich wszystkich do bram. Oczywiście, gdybym pewnie się zastanowił, może złożył wyrazy skruchy... to pewnie i bym został wpuszczony do Arvonu wraz z innymi - ciągnąłem spokojnie. - Ale nigdy mi to nie przyszło na myśl. Nigdy nie tęskniłem do osiadłego życia, mógłbym na stałe żyć tylko w jednym miejscu, więc domyślam się, że mógłbym zrozumieć twoje odczucia.
Nie, żeby mi na tym zależało, ale jednocześnie przyjemnie było widzieć pannę, z którą zgadzałem się chociaż w jednej rzeczy.
- Odnośnie ojca… właśnie. Wymagał od ciebie nawet aż za wiele, tyle, że tak jak mówiłem... - lekko zamieszałem kielich - zrobiłaś sobie z tego tarczę. Cały czas udowadniasz im, że jesteś lepsza. Czyż nie to ci wytknąłem jakiś czas temu?
Jak ten czas minął. Miałem wrażenie, że czas minął tak szybko, że wydarzenia sprzed paru godzin lub nawet minut wydawały się wydarzyć dni, lub nawet miesiące temu.
- Jednocześnie musisz też, pani, uważać by w tym pędzie do samodzielności i niezależności nie wykastrować swojego partnera... - lekki cień złośliwości przebrzmiał w moim głosie, nie byłem jednak niezadowolony czy rozeźlony. Nadal pamiętałem o jej nokaucie w balii. - Tutaj nie musisz nikomu niczego udowadniać.
Wgryzłem się w mięso; nie było przyrządzone tak doskonale jak w fortecy Horazona, ale dobre i to. Nie zamierzałem narzekać.
- To znamienne, że mimo tego, iż mogłaś wybrać sobie męża, i tak zdecydował się ciebie odesłać. To mi w tej całej układance nie pasuje. Wpływ macochy, jak sądzę?
- Nawet nie próbuję i nie chcę... - odrzekła. Kiwnąłem tylko. Mówiła o tym udowadnianiu o byciu lepszą od mężczyzn. - O to chodzi, może weszło mi to tak w krew? Nie wiem, jednak nie chcę się wyróżniać, nie chcę być już tą najlepszą, pragnęłam zostać zwykłym szarakiem... stąd sięgnęłam po szary płaszcz... nie pięknie zdobioną czerwień.. byłam tą presją już zmęczona... a próby usunięcia mnie robiły się coraz nachalniejsze... - widziałem, jak stopniowo coraz bardziej kobieta się rozluźniała, ulegając ciepłu kominka i spokojnej atmosferze. A może to wino jeszcze dołożyło swoje trzy grosze.
Uniosłem lekko brew, widząc jak przewróciła oczami z rozbawieniem, słysząc moje nawiązanie do kastracji partnera.
- Mogę cię zapewnić, że nie będę pchać się do pracy... - uśmiechnęła się szerzej i podniosła ponownie siadając i przeczesując włosy. Zapatrzyłem się mimowolnie na żywą czerwień, tym bardziej podkreśloną złocistym blaskiem płynącym z kominka.
- I wybrałam nawet dwukrotnie jakby nie patrzeć... - spojrzała znacząco na płaszcz, po który sama te kilka dni temu sięgnęła.
- Ojciec chciał walczyć, ale sam wojny by nie wygrał, musieli się zgłosić po pomoc do was. Był temu wszystkiemu przeciwny, był zły na tych tchórzy... jednak macocha zgłosiła mnie bez jego wiedzy, a kiedy już doszło do zawarcia umowy... - zamyśliła się chwilę - Nie pozwolono mi stanąć w obronie ziem, więc chociaż w ten sposób mogłam przyczynić się do ich ochrony. Ojciec ledwie to przyjął, ale wiedział, że jeśli podjęłam tę decyzję to jej nie zmieni, w końcu sam mnie tego całe życie uczył... - zapatrzyła się w swój kielich. - Więc miałeś rację, że jestem tu na własne życzenie... jednak nie dla "przygód", a by na coś się przydać... - z tymi słowy sięgnęła po kawałek mięsa i przepiła go winem.
- Więc wpadłaś po uszy - stwierdziłem spokojnie, reagując na wzmiankę o moim płaszczu. Oboje zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że Airanna jako żona dowódcy będzie cały czas pod presją; byłem świadom, że wielu spróbuje nią manipulować, wpływać na nią i jej zdanie i opinie, czy uczucia, by pośrednio wpłynąć na mnie. Na wzmiankę o próbach usunięcia jej z rodziny jedynie pokiwałem... ach, wojenki szlachty. A przecież ten temat nie był mi też obcy. Wszakże i ja byłem wyrzutkiem w swojej rodzinie.

Ectgow de Ismirala, syn lorda Sarratha i lady Godwyn, był Zwierzołakiem.
Zwierzołakiem. Wynaturzeniem. Czarną plamą na honorze rodziny. I ktoś taki miałby dziedziczyć? Cóż to za absurd. Trzeba go odesłać do Szarych wież.

- On nie może tam iść, jest przecież za młody! - rozedrgany głos lady Godwyn wibrował wśród oblodzonych murów. - On nie jest…
- Nie możemy go tu trzymać - surowy, stanowczy głos Sarratha przerwał jej w połowie zdania. - Widziałaś. Przemienił się. Prawie byłby go zabił w ataku szału. To nie był nasz syn, to było dzikie zwierzę. Nie możemy go kontrolować.
- To niczego nie zmienia!
- Nie zmienia? A gdyby nie było tam naszego sokolnika? Gdyby Lothar nie zareagował, nie opanował sytuacji i nie zabrał chłopaka do mądrej baby, nasz syn miałby krew na rękach. To mogłaś być ty. To mógł być Tariq.
- Będzie miał jej więcej, jeśli dołączy do Szarych Wież! Tam są sami mordercy i wyklęci, ludzie bez kompasu moralnego!
- To nie są ludzie. Na miłość boską, ogarnij się! - Sarrath, zwykle skory do gniewu, wyjątkowo szybko wybuchnął w furii. - Świat na jednym dzieciaku się nie kończy. Wychowamy drugiego na dziedzica. Szukasz problemu tam, gdzie go nie ma. Chcesz, to zrobię ci jeszcze kolejnego dzieciaka, tylko przestań jęczeć.
- Ludzie nie są tylko pionkami na twojej szachownicy, Sarrathu. Powinieneś o tym pamiętać - głos lady Godwyn, jak dotąd rozemocjonowany, z nagła ochłódł. Był niewiele cieplejszy od lodu, skrzącego się na szybach. - Ectgow już to wie. Isser i Tariq z czasem to zrozumieją. A z dniem, z którym odeślesz naszego syna do Szarych Wież, będzie dniem jego śmierci. Ty sam do tego swoją decyzją przyłożysz rękę. Teraz jest jeszcze naszym synem, nieważne czy jest Zwierzołakiem czy nie. Ale kiedy przywdzieje płaszcz Kompanii, wszelkie ludzkie cechy w nim zostaną zatracone. Spójrz tylko na te bandy Jeźdźców. Ostatnio splądrowali wioskę…
- I zostali za to wyrzuceni. Wrócą, kiedy ty już będziesz gniła w grobie. Nie manipuluj faktami, by mnie przekonać - twardy głos Sarratha stał się jeszcze bardziej stanowczy. - Oni są, byli i zawsze będą wyrzutkami, czy tego chcą czy nie. Sami na to pracują, nieważne jak krytycznie społeczeństwo ich odbiera. Sami pracują na swoje niechlubne imię - po głośnym trzasku zapadła cisza. W ścianach Ismirali hulał jedynie wiatr. Nikt nie śmiał przerywać ciszy, poza wichrem i ogniem, trzaskającym w kominku.


A przecież byłem najstarszym bratem, byłem wychowywany na dziedzica rodu… nie, żebym o tym marzył, czy tęsknił za tamtym życiem; jednak rozumiałem, że uczucie bycia niepotrzebnym elementem w całej układance, czy wręcz niemile widzianym, mogło być nader bolesne.
- Ja dzisiaj też nie będę się brać do pracy - skwitowałem. Spojrzałem na płaszcz. Stary, wytarty, wypłowiały od słońca. A jednak na żaden inny bym go nie zamienił. To on perfekcyjnie oddawał to, kim byłem i pod tym względem nie zaskakiwało mnie, że Airanna dała się nabrać. Rzeczywiście czerwienie i złoto, czy podbijane kamieniami szlachetnymi bądź futrem płaszcze sugerowały wyższą rangę niż to, co przedstawiał mój płaszcz.
Ale dla mnie przedmioty były tylko przedmiotami. Miecz był mieczem. Płaszcz był płaszczem. Przydawanie im dodatkowych walorów lub atrybutów było dls mnie bezcelowe.
- Niezwykłe jest to poczucie obowiązkowości, ale muszę przyznać, że jest to cecha, która mi się podoba - przyznałem, zgarniając sobie trochę chleba. - Nie myślałaś kiedyś o powrocie do domu i zgłoszenia roszczeń?
- Na to wychodzi.. - odparła jedynie biorąc kolejny kęs.
- Więc kociołek z wodą sam się przeniesie do balii? - spojrzała na mnie z lekkim rozbawieniem, ale w jej głosie nie było złośliwości, nie tym razem. Ponownie sięgnęła po kawałek strawy.
- Zaraz - odpowiedziałem, unosząc dłoń z kielichem. - Przepiję i wezmę.
Zerknąłem na tacę; jedzenie, choć nie najpierwszej jakości, nie było złe, a było go za to wystarczająco dużo. Po upiciu sążnistego łyka wina wytarłem dłonie i wstałem, by przelać i ten kociołek do balii.
Dostrzegłem jedynie kontrolne zerknięcie kątem oka, jak gdyby dziewczyna zastanawiała się, co z tą wodą zrobię, lub jak zareaguję; poprawiła włosy i skinęła wpierw głową jakby w niemej podzięce.
- Dziękuję panie za te słowa… czy myślałam? Oczywiście.. jednak nie chciałabym tego... owszem, gdyby nie wojna, objęłabym tę rolę… - zaczęła, wyraźnie próbując jakoś ubrać swoje myśli w słowa. Nie przerywałem; ciszę i wahanie przerywał jedynie szmer wlewanej do balii wodu.
- Ojciec jakoś to przeboleje, a mój młodszy brat przejmie zadanie, wiem, że dobrze zajmie się domem, nie zamierzam odbierać mu tego tytułu. On zawsze był w porządku, to reszta rodziny starała się mnie pozbyć... powrót tam oznaczałby wieczną walkę... - poruszyła się i lekko odchyliła do tyłu, by unieść krawędź koszuli, ukazując skrawek brzucha i lewy bok, na którym znajdowała się jedna z blizn.
- Pamiątka po najskuteczniejszym najemniku na mnie najętym... brawa dla macoszki... jednak jej zamiary nie były odosobnionym przypadkiem... - poprawiła na nowo ubranie i siadła jak wcześniej. Jedynie zmarszczyłem brwi, nie komentując tego jeszcze.
Tylko bok? Skuteczni najemnicy w tym High Hallacku. To nawet ja, podpalając stodołę z przypadku, byłem skuteczniejszy.
- W naszym dworze chciał mnie jedynie ojciec i brat... dlatego nie lubiłam siedzieć w czterech ścianach... nie potrafię zbyt długo wytrzymać w jednym miejscu... - z tymi słowy kobieta dopiła resztę wina i odstawiła pusty kielich na krzesło, służące nam teraz za stolik.
- Powiedź mi coś o Jeźdźcach... słyszałam wiele opowiastek i legend, ale nie chciałam ich słuchać, te są zwykle przekoloryzowane nie chciałam sobie nimi zniekształcić waszego wizerunku. Wolę usłyszeć to od samego źródła... jak ty postrzegasz bycie Jeźdźcem? - zapytała nie odrywając ode mnie spojrzenia.

Ja zaś musiałem przyznać, że im bardziej jej słuchałem, tym bardziej rozumiałem jej podejście. Czyż odejście z honorem, z podniesioną głową, nie jest czymś lepszym niż odejście w hańbie i wstydzie? W tym świecie duma miała swoją cenę, ale była warta dużo więcej.
Prychnąłem tylko ledwie słyszalnie.
- Nie nazwałbym tego najemnika skutecznym - skwitowałem, odwracając głowę. Para buchnęła z balii, gdy wlałem tam wodę. Czułem, jak szaty lepią mi się do ciała. Jednak jednocześnie nadal wracałem myślami do jej słów, wspomnień o rodzinnym domu.
Nie potrafię zbyt długo wytrzymać w jednym miejscu…
- Zdaje się więc, że to ty uciekasz, nie ja, pani. Ściany to dla ciebie przypomnienie o dawnej udręce.
Słysząc pytanie o Jeźdźców, tylko pokiwałem do siebie. Wlałem znów wodę do kociołka, postawiłem go na ogniu i wróciłem na swoje miejsce, sięgając jeszcze po kolację. To, co zjadłem, nie zaspokoiło jeszcze mojego głodu całkowicie.
- Postrzegam to normalnie. Dla mnie to zwykła część życia. Wielu było takich, którzy próbowali nami manipulować, czy naszą naturą... czy to poprzez fałszywą życzliwość i dobro, czy to poprzez najpodlejsze czary...
Farmark.
To krótkie słowo sprawiło, że mimowolnie się wzdrygnąłem; miałem wrażenie, jakby powiedział to ktoś obcy, bądź jakaś inna część mojego umysłu, jak dotąd drzemiąca i uśpiona. Ta sama, która mówiła do mnie w lesie, namawiając mnie do popełnienia zbrodni; mój wzrok mimowolnie padł na miecz na stole. Czym prędzej go odwróciłem, znów wpatrując się w rozmigotany kominek. Jednak to nie ukoiło budzącego się pomału głodu, nieprzyjemnego mrowienia palców. Mimo to nadal byłem spokojny i zrelaksowany, pomimo tej drzemiącej w moim własnym umyśle grozy.
- Poza pewnymi zdolnościami, które czynią nas lepszymi wojownikami, czy też raczej najemnikami - w końcu walczymy za pieniądze lub to, co uznamy za warte handlu - to nic nie zmienia. Oczywiście, zawsze się znajdzie taki, co powie, że Jeźdźcy nie mają duszy, ale taki człowiek powie też to samo o zwierzętach.
- Miał po prostu dobrego cela... choć może i właśnie nie... - wtrąciła kobieta.
- Gdyby był skuteczny, już byś nie żyła. Miarą skuteczności najemnika mierzy się to, czy realizuje swoje zadania i ile o nim wiesz. - wgryzłem się w mięso. Tylko pokiwałem, nie mogąc nic powiedzieć, bo jakże to tak z pełnymi ustami mówić? Jednocześnie nadal czekałem na jej komentarz odnośnie uciekania przed problemami czy przeszłością - i nie zawiodłem się.
- To raczej komfort. W czterech ścianach łatwo nas zajść, na otwartej przestrzeni można być czujniejszym, obcemu trudniej podejść... - nie mogłem tego skwitować inaczej, jak jedynie kiwnięciem głowy; spojrzałem na nią ciekawie, przepijając obficie jadło winem.
- I wasza historia ma drugą stronę medalu... a ta wydaje mi się prawdziwszą, w niektórych z was więcej człowieka niż w większości możnych... - stwierdziła śmiało.
Zmarszczyłem brwi.
- Każda ma drugą stronę medalu.
I tak nie wszystko jej powiedziałem, czy też zamierzałem powiedzieć. Nie można było tego więc potraktować jako kłamstwo. Prawda, choćby nie do końca dopowiedziana, zawsze, koniec końców, była prawdą i nic tego nie mogło zmienić.
- Nie skacz tak szybko do konkluzji - podsumowałem tylko. - Bowiem i w każdej opowieści jest ziarno prawdy. Najskuteczniejsi kłamcy opowiadają kłamstwa tak, jakby były one rzeczywiste. - podniosłem się z miejsca. - Pójdę jeszcze po wodę, pani. Lepiej jej mieć na zapas, niż z rana czekać w kolejce.
- Rozumiem to, jednak nie macie w sobie jedynie czystego gniewu... - odparła, a na kolejne słowa jedynie skinęła głową.
- Weź trzy... zaraz podejdę i jedno odbiorę... - stwierdziła, bardzo powoli się podnosząc.
- To zależy od Jeźdźca i jego przeżyć. Osobiście znam jednego czy dwóch, przy których słowo "gniew" to za mało - stwierdziłem, zgarniając wiadra. - Być może ten, kto to opowiadał, ich spotkał. Szanse, że to kłamstwo, w tym wypadku wynosi 50%, jako że przy jednym by nie przeżył na pewno spotkania z jego... gniewem - krótki uśmieszek zaigrał mi na ustach.
- Za chwilę wrócę, pani.

Z cichym westchnieniem wyszedłem na zewnątrz, chłonąc lodowate powietrze; grube płatki śniegu znów osadzały mi się na ustach i policzkach, niby lodowate pocałunki Ismirali. Mógłbym przysiąc, że sama pani śniegu i zimy przyszła przywitać się ze mną osobiście; mimo tego zdawałem sobie sprawę z faktu, że pogoda i tu, i tam była dokładnie taka sama. A jednocześnie wspomnienia jakoś nie mogły przestać idealizować tamtejszej natury; oszronionych, delikatnych gałązek, zatopionych w lodzie niby muchy w bursztynie; połyskujących gdzieniegdzie na dnie oblodzonych rzek okruszków złota, lśniących niby łuski węża. Przymknąłem oczy, przypominając sobie, jak delikatnie opadał na mnie pył śniegu spod przypadkowo strzepniętych gałązek tamtejszych brzóz i wierzb, czy chichot młodszego brata, Tariqa, który uwiesił się na jednej z gałęzi, by złośliwie strzepnąć na mnie lodowe iskry sypiące się z całego drzewa.
Wtedy dni były dobre, a czas zdawał się płynąć wolniej. W Ismirali zdawało się wręcz, że zastygał; zamarznięte minuty, skute mrozem, nie pędziły i nie gnały naprzód, lecz parły powoli, nieubłaganie, odmierzając czas od złocistego wschodu, po błękitny szczyt, aż do purpurowego zachodu daleko, daleko w dole.

Wróciłem z wiadrami dość szybko; a że to nie miało sensu? Kto by się przejmował. Zależało mi na tym, by rozprostować kości. Na mrozie zaś łatwo było ochłonąć i znów kontrolować swoje myśli, które w fortecy wydawały się być nadmiernie przytłumione, jak gdyby rozleniwione, zatopione w bursztynie ciepła i płomieni.
- Wielu jest Jeźdźców, w których kryje się gniew, gorycz, czy wręcz ból - nawiązałem do swoich ostatnich słów, które rzuciłem, zanim wyszedłem. Postawiłem ostatnie wiadro.
- Wielu zostało wygnanych niesłusznie. Nie wszyscy sobie z tym radzą. Inni zaś nie żałują. Nie ufaj jednak części z nich; niektórzy są podstępni jak węże.
- Ja rozumiem, spokojnie... tak jak z ludźmi, są lepsi i gorsi... chodzi mi po prostu, że nie ma jakiejś siły, która nakazuje wam być potworami, to wasze wybory i wasze decyzje... ulegacie emocjom jak każdy inny, a odnoszę wrażenie, że u was są one dynamiczniejsze, silniejsze... więc o tyle musi być wam trudniej je opanować... - wyjaśniła spokojnie moja małżonka, wpatrując się w ogień. Widać było wyraźnie, że to te tańczące płomyki były najlepszym, co ją uspokajało.
Nie ma jakiejś siły, która nakazuje wam być potworami? Ależ jest! To wasza własna natura. Pełna pogardy do samej siebie.
- A Zwierzoludzie, skąd to miano do was przywarło? Jesteś swym sokołem nie tylko symbolicznie? Bądź coś innego gra w twej duszy, panie? - dopytała, zerkając na mnie niekiedy. Skupiłem się na swoich rzeczach; porządkowałem stół i grzebałem po trosze w jukach.
- Tą siłą są emocje - odrzekłem po chwili namysłu. Podszedłem do kominka; kociołek bulgotał już leniwie.
- My... poprzez nasze talenty... mamy trochę więcej mocy, niż inni, ale jednocześnie jesteśmy bardziej podatni i słabi na inne rodzaje wpływów. Może niełatwo nas zmanipulować w ten dosłowny sposób, gierkami i dyplomacją - wyjaśniłem, zanim westchnąłem i odwróciłem głowę ku niej.
Nie wszystko jej mogłem powiedzieć.
- Nie jestem sokołem. To nie mój znak.

Nie powiedziałem nic o przemianach; już i tak w legendach musiała się o tym dowiedzieć, prawda?
- Więc pewnie orzeł, który widnieje na twym hełmie... - obróciła się aż w moją stronę, jak gdyby wymagając swoim przyszpilającym, przenikliwym spojrzeniem udzielenia jej odpowiedzi. Drgnąłem lekko pod naporem tego wzroku.
- To się zgadza - przyznałem obojętnym tonem głosu, ściągając kociołek z ognia i wlewając wodę do wanny. - Jedno musisz wiedzieć, pani... nawet jeśli jesteśmy zwyczajnymi ludźmi... nadal jesteśmy niebezpieczni. Nie ufaj nam. Bądź ostrożna, bądź blisko... ale nie ufaj nigdy tak do końca.
Kiedyś z tego względu trzymałem się z daleka od dziewcząt i nadal, mimo bliskości, był między nami dystans; teraz łatwiej przychodziło się kontrolować, im bardziej starszy byłem. A jednak słusznie rzekła Królowa Słońca; żadna z nich nie doznała czułości ni bliskości bardziej, niż to było konieczne. A jednak część z nich akceptowała te cechy, jak gdyby zdając sobie sprawę z faktu, że to była naturalna część mojego charakteru. I takie podejście, taką postawę doceniałem… mimo, że sam nie do końca mogłem im dać wszystkiego tego, czego pragnęły.
- Twoja kąpiel, pani.
- Czy ludzie czy Jeźdźcy, nie potrafię w pełni ufać, długo by to trwało, bardzo długo, bo nawet ktoś, kogo znałam latami, był w stanie zaatakować... z takiego więc założenia wychodzę, a twoje doświadczenie to dodatkowo potwierdza... - głos Airanny idealnie wtapiał się w płomienie. - Jednego jestem jednak pewna, że ani ty ze mną, ani ja z tobą nie będziemy mieć lekko... - z tymi słowami wstała, wyraźnie zachęcona wizją kąpieli. Kiedy woda z trzech wiader się zmieszała, uzyskała idealną temperaturę. Odwróciłem głowę, obserwując jak na próbę zamoczyła opuszki palców by się upewnić i naszykowała na nowo swe rzeczy.
- Bardzo słusznie, pani - oświadczyłem. Z tymi słowy wróciłem na swoje miejsce przed kominkiem. Do kąpieli dołączać nie zamierzałem, chyba żeby małżonka mnie zaprosiła - acz wielce w to wątpiłem. Nie, żeby mi na tym zresztą zależało.
- Nie będzie nam łatwo, ale to od ciebie zależy, jak chcesz, by to się skończyło - podkreśliłem spokojnie, sięgając po kielich. Nie wypiłem jeszcze wszystkiego i już żałowałem, że nie mamy więcej wina.
- Z jakiej rodziny pochodziła macocha? - intrygowało mnie to, mimo wszystko. Bądź co bądź, trochę kręciliśmy się po High Hallacku. Niekiedy widziałem panny z możnych rodów. - Podczas swoich wojaży wraz z całą Kompanią niekiedy zatrzymywaliśmy się na waszych ziemiach, więc szlachtę, chociaż odrobinę, kojarzę... a przynajmniej tych, którzy przeżyli.
Nadal ją obserwowałem; w milczeniu obrzuciłem spojrzeniem jej nagie ciało, gdy wchodziła do balii z suchą szmatką do otarcia ciała i kamieniem mydlanym w rękach. Mój wzrok prześlizgiwał się po niej powoli, wyzbyty pożądliwości; była piękna, lecz było to piękno płynące z młodości. Zdawałem sobie sprawę, że za lata jej ciało już się zestarzeje, biel skóry ściemnieje, zaś ramiona czy biust zwiotczeją, podobnie jak brzuch. Nie, żeby mi to wadziło czy przeszkadzało; wszakże z częścią kobiet przeżyłem całe ich życie, poczynając od obserwacji, jak rozkwitają w kwiecie swojej młodości, po dojrzewający wiek średni; widziałem też, jak pomału więdną i przekwitając, przekształcając się w eleganckie starsze kobiety. Starość też potrafiła być piękna na swój sposób, nawet jeśli ja sam nie ulegałem temu zjawisku równie łatwo.
- Co masz na myśli? - dopytała, zanim się zaśmiała. - Ona... wasz ulubiony de Clark to jej kuzyn...
Wyrwało mi się stłumione parsknięcie.
- Tego się spodziewałem - skwitowałem tylko. Nadal jej się przyglądałem; wszakże niegodzien byłbym zwać się mężczyzną, gdybym taki widok zignorował, a wszak byłem też estetą. Ceniłem sobie te widoki - a w Airannie wszystko, jak dotąd, wydawało mi się estetycznie doskonałe. Nawet perłowo połyskujące blizny, widoczne na jej ciele, były czymś, na czym z przyjemnością zawieszałem wzrok - oczywiście nie wpatrując się nachalnie, lecz dyskretnie.
- Może się zdarzyć, że podczas trasy możemy wrócić do Hallacku. Być może kiedyś ich spotkasz. A może nigdy - ostrzegłem dziewczynę, zanim wyjąłem z juk swoje karty. Lubiłem hazard, ale nie widziałem póki co nikogo, z kim można byłoby go uprawiać. Przeszedłbym się po kwaterach, ale znów - był to czas wolny dla moich ludzi. Pozostawało mi chyba tylko położyć sobie tarota, jak jakaś stara baba z zapadłej budy za straganem wędrownego kramarza.
- A w jaki sposób ma to ode mnie zależeć? - dopytała spokojnie. Choć oczy przymknęła, mój ruch sprawił, że powieki uchyliła. A widząc karty, ciekawsko do brzegu balii się skierowała, o krawędź opierając swoje dłonie i brodę na dłoniach.
- No proszę, tarot... po tobie raczej spodziewałabym się pokera... rozbieranego.. - uśmiechnęła się odrobinę złośliwie, jednak nie na tyle, by mnie mogło to urazić.
- A więc jesteś w stanie mi coś wywróżyć? - zapytała ciekawsko.
Uniosłem wzrok, wyraźnie wybity z rytmu.
- Chyba nikomu nie próbowałem kart stawiać - odrzekłem. - Prędzej właśnie można byłoby się po mnie spodziewać pokera rozbieranego, którego zresztą skądinąd bardzo lubię. Nie ma nic bardziej pociągającego od gry kart, blefu i spojrzeń, zanim przejdzie się do czegoś głębszego. A idę o zakład, że nie byłabyś w stanie mnie w to ograć - dodałem pewnym siebie tonem. Znałem wszakże swoje możliwości.
- Więc spróbujesz czy nie? Bo nie odpowiedziałeś - odparła krótko. A słysząc kolejne słowa, jej uśmiech się poszerzył, a w oku jakby coś błysnęło.
- Powiedźmy, że przyjmuję wyzwanie, jednak na co zagramy skoro już nawet cienia odzienia nie mam na sobie? - stwierdziła zaciekawiona.
- Nie podejmę się tego, natomiast chętnie zagram z tobą w pokera. Co prawda zakładać szat bym nie rekomendował, w końcu nie będą ci potrzebne - w moich oczach również pojawił się błysk, choć bardziej drapieżny.
- A co mogłoby być nagrodą... jak sądzisz, pani?
- Nagrodę wybierze zwycięzca.. - odparła siadając wygodniej przy brzegu balii.

Karty szemrały cicho, rzucane o powierzchnię mojego dotychczasowego taboretu; kielichy z winem leżały na podłodze. Oboje byliśmy skupieni na obserwacji - naszych własnych oczu, twarzy, ciał. Bo i nasze ciała też mówiły, niekiedy jak gdyby zdradzając zbyt wiele.
Ale właśnie dlatego lubiłem pokera. Wszystko mogło być doskonałym narzędziem. Spojrzenie, uśmiech, uszczypliwy komentarz czy choćby rozluźniona poza.
A temu wszystkiemu towarzyszyło przyjemne napięcie; czułem ciepło emocji, rozlewające się pomału po moim ciele, poczucie zaintrygowania, im dalej karty nas prowadziły, czy też - ciekawość.
Byłem zaintrygowany.
Czułem się jak pies myśliwski, który wpadł na trop zwierzyny; już-już byłbym dogonił króliczka. A kolejne zerknięcia kobiety tylko podbudowywały atmosferę.
W ostatniej rundzie rzuciłem swoje karty na stół, obserwując dziewczynę z pewnym siebie uśmiechem; zapatrzyłem się w jej jasne, zielone oczy, zabarwione żywy pomarańczem.
Czekałem.

Sofja
Posty: 38
Rejestracja: pn kwie 26, 2021 10:02 am

Hasten

Post autor: Sofja »

Hasten


Poza biciem jego serca, przez moment nie istniał dla niego żaden dźwięk. Jakikolwiek trzask, plusk, czy szmer. Zniknął jaskółczy szczebiot, zamilkł wewnętrzny głos i nawet padające z ust małżonki słowa, przycichły. Ginąc na granicy świadomości w starciu z tym odwiecznym rytmem. Już nie miarowym, czy spokojnym niczym tafla jeziora w słoneczny, bezwietrzny dzień. A równie rozegranym i gwałtownym, jak wzburzone morze. Spienione przez silny wiatr obijającymi się o brzeg falami. Z każdym swym kolejnym podmuchem coraz mocniej i dalej ślący je w głąb lądu. Każący im sięgać po więcej i zgarnąć ile zdołały.
Dokładnie tak, jak w tamtej chwili, dotyk i bliskość Yelleny robiły to z jego myślami i ciałem. Mimo jego starań, czy i zaskoczenia obrotem spraw. A nawet wbrew złożonej bogini obietnicy, skutecznie do reszty rozpalając w zwiadowcy, tlące się już pragnienie. Aż w końcu, za sprawą ostatniej, delikatnej pieszczoty, ledwie muśnięcia największej z jego blizn, nie pozostało nic poza prostą potrzebą i wyczekiwaniem jej spełnienia. Tak rychło mogącego nastąpić, za sprawą pocałunku. Krótkiej czułości, do której niewiasta sama dążyła. Nie kierując się żadnym nakazem, czy przymusem, lecz własną chęcią i wolą. I powoli, ziarno po ziarnie, calu po calu zbliżając swoje usta ku jego.

Niestety los nie dał im się spotkać. Za sprawą wyroków Pana swego, niespodziewanym hałasem oderwał małżonków od siebie. I jednym głośnym hukiem, równie łatwo, jak bańkę mydlaną, zniszczył tę magiczną chwilę, która dzielili. Zastępując ją momentem szoku, niepokoju i obaw, w którym odruchowo chcąc chronić swą żonę przed niebezpieczeństwem, Hasten próbował zasłonić ją własnym ciałem. Stając się jej żywą tarczą przed tym, co nadeszło. Przed intruzem, który wparował do zajmowanej przez nich komnaty, niczym drapieżnik atakujący ptasie gniazdo. Nawet jeśli w rzeczywistości ów nieproszony gość wcale żadnej napaści podjąć się nie zamierzał.

To jednak nie miało dla młodzika znaczenia. Podobnie jak tożsamość intruza. W tamtej chwili liczyło się bowiem dla Hastena jedynie bezpieczeństwo towarzyszącej mu ciemnowłosej. Jego żony. A tym samym i jak najszybsze wyrzucenie przybysza z komnaty. Zarówno ludzka, jak i ptasia strona Zwierzołaka były co do tego zgodne. A także gotowe podjąć się wszelkich dostępnych środków, aby tego dokonać.

Zamiast więc przyglądać się twarzy Wysłannika Losu (a może wręcz i samej Dians, pragnącej bronić cnoty swej córy) omiótł szybko spojrzeniem jego sylwetkę. W poszukiwaniu mogącej zagrażać jego partnerce broni. A gdy tej nie znalazł — powodu tego jakże nieoczekiwanego wtargnięcia do tej konkretnej komnaty. Czegokolwiek, co mogłoby szatynowi wytłumaczyć, czemuż to właśnie akurat jemu inny Jeździec postanowił zakłócić spokój.

Ku swemu zdziwieniu, a jednocześnie i narastającej złości i irytacji, wystarczyło mu zaledwie jedno spojrzenie na buty intruza, aby to je uznać za niego. Były bowiem dziwaczne, czerwieńsze od płaszcza Helliona i zakręcone mocniej niż rogi Harana. Tym samym też stanowiły element odzienia, obok którego nie dało się przejść obojętnie. Zwłaszcza gdy swym wyglądem tak bardzo miały kojarzyć się chętnym pannom z jedną rzeczą. Jedną czynnością i jedną profesją.

Innymi słowy, było to obuwie, którego nie ubrałby żaden szanujący się chociaż odrobinę Jeździec, jeśli nie zostałby do tego zmuszonym. W mniemaniu Hastena najpewniej przez jakiś pijacki zakład, czy hazard, w wyniku którego ów Wysłannik Losu utracił dotychczasowe okrycie stup. A potem udał się w poszukiwaniu zastępczego do pierwszej osoby, która przyszła mu na myśl. Do kogoś, kto niemal na pewno by mu takowe dał. Wszak choćby z powodu swego późnego przybycia do Kompanii, czy lichej zwierzęcej formy, plasował się na samym końcu jej hierarchii. I doskonale znał swoje miejsce.

Zaślepiony wściekłością i goryczą młodzik odnalazł, więc wzrokiem to, co podejrzewał, iż intruz chciał od niego uzyskać. Rzucone byle jak w pobliżu balii buty, które złapawszy, nie myśląc zbyt wiele o tym, co krzyczy, a już na pewno nie do kogo, zwyczajnie cisnął w przybysza. Licząc jedynie na odrobinę wsparcia Kurnousa i pokierowanie jego bronią. Tak, aby ta trafiwszy w cel, zadając mu, choć odrobinę bólu, czegoś o poszanowaniu prywatności innych go nauczyła.

Niestety Rogaty Pan okazał się nie być tym razem Hastenowi łaskawy. Pozwalając butom minąć mężczyznę, nie niosąc mu żadnej krzywdy. I choć starczyło to, aby zwiadowca zazgrzytał zębami, żałując w myślach, iż bardziej się nie przyłożył, jednocześnie i wypłoszyło intruza z komnaty.

Jakiś cel udało się więc niebieskookiemu osiągnąć. Może nieniosący dość satysfakcji, lecz jednak ten najważniejszy. Pozwalający mu przynajmniej podjąć się próby ochłonięcia, poprzez przeczesanie dłonią włosów i odliczenie w myślach do dziesięciu. Tak, by nie ukazać przypadkiem Yellenie pełni ściskającej mu trzewia wściekłości. Aby nie dopuścić, by dostrzegła w wyrazie jego twarzy, czy jakimkolwiek geście, czegokolwiek zdolnego ją przerazić. I jeszcze bardziej odrzeć z poczucia bezpieczeństwa i spokoju. Zdaniem szatyna już aż po tysiąckroć zrobiło to przybycie nieproszonego gościa.

Tym bardziej iż, gdy biorąc głęboki oddech, odwracał się w stronę niewiasty, intruz powrócił. Raz jeszcze wpychając do komnaty swą głowę i odrzucając mu buty z jakże prawdziwym, lecz w tamtej chwili i bezczelnym komentarzem. Będącym kroplą zdolną przelać czarę goryczy. Zmusić Hastena do odnalezienia wzrokiem swego prawdziwego oręża. Łuku i pełnego ostrych strzał kołczanu, które aż prosiły go, aby wyskoczył z balii i chwycił za nie. Krzyczały, by wypadł na korytarz i w obronie swej małżonki i jej honoru, nie dbając o nic, wymierzył nimi w mężczyznę. A potem wypuścił je ze swej dłoni, jedna po drugiej, w akompaniamencie cichego świstu cięciwy. Licząc, iż nabyte przez lata umiejętności i doświadczenie go nie zawiodą. Pozwalając strzałom nie tyle sięgnąć celu, ile w ostatnim ostrzeżeniu go minąć. Swymi grotami niemal muskając barki, uszy, czy policzki Jeźdźca. I miast w jego ciało, wbijając się w rozganiające ciemność pochodnie, czy rozwieszone ozdoby. Lub też odbijając się od kamiennych ścian.

Lecz chociaż była to jakże kusząca wizja. Mimo iż nieświadomie wydając z siebie ptasi terkot, drgnął, chcąc wyjść z balii i ją ziścić, jedno spojrzenie na dotąd płonącą między balią a orężem świecę, wystarczyło, by Zwierzołaka powstrzymać. Aby zastygł, na wpół wstając, z nagła uświadamiając sobie, co zamierzał.

Owa świeca nie płonęła już bowiem skrytym pod iluzją ogniem jeźdźców. Miast tego, leżała smętnie na posadzce, złamana w połowie. Przewrócona i zgaszona przez jeden z odrzuconych butów. Tak wzgardzonych przez Wysłannika Losu, za jak odtrąconą mogłaby uznać się ta, dla której zwiadowca ją rozpalił, jeśli wiedziony podszeptami strzał, pognałby za czymś nieuchwytnym. Zadośćuczynieniem, którego i tak nie mógł uzyskać. A jedynie, co najwyżej jeszcze bardziej zranić tę, która mu towarzyszyła. Jego – jak podejrzewał – śmiertelnie przerażoną łanię. Jego skarb i dar od bogów, który był przecież o wiele ważniejszy od tak pierwotnych i przyziemnych uczuć, jak głupia wściekłość.

Zaklął szpetnie w myślach, karcąc siebie i swą ptasią stronę. Nakazując sobie ochłonąć. Wziąć głęboki wdech i ze świstem wypuścić z ust powietrze, stukając palcami o brzeg balii. I czując, jak gniew, skutecznie spychają na skraj świadomości poczucie winy, strach i wyrzuty sumienia, obrócić się powoli w stronnę Yelleny. Zerkając ku niej z troską i smutkiem. A także i wielką obawą odnośnie tego, co dostrzeże w jej postawie i oczach.

— Już… — zaczął, lecz urwał niemal natychmiast, nie potrafiąc znaleźć odpowiednich słów.

„Dobrze” zdecydowanie nie opisywało ani ich sytuacji, ani – jak podejrzewał – odczuć.

— J-już nie wróci. Jesteś bezpieczna — dodał, ostrożnie, wyraźnie niepewnie wyciągając ku żonie swą dłoń. Chcąc zwyczajnie, tylko i wyłącznie, ją przytulić. Nie narzucając jej jednak tego, lecz jedynie oferując możliwość skrycia się w jego ramionach, gdyby zechciała. I starając się zebrać w sobie siłę na wypadek, gdyby odmówiła.

Siedziała skulona po drugiej stronie balii, jakby chciała zlać się z jej brzegami, zatopić w drewnie i więcej nie wyjść z tej bezpiecznej kryjówki. Wpatrywała się w swoje kolana, całkiem zawstydzona zaistniałą sytuacją. Jej dłonie mimowolnie zaciskały się w pięści. Gdy Hasten odezwał się do niej, spojrzała na niego, wielkimi oczami, wypełnionymi niedowierzaniem, strachem i zdawać się mogło, lekko wilgotnymi. Zamrugała kilka razy, wpatrując się w wyciągniętą w jej stronę dłoń i niemal automatycznie przysunęła się do mężczyzny. Tym razem jednak siadając tak, by plecami skierować się do drzwi.

— Ach co za wstyd. — Ukryła twarz w dłoniach. — Jakże można być takim obwiesiem, takim... Ach! Ktoś powinien mu skórę wychłostać — stwierdziła, bardzo cicho.

A on jedynie w pierwszej chwili otoczył ją swoim ramieniem. Delikatnie i powoli, bojąc się, iż jakikolwiek gwałtowniejszy ruch ją przerazi. Złamie i na zawsze zrani. Tym bardziej że miał wrażenie, iż przez moment widział jej oczach połyskujące łzy. Jednak nie mógł mieć co do tego pewności. Nie, gdy otaczającą ich ciemność rozpędzał już jedynie płomień jednej świecy.

— W naszej Kompanii nie stosujemy raczej batożenia jako kary — odparł po chwili, powoli, ostrożnie ważąc słowa. I jednocześnie ku włosom Yelleny sięgając, aby zacząć ją po nich uspokajająco gładzić. — Niemniej z wielką chęcią odnajdę tego… obwiesia i mu z rana, na dzień dobry, pięścią zgryz poprawię.

Kimkolwiek ten był, dodał w myślach, nagle żałując, iż nie zwrócił najmniejszej uwagi na twarz Wysłannika Losu. Nie mógł jednak już nic na to poradzić. Podobnie, jak i na wstyd, który w momencie jego przybycia odczuła Yellena. Czymkolwiek najbardziej ten był wywołany. Czy to sytuacją, w której intruz ich nakrył, czy też tym, jak łatwo oboje dali ponieść się chwili.

A może tym, iż nakryto ją z TOBĄ?, usłyszał niespodziewanie ciche pytanie, gdzieś na granicy myśli. Ledwo wyszeptane, a mimo to z jakiegoś powodu niedające się łatwo, zignorować. Tym bardziej, iż głos, który je szeptał, prawdopodobnie należący do niego samego, do jego podświadomości i sumienia, na tym jednym zdaniu nie poprzestał.

Może to twoja osoba jest tu powodem do wstydu? Co, jeśli tak jak niegdyś wstydziła się ciebie twoja rodzina, teraz wstydzi się ciebie i własna żona? Och, czyż nie byłaby to zabawna ironia losu… Przeklęty Przez Imię?

Na moment zamarł, słysząc te odbijające się echem w jego głosie zdania. Niosące zwątpienie i choć nie chciał wierzyć w prawdziwość niesionej przez nie tezy, również i smutek. Wspomnienia czasów, o których nie chciał myśleć. A na pewno nie w tamtej chwili.

— Wiesz, gdyby jeszcze tydzień temu ktoś powiedział mi, że taki obwieś wywarzył mu drzwi komnaty, to zapewne pomyślałbym, że mówi o Halsie. Z tą jego niedźwiedzią siłą i wybuchowym temperamentem, mało co było go w stanie powstrzymać. A już na pewno nie kilka zbitych desek, czy zardzewiały zamek — zagadnął, starając się odgonić nieprzyjemne myśli. Nie powrócił jednak do gładzenia żony, lecz miast tego, ostrożnie delikatny, opiekuńczy pocałunek złożył na czubku jej głowy. — Ale to już raczej niemożliwe. Został ranny i musiał pozostać w twierdzy. Tylko tam mogli mu jeszcze jakoś pomóc.

Wypowiedziawszy te słowa, westchnął ciężko, przypominając sobie, jak niewiele było trzeba, by zabrakło jednego z nich. Aby ktoś z kim jeszcze kilka dni temu wznosili kielichy, już nigdy nie miał dołączyć do podjętego toastu. Wszak Hyron jasno mówił, że stan jego zastępcy raczej nie wróżył wielkich szans na wyzdrowienie. I choć zwiadowca wolałby, aby było inaczej. Mimo iż nie chciał usypywać Niedźwiedziowi w swych myślach kurhanu, a nawet ucieszyłby się, gdyby jakiś cudem ten powrócił do Kompanii żywym i zdrowym, wiedział, iż los tegoż był już jedynie w rękach bogów. A ci niekoniecznie musieli swą łaską Jeźdźca z Szarych Płaszczy obdarzyć.

— Woda robi się zimna — rzucił, czując niespodziewanie lekki dreszcz chłodu i nagle zdając sobie sprawę z tej jakże oczywistej kwestii. W końcu przecież już pewien czas w tej balii siedzieli. I choć początkowo wokół nich unosiły się obłoczki falującej pary, w tamtej chwili, otulającą ich ciała ciecz Jeździec mógł określić co najwyżej jako letnią. A tym samym i grożącą im przeziębieniem, jeśli ignorując jej malejącą temperaturę, pozostaliby w niej zbyt długo. — Powinnaś dokończyć kąpiel. Ja usiądę na ten czas przy drzwiach i dopilnuję, by na pewno nikt ci jej już nie zakłócił. Obmyję się po tobie. A potem… Potem możemy posiedzieć i porozmawiać. Poopowiadać sobie historie z naszych krain. Albo zwyczajnie pomilczeć i poprzytulać się, póki nie zmorzy nas sen. Cokolwiek zechcesz — zaproponował, zerkając na żonę z troską i chcąc ofiarować jej odrobinę ciepła, delikatnie położył dłonie na jej ramionach. Z lekkim, zachęcającym uśmiechem, zaczynając je gładzić. I mając szczerą nadzieję, iż małżonka jego, na którąkolwiek z tych propozycji się zgodzi.

Awatar użytkownika
Eru
Posty: 35
Rejestracja: ndz kwie 25, 2021 1:11 pm

Yellena

Post autor: Eru »

Cała ta sytuacja była komicznie tragiczna. Niczym teatrzyk wystawiany dla plebsu na miejskim ryneczku, ku uciesze gawiedzi zawierający najbardziej sprośne żarciki, na jakie tylko prawo oko przymykało. Nieraz z tych rubasznych żarcików śmiał się później jej ojciec z braćmi, a czasem z panem Rigardem, gdy wracali podchmieleni z obchodów po mieście. Matka strzelała tylko oczami do sufitu, a ona sama udawała, że nie słyszy głupawych chichotów i komentarzy dochodzących z sali, w której wykańczali kolejne beczki karsteńskich specjałów.

Nie potrafiła opisać tego zdarzenia krok po kroku. Wszystko mieszało się w jej głowie, każda następująca po sobie minuta, wydawała się zmieszana z wcześniejszą i następną, tworząc krąg wstydu i zażenowania. Szok i alkohol skutecznie przytłumiły zmysły na tyle, by niczym wystraszone zwierzątko, wcisnęła się w drewno, próbując ukryć przed nachalną obecnością jasnowłosego. Próbując ukryć resztki skrywanej kobiecej godności, jaka jej pozostała. Wszak została w pewien sposób zhańbiona w oczach męża, nawet jeśli ten starał się ją osłonić własnym ciałem. Mimo to nagły atak na prywatę wywoływał tylko frustrację i wstyd, ale było też coś jeszcze. Wściekłość narastała w niej z każdą chwilą. Na posiadacza czerwonych niczym indycze szyje butów. Gdyby tylko mogła, gdyby tylko miała więcej charakteru Airy, śmiałości cioteczki i może troszeczkę siły fizycznej. Palnęłaby tą pyszniącą się gębę, tak by mógł poczuć jej wściekłość. Najlepiej tymi drzwiami, które rozwalił w swej butności. Niewychowany! Jedno miała pewne. Obraz rozdziawionej w ironicznym uśmiechu twarzy wyrył się w jej głowie i poprzysięgała sobie, że znajdzie ona sposób, by dokuczyć owemu napastnikowi, jak tylko będzie mogła.

Pociechy nie znalazła nawet w komizmie rzucanych w blondyna butów. Siedziała więc skulona i wielkimi, wystraszonymi oczami obserwowała swego małżonka, który już po wszystkim siedział naprzeciw niej. Rysy jego twarzy zaostrzyły się znacznie, żuchwa jakby stała się mocniejsza, bardziej kwadratowa, podkreślając jednocześnie linię policzków. Płatki nosa nerwowo podrygiwały przy każdym oddechu, a oczy? W nich było coś niezwykłego. Dotąd jasny i nieskalany błękit letniego poranka przybrał wyraz nadchodzącej zimowej burzy. Zdawać by się mogło, że była w tym jakaś zwierzęca nuta, tak magiczna, dzika i pierwotna, że wręcz nie mogła oderwać się od tego obrazu. Nerwowe postukiwanie w drewno było niczym hipnotyczna melodia, która z każdym kolejnym brzęknięciem tylko zatapiała ją dalej w transie. Po chwili wszystko skończyło się, na miejsce nieruchomego sztormu wrócił mężczyzna, który jawił się jej do tej pory. Spojrzała więc zażenowana w swoje kolana, nie wiedziała, czy bardziej wstydziła się tego, że patrzyła na niego z taką nieodgadnioną fascynacją, czy może tego, że na jego oczach jej nagość prawdopodobnie widział ktoś inny.

Wdzięczna za bliskość, oparła głowę na jego ramieniu i wysłuchała jego zapewnień o przestawieniu nachalnemu napastnikowi szczęki, a także o niejakim Halse o sile i manierach niedźwiedzia w miodowym gaju. Przysięgłaby, że ten, który dokonał niecnej napaści na drzwi, był właśnie takim osobnikiem, o jakim opowiadał Hasten. Nie zmienia to jednak faktu, że za zachowanie powinna spotkać go kara. Jakże można najść kogoś w chwili tak prywatnej?

Spojrzała jeno tęsknie na wargi wybranka, gdy stwierdził, że woda nie nadaje się już do przesiadywania w niej. Niechętnie musiała przyznać mu rację, ciesząc się ostatnimi ciepłymi uściskami i tęskniąc jednocześnie za smakiem pocałunku, którego niedane jej było poznać. Wszak teraz wstydziła się już, ocucona z pożądliwego amoku, ponownie zbliżyć się na tyle, by móc bezwstydnie sięgnąć po ten owoc, który do niedawna zakazany, nadal zawstydzał, choć jednocześnie pociągał.

Uśmiechnęła się delikatnie, gdy dłonie na jej ramionach położył i ciepłym gestem wsparcie jej okazał. Postanowiła więc raz jeszcze jeden, niewinnym podszeptem kierowana, skryć się na chwilę w jego ramionach, a później, gdy już wyszedł, szybko z kamienia mydlanego skorzystać. Nie chciałaby przez jej ociąganie się, on musiał zaznawać uroków zimnej wody.

Później nieco zawstydzona, wyszła z balii i przywitana zimnym podmuchem natychmiast owinęła się lnianym materiałem, który dostała w twierdzy Horazona. Drugi zostawiła ciemnowłosemu. Dziwne ciarki biegały po jej ciele, roznosząc po umyśle krępującą nieco myśl, że zapewne teraz też na nią patrzy. Starła się więc przebrać najszybciej, jak mogła. Koszula, sięgająca do kostek, również była ciepła i miła w dotyku, chociaż nie były to tkaniny, do których przywykła po takiej podróży wszystko, co nie było skórzanym siodłem, było wręcz smakiem luksusu. Ignorując więc ból dłoni i mięśni nieprzywykłych do nieludzkiej jak dla panny jazdy, wzięła materiał, w który chwilę wcześniej wytarła swoje ciało i rzuciła go obok balii z wodą, w której właśnie obmywał się Hasten.
— Pozwolisz? Pomogę ci umyć plecy. — Bardziej stwierdziła, niż zapytała i wyciągnęła dłoń, by podał jej kamień mydlany.

Zaskoczony słowami żony, w pierwszej chwili zastygł. Kamień mydlany mocno w dłoni ściskając i w jego chropowatej fakturze szukając potwierdzenia, iż wcale się nie przesłyszał. A ta zwyczajna, błaha, lecz jednocześnie tak niespodziewana propozycji z ust Yelleny faktycznie padła. Kiedy zaś upewnił się co do tego faktu, powoli odwrócił głowę w stronę swej żony i zamrugawszy, omiótł wzrokiem jej sylwetkę. Od czubka głowy aż po zachęcająco wyciągniętą dłoń. Piękną, drobną, lecz zdawało mu się, że i lekko drążącą. Od zimna lub zmęczenia mięśni. Obolałych palców, zaciskających się kurczowo jeszcze nie tak dawno na wodzach. Ta myśl starczyła, aby w jego spojrzeniu zagościła znów mieszanka smutku i tkliwości. A on, wyciągnąwszy ostrożnie dłoń ku swej żonie, nie tylko przekazał jej trzymany dotąd mydlany kamień, lecz i delikatnie ujął jej nadgarstek. I zaczął go gładzić powolnymi ruchami. — Skoro taka jest twe zyczenie, pozwolę — rzekł cicho, uśmeichając się lekko. — Dziękuję — dodał, delikatnym ruchem ciągnąc żonę za rękę. Przyciągając ją ku sobie. Zmuszając do zrobienia tego jednego, czy dwóch kroków. I ostrożnym ruchem, prosząc ją o to, aby obróciła nieco swą dłoń. Tak by mógł zbliżyć do niej swe usta i złożyć na jej wierzchu krótki pocałunek.

Z uśmiechem przyjęła jego gest i słowa, po delikatnym, czułym geście, klęknęła na materiale, lekko podwijając koszulę, by ta nie zwilgotniała. Następnie podciągnęła rękawy i zanurzyła kamień w wodzie, tak by na skórę nanieść wystarczająco mydlin. Starała się być delikatna, chociaż miejscami wyczuwała pod skórą napięte miejsca i wtedy dociskała je nieco mocniej palcami.
— Wszak, nie jestem całkowicie Karstenką i byłam tam ledwie parę razy w życiu u krewnych, lecz w Karstenie do masażu i kąpieli używa się wonnych olejków, niektóre mają ponoć przynosić ukojenie w bólu, inne zadbać o skórę, a jeszcze inne zwyczajnie zabawić powonienie i zmysły, by umysł mógł się zrelaksować. Ponadto Karsteńczycy uwielbiają kąpiele. Potrafią spędzić w nich nieraz długie godziny, przy tym dyskutując w łaźniach z towarzyszami. A jak wygląda to w Arvonie? Jaki w ogóle on jest? Jestem ciekawa waszych tradycji, zapewne różnią się od tego, co znamy w Krainie Dolin.
— Cóż… powiedziałbym, że różnie — zaczął spokojnie. — W Arvonie, nasze tradycje… Zwyczajne naszych klanów potrafią być do siebie, jednocześnie tak podobne i tak różne, jak identyczne i zupełnie inne mogą być od siebie dwie krople wody. Urwał na moment, jakby szukając odpowiednich słów, lecz tak naprawdę próbując wpierw milczeniem, a potem i cichym westchnięciem, odpędzić, powoli narastający w jego sercu smutek, który niosły ze sobą wspomnienia o domu. — Widzisz… w krainach, z których pochodzisz, dominują nazwy i herby. W tych, w których ja się urodziłem-kolory. To je przedstawiają nasze płaszcze i to one świadczą o naszych pochodzeniu. I choć barwą mego domu jest odcień wody, oceanu i morza, nie mamy w tradycji spędzać w ramach odpoczynku całych godzin w samotnej, czy we wspólnej kąpieli. Podobnie jak i nie zwykliśmy się dzielić się w łaźniach spoczywającymi na naszych barkach problemami, czy radosnymi nowinami. Być może wynika to z faktu, iż w Arvonie klimat jest nieco chłodniejszy niż w Karstenie. Choć nasze lata są ciepłe, a zimy zazwyczaj łagodne, ciepłe wiatry nie niosą tam ze sobą pustynnego żaru. Lecz zapach łąk i pól. A także i bukowych lasów.
— Rozumiem — rzekła lakonicznie, nie dopytując o nic więcej, czując, że naruszyła pewne zamknięte dotąd wspomnienia i emocje. Może też tęsknotę lub żal. Nie wiedziała, nie znała go jeszcze tak dokładnie, by umieć rozczytywać jego uczucia. Po chwili oddała mu mydło i wstała. Matka wspominała, że mężczyźni nie lubią okazywac słabości, dlatego nie drążyła, jeśli miało być to bolesne.
— Woda jest już zimna, powinieneś zaraz wyjśc, nie chcę, byś przez moje zagadywanie zmarzł. — Rzuciła cicho, kładąc na krześle obok materiał do otarcia dla niego, swój zaś rozwieszając na drugim stojącym w kącie sali. Przy okazji zaczęła cicho nucić pod nosem.


Wysoko w komnacie, zamknięta na klucz,
Tańczyła z duchami sprzed lat.
Tych, co poznała, jak i tych, co nie,
I jednym, którego kochała najmocniej.

Następnie jedynie już mrucząc cicho melodię, weszła do łóżka. Z nieskrywanym westchnieniem ulgi powitała miękkie piernaty. Walcząc z chęcią zerknięcia w stronę mężczyzny, skrępowana myślą, że mógłby ją przyłapać na ciekawskim gapieniu się, parę razy jedynie kierując ciemne oczy w jego stronę. Dosłownie na ułamek sekundy, zaraz też oczy w innym kierunku posyłała.

Sofja
Posty: 38
Rejestracja: pn kwie 26, 2021 10:02 am

Hasten

Post autor: Sofja »

Hasten


Wsłuchując się w cichy plusk wody, wyczekiwał mających nadejść po nim odgłosów. Lekkiego skrzypnięcia drewnianej balii. Delikatnego pacnięcia mokrych stóp o posadzkę, czy jeszcze cichszego szelestu miętego materiału. Jakże subtelnych dźwięków będących dlań przyzwoleniem, aby oderwał wzrok od kołyszącego się leniwie płomienia ostatniej świecy i skierował go ku Yellenie. Ledwie na moment, mający pozwolić mu się upewnić, iż nadszedł czas, aby znów zanurzył się w wodzie i szybko się obmył.

Chociaż bowiem niezmiernie, nieustannie kusiło go, by wcześniej pozwolić spojrzeniu swemu uciec ku żonie, aby w lekkiej, ciepłej poświacie ognia niespiesznie przyjrzeć się jej, gdy się kąpała i ubierała. A pragnienie to podsycały dodatkowo jaskółczy szczebiot i ciche podszepty słyszane na granicy myśli, okrywając się szczelnie przed zimnem płaszczem, Hasten uparcie próbował zmusić się do skupienia się wyłącznie na utrzymaniu rzuconego zaklęcia iluzji. Nie dając tak swym myślom odbiec w zdrożnych kierunkach. Nie, kiedy jego dłonie wciąż pamiętały miękkość i gładkość jej skóry, czy to jak reagowała w odpowiedzi na jego delikatne pieszczony. Czyniąc to zadanie o wiele trudniejszym. A jego silną wolę o wiele podatniejszą na nieubłagane naciski.

Na szczęście, choć zapewne nieświadomie, Yellena wykazała się na tyle dużą wyrozumiałością, by nie tylko nie wodzić go zbyt długo na pokuszenie, czy nie kazać mu zbyt długo marznąć, lecz i aby zająć jego myśli rozmową, kiedy już zasiadł w balii. Zanurzył się w letniej wodzie, przemył kamieniem mydlanym swe ramiona i tors, a potem zgodnie z jej niespodziewaną propozycją, pozwolił, aby jej dłonie, zaczęły krążyć po jego plecach. Nie tylko oczyszczając ciało z brudu, czy potu, lecz i niosąc ulgę zmęczonym po podróży mięśniom.

I mimo że ta krótka wymiana zdań przyniosła ze sobą spowodowany nostalgią smutek. Rozgrzebując dawne wspomnienia spokojnych chwil, które przed laty, jeden jegomość skutecznie przekreślił, zwiadowca był za tę rozmowę szatynce niezmiernie wdzięczny. Wraz z bólem i melancholią, przyniosła mu bowiem i spokój. Pozwoliła odciąć się od niechcianych, acz niezwykle natrętnych myśli, dając mu prawdziwie docenić bliskość żony. Nie jedynie z perspektywy potrzeby ciała, lecz ducha. Rosnącego w nim od lat pragnienia ciepła i stworzenia z jakąś kobietą prawdziwej więzi. Realnego partnerstwa, miast jedynie odnalezienia zrozumienia na kilka chwil miłosnego uniesienia. Relacji stanowiącej dla obojga ostoję w trudnych chwilach. Powoli leczącej zranione przez los i świat serca, samym wsparciem i obecnością.

Chciał jej o tym powiedzieć. Zmusiwszy się do przywołania kolejnych wspomnień, kontynuować podjęty temat, zaspokajając jej ciekawość na tyle, na ile mógł. A także przekazać jej, że mimo iż może w tamtej chwili nie da rady wyznać wszystkiego, pragnie przynajmniej spróbować. Powoli, słowo po słowie, gest po geście i dzień po dniu, pozwolić jej, aby go poznała. I samemu również ją jak najlepiej zrozumieć, jeśli tylko ona udzieli mu na to swej zgody.
Jednak niestety zarówno swe zamiary, jak i swą wdzięczność, Zwierzołak najwyraźniej źle wyraził. Przytłumiony nadmiarem odczuć nie ubrał ich w odpowiedni gest, czy słowa, dając je swej małżonce odczuć opacznie. Być może nawet w jakiś sposób ją urazić, tak bowiem właśnie odczytał jej nagłe, lakoniczne zakończenie tematu. I przykazanie mu dokończenia kąpieli.

Zbyt zaskoczony, nie zdążył złapać jej za rękę, prosząc, aby przy nim została. Nie zdołał jej też – swym zdaniem – w porę przeprosić. I choć skłoniło go to spuszczenia smętnie wzroku i cichego westchnięcia, jej cichy głos, układający się w delikatny i piękny śpiew, wystarczył, by poderwał swą głowę. Aby niczym zahipnotyzowany wpatrywał się w nią, dopóki jej trel nie zmienił się w nucenie. I traktując ten krótki, jak miał nadzieję, wyraz spokoju, jako mimo wcześniejszej urazy, próbę ofiarowania mu drugiej szansy, uśmiechnął się. Szczerze, lecz i nieco nieśmiało, czym zaskoczył sam siebie, gdy dokończywszy szybko kąpiel, opuścił balię. A potem nie tyle wskutek aż nadwyraz zimnego podmuchu chłodu, który starczył, aby dostał gęsiej skórki, co raczej widoku zakopanej błogo w piernatach niewiasty, pospiesznie okrył się przygotowanym materiałem. Szybciej niż powinien, starając się wytrzeć. Wciągnąć na siebie czyste, przygotowane mu odzienie i do niej dołączyć.

— Miałem rację — podjął, przy tym cicho. — Twój głos naprawdę piękniejszy jest od śpiewu słowika. Melodia płynąca z twych ust porusza nie tylko zmysły, lecz i duszę. Twój uśmiech zaś rozgrzewa serce jak dotyk promieni słońca w zimowy poranek.

Wypowiedziawszy te słowa, na moment zamilkł, przyglądając się trzymanej w dłoniach, teoretycznie czystej koszuli. Niegdyś białej, lecz w tamtej chwili od upływu czasu i przebytych znojów, już poszarzałej. U dołu pospiesznie załatanej i nieodwracalnie przybrudzonej od plamy krwi, płynącej z rany, którą w niej odniósł. Przy lewym łokciu zaś lekko przetartej. Tym samym dla kogoś wychowanego wśród dóbr i bogactwa, będącej najpewniej jedynie zwykłym śmieciem. Bezwartościowym łachmanem. A przecież w podobny sposób prezentowała się większość rzeczy, które posiadał.

Jak wielkim więc gołodupcem musisz być w oczach przecie przyzwyczajonej do dostatku Yelleny?, przebiegło mu przez myśl bolesne pytanie. A on, choć był pewien, że zadało je jego sumie, drgnął absolutnie przez nie zaskoczony. I pospiesznie pokręcił głową, starając się odgonić z niej tę nieprzyjemną myśl. W końcu jak biedny by nie był, nigdy braku swego majątku przed kobietą nie krył. Świadczył o tym, choćby sam stan jego płaszcza, na którego podszyciu nie ostał się już praktycznie wyszyty niegdyś haft. Lecz mimo to szatynka i tak go wybrała. Łącząc ich losy ze sobą.

— Naprawdę pojąć nie mogę, czym zasłużyłem sobie na taki wielki skarb. Najwspanialszy diament, perłę z morskich głębin, ofiarowaną mi przez bogów. I przez twe niezwykle serce. Prawdziwie dobre, które mi okazałaś, płaszcz mój przywdziewając na swe ramiona — wyszeptał cicho. Chcąc tymi słowami jednak nie tylko podziękować żonie za okazaną mu łaskę i życzliwość. Lecz i raz na zawsze utwierdzić samego siebie w przekonaniu, iż to wszystko naprawdę się wydarzyło. A kobieta zajęła miejsce u jego boku z własnej woli. — Jesteś…

Jesteś. Ten jeden wyraz zawisł na moment w powietrzu, nie niosąc ze sobą żadnego wyjaśnienia. Nawet podpowiedzi, cóż szatyn chciał jeszcze Yellenie przekazać. Jakim to jeszcze zdaniem jej wieczór osłodzić. A wszystko, ponieważ tuż po tym właśnie słowie, panujący w komnacie spokój, po raz kolejny przerwało czyjeś przybycie. Objawiające się niespodziewanym pukaniem w niedające się już porządnie domknąć drzwi. Nieco niepewnym, acz mimo to wystarczająco nachalnym stukotem, by mięśnie zwiadowcy niemal od razu się napięły. Aby zacisnął usta w cienką linię, oczy kierując ku źródle dźwięku. I ledwie przez kilka uderzeń serca, analizując sytuację.

A gdy te wybrzmiały, pewnym krokiem skierował się ku wrotom, ściskając mocno w lewej dłoni, materiał wciąż nieubranej koszuli. Prawą ręką sięgając ku klamce, za którą zaraz też szarpnął, nieco zbyt zamaszyście otwierając wrota. I ku swemu zdziwieniu, ubrany jedynie od pasa w dół, witając nie – jak podejrzewał – kolejnego Jeźdźca, lecz wyraźnie zaskoczoną i wystraszoną jego działaniem służącą. Trzymającą kurczowo w swych objęciach drewnianą tacę z treściwym, prostym posiłkiem.

Zaskoczony i wyraźnie zmieszany tym odkryciem, wstrzymał oddech. W pierwszej chwili jeszcze odruchowo rozglądając się po korytarzu. Jakby próbując się upewnić się, że drobna dziewka nie jest żadnym Zwierzołakiem w iluzorycznym przebraniu.

Kiedy zaś ten moment minął, a on pojął ostatecznie, jak bardzo się pomylił, z cichym świstem wypuścił z ust powietrze. Natychmiast też głowę swą opuścił w wyrazie szczerej skruchy. I puściwszy wciąż trzymaną klamkę, dłoń na swej piersi, na wysokości serca położył. Samym tym jednym gestem, chcąc okazać, jak bardzo żałuje swej omyłki.

— Wybacz mi pani. Za nachalnego kompana cię wziąłem — rzekł zaraz też, przywołując na usta lekki, przepraszający uśmiech. — Przyjmij, proszę, me dozgonne przeprosiny i podziękowania za przyniesioną strawę — dodał i w zachęcającym geście odsunął się nieco od drzwi, chcąc umożliwić dziewce wejście do środka. I ustawienie tacy na stole, tuż obok wciąż zajmującej blat misy z owocami.

Ku jego zdziwieniu, ruch ten jednak tylko bardziej wystraszył służkę. Skłaniając ją do szybkiego zlustrowania go wzrokiem, a potem jeszcze śpieszniejszego drgnięcia. I wcisnąwszy mu w dłonie tacy z posiłkiem, składającym się z kilku pajd chleba oraz odrobiny mięsiwa, pospiesznego oddalenia się w tylko sobie znanym kierunku. Pozostawiając go zdolnym odprowadzić ją jedynie mruganiem. I gdy tylko zniknęła mu z oczu, zmuszając go do niezwłocznego zamknięcia drzwi.

Coś kazało mu to zrobić. Odciąć się od spowitego w mroku korytarza, na którym powoli zdawały się dogasać pochodnie. Od roznoszącego się po nim, duszącego już i drapiącego w gardle zapachu róż. I panującej na nim głuchej ciszy, której poczuł, iż wręcz nie wolno mu przerywać. Chociaż nie potrafił wyjaśnić tego uczucia. Wywołującego nieprzyjemne dreszcze i ciarki. I wzmagającego odczucie panującego w komnacie zimna. Coraz nachalniej kąsającego nieokrytą skórę zwiadowcy.

— Obiecaj mi, proszę… Przysięgnij, że nie oddalisz się tu nigdzie sama — rzekł, wzdrygnąwszy się.

Na moment kładąc strawę i koszulę na stole. Tylko i wyłącznie po to, by przyjrzawszy się meblowi, upewnić się w poczuciu, iż potrzebuje ustawić go pod drzwiami. W akompaniamencie głośnego szurania i cichego skrzypienia, nie dając Yellenie szansy na reakcję, przeciągnąć go pod nie, zastawiając je tak. I – jak miał nadzieję – znacznie utrudniając tym samym, dostanie się do komnaty każdemu, kto jeszcze mógłby zechcieć spróbować to zrobić.

— Weź kogoś ze sobą. Choćby którąkolwiek z dam, której, choć odrobinę ufasz. Ale nie chodź nigdzie sama. Obiecaj mi to, proszę — podjął znów, gdy to małe przemeblowanie zakończył. I czując, że to jedno zapewnienie zwyczajnie musi uzyskać od żony, spojrzał na nią błagalnie. — Proszę — wyszeptał, łapiąc za drewnianą tacę. I kurczowo zaciskając na niej swe palce, wyczekując odpowiedzi małżonki.

Obserwowała go wyraźnie zdziwiona, nagłą prośbą płynącą z jego ust. Zamrugała kilkukrotnie, przekręcając głowę w bok.

— Po co miałabym wychodzić z komnaty? — zapytała, zaraz jednak spoglądając na drzwi i na jego twarz. — Jeśli jednak potrzebujesz mego zapewnienia i obietnicy, dobrze. Obiecuję, że nie oddalę się nigdzie sama. Jeśli będę chciała gdzieś się udać, proszę cię lub Airannę o towarzystwo. — odpowiedziała, uśmiechając się lekko. — A teraz proszę, chodź już do łóżka i zjedzmy w nim, rozgrzałam się nieco i nie mam zamiaru z niego wychodzić. — Zaśmiała się krótko, wysnuwając tak nieelegancką, jak na damę propozycję.

A on, choć w pierwszej chwili zamrugał, wyraźnie zaskoczony jej pytaniem. Wręcz zmuszony do powtórzenia kilka razy w myślach wypowiedzianych słów, gdyż nie przypomniał sobie, by o wychodzeniu z komnaty wspominał. Zaraz uśmiechnął się z wdzięcznością, słysząc jej zgodę. I jakże kuszącą propozycję, skłaniającą go, aby czym prędzej, nie myśląc o niczym, podniósł trzymaną tacę. Dłoń swą jedną pod nią podkładając, tak by wyłącznie na niej ciężar posiłku utrzymać. W drugą, wolną zaś ruszywszy ku łożu, móc jeszcze po drodze chwycić za nóżkę pozostawiony na krześle kielich. Szybko go między mięsiwami na tacy ustawiając, podobnie, jak i złapaną też zaraz za szyjkę, karafkę z resztą pozostałego im wina.

Tak właśnie zastawioną tacę, niósł ostrożnie przez kilka kroków, dzielących go od wciąż płonącej świecy. W przeciwieństwie do swej, postawionej po drugiej stronie balii towarzyszki, nietrafionej przez żaden z odrzuconych mu butów. A tym samym możliwej do powolnego podniesienia z ziemi i zaniesienia ku nocnej szafce, co też Hasten niezwłocznie uczynił. Wyraźnie skupiając się na każdym wykonywanym ruchu. Tak, aby niczego z tacy nie zrzucić, ani też niechcący nie zgasić kołyszącego się przy każdym kroku płomyka.

— Dziękuję Yelleno — rzekł czule, niedługo później, gdy upewniwszy się, że świeca stoi bezpiecznie i jest na wyciągnięcie ręki, gdyby przyszło mu ją zgasić, wraz z całym zebranym jedzeniem i stanął przy łożu. — Naprawdę. To bardzo wiele dla mnie znaczy. Nawet jeśli nie mówiłem wyłącznie o wychodzeniu z tej komnaty, a ogółem o poruszaniu się po tym zamku i jego okolicach — dodał, powoli siadając na meblu. Tacę ze strawą ostrożnie żonie podając, lecz nie wsuwając się od razu pod piernaty. Wpierw jeszcze rozejrzał się uważnie po komnacie. Miał bowiem wrażenie, że o czymś zapomniał. Czegoś nie zabrał, chociaż powinien. Nie potrafił sobie jednak przypomnieć, czymś mogło to być, a i świadomość swego zapominalstwa straciła na znaczeniu, gdy wygrzana już nieco ciepłem niewiasty, miękka pościel otuliła jego ciało.

— Nie musisz mi dziękować, nie chcę, byś był zdenerwowany. Mnie też coś nie podoba się w tym zamku, chociaż nie mogę przeczyć jego pięknu, poza tym nie mam ochoty natknąć się sama na tego — tu ciche westchnienie zastąpiło zapewne słowo złorzeczne. — Który nam drzwi rozwalił — dodała, odbierając od niego tacę i rzucając mu już nieco rozpogodzone spojrzenie.

A gdy usiadł obok, ułamała kawałek chleba i wyciągnęła go w jego stronę. W drugą chwyciła kielich z winem, chroniąc jego zawartość przed rozlaniem.

— Powinieneś się posilić po ciężkiej podróży.

— Dziękuję najmilsza — odparł, jedną dłonią ostrożnie odbierając ofiarowany mu ułamek, drugą zaś, wolną, powoli sięgając ku niewieście. Tak, aby móc ostrożnie odgarnąć jej za ucho, kilka niesfornych loków. I spojrzawszy jej w oczy, czule pogładzić ją po policzku. — Proszę jednak, nie zapominaj, iż i ty podróży tej trudów zaznałaś. I ty więc powinnaś się posilić. Rzekłbym, iż wręcz winnaś zrobić to przede mną. Nie wybaczyłbym sobie bowiem, gdybym o różę tak piękną i cudowną, jak ty, należycie nie zadbał. Szczególnie jeśli bogowie w swej przychylności, dają mi szansę to zrobić — wyjaśnił, przez całą swą wypowiedź nie przerywając pieszczoty. I dopiero ostatnie słowo wypowiedziawszy, raz jeszcze opuszkami swych palców musnąwszy lico małżonki, powoli zabrał swą dłoń. Odsuwając się minimalnie, a potem niespiesznym ruchem trzymany chleb do swych ust kierując. Tak, aby móc wgryźć się w niego ze większą błogością, a jednocześnie i zachłannością, niż planował.

To starczyło, by przełknąwszy strawę, choć niezwykle prostszą, w tamtej chwili o wiele pyszniejszą dla niego, niż wszelkie wykwintne dania z królewskiego stołu, przez moment próbował przypomnieć sobie, od jak dawna nie jadł. Jak długo w ustach żadnego posiłku nie miał, choćby najskromniejszego.
Lecz choć próbował sobie to przypomnieć, jak i minione godziny, jego myśli raz za razem powracały do ostatniego, spożytego w twierdzy Horazona śniadania. Utwierdzając go w przekonaniu, iż od tego mogła minąć, co najwyżej dobra lub dwie. Nawet jeśli ziejąca w żołądku pustka, którą odczuł po przełknięciu spożytego chleba, wskazywała na coś zgoła innego.

— Pytałaś mnie o nasze zwyczaje pani — zagadnął, przerywając swe prowadzące donikąd rozważania. — Może nie jest to faktyczna tradycja mego ludu, nawet nie klanu, jednak… — urwał, przez moment, szukając odpowiednich słów. A także i walcząc z falą, powoli wypełniającego jego oczy smutku. Wynikłego z faktu, iż osoby, którą zamierzał wspomnieć, jej obraz ze swych dawnych lat przywołując, jak podejrzewał, miał już nigdy nie spotkać. Nawet jeśli tak wiele jej zawdzięczał. — Nim z chłopca stałem się mężczyzną, mój mistrz, który nauczył mnie wiele… Nie umniejszając Hyronowi, Hellionowi, ani żadnemu z mych druhów z Kompanii, rzekłbym wręcz, iż przynajmniej połowę z tego, co pozwoliło mi przeżyć aż do dzisiaj... Widzisz najmilsza, mąż ten miał w zwyczaju, gdy tylko mógł, podczas wieczornego posiłku, raczyć swych towarzyszy opowieścią.

To wyjaśniwszy, uśmiechnął się ciepło, odrobinę się do żony przysuwając. Tak, aby móc jej swe ramię zaoferować, gdyby tylko zechciała się na nim oprzeć. Samemu zaś wygodniej się na poduszkach i w pościeli moszcząc.

— Czasami były to legendy. Czasami wyssane z palca historyjki lub zmienione nieco treści zasłyszanych ballad. Niemniej bajarzem był znakomitym. A ja chyba przez jego opowieści, tak bardzo pokochałem wszelkie głoszone bajędy i legendy. Niezależnie od tego, jak wiele ziaren prawdy w nich zasiano. Ani też w jakiej karczmie, czy od kogo dane mi je było usłyszeć — kontynuował, nieco pogody ducha zyskując.

Z pomocą wspomnień o każdej ze swych wizyt w gospodzie, czy oberży, ku której wraz z druhami z Kompanii dane mu było się udać, powoli odcinał się od smutnych myśli o przeszłości. A tym samym zdobywał zapał, by ciągnąć dalej podjęty temat. I ułamawszy sobie, niewielki kawałek chleba, kątem oka zerknąć ku świecy. Pod kurtyną iluzji, dostrzegając prawdziwie zielony kolor jej płomienia. Wystarczający, by zrozumiał, iż nie jeno o tradycji umilania historiami posiłków, pragnie Yellenie opowiedzieć, lecz i jedną, konkretną z nich się z małżonką podzielić.

— To dzięki tym historiom, dane mi było zrozumieć, iż wielu z twego ludu zdolność zmiany w zwierzęta członkom Kompanii naszej przypisuje. A także usłyszeć i jedną, zaskakującą opowieść o tym, skąd umiejętność tę mielibyśmy posiadać, która szczególnie w pamięć mi zapadła — zakończył swe wyjaśnienia. I z lekkim uśmiechem, zerknął ku szatynce, wyczekując jej reakcji. Oraz przyzwolenia na opowiedzenie jej, wspomnianej przez niego bajędy.

Sam nie nazwałby jej nawet legendą. Chociaż niewiele wiedział o powstawaniu pierwszych Jeźdźców, ta konkretna historia była zbyt niezwykła, aby mogła być prawdziwą. Tym bardziej biorąc pod uwagę, w jaki sposób traktowano Zwierzołaków nawet w granicach Arvonu. Lecz może właśnie przez to, jak nieprawdopodobną była, tak łatwo zapadła w pamięć zwiadowcy.

Opowiada o mężczyźnie. Młodym synu kowala, który nie chciał kroczyć ścieżką swego ojca. Zamiast znanych dróg, wolał wybierać te tajemnicze i nieodkryte. A marzenia jego pełne były przygód i podróży. I nie zmieniało się to mimo upływu lat. Kolejnych księżyców ustępujących miejsca na nieboskłonie, wstającemu słońcu, ani następujących po sobie pór roku. Aż w końcu, dnia pewnego, jegomość ów postawił na swoim. Spakował najpotrzebniejsze rzeczy i z niewielkim tobołkiem wyruszył w drogę.

Przemierzył wiele strumieni. Minął też wiele pól, aż w końcu dotarł do wielkiego lasu. I choć i jego pragnął pokonać, nim tego dokonał, na drodze swej dostrzegł pewnego starca. Podróżnika, jak i on, który jednak w trasie swej zasłabł.

Nie myśląc wiele, ów młodzian przybył mu z pomocą. Obóz w lesie rozstawił i opiekował się starcem, nie tylko, dopóki ten sił nie odzyskał, lecz i przez kilka kolejnych dni. A w zamian za jego dobroć i serce okazane, ów mąż obiecał go nagrodzić spełnieniem jednego z jego życzeń.

Nie przygotowany na taką deklarację, syn kowala zastanawiał się długo, nad tym czego powinien sobie życzyć. Cóż w podróży i dalszym zwiedzaniu krain mogłoby mu najbardziej pomóc. Aż w końcu dostrzegając przemykającego w trawach królika i lecącego nad koronami drzew orła, zrozumiał, iż byłyby to atrybuty wszelkich stworzeń. I to właśnie ich sobie zażyczył, nie mając pojęcia, jak wielki błąd tym popełnił.

Chciał bowiem mieć wzrok sokoła, siłę niedźwiedzia, spryt lisa i słuch zająca. I choć otrzymał to wszystko, Pan Losu skryty w postaci staruszka go oszukał. Miast dać mu dosłownie, o co prosił, zmienił młodziana w zwierzę. Pozwalając mu odtąd podróżować między ciałami każdego ze stworzeń, którego tylko postać, przyjąć zechciał. Lecz odtąd już nigdy nie miał wrócić do ciała człowieka.

Zrozpaczony młodzian, nie mając wyboru i złorzecząc na Pana Losu, przez lata tułał się po świecie, poszukując kogokolwiek zdolnego pomóc mu w jego niedoli. Powoli zapominając, jak to jest być człowiekiem, a także, jako takowy wyglądał. Lecz w chwili, gdy już pogodzić się ze swym losem planował, dostrzegł pewną niewiastę. Piękną, o licu gładkim i włosach niczym płomień. Spoglądającą wprost na niego. Jednak nie, jak na woła, którym w tamtej chwili był a człowieka. Dorosłego już męża w masce zwierzęcia.

Przemówiła do niego, a on zrozumiał, iż choć wszyscy inni słyszeli padające z ust jego jeno zwierzęce odgłosy, w jej uszach były to ludzkie słowa. Jego postać, mimo niedającej się ściągnąć maski, która co dzień inna była, również w jej oczach była niezmiennie ludzka. I długo nie trwało, aż dwójka ta zapałała do siebie prawdziwą miłością. Decydując się zamieszkać razem na polanie za wioską, z której pochodziła niewiasta. I będąc mimo jego przekleństwa, szczęśliwymi.

Niestety ich związek nie był dobrze przez innych postrzegany. I z każdym mijającym dniem, coraz większą wrogością wobec niewiasty, wieśniacy pałali. Jej winy szukając w nieudanych polowaniach, nieposłusznych koniach, czy i niedających mleka krowach.
W końcu i obwołali ją wiedźmą, a gdy jeden z wieśniaków natknął się w lesie na niedźwiedzia i zmarł od zadanej mu przez jego pazury rany, poprzysięgli wymierzyć jej zemstę.

Nieświadomy tego, przeklęty mąż jej, jak każdego dnia, jeszcze przed świtem, w głąb lasu ruszył, szukając strawy, drewna, ziół i wszelkich innych darów natury. Wieśniacy zaś, korzystając z jego nieobecności, na niewiastę napadli. I choć odkrywszy to, on natychmiast ruszył jej z pomocą, nie zdążył.

Przy pierwszych promieniach wschodzącego słońca, niewiasta ta swój ostatni dech wydała. A bogowie w zamian za jej dobro do siebie ją wzięli, na nieboskłonie sadzając. I pozwalając, by ta swą mocą, ludzką postać ukochanemu zwróciła. Choć już zawsze cząstka duszy zwierzęcia miała w nim pozostać. Jak i w każdym z jego męskich potomków. Dając im możliwość zmiany swej postaci w to ze stworzeń, z którym nieustannie łączyły ich myśli.

Amazi
Posty: 38
Rejestracja: sob kwie 24, 2021 4:58 pm

Re: ROK JEDNOROŻCA [fantasy, 6os., hetero, bn]

Post autor: Amazi »

Obrazek




- Nie podejmę się tego, natomiast chętnie zagram z tobą w pokera. Co prawda zakładać szat bym nie rekomendował, w końcu nie będą ci potrzebne - w jego oczach również pojawił się błysk, choć bardziej drapieżny.
- A co mogłoby być nagrodą... jak sądzisz, pani?
- Nagrodę wybierze zwycięzca.. - odparła siadając wygodniej przy brzegu balii. Taka gra wyraźnie ją zaintrygowała, a raczej nie sama rozgrywka, a jej przeciwnik. Ucieszyła się widząc karty w jego rękach, tak dla niej znajoma talia została rozdana, a partia między nimi się rozpoczęła.
Początek gry nie był zbyt łaskawy dla Airanny, a przynajmniej nie pokazywała nic specjalnego przez co każdy, kto by tu zajrzał mógłby stwierdzić, że grą steruje Hyron, nawet wnikliwsze i wprawione oko, które posiadał Jeździec dawało mu to poczucie przewagi. Dlatego sporym zaskoczeniem było zakończenie rozgrywki i zwycięstwo ognistowłosej. Kobieta jedynie łagodnie się uśmiechnęła i odłożyła karty, by wygodnie oprzeć się rękami o brzeg balii.
Jeździec szerzej otworzył oczy, jak gdyby zaskoczony ostatecznym wynikiem i przebiegiem gry. Chwilę później pokiwał głową do siebie.
- Chylę czoła, pani. Podczas swoich wypraw musiałaś się bardzo nudzić.
Co jak co, ale nikt nie mógł powiedzieć, że Hyron nie umiał honorowo przegrywać. Po tym uniósł ciemnoszare spojrzenie na Airannę.
- Więc czego sobie życzysz w nagrodę, pani?
Uśmiech zadowolenia wkroczył na jej twarz, jednak nie był przesadny. Nie triumfowała, nie czuła takiej potrzeby, najzwyczajniej cieszyła się, że to nie ona będzie wypełniać życzenia mężczyzny. Nie miała bowiem pojęcia jak daleko mógłby się w doborze nagrody zagalopować. Nie obawiała się bliskości z nim, jednak wolała się z nią oswajać na swoich warunkach i w swoim tempie. A do tego najistotniejsze było dostrzeżenie w nim czegoś więcej niż „czapli i zaskrońca”.
- A cóż robić z bandą chłopa wieczorami, karty to idealna rozrywka... - odparła, a potem chwilę się zastanowiła, już wiedziała czego chce.
- Rozbierz się, polej wina i dołącz do mnie, a jadaczkę otwieraj tylko, by kontynuować naszą rozmowę... - wiedziała, że ten moment mogła odpowiednio wykorzystać, zażądać czegoś przydatnego w przyszłości albo by wyciągnąć jakąś informację, może uzyskać pewien immunitet jednak ruda, z lisem nie wiele miała wspólnego. Nie było to przebiegłe dziewczę, a bardzo bezpośrednie, więc oparła się wygodniej i wpatrywała w małżonka, podała dokładną kolejność swego życzenia. Nie chciała bawić się w zmyślne manipulacje, nie dla niej były takie gierki, była to prosta kobieta, która chciała dostrzec w swym mężu coś interesującego, co mogłoby ją do niego przekonać. Był ewidentnie wiele starszy od niej, jednak dobrze się trzymał.
Mężczyzna bez słowa spełnił życzenie małżonki zdejmując odzienie; z kamienną twarzą podał jej kielich z winem, które to zresztą wino wygrzebał ze swoich juków. Było tego niewiele, więc więcej nalał jej, niż sobie.
Obserwowała go uważnie, jednak jej wzrok skupiał się bardziej na górnych partiach, na ramionach i szerokich plecach. Naprawdę chciała zobaczyć w nim coś więcej niżeli "czapli" z początku tego wieczoru.
- Kiedy ostatnio grałeś w karty? - spytała spokojnie odbierając kielich
- Dziękuję panie... - odparła krótko, mimo, że było to jej życzenie, nie zamierzała okazywać niewdzięczności.
Pozwolił jej na siebie patrzeć; ręce zasunął z tyłu, bowiem sobie kieliszka nie wziął.
- Około tygodnia temu, przed zaślubinami płaszczy - odrzekł krótko. - Natomiast umniejszać ci talentu do kart i blefowania nie zamierzam. Nie jest to bowiem związane z częstotliwością grania w karty czy nie. - skinął głową, słysząc to "dziękuję".
Czego innego mogła się po nim spodziewać, jak to, że stanie przodem jeszcze zakładając ręce za plecy, by czasem czegoś nie zakryć. Prychnęła lekko rozbawiona i wzięła łyk wina. Kiedy wyjmował je ze swoich juk mogła przyjrzeć się jego plecom. Musiała przyznać, że mężczyźni zdecydowanie wyglądali lepiej z tyłu niż z przodu... jednak blizny wkradające się z pleców na bark zaciekawiło ją najbardziej.
- Sama nie wiem, po prostu było trzeba się podszkolić, by ubrań nie stracić... - odparła luźno na chwilę spoglądając na jego twarz.
- I co tak stoisz... na pisemne zaproszenie czekasz? - ponagliła go odrobinę rozbawiona wojskową postawą pokazową. Na chwilę w stronę płomieni spojrzała, jednak wzrok ponownie na jego sylwetkę wrócił, skoro miała okazję to czemu miałaby z niej nie korzystać. Ponownie skupiła się na jednej z jego blizn, miał ich wiele, jednak ta jedna wzrok jej przyciągała.
- Niedźwiedź? - spytała zaciekawiona.
- Potrafię dobrze grać - odrzekł z lekkim zniecierpliwieniem, zanim podszedł bliżej. - Czekałem z prostego względu... skoro tak kochasz mi rozkazywać, to uznałem, że taka moja rola: stać i dać się oglądać, jak na jakiejś wystawie.
Tuż po tym stanął przy balii, rzucając Airze krótkie spojrzenie, zanim ostrożnie wszedł do ciepłej wody. Już i tak przecież się umyli, więc mogli jeszcze trochę się pomarszczyć w środku.
- Tak. Niedźwiedź.
- Źle myślałeś... nie pragnę mieć marionetki, cenie twój intelekt... - odpowiedziała wprost, przesunęła się, by miał miejsce w balii. Obserwowała jego ciało, jednak nie była w tym nachalna, chciała znaleźć aspekty, które jej się podobały, w końcu miała z tym człowiekiem spędzić resztę życia. Musiała, a raczej chciała znaleźć w tym jak najwięcej pozytywów, które poprawiłyby jej nastrój. Na jego odpowiedź jedynie skinęła głową zastanawiając się nad tym.
Mężczyzna jedynie pokiwał.
- Rad jestem słyszeć twe słowa, pani - odrzekł, zanim rozsiadł się w balii. Ramiona oparł o krawędzie, tak więc jego dłoń musnęła obojczyk kobiety delikatnie - bowiem usadowił się koło niej.
- Nad czym się zastanawiasz? - widział jej spojrzenie.
Posłała mu krótki uśmiech i zrobiła mały łyk wina, po którym odstawiła kielich na krzesło stojące przy balii. Słysząc pytanie chwilę się zastanowiła, nie wiedziała do końca, czy chciała się z nim tym dzielić. Ciszę przerwało ciche westchnięcie, po którym wygodnie usadowiła się przy boku mężczyzny opierając swą głowę, o leżące na krawędzi balii męskie ramię.
- Zastanawiam się, czy czasem nie przysnęłam po przyjeździe tu... jest jakoś zbyt miło i normalnie... - wyznała szczerze, choć mogła się tą szczerością ośmieszyć, jednak ciężko było jej zrozumieć ten wieczór. Jak dotąd szorstki mężczyzna naprawdę się starał, choć wcześniej sprawiał wrażenie złego, że trafiła mu się żona, bądź zawiedzionego, że trafił na właśnie taką.
Nie w naturze Hyrona były podobne gesty; uśmiech pojawiał się u niego tylko i wyłącznie wtedy, gdy cieszył się z czyjegoś nieszczęścia, a jeśli już w ogóle się pojawiał, to zawsze był drwiący. Jedynie oparł policzek o skroń kobiety, przymykając oczy. Opuszkami palców smyrał delikatnie jej obojczyk. Tak jak było zresztą wcześniej powiedziane, po nokaucie nie zamierzał nadal próbować.
- Myślę, że to normalne poczucie - odparł spokojnie. - Jesteś w trybie czuwania i oczekiwania na kolejne zagrożenie, ponieważ jak dotąd tylko to spotkałaś. Nie czekał cię wcześniej żaden moment krótkiego oddechu, czy wypoczynku, za wyjątkiem tego w fortecy Horazona. To naturalne, że znajdując się wcześniej w niesprzyjającym nam środowisku, nasz organizm i umysł przechodzi w tryb oczekiwania... czuwania... wypatrując potencjalnego niebezpieczeństwa.
Słuchała go w zamyśleniu, a jednak ciekawsko zerkając na opartą o jej skroń twarz.
- Chyba masz rację... stale czekam na to.. co popsuje ten wieczór... - odparła spokojnie, a swe oczy na kominku skupiła, ponownie podejmując się obserwacji płomieni, chciała się odprężyć, a ciepła woda i widok płomieni bardzo temu sprzyjały.
Jej wzrok kontrolnie spoczął na czarnych świecach, te się paliły, więc ze spokojem szmaragd powrócił do żywiołu.
- Czyli twe koszmary stają się jawą... - zastanowiła się - więc jeśli przyśni ci się ludożerny opos, to ów ludojad oposi zacznie biegać po dziedzińcu? - chciała chociaż zrozumieć działanie praktyczne tej klątwy.
W oczach mężczyzny na moment zalśniły iskierki rozbawienia; ludojad opos wyraźnie pasował do jego poczucia humoru.
- Klątwa przychodzi w najróżniejszy sposób. Raczej nie mam takich snów, ponieważ moje lęki głównie dotyczą czegoś innego, ale tak, można by powiedzieć, że w ten sposób to by się spełniło. Lub ktoś rzuciłby czar na kogoś z nas, by się zamienił w takiego oposa ludojada. Albo na przykład moglibyśmy wpaść na takie zwierzę w Puszczy. To, co mam na myśli, pani... to to, że te koszmary są jak klątwy. Nigdy nie wiesz, jak do końca zostaną zrealizowane, ale zawsze będą idealnie ilustrować i odbijać twoje lęki.
- Rozumiem... dziękuję, że mi to wyjaśniłeś... - swobodniej oparła się o jego bok praktycznie w pełni do niego przylegając.
- Czy będę mogła choć dwie takie świece w swoim plecaku nosić? W sytuacji awaryjnej nie chciałabym przeszukiwać twoich juk... - zapytała, uzasadniając swoje pobudki.
Dłoń mężczyzny poczynała sobie śmielej, zsuwając się niżej po jej ramieniu. Jednak jako, że miał ramiona oparte na krawędzi balii, za daleko też nie mógł zawędrować...
- Tak, to dobry pomysł. Poza tym jeśli kiedyś się rozdzielimy, mogą ci się też przydać - oświadczył po namyśle. - Zaskakuje mnie twa dobroć, pani... rzadko kiedy komuś zależy na kimś nowopoznanym aż w takim stopniu, szczególnie biorąc pod uwagę to, co działo się między nami ostatnio.
Lekkie, delikatne muśnięcie jej skroni ustami było chyba z jego strony odpowiednim gestem podziękowania... prawda?
- W jaki sposób? - muskające skórę opuszki jej nie przeszkadzały, dotyk na ramieniu czy obojczyku był dość przyjemny, przy akompaniamencie dźwięków gorącej wody i strzelającego płomienia.
- Zobowiązałam się nie patrzyć na poprzednie dni... a ten wie... - ucięła w pół słowy czując ten subtelny całus na swej skroni, ciało choć w bezruchu to zamarło, a głos ugrzązł w jej krtani. Zamknęła powoli usta wpatrując się w płomień, gestu takiego się nie spodziewała, a przez brak przygotowania na to, poczuła delikatne pieczenie na swym licu.
Chciała dodać coś jeszcze, jednak wszelkie słowa opuściły jej umysł, nie chcąc ustawić się w żadnym szyku.
- A ten wie... dokończ. - na twarzy Jeźdźca przemknęło coś na wzór rozbawienia. Reakcja dziewczyny była dla niego bez mała niebywała; tak pewne siebie i harde dziewczę zamarło w wyraźnym zaskoczeniu.
- Ciekawe, co jeszcze mógłbym zrobić, by cię tak zaskoczyć - mruknął jej do ucha, zanim odwrócił jej twarz ku sobie; po tym musnął lekko jej policzek, zbłądzając z lekkimi muśnięciami do jej kącika ust. Ciekawe, czy to sprawi, że to Airanna całkowicie straci głos...? A może rzuci w niego kielichem wina i zbluzga? A może jeszcze inaczej? Tak czy owak, wizja przekonania się o tym była całkiem kusząca.
Sama nie pojmowała swej reakcji, jednak ten drobny, czuły gest, był jej czymś tak obcym, że nie potrafiła odpowiednio zareagować. A jedynymi reakcjami były te należące do ciała. Co wprowadziło ją w jeszcze większe zakłopotanie. Pomogły jej się otrząsnąć słowa mężczyzny, więc było to zauważalne. Poczuła irytację i wstyd, jednak nie mogła już z tym nic zrobić. Już marszczyła, brwi szykując odpowiednią odpowiedź, jednak nie dano jej na nią czasu, twarz jej obrócił i szepnął kilka słów do ucha. Ton ten tak obcy i nieznany jego gardło opuścił, a usta skórę musnęły łagodnie. Dreszcz poczuła, silny i nasilający czerwień polików. Przywykła do męskiej nachalności i bezczelności, jednak to zachowanie było czymś nieznanym, obcym i zbyt działało na jej ciało.
Trwało to dłuższą chwilę, jednak w końcu wyrwała się z pod tego wpływu, a łokieć jej żwawo wylądował między żebrami mężczyzny.
- Moja nagroda wyłącznie rozmowę miała obejmować! - upomniała go nadal czerwona niczym swoje włosy i lekko naburmuszona tą sytuacją.
- Rozmowę? Cóż, chyba mamy inne pojęcie nagrody... - gdyby niski głos Hyrona mógł pieścić uszy, to dosłownie robiłby to. Widać było, że cała sytuacja niezmiernie go bawiła. I chociaż skrzywił się, czując łokieć między żebrami, i niemalże aż podskoczył w balii, to nie przestawał obserwować jej bezczelnie. Bezczelnie i ze sporą dozą pewności siebie, mimo, że aktualnie rozmasowywał sobie żebra, by odrobinę złagodzić ból.
- Już widzę i wiem, że twoja miłość będzie niezwykle brutalna i bolesna, także w łożu...
- Zdecydowanie inne... - odparła krótko. Choć czy była to prawda ciężko jej było przyznać, ciężko chcieć czegoś czego się nie znało, a obawiało.
Starała się jak najszybciej uspokoił, wzrok wpatrzony był w płomienie, a nie mężczyznę. Dopiero jego kolejne słowa wywołały drgnięcie jej brwi. Oczywiście musiał iść w tę stronę, nie mógł sobie tego odpuścić.
- Ciężko ocenić takie uczucie, na podstawie sytuacji, gdzie go nie ma... - odparła i się poprawiła, jej opanowanie powracało, a wraz z nim naturalny kolor lica. Jednak jakaś prawda w jego słowach była, umiała postawić na swoim nawet jeśli potrzeba było użyć do tego siły, a po tą nie krępowała się sięgać, czego dowodem był obecny wieczór.
Po chwili mężczyzna, widząc reakcję dziewczyny, spoważniał.
- Czego się tak boisz, pani? - zapytał rzeczowym, konkretnym tonem.
Ukuło ją to jedno słowo. Nie lubiła go, choć była go dobrze świadoma. Milczała chwilę, zastanawiając się nad sensowną odpowiedzią.
- Nie jest to po prostu łatwe... latami broniłam swego ciała przed nachalnością mężczyzn, po to by zostawić jego czystość dla męża, a teraz mam się oddać obcemu człowiekowi? Choć wiem, że taka jest kolei rzeczy, niektóre odruchy wyrobione latami są zbyt silne... - skoro tego wieczoru byli ze sobą szczerzy, nie próbowała wymigiwać się od odpowiedzi. Jej dłoń wylądowała na szyi, tuż w połowie obojczyka, gdzie zaczynała się jedna z blizn.
- Dlatego chciałam tu posiedzieć... - dodała na nowo opierając się o jego ramię, jednak nie siedziała już tak blisko jak wcześniej.
- Rozumiem twoje obawy, jednakże nie sądzisz, że pewne bariery trzeba zacząć powoli przełamywać, zamiast się cały czas wzbraniać? - zapytał krótko. Znów objął ją ramieniem. - Więc oczekiwałaś, że będziesz znała męża przynajmniej jakiś czas, zanim dojdzie do ślubu?
- Dlatego tu z tobą siedzę, miast spać w spodniach owinięta szczelnie pościelą - odparła i spojrzała na niego badawczo wysłuchując pytania. Westchnęła ciężko i zabrała dłoń ze swej szyi.
- Nie oczekiwałam. Zwyczajnie w pierwotnym planie tak było... znałam narzeczonego kilka lat... do ślubu jednak nie doszło, bo zginął na wojnie... - wyjawiła spokojnie i cicho.
- Może dlatego tak czekam, aż coś się zaraz popsuje... bo zawsze się sypie... - stwierdziła dość lekko i przechyliła swą głowę bardziej ku niemu.
- Słuszna uwaga - przyznał po chwili ciszy. Jego wzrok padł, oczywiście, i na szyję kobiety, jednak tego nie skomentował.
- Przykre, że zarówno ty, jak i twój partner, zostaliście ofiarami wydarzeń lat minionych. Jednocześnie nie możesz całe życie trwać w takim przekonaniu... ponieważ koniec końców sama do tego doprowadzisz. Nasze myślenie, słowa, życzenia... wszystko to ma wielką moc, niekoniecznie zawsze dla nas pozytywną.
- Chcę iść do przodu i chyba nawet robię kroki, ale nie oczekuj, że pobiegnę... - mądrze mówił, dlatego go słuchała. Mężczyzna wprawnie przekonywał ją do siebie, choć była niedowiarkiem, chyba się starał. Bo jak inaczej miała określić ten wieczór. Była to wręcz wymarzona pierwsza noc. Kominek, gorąca kąpiel, mocne wino i długa rozmowa rozmowa. Dogadywała się z nim, a to było szokujące i zachwycające.
Westchnęła lekko i położyła dłoń na jego żebrach, gdzie wcześniej uderzyła łokciem.
- Wybacz za to... ale trochę ci się należało.. - uśmiechnęła się lekko i pomasowała wprawnie dłonią uderzone miejsce. Wiedziała jak dotykiem łagodzić ból, w tym miała spore doświadczenie.
- Trudno nie zaprzeczyć... w porównaniu z początkami, rzeczywiście robisz kroki - to musiał przyznać. A starać się starał, to i owszem; Hyron nigdy nie miał aż tyle cierpliwości, co teraz.
- Trochę mi się należało, bo cię zawstydziłem? - spojrzał dziewczynie w oczy. Można byłoby przysiąc, że pomimo kamiennego wyrazu twarzy i poważnego spojrzenia, mężczyzna się droczył.
Poświęciła mu krótkie spojrzenie, a przynajmniej takie miało być, bo zatrzymało się na dłużej, kiedy i on swoją twarz ku niej zwrócił. Choć chłodne oczy podobały jej się, bo nie wyrażające wiele sprawiały wrażenie lodowych, stabilnych i dzięki temu kojących.
- Zawstydzenie to jedno, drwienie i bawienie się nim to drugie... - odparła spokojnie, w tym momencie mogła być jedynie zażenowana swoją reakcją na coś tak banalnego. Choć może właśnie banalne to nie było? Wolała się nad tym nie zastanawiać.
- Jeśli odebrałaś to jako drwienie, to racz wybaczyć, pani. Najzwyczajniej... rozbawiłaś mnie tym strzałem w żebra, nawet jeśli było to bolesne doświadczenie. Nieczęsto zdarza się, że dostaję z łokcia od własnej żony w kąpieli. Sama przyznasz, że jest to dość nietypowe doświadczenie.
- Czy próbujesz mi w łagodny sposób przekazać, że jestem niezrównoważona? - spojrzała na niego i lekko brew uniosła, jednak nie potrafiła zachować powagi i wybuchnęła szczerym śmiechem. Przyciągnęła kolana i oparła na nich łokcie, a następnie w dłonie ukryła twarz.
- No... nie masz lekko... i nie będzie... - zaśmiała się ponownie jednak znacznie krócej i twarz przetarła, po czym spojrzała na niego.
- Od ciebie zależy, jak ty to ocenisz i odbierzesz - słysząc jej śmiech, Jeździec jedynie pokiwał głową.
- Doskonale. Od lat modlę się do bogini Słońca o brak trudności i zsyła mi nader trudną do zdobycia żonę. To jest jej poczucie humoru – skwitował.
- Widać ma je podobne do ciebie - odparła nadal rozbawiona i swobodniej się o niego oparła jakby nieco bardziej przysuwając, by głowę nie o ramię, a jego bark oprzeć.
- Opowiedz więcej o tej bogini... - zagaiła zaciekawiona. Skoro Jeździec właśnie do niej słał swe modły, powinna poznać to bóstwo.
- Królowa Słońca była kiedyś, dawno temu, zwykłym człowiekiem - cichy głos mężczyzny znów wrócił do poprzedniej, kojącej narracji. - Była młodą, piękną szlachcianką z domu Ingaret, a jej imię było Idalia. Być może ten dom jeszcze nie wymarł, nie wiem… nikogo z Ingaretów nie widziałem po wojnie, ani w radzie szlacheckiej, ani też nigdzie indziej. Tak czy inaczej… imię znaczyło "oto słońce"... była zawsze pogodna, szczęśliwa ze swojego szlacheckiego życia. Dla mężczyzny stanowiła doskonałe uzupełnienie, zwieńczenie jego domu, klejnot jego rodu... chociaż drobna i niewysoka, była niezwykle zmysłowa. Jej włosy złote niczym kłosy zbóż przykuwały oko tak, jak bursztynowe, przejrzyste oczy, zaś uśmiech, który komuś rzucała, sprawiała, że nawet najsmutniejszy człowiek się uśmiechał; jej zapach, zapach róż, rozpalonej ziemi, deszczu, burzy... odurzał. Śmiech był jak srebrne dzwoneczki, delikatny i niekiedy zdałoby się, że tylko ci się wydaje, że go słyszysz. Dosłownie zapadałaś się przy niej, by zapomnieć o całym świecie... przy niej nic już nie miało znaczenia. Nie było smutków, trosk, problemów - mówił w zadumie Hyron, obserwując ogień.
- Głos był spokojny niczym padający deszcz, ale też ciepły i kapryśny jak podmuch wiatru, a cichy jak szelest liści.
Twarz Jeźdźca nie wyrażała nic; chociaż zazwyczaj skora do drwiącego grymasu, bądź surowego spojrzenia, teraz była spokojna. Równie dobrze można byłoby powiedzieć, że mówi to blok granitu. Mężczyzna wyraźnie wycofał się w sobie, by móc spokojnie opowiadać. Można byłoby powiedzieć, że zamknął się na cokolwiek innego… znów przeżywał dawne doświadczenia.
[11:30]
- Przy niej czas wydawał się rozciągać niczym długa, złocista nić miodu; sekundy mogłyby trwać tak samo odczuwalnie, jak całe godziny lub nawet stulecia. A jednocześnie miałem to poczucie, że nie muszę się już nigdzie spieszyć… donikąd… że świat na zewnątrz, gdziekolwiek się kierowałem, spokojnie na mnie poczeka. Tak czy inaczej... widzisz, pani, Królową Słońca wybiera się bardzo rzadko. Ich kapłanki żyją setki lat, jeśli nie dłużej. Słońce nie umiera, tkwi wiecznie na niebie... zachodzi i wschodzi każdego dnia, dzień po dniu. Tak samo jest z ich kapłankami. To nie kapłanki Boga Ognia, które żyją równie krótko, jak płomień, przez ich ojca darowany - rzucił krótkie spojrzenie Airannie. - Ale też mało które dziewczę było godne, by wcielić się w kolejną Królową Słońca. Ta rola nadawała wielkiego prestiżu domowi… dlatego też zaskoczyło mnie, że nie widziałem Ingaretów nigdzie… być może jej ród już wymarł, nie wiem - potarł w zamyśleniu brodę. - Nie ma to znaczenia. Tak czy inaczej, Królowa Słońca jest nader łaskawą kobietą, która zawsze ci pomoże, ilekroć się do niej zwrócisz. Jeden jedyny warunek jest taki, że musisz być szczera… choćby twoje serce i dłonie były najbardziej czarne, a dusza już nie istniała, musisz być z Królową szczera i oddać jej wszystko, a ona będzie o ciebie dbać do końca twoich dni. W jakkolwiek marnym położeniu się znajdziesz… jakkolwiek będzie źle… zawsze zwróć się do Bogini Słońca, bowiem ona, jako jedyna, nie bawi się tobą i nie uzna cię za swoją zabawkę, czego nie można powiedzieć o innych bóstwach. Nie kieruje się pokręconym poczuciem sprawiedliwości, nie obiecuje ci potęgi ani mocy, ani też nie potraktuje cię tak, jak Gunnora potraktowała dziewczę, ścigane przez To-Co-Przemierza-Szczyty.
Kiedy zaczął mówić wzrok na płomienie skierowała, by w spokoju go wysłuchać. Nie był to jednak opis bogini, a ukochanej. Kogoś nader bliskiego sercu, nawet nie spodziewałaby się, że mężczyzna w taki sposób potrafi opisać cokolwiek. Nie mówił o modlitwach, o jej patronacie, mówił o kobiecie, która została wybrana i odebrana bliskim. Nie trudno było to pojąć z jego słów. Zwłaszcza kiedy zaczął bezpośrednio mówić o swoich odczuciach, o to jak czas się na dla niego przy niej nie liczył.
Dała mu dokończyć, słowa jego były ciekawe. A kiedy skończył dłuższy czas milczała, myślała o tym wszystkim co usłyszała.
- Więc i ty straciłeś kogoś bliskiego... przykro mi... - powiedziała, w końcu spokojnie.
- Dobrze jednak, że nadal możesz na nią liczyć... - dodała po chwili. Skoro modły do niej składał i tak pewny był jej odpowiedzi.
- Nie ma czego żałować. Zaakceptowała tę rolę. Nie mógłbym zbrukać tej pani zwykłą, przyziemną miłością. Czułbym się tak, jakbym skalał świętość. Ponadto między nami do niczego nie doszło; byłem jedynie jej towarzyszem, tarczą przed innymi ludźmi. Już zdarzało się, że ten czy ów pragnął porwać ją ze sobą czy uwieść gładkimi słówkami. Wielu było takich, którzy próbowali ją przekonać, że na cóż jej korona Bogini Słońca, jeśli rezygnuje z radości ziemskiego życia? - Jeździec zadumał się. - A ty? Wybrałabyś wieczną służbę bogini, czy raczej wolałabyś żyć tak krótko, lecz rozkwitnąć i żyć pełnią życia?
Słuchała uważnie nie przerywając mu, jego słowa były wyjątkowo szczere, dlatego tak ją ciekawiły.
- Miałeś więc pełne ręce roboty chroniąc ją przed złudnymi adoratorami.. - odparła spokojnie.
- Jedynie? Raczej aż... z tego co mówisz byłeś jej najbliższy... a tego nie mierzy się fizycznością... relacje bez niej zwykle są silniejsze i prawdziwsze... - stwierdziła i chwilę zamyśliła się nad zadanym przez Jeźdźca jej pytaniem.
- Wszystko zależy od życia jakie miałoby mnie czekać... wieczność w złotej klatce bądź krótka pełnia. W takim zestawieniu wybór jest prosty... jednak nie sądzę, by dla niej ta wieczność była udręką, klatką... nie posiadam wiary podobnej do niej... gdybym tak oddana była ukochanemu bóstwu, które w dodatku by mnie wybrało na swą powierniczkę, pewnie czułabym zaszczyt i chciała objąć godnie to miano... Wszystko zależy od tego co bym czuła wobec tej wiary... nie posiadam jej, więc mój wybór jest prosty i oczywisty, nie wyobrażam sobie teraz nie siedzieć w tej balii, bo pewnie nie wypadałoby... Więc uważam, że wybór zależy od okoliczności... nie uważam jej wyboru za zły, jednak przy swoim obecnym życiu i podejściu, nie jestem odpowiednią powierniczką dla bóstw. Wybieram więc krótką przyziemną pełnie życia - opierała się wygodnie i wpatrywała w płomienie. Uważała się za zbyt pustą w środku, by w pełni pojąć sedno tego pytania. Zawsze żyła intensywnie, choć marzyła o zwolnieniu tempa. Pytanie choć z pozoru proste było niebywale złożone i zmuszało do pewnych refleksji.
Mężczyzna lekko, ledwie widocznie uśmiechnął się, słysząc odpowiedź kobiety.
- Nie zgodzę się, że relacje bez fizyczności są silniejsze i bardziej prawdziwe - odparł krótko, nie wgłębiając się w szczegóły. - Podoba mi się twoja odpowiedź. Stoisz mocno nogami na ziemi i nie patrzysz w dal, myśląc o czymkolwiek więcej poza tym, co możesz zdobyć lub osiągnąć teraz. Interesujące.
Przewróciła rozbawiona oczami.
- Dobrze.. jestem w stanie przyznać, że wzbogaca to relacje... - odparła z lekkim uśmiechem nadal się wygodnie opierając o jego ramię. Słuchała dalszych słów, ciekawym było, że tak swobodnie rozmawiali.
- A myślałam, że taki brak wyobraźni jest raczej nudny.. - stwierdziła i obróciła twarz ku niemu. Choć otwarcie tego, by nie przyznała, miło było słyszeć takie słowa od mężczyzny.
- A ty? Którą z tych opcji byś wybrał?
- Wybrałbym tak samo jak ty - odrzekł bez namysłu mężczyzna. - Miałem sporo czasu na zastanawianie się. Zbyt daleko mi do świętego, by ktokolwiek zaoferował mi tę pozycję. Lata nieśmiertelnej wegetacji i słuchanie ludzi, którzy sądzą, że wzniesienie modłów w momencie gdy będę potrzebny, zapewni im łaskę boga, nie jest dla mnie. Sama przyznasz, że byłbym raczej najgorszym kapłanem na świecie.
Uśmiech samoistnie wkroczył na jej twarz wraz z tą wizją.
- Na pewno nie byłbyś bezinteresowny i łaskawy, jednak twoi wyznawcy chodzić musieliby jak w zegarku..- zaśmiała się cicho i pozwoliła na rozluźnienie. Ciepło wody było odurzające i wyjątkowo przyjemne, warte noszenia wiader z dworu. Pozwoliła sobie przysunąć się do Jeźdźca tak, by oprzeć swój bok o jego, a głowę na piersi mężczyzny oprzeć, oczy choć nie w pełni otwarte nadal skupione były na ogniu, jakby spektakl przez niego grany dalej trwał.
- Oczywiście. Jaki jest pożytek z autorytetu, jeśli nikt cię nie słucha? - dla Jeźdźca było to ewidentnie sprzeczne ze sobą. A czując to przysunięcie się, mężczyzna jedynie zakręcił delikatnie jej lok na palcu, jakby chciał powiedzieć "widzę, co robisz". Lecz tyle i tylko tyle.
- Autorytet i posłuch idą w parze... nie widzę możliwości na ich rozdzielenie... jeśli masz szanowany autorytet to siłą rzeczy będzie i posłuch... - stwierdziła nic sobie nie robiąc z kosmyka, którym się bawił, nie przeszkadzało jej to, a nawet było w pewien sposób przyjemne.
- Zdarza się. Są ludzie, których się słucha, lecz nie są słyszani - skwitował krótko Jeździec.
- No proszę, z tym się nie spotkałam... - odparła spokojnie odrobinę zaciekawiona.
- Jak nie? Kaznodzieje wędrowni, uliczni... mędrcy... ci ludzie mówią ci "idź i nie grzesz więcej", a ty i tak idziesz, i tak grzeszysz - stwierdził w zamyśleniu mężczyzna. - Mówią ci "nie połykaj tego zielonego płynu z widmową czaszką nad nim", a i tak znajdzie się jakiś idiota, który to wypije, bo przecież na pewno to nieszkodliwe, a wszystko to propaganda i wymysły.
- Dlatego podkreśliłam, szanowany autorytet... - uśmiechnęła się lekko, jednak w jego słowach było wiele prawdy, ludzie najczęściej byli idiotami i przedstawiali to na każdym kroku swego istnienia.
- A, w takim wypadku, tak - zgodził się. Wyjątkowo się zgodził. - Wychodzimy, czy będziesz jeszcze się tu moczyć?
Przetarła mokrą dłonią zmęczoną twarz.
- Lepiej wyjść, bo zaraz tu usnę... - przyznała i odsunęła się od mężczyzny powoli. Faktycznie ciepło i wygodne oparcie działały na nią zbyt szybko. Rozejrzała się leniwie za jego środkami do higieny, widziała wcześniej, że je szykował.
- To chodź - mruknął, ale też coś nie spieszyło mu się do wyjścia.
- Tak... tak... - skinęła głową dobrze wiedząc, że w końcu trzeba podjąć tę męską decyzję i opuścić ciepłą wodę. Wtedy jej wzrok skupił się na stoliku i na rzeczach leżących na nim.
- A ty poszykowałeś sobie tyle, a chociaż czegoś użyłeś? - obróciła się by spojrzeć na niego, jednak nie musiała czekać na odpowiedź, jego kamienna twarz jakby ją zdradziła. Ciężko było używać z balii środków spoczywających na stole spory kawałek dalej. Jej spojrzenie ponownie na stół padło, potem na łoże również znajdujące się w komnacie, ponownie na stół i na łoże i westchnęła sobie podejmując pewne decyzję i sięgając po materiał na brzegu balii zawieszony wstała powoli owijając się nim i nadmiar wody z ramion strącając.
- Uważaj. - mruknął ponuro Jeździec, wycierając twarz z kropli wody. Koniec końców woda z długich loków gdzieś musiała się znaleźć. Mężczyzna obserwował ją ciekawie, wyraźnie zaintrygowany jej tokiem myślowym - bowiem wodził spojrzeniem i za jej wzrokiem.
- Wybacz ciężko ich upilnować... - odparła krótko i zgarnęła wszystkie włosy na jedno ramię, tak by spoczęły na owiniętej wokół jej ciała szmatkę i jej oddawały swą wilgoć i kropelki wody. Kiedy uznała to za odpowiedni moment opuściła powoli i ostrożnie balę starając się jak najmniej zamoczyć podłogę. Zabrała z krzesła swoje rzeczy i odniosła je na komodę do reszty swoich rzeczy, następnie jej kroki skierowały się do stołu, z którego wzięła rzeczy, które ewidentnie naszykował sobie Jeździec, a ich nie wziął i ruszyła z nimi do krzesła, na którym sama sobie przysiadła i namoczyła przyniesiony kamień mydlany. Nie było sensu jeszcze zakładać koszuli nocnej, nie chciała jej zamoczyć, a w komnacie było wystarczająco ciepło by nie marzła. Kominek i parująca balia z wodą odpowiednio nagrzały pomieszczenie.
Przysunęła się z krzesłem tak by siąść wygodnie za mężczyzną, nic nie mówiła, po prostu ostrożnie i uważnie polała jego ramiona wodą, po to by wygodniej rozprowadzić mydliny po nich.
Mężczyzna wyraźnie się odprężył, czując delikatny dotyk żony i ciepłą wodę, spływającą mu po ramionach. Nie odezwał się jeszcze słowem, jedynie się relaksował, wyraźnie delektując się jej dotykiem.
Milczała w pełni skupiła się na wykonywanej czynności, by ta była poprawna. Używała małego naczynia do nabierania wody i polewania ramion, karku czy tyłu głowy, miał długie włosy, których nie mogła pominąć, jednak pilnowała by krople wody nie skierowały się ku oczom, osłaniając je wtedy dłonią tuż nad brwiami. Miała w tym wprawę, a więc wszystko szło szybko i sprawnie.
- Dziękuję, pani. - Jeździec po tych ablucjach odchylił głowę na krawędź balii; wzrok uniósł ku oczom Airy. Widać w nich było i aprobatę, i zadowolenie. Zdecydowanie zyskała sobie więcej przychylności tym gestem.
Miło było widzieć i słyszeć wdzięczność mężczyzny. Tego jednego wieczoru starali się oboje, a skoro mężczyzna wywiązywał się z umowy, nie mogła być gorsza. Bowiem jeśli miała uwzględnić ten jeden wieczór był on wyjątkowo pozytywny w swym przebiegu, jako tradycyjnej pierwszej nocy. Po opłukaniu dłoni podniosła się i pochyliła nad skierowaną ku niej twarzą i złożyła na jego ustach drobnego całusa, po którym wstała.
Tym całusem zaskoczyła Jeźdźca; jednak nie opierał się i nie oponował, jedynie lekko, delikatnie musnął jej policzek dłonią, jakby chciał dziewczynę dłużej w tym buziaku przytrzymać.
Zabrała rzeczy odnosząc je na stół przy jukach Jeźdźca. Po tym ruszyła po swoją koszulę by pozbyć się okrywającej jej szmatki.
Sam Jeździec przemył się też, zanim wyszedł z balii. Juki leżały przy stole, więc krok-dwa i już przy nich był. Ręcznik, choć cienki, był zbawieniem. Zresztą, w drodze miał on wiele celów.
- Idę wylać tę wodę - odrzekł po chwili mężczyzna, zaś przebiegły uśmieszek przemknął przez jego usta.
Koszulę na siebie narzuciła i wraz z prostą szczotką ku kominkowi się udała.
- Daj ciału chwilę odtajać, później ci pomogę... - cóż ile wiader przynieśli tyle będzie trzeba wynieść i wylać. Siadła na taboretku przed ogniem i poprawiła włosy, by zagarnąć je na jedno ramię, by wygodnie móc je rozczesać.
- Siedźże, pani. Wypocznij. Powinnaś odpocząć - odparł, sięgając po ubrania. Chwilę później zapatrzył się na małżonkę; piękny to był widok.
- Zresztą jeszcze się rozchorujesz. Już wyszłaś zresztą, dość rozgrzana – dodał.
- Podobnie jak i ty... - odparła spokojnie oglądając się w jego kierunku. Nie było to pierwszy raz, ani ostatni kiedy zajmowała sie takimi czynnościami, jednak nie pchała się do nich jeśli nie musiała. Po prostu znała swój organizm i wiedziała na ile może sobie pozwolić, cóż tak prosto z kąpieli teraz na dwór by nie wyszła, jednak za parę chwil, kiedy włosy stracą już wilgoć.
- Więc spokojnie... wiadra z wodą nie uciekną... - dodała powracając spojrzeniem na płomienie. Ten wieczór pozwolił jej się wyciszyć i choć nie zaznała jeszcze snu, to czuła się wyjątkowo wypoczęta, kto by pomyślał, że spokój na umyśle tak odciąży ciało.
- Wychowałem się tam, gdzie są najbardziej srogie zimy - odrzekł spokojnie Jeździec, zanim się skupił na swoich zajęciach. - Mną się nie przejmuj - dodał, grzebiąc w jukach. Coś zachrobotało…
- A kim jak nie tobą? - odparła spokojnie z lekkim rozbawieniem, miała przejmować się rudowłosym Hektorem? Czy może złotookim Hellionem, jeśli mąż jej takowej uwagi nie potrzebował.
- Po twój płaszcz sięgnęłam, więc choć chcesz czy nie, skazany zostałeś na moje gadanie... - dodała i krótko się zaśmiała podejmując pierwszą próbę rozczesania swych włosów.
- Myślę, że jakoś do tego przywyknę - skwitował krótko. - I do troski, i do gadania. Z tym drugim będzie trudniej, ale nie takie rzeczy się już wytrzymywało - ewidentnie żartował.
- Więc i na tortury jesteś odporny, życie faktycznie cię nie szczędziło - ciągnęła jego żarty nie bocząc się na nie, a łagodnie uśmiechając.
- Zależy, jakiego rodzaju tortury. Szczerze przyznam, że jarmarków i targów nadal, do dziś dzień, nie znoszę – odrzekł.
- Bo to już działka niehumanitarnych tortur jest... - aż prychnęła pod nosem z rozbawienia na jego słowa, od razu w głowie pojawiały jej się dni, kiedy za karę ciągnięto ją w takie miejsca.
- Zgadzam się. Gorsze są tylko łaskotki i słuchanie zapętlonych piosenek. Kiedyś byłem tego świadkiem. Nawet śpiewaczka miała dosyć. Ja, jako obserwator, również. A facet, któremu śpiewała to przez bite kilka godzin, okazał się być koniec końców głuchy. - Jeździec westchnął do siebie. Ach, wspomnienia.
Roześmiała się głośno i szczerze oglądając na mężczyznę z wesołymi iskierkami w oczach.
- Głuchy? Ale na pewno był najwierniejszym słuchaczem! - trafiał do niej taki rodzaj humoru.
- Rzeczywiście był świetnym powiernikiem tajemnic. Nigdy nic nie powiedział, bo też nic nigdy nie mówił - podsumował Hyron. - Koniec końców, jednak okazało się, że potrafi gadać, kiedy w gospodzie Halse przewrócił jego piwo. O, takich wiązanek nigdzie indziej nie słyszałem... - aż się rozmarzył na samo wspomnienie.
- Nad rozlanym mlekiem nie ma co rozpaczać, jednak rozlane piwo największym milczkom gębę otworzy - podsumowała i się zaśmiała krótko, w końcu uporała się z rozczesaniem swych włosów i odetchnęła zadowolona szczotkę mogąc odłożyć. Teraz wystarczyło poczekać, aż żar kominka wilgoć z włosów wypędzi, a by ułatwić mu zadanie kosmyki po ramionach i plecach rozrzuciła, by swobodnie jej sylwetkę zakryły.
Adelai
Posty: 29
Rejestracja: wt maja 25, 2021 2:24 pm

Re: ROK JEDNOROŻCA [fantasy, 6os., hetero, bn]

Post autor: Adelai »

HEKTOR



Ten wieczór choć tak smętnie się dla tura zaczął jego rozwinięcie nader ciekawe się okazało. Nie spodziewałby się gości w swej samotnej komnacie, jednak jak widać los i do rudzielca czasem się uśmiecha i przywiódł do niego zacnego kompana.
Hektor lubił sobie humor poprawić nie tylko alkoholem, ale i smaczną fajką o bardzo konkretnej zawartości, którą starannie pielęgnował swymi rękoma i owocne plony teraz dawały mu te chwile rozkoszy i zapomnienia. Dlatego uśmiech szeroki się na jego twarzy pojawił widząc jego rywala w pijackim starciu, który godnym i zacnym przeciwnikiem był. A kiedy ten i chęć do dotrzymania mu towarzystwa wykazał serce tura radowało się. Lubił się dzielić dobrami jakie posiadał, dlatego ciemnowłosy Jeździec od razu poczęstowany fajką został, a tur od niego manierkę otrzymał. Dobra wymiana.
Krótka rozmowa dobry trunek oraz fajka pokoju i wieczór stał się całkiem miły i przyjemny, zwłaszcza kiedy ich grono zasiliły dwie przepiękne służki. Strawa i trunki jakie przyniosły radowały tura. Oj radowały i wręcz wzruszyły, Jeździec nawet nie pamiętał dni, kiedy ostatnim razem ktoś przygotował dla niego posiłek. Przywykł, że zadanie to należało do niego i jeśli smacznie chciało się zjeść, to było trzeba samemu zrobić. Prosty ten gest, a jednak cieszył, zwłaszcza podpity umysł i zamroczony słodkim dymem.
Kiedy dwie piękności siadły wygodnie, a w rękach jednej z nich fajka się znalazła rudzielec uśmiechnął się zaciekawiony tym czy panna skusi się na fajkę czy jednak zrezygnuję. Ta jednak z początku niepewnie, jednak pociągnęła i nawet się nie zakrztusiła bez wzruszenia oddała ją swej kompance, która wyraźnie była speszona całym zajściem. Hektor z butelki którą przyniosły trunku do kielichów nalał i wszystkim podał. Zasiadając na nowo na posłaniu swym.
Kiedy drzwi po raz kolejny się otworzyły stanął w nich ktoś kompletnie nie znany turowi. Może ów mężczyzna pochodził z tego zamku? Tak jednak nie było, reakcja Helliona szybko go w tym uświadomiła, a po ich słowach szybko zrozumiał kim był nieznajomy przybysz. W końcu cały zamek Horazona huczał od plotek o głupcu, który zatruł się krwią pożartych trupów, o ile te prawdziwe były. Jednak choć chorego nie widział to przygotowywał dla niego różne ziółka i inne specyfiki jakie serwowano nieprzytomnemu. Ahhh jaka wielka moc drzemała w ziółkach. Spojrzał rozweselonym wzrokiem na fajkę w rękach jednej z kobiet, która próbowała ją mu oddać. Przyjął ją i skinął w podzięce, nie odzywał się nie przerywając powitania dwóm druhom.
Dopiero kiedy mężczyzna siadł obok niego i się przedstawił postawę swą rudzielec poprawił.
- Hektor Tur z Zielonych Płaszczy.. – przedstawił się jak należało i dłoń Jeźdźcowi podał do mocnego uścisku. Musiał przyznać, że ciekawi Jeźdźcy do tej kompanii należeli, lew, niedźwiedź… na hełmach innych niezbyt się skupiał. Jednak grupa ta na dość silną wyglądała, a to naprawdę zwiększało ich szansę na biezpieczne dotarcie do bram.
- Hmmm z opisu to jakbyś jego małżonkę szanowną nam przedstawił… - stwierdził i podał mu kielich z trunkiem – Pij i przypomnij sobie zalety z bycia żywym.. a i może tego skosztujesz? - zaproponował fajkę i podając.
Słysząc historyjkę o denerwującej kobiecie aż się zaśmiał. Cóż z kobietami bywało ciężko, jednak jak źle było bez nich, tur to dobrze wiedział.
Szczegół o złotych malowidłach na twarzy przyjął z rozbawieniem, dokładnie wiedział o kim mówił Halse, a mimo to przemilczał temat. Jak widać Alaya była nazbyt charakterystyczną i wyrazistą kobietą, a to nie odpowiadało każdemu. Jednak jak bawiły go słowa mężczyzny, po prostu oczyma wyobraźni widział te drobinkę rozkazującą Jeźdźcem i rozstawiającą go po kątach jak zwykłego podrostka.
- Z kucharza na dowódcę? To by mi się awans trafił – zaśmiał się pod nosem. W normalnych okolicznościach odmówiłby od razu, nigdy nie ciągnęło go do władzy, jednak myśl o przewodniku stada, jakoś dziwnie w nim zakiełkowała. Miał wrażenie, że ziarno to zamieściła w nim jakaś obca mu siła, on jednak zmiękczony używkami nie opierał się jej. W końcu byłby dobrym przewodnikiem, co prawda mało krzyczał, ale nadrabiał innymi cechami.
Gromkim śmiechem się zaniósł widząc wymuszane miny jasnowłosego, które przypominać im miały twarz Hyrona. Jak widać każda kompania miała ciekawe zdanie na temat swojego dowódcy.
- My jeszcze porcję strawy doniesiemy i butelkę dodatkową… – wydusiła z siebie ta pewniejsza ze służek i choć jedna dałaby radę uzupełnić te braki, to obie ruszyły do wyjścia kielichy już puste na stole odkładając nim zniknęły za drzwiami.
No złote kobiety… kto by pomyślał, że i trunku nam tu nie braknie! rzekł zadowolony i wstał po butelkę, by im do kielichów dolać.
Awatar użytkownika
Einsamkeit
Posty: 94
Rejestracja: sob kwie 24, 2021 5:22 pm

Re: ROK JEDNOROŻCA [fantasy, 6os., hetero, bn]

Post autor: Einsamkeit »

ALAYA DA SIENA

Wzięłam głęboki wdech. I jeszcze jeden. I następny. Jak dotąd byłam spokojna niczym cała świątynia pustynnych mnichów, którzy za nic mieli burze szalejące im prosto w twarz, wichry, targające szatami czy wielbłądy, próbujące ich pożreć. Zawsze podziwiałam ich stoicki spokój w obecności wszystkiego, co mogło ich drażnić. Nawet wielbłądów, które uważałam za bardziej upierdliwe, niż wgryzające się wszędzie ziarenka piasku. Piasek był przynajmniej użyteczny i nie skubał twoich palców albo, co gorsza, cudzej wątroby i kości bielejących na wietrze. Wielbłądy były za to po prostu obrzydliwe. Nie dość, że śmierdziały i były złośliwe, to jeszcze próbowały pożreć wszystko to, co nie było żywe.
Wyprałam szaty, zawiesiłam, skupiłam się na pielęgnacji własnej. Starłam róże, przypominając sobie dawne przepisy babek i prababek. Miałam wino pod ręką, jak i parę rzeczy naprędce znalezionych. A jednocześnie czułam wciąż na policzkach i w sercu ten gorejący żar, jak gdyby ktoś dźgnął mnie rozpalonym pogrzebaczem w zadek. Raz. I jeszcze raz. I trzeci. I czwarty. I nie chciał przestać.
Przymknęłam oczy, nakładając sobie papkę na twarz i dłonie. I tak je umyję. Leżałam już na łóżku, grzejąc się w cieple przyjemnie trzaskających płomieni, ale i tak, przede wszystkim, najbardziej rozpalała mnie gorzejący coraz bardziej gniew, niechęć i rozdrażnienie.
Zazwyczaj byłam człowiekiem skorym do śmiechu, dokuczania czy droczenia się, potrafiłam też bywać kobietą z klasą, gdy tego sytuacja i etykieta, szczególnie dworska, wymagała; ale spotkanie z tym mężczyzną, niedźwiedziołakiem, wzbudziło we mnie najgorsze instynkty. Zazwyczaj nie byłam człowiekiem rozważającym popełnienie morderstwa, w odróżnieniu od mojej matki czy sióstr, które snuły najrozmaitsze knowania, by zdobyć sobie tron lub łaski cesarza, bądź jego synów. Osobiście nie chciało mi się tracić czasu na intrygi dworskie, czy marnować siły, chęci i zasoby na szukanie towarzyszek w walce przeciwko wyimaginowanym rywalkom. Nie zależało mi przecież na zdobyciu serca cesarza ani tym bardziej jego synów, a już na pewno nie interesowały mnie mordercze plany, chociaż teraz, w tej chwili, pomału zaczynało się to zmieniać.
Teraz zaś byłam już pewna, że Jeździec nie rzucił na mnie - bogom niech będą dzięki! - żadnego miłosnego czaru; zresztą sam w sobie był najlepszą ochroną przed jakimikolwiek klątwami uczuciowymi. Choćby nawet udało mu się takowy rzucić, mogłam być pewna i spokojna, że - mimo przyjemnej różowawo-złotej mgiełki w umyśle, barwiącej świat kolorami zauroczenia, gdyby takowa zaistniała - po zderzeniu się z jego osobowością byłabym w stanie otrzeźwieć na tyle, by uciec szybciej, niżby protokoły dyplomacji survivalowej przewidywały.
A logika nakazywała, że im dłużej nie było tego człowieka w pobliżu, tym bardziej mój gniew powinien zelżeć. Nic jednak takiego nie następowało, natomiast w mój umysł zaczęły wkradać się kolejne, coraz bardziej nieprzyjemne, podszepty.

Nazywała się Samira, choć być może bardziej pasowałoby określenie "sila". Tak czy inaczej była tą, która widziała prawdę i nie wahała się o niej mówić. Samira była kobietą bez skrupułów i złudzeń; potrafiła przejrzeć najwytworniejsze słówka, obierać dworską etykietę niczym pomarańczę i dotrzeć do jej gorzkiego sedna. Tak jak wtedy, gdy miałam zostać odesłana do High Hallacku po odrzuceniu zalotów jednego z synów sułtana, Tarica Srogiego. Bo spójrzmy prawdzie w oczy; zesłanie do High Hallacku to było wygnanie. Pozbycie się problemu, a szczególnie cudzej klęski. Taric Srogi uchodził przecież za mężczyznę, któremu się nie odmawiało, nieważne o co prosił. A przecież, jakby nie spojrzeć, wyrwanie się z jego objęć, było wyraźnym "nie", wykrzyczanym lepiej niż jakiekolwiek najbardziej ostre dworskie słówka. Choć wymowniejszym byłby sztylet. A to, że zleciał ze schodów, prawie łamiąc sobie kark, to już nieistotne.
Ale nawet Taric nie wzbudził we mnie aż takiej niechęci, co ten Jeździec.
— No przecież sama chciałaś to uprać! — wciąż się upierał, naprawdę nie rozumiejąc jej oporu. — To o co ci teraz chodzi?!
— Przypominam: nie jestem służącą! — warknęła w odpowiedzi.
— To czemu się jako taka reklamowałaś?

Zawiał ciepły, pustynny wiatr, targając moimi żółtymi szatami niezamężnej panny; w Karstenie dwórki nosiły czerwone szaty, pomarańczowe mężatki, zaś panny na wydanie złote i żółte. Biel nosiły jedynie nowo poślubione kobiety.
Samira w czerwonych szatach wpatrywała się w horyzont; a może obserwowała słońce? Niekiedy miałam wrażenie, że pozwalała sobie na więcej, niż zwykłym ludziom było wolno kiedykolwiek; jak gdyby był z niej ifryt lub marid. A te w naszych legendach były złośliwymi duchami pustyni, podstępnymi i przebiegłymi. Aczkolwiek w niektórych kręgach mówiło się, że o ile ifryty były zdradliwe i chytre, o tyle maridy dawały się łatwo oszukać; osobiście nigdy w to nie wierzyłam. Wszystkie te ogniste istoty, choć wyglądały jak ludzie, były też potężne; magia tutaj nigdy nie zniknęła, było ją widać i czuć, szczególnie, gdy cesarz pojawiał się wśród ludzi. To one stanowiły jego ochronę. Najbardziej charakterystyczne były ich błyszczące, czarne oczy; w niektórych z nich można byłoby przysiąc, że widziałam ogień i niegasnący płomień, jakby głębokie odbicie ich prawdziwej natury, dzikiej i nieokiełznanej. Było w tym, mimo wszystko, coś pociągającego. One nie ukrywały swojej natury, a jedynie dostosowały się
Wciągnęłam głęboko w płuca zapach rozgrzanej ziemi i piasku. Nieopodal rozkwitała bujnie oaza, pielęgnowana przez ogrodników cesarza; mówiono, że Rachmet ubóstwiał tam spoczywać podczas wędrówek po pustyni. Nigdy nie spoczywał zbyt długo w jednym miejscu. Cesarz kochał swój kraj; bywał z ludźmi i wśród ludzi, a jednocześnie darzono go szacunkiem.
- Wiesz, mówi się, że jest ifrytem. Dzięki temu może obdarowywać cały kraj swoją mądrością - odrzekła Samira, odwracając wzrok od bujnych palm i melonowców. Skierowałyśmy się w głąb dworu rodzinnego; złoty kolor piasku cudownie okraszały pomarańczowożółte i czerwone bele materiału, rozwieszone w pasażach i chroniące nas przed upalnym słońcem. Gdzieniegdzie przebłyskiwały soczyście żółte cytryny i delikatnie różowawe morele. Zerwałam jedną, wgryzając się w nią z rozkoszą. Słodki, soczysty smak był niemalże namacalny.
- Kimkolwiek jest, jest człowiekiem bądź ifrytem bardzo rozważnym - zauważyłam. Samira jedynie uśmiechnęła się do siebie. Słońce zamigotało na jej policzku, jak gdyby chciało naznaczyć ją swoim dotykiem, pełnym czułości. Było wszakże senne, złociste południe; stało ono w pełnym rozkwicie na środku nieba, i niekiedy spoglądało na nas ciekawie pomiędzy przesmykami materiału.
- Zło nie zawsze jest tak oczywiste, jak nam się wydaje - odrzekła, zrywając sobie cytrynę. Cierpki, kwaśny sok spłynął po jej dłoni, by wsiąknąć w piasek. - Częstokroć upatrujemy je w innych, podczas gdy to legendy, opowieści i ludowe bajdy robią całą robotę.
- Co chcesz mi przez to powiedzieć?
- Czyż to nie oczywiste? - odwróciła się do mnie. - Udajesz się na wygnanie. Nie mów, że nie słuchałaś, gdy twoje siostry o tym dyskutowały. Taric chce twojej głowy. Upokorzyłaś go.
- Bardziej martwiłabym się, jak przeżył upadek przez całe piętro - odrzekłam z lekkim uśmiechem. Nawet słodycz owocu nie mogła zrekompensować mi goryczy. Nie chciałam opuszczać tego miejsca. To był mój dom. Byłam Karstenką z krwi i kości, nawet jeśli nienawidziłam tutejszych wielbłądów, z pogardą spoglądałam na tutejszych mężczyzn i narzekałam na ogólnie przyjęte zasady. Ale mimo wszystko, to nadal był mój dom, moje miejsce, i wiedziałam, że zawsze - prędzej czy później - tutaj wrócę. Pewne drzewa, choćby zostały wykorzenione i przesadzone gdzie indziej, najlepiej przyjmowały się i tak w miejscu, w którym zostały posadzone dawno temu. Ale, oczywiście, dorastanie na dworze uczyło świadomości, że nic nie było wieczne. Oswajano mnie z tą myślą, odkąd tylko dojrzałam na tyle, by móc urodzić dzieci.
- Mężczyźni zawsze oczekują zbyt wiele - stwierdziła z westchnieniem, wgryzając się w cytrynę. Niektóre były słodsze, wyraźnie bardziej delikatne niż inne. Zaś tutejsze morele zaś przypominały puszyste, miniaturowe pomarańczoworóżowe chmury; każdy kęs był niemal nieodczuwalny, jak gdybyś dosłownie odrywała coraz kolejne warstwy rozkosznej pianki wprost z nieba. Ledwie skończyłam jedną, a już zrywałam sobie następną. Tak smakowały chmury o zachodzie słońca. Tego mogłam być pewna.
- Najpierw idealizują nas sobie, dopowiadają nieistniejące cechy, sądzą, że damy się uwieść… a później mają pretensje, że rzeczywistość nie odpowiada ich wyobrażeniom. Czyż to nie głupie? - skwitowałam z lekkim rozbawieniem, gładząc opuszkami palców powierzchnię moreli. Przypominała plusz. - Mężczyźni, mężczyźni. Nabierają się na wszystkie sztuczki, których zresztą sami oczekują, ale wyczucia nie mają za grosz. Gdyby mnie zhańbił, oczywiście wina leżałaby po mojej stronie. Czyż to nie głupie? - zapytałam ponownie.
- Ot, uroki naszych czasów. Możesz się dostosować albo odejść - prychnęła Samira, rzucając mi krótkie spojrzenie. - Może High Hallack nie będzie dla ciebie taki zły, Alayo. Tam będziesz mogła być, co prawda, nieco bardziej otwarta i szczera, tak jak leży to w twojej naturze, ale uważaj, żeby nie zatracić samej siebie.
Słońce pomału zachodziło. Dalsze słowa padały jak na powierzchnię wody, znienacka, niekiedy tylko przerywając ciszę. Z Samirą cisza była wymowniejsza niż tysiąc słów. Być może właśnie to, jak i jej chłodny realizm, tak urzekły Rachmeta. Wiedziałam tylko tyle, że wtedy widziałyśmy się po raz ostatni.


Ale przecież wracała do mnie zawsze w snach i sennych marzeniach, ilekroć tylko byłam w kłopotach i udrękach. A wszystkie z nich były tak bardzo realistyczne i żywe, jak gdybym dzięki niej powracała w swoje rodzinne strony; wszakże nawet teraz czułam głęboki, duszny zapach ziemi, piasku, korzennych perfum i, gdzieś w tle, przenikająca, odświeżająca woń cytrusów, daktylowców i moreli. Zapach Karstenu.

- Trochę racji ten Jeździec ma, czyż nie? Gdzież się podziała elegancka, delikatna i zmysłowa dwórka, która niegdyś była ulubienicą królowej? Dziewczę o delikatnych dłoniach, nieskalanych i niezniszczonych ciężką pracą, panna, której delikatny dotyk był wychwalany przez mężczyzn w najbardziej kwiecistej poezji? - głęboki, zmysłowy głos Samiry był co najmniej rozczarowany. Rzuciła mi krótkie spojrzenie; jej skronie ozdabiał już misterny diadem z ognistymi cytrynami. Niekiedy wśród czarnych włosów połyskiwały złote perły. Diadem Matki. - Gdzie jest kobieta o pocałunkach ciepłych niby podmuch pustynnego wiatru? Zamieniłaś zwiewne, delikatne czerwone szaty damy dworu na siermiężne, ciężkie suknie z Hallacku, plecione złotem, srebrem i kamieniami szlachetnymi; a teraz nawet tego nie masz. Nie masz nic. Nic poza zgrzebną suknią pierwszej lepszej dziewki ze wsi. Oczywiście, nie umniejszając ich dobroci i dobremu sercu… ale sama przyznasz, że poniekąd trochę racji ma. Zgubiłaś się, Alayo, zatraciłaś samą siebie, dokładnie tak, jak cię ostrzegałam.
- Wszystko to było żartem, li i jedynie… któż by przewidział, że ten człowiek poczucia humoru nie ma za nic? - wzruszyłam ramionami, nim utkwiłam wzrok w jej płomiennych klejnotach. Gdzieniegdzie połyskiwały ogniste granaty, mniejsze niż pomarańczowe cytryny i bursztyn.
- Tak mu się przedstawiłaś, nawet jeśli żartem. Nie jako zmysłowa, elegancka dama, którą jesteś, ale jak pierwsza lepsza dziewka, o której nigdy w życiu nie pomyślałabym, że mogłabyś być. Dawna Alaya nigdy nie poszczyciłaby się ciężką pracą, choćby tak przyziemną, a i nie miała tak dosłownego, przyziemnego poczucia humoru niby praczka. W tym świecie ocenia się nie po domysłach i pozorach, lecz po tym, co widzi się swoimi oczami. Tutaj dama jest damą tylko, jeśli się tak zachowuje. Nie bez powodu niektórym dziewczętom udawało się uniknąć pewnych niechcianych życiowych ról… oko możesz oszukać w tym świecie.
- W fortecy za bardzo przywykłam do roli kobiety, która musi pracować na siebie sama. Nie miałam tam nic podsunięte pod nos… żarty też insze bywają… - mruknęłam bez przekonania. - Jeśli coś musiałam zrobić, musiałam o to zadbać sama lub poprosić kogoś o pomoc. Role… ukształtowały się poniekąd naturalnie, oczywiście, jako że mężczyźni raczej z natury nigdy nie byli skłonni do prania czy dbania o jakiekolwiek inne swoje rzeczy, poza mieczem.
- Nie jesteś już w Karstenie, gdzie można się domyślić wielu rzeczy już poprzez sposób, w jaki mówisz, poruszasz się, czy choćby nawet uśmiechasz. Teatr i maskarada ustąpiły grze cieni. W Hallacku zapomniałaś o swojej starej roli, przybierając nową. Zapomniałaś o tym, że żaden mężczyzna nie szuka nigdy służącej, ale właśnie damy, której mogliby usługiwać. To urodzeni niewolnicy. Jeźdźcy w Fortecy niewiele się od nich różnili. - skomentowała cierpko Samira, wsuwając mi w dłoń cytrynę. Spojrzałam w dal; rozpalony dzień, przekształcający się w złociste popołudnie i delikatnie purpurowiejący zachód, stał się zmrokiem. Fioletowe niebo stawało się granatem, na którym ktoś szczodrze rozsypał diamenty. Dotknęłam dłonią wciąż jeszcze ciepłego piaskowca, z którego był zbudowany dwór Rachmeta. Nawet pomimo nadejścia zimnej nocy, z których słynęła przecież pustynia, nie odebrały jej dotyku słońca.
Byłyśmy na blankach. Co za niezwykła noc! Przezroczyste wstęgi chmur, delikatne i wiotkie, snuły się leniwie, jak gdyby ktoś przesuwał palcem po niebie, rozciągając je i ciągnąc co i rusz srebrzyste mgiełki. Zapatrzyłam się na ich senny ruch, biorąc głębokie wdechy.
- A teraz czujesz się rozdrażniona lub upokorzona tym, że potraktował cię dokładnie tak, jak się zaprezentowałaś? Skoro tutejsi ludzie oceniają oczami, nie próbując przeniknąć dalej i dotrzeć do sedna? To nie Karsten, gdzie prawda jest opleciona belami półprzezroczystego materiału kłamstwa. - dodała Samira cierpkim tonem. Bez słowa skosztowałam cytryny; jej słodycz nie rekompensowała goryczy ni kwaśnoty owocu. Tuż po tym poczułam na policzku jej ciepły, delikatny dotyk; odwróciłam posłusznie wzrok, spoglądając na nią, tak jak chciała. Przytłumiony blask ognia z pochodni, rozstawionych na blankach, zdawał się migotać w kamieniach na jej diademie czy misternie upierścienionych ramionach, jak gdyby pragnął stłumić głęboką, odwieczną siłę w nich skrytą.
- Zapomnij o tym, co się wydarzyło dzisiaj, Alayo. Musisz pamiętać, kim jesteś. Nie pierwszą lepszą dziewką z Hallacku. Jesteś Alayą Von Saraganda.
- Da Siena…
- To tylko tymczasowo przybrane nazwisko, którego nigdy nie powinnaś była nosić. Da Siena nigdy nie była częścią twojej tożsamości. Musisz wrócić do korzeni. Musisz pamiętać, kim jesteś.
- Kobietą zmienną jak wiatr, zmysłową niby podmuch pustyni, ciepłą jak pocałunek słońca i uwodzącą, lecz nigdy uwodzoną - wyrecytowałam ze znudzonym westchnieniem. Czyż to nie od niej uczyłam się tych wszystkich sztuczek? Czyż to nie ona była we wszystkim moją nauczycielką, od początku do końca? I do czego mnie to doprowadziło?
- Otóż to - przytaknęła. Przysiadłam na blankach, odwracając się plecami do rozległego bezkresu nieba za mną, czy do lśniących w dole miast; w tej chwili nawet Klejnot Pustyni, miasto Iram rozpościerające się pode mną, nie robiło na mnie wrażenia.
- Muszę iść swoją ścieżką. Przez śnieg, błoto, byle do wiosny - podsumowałam ponuro. - Dopóki Taric żyje, nie mogę wrócić do domu.
- Och, Taricem się nie przejmuj… sama wiesz, jak krótko mężczyźni żyją w tym świecie. Przynajmniej tym świecie, z którego pochodzimy… -głos Samiry nikł wraz z szumem wiatru. - Kiedyś wrócisz do domu… choćby miały to być kości lub popiół i pył. Wiatr przyniesie cię do domu; a jeśli nie uczyni tego wiatr, zrobi to woda; jeśli nie woda, utuli cię ziemia; jeśli zaś nawet w ziemi nie znajdziesz ukojenia, to w ogniu znajdziesz oczyszczenie.

Kiedyś wrócisz do domu, choćby miały to być kości lub popiół i pył.
Uważaj na siebie, Alayo. W mroczne miejsce zawędrowałaś. Nawet wzrok Rahmeta ni jego maridów i dżinnów nie może tam dotrzeć; jedyne, co dostrzega, to czarne mgły ze szmaragdową burzą, zasłaniającą wzrok niby najgrubszy całun. Uważaj, by nie przykrył on twego lica raz na zawsze.
A kiedy twój najgorszy strach nadejdzie, zawołaj mnie.
Będę ci świecą w ciemności, głosem w momentach zwątpienia. Nie istnieję tu i teraz, ale jestem w twoim sercu, nawet jeśli to twoje serce przemawia do ciebie samej. Chociaż jestem wytworem twojej wyobraźni i tęsknoty za mną, ja wciąż tu jestem i zawsze będę.
Pamiętaj: w świecie, w którym inni ludzie patrzą tylko oczami, nie zaś duszą, najłatwiej ich oszukać. Nie są nawykli do dążenia ku prawdzie, przenikliwi jak Karsteńczycy, kłamliwi jak Sulkarczycy, czy przebiegli niby Alizończycy. Hallack to nieociosany blok drewna. Jeśli dobrze uderzysz, złamie się. Jeśli przyłożysz pochodnię, spłoną. Ale ci Jeźdźcy to coś innego. Przypominają kamień; jeśli uderzysz, on wciąż będzie oporny i prędzej ty złamiesz się lub zmęczysz, próbując go zmienić. Jednak nawet najbardziej cierpliwa kropla drąży skałę… i być może właśnie w tym jest metoda.


Noc nadal była nocą; blanki zaś przekształciły się w schody, kamienne, ciężkie bloki, po których wspinałam się nie bez bólu nóg. Pochodnia, którą zabrałam ze stojaka przy ścianie, nie rozświetlała szmaragdowych głębin.
Nigdy nie lubiłam zielonego. Kojarzyły mi się z głęboką topielą, w której czyhali na nas zmarli. Sulkarczycy opowiadali o nich; daleko na krańcu świata pod przejrzystą taflą wody spoglądali na nich umarli już dawno temu ludzie. Wyciągali do nich dłonie i słali im błagania, lecz woda nie niosła żadnego dźwięku poza szumem fal.
Uniosłam wyżej pochodnię, zanim umieściłam ją w kolejnym stojaku. Biblioteka była stara, szara, zakurzona; nawet pył wydawał się być w nim zielonkawy.
Pierwsza lepsza książka, po którą sięgnęłam, była wyjątkowo nieskromna; z nieskrywanym zadowoleniem usiadłam na pobliskiej ławce i zapatrzyłam się w najdziksze ilustracje przedstawiające najdziksze rozkosze i uciechy. Powoli przewertowałam kartki, nie omieszkawszy bardzo dokładnie niektórych opisów zapamiętać, nie mówiąc o dołączonych do nich obrazach. Ale cóż takie księgi bezeceństw, księgi grzechu, miałyby tu robić? W takim zakurzonym, pełnym róż lochu? Któżby miał z tego korzystać? Raczej wątpiłam, by dawni mieszkańcy dworu - a już na pewno nie teraźniejsi - byli skłonni do takich rzeczy. Prędzej spodziewałabym się tego w fortecy Horazona i, po prawdzie mówiąc, bardzo dziwiłam się, że nie było czegoś podobnego w ichniejszej bibliotece.
Czy ja lunatykowałam? Dosłownie czułam pod palcami chropowaty, zimny kamień, li i jedynie niekiedy delikatnie opleciony kolcami róż i… cmentarnymi liliami? Na miłość boską… książka aż wypadła mi z ręki z głuchym stuknięciem.
Dopiero po tym spojrzałam, na czym siedziałam.
Na trumnie. To nie była ławka. To była trumna! Kamienna trumna!
TO BYŁA TRUMNA! KTO NORMALNY KŁADZIE TRUMNY W BIBLIOTECE! KAMIENNĄ!
Mimowolnie ciekawość, pominąwszy początkową panikę, zwyciężyła. Samira nieraz mawiała, że moja ciekawość nieraz przekracza wszelkie granice; siostry groziły, że prędzej czy później przez wtykanie nosa we wszystkie drzwi w końcu będę miała większe kłopoty, niż zwykle. Nie było to dla mnie nic nowego. A czy tego słuchałam?
Nie, nigdy. A po co? Ojciec wywieszał na drzwiach swojego gabinetu kartki, żeby nie wchodzić, a ja zawsze i tak to ignorowałam twierdząc, że nie umiem czytać lub jej nie widziałam.
Z tą też myślą odsunęłam - nie bez wysiłku - kamienną płytę. W następnej sekundzie poczułam, jak serce mi zamarło, gdy zmarły w środku się poruszył.
Matko boska, a jednak wampiry istnieją.
- Który mamy rok? - wymruczał wampir, otwierając jedno oko.
- Będzie tak z tysiąc dwieście szesnasty - mruknęłam niby to obojętnie, jakby codziennością była dla mnie rozmowa z umrzykiem. Żyjącym, gadającym i najwyraźniej tylko ucinającym sobie tak tysiącletnią drzemkę. Na takiego wyglądał. Jakby się rozłożył dawno temu i umarł tam, gdzie leżał, a po śmierci nawet mu się nie chciało wstać.
Mężczyźni. Wszyscy tacy sami. Mogliby leżeć w brudzie i smrodzie, a oni tylko by się odwrócili plecami i wróciliby spać, nawet jeśli mieliby leżeć w bajzlu przez wieki. Pewnie dlatego większość trumien była tak uświniona. Nawet rozkładali się znacznie bardziej niż kobiety, pewnie po złości.
- A to spierdalać - burknął, zanim odwrócił się do mnie plecami. Dosłownie brakowało, żeby sobie uklepał poduszkę i zachrapał. Szkoda tylko, że poduszka prawdopodobnie rozłożyła się jeszcze wcześniej, niż on.
Jednocześnie poczułam nawracającą irytację. Słowo daję, mogłabym przysiąc, że rozmawiam z Halsem 2.0. Ani chybi jakiś jego ojciec albo dziadek. Panowie byli tak samo czarujący wobec kobiet.
Sam pan spierdalaj, chamie niemyty. Masz pan tysiąc lat, żeby nauczyć się słownictwa ludzi kulturalnych. A wiedz pan, że nie ma w języku ludzi żadnych słów, które by dobitnie wyrażały moją pogardę wobec pana! - burknęłam, z hukiem zasuwając wieko trumny. Niewiele myśląc, zaraz na nim usiadłam. Na wieku, oczywiście. Postukałam nerwowo palcami w wieko, przypadkiem w miejscu, gdzie leżałyby jego uszy…
- Wypuść mnie, ty wiedźma jesteś! CZAROWNICA! - ryknął mężczyzna ze spodu. Tymczasem ja nie ruszałam się z miejsca, zastygła jak kamień. Jak przerażona mysz. Umysł ignorował fakt, że aktualnie podskakiwałam na wieku niby worek ziemniaków. Jednocześnie poczułam, jak spływa na mnie dziwaczny spokój; jak gdyby zaczęło mi być już wszystko jedno, czy zabije mnie jakiś prehistoryczny wariat z bezsesnnością, czy zimno, czy może coś jeszcze innego.
Spokój był kluczem. Spokój był światłem mojej duszy. Dosłownie czułam się, jakby mnie ktoś przytulił i powiedział, że przez następne kilka sekund mojego życia będzie dobrze.
- - Krzycz sobie, krzycz - odburknęłam lekceważącym tonem, kolebiąc się na trumnie. Wzięłam głęboki oddech, próbując się uspokoić. - I czego się, chłopie, rzucasz? Co to, przedwieczny wampir jest za słabiutki, żeby cokolwiek zrobić? - zakpiłam wyraźnie drwiącym tonem, nasycając swoją wypowiedź jak największą dawką jadu. - Panie, pan to pierdoła jesteś. Dupa, a nie Jeździec, powtarzam: dupa!
- OD WĄPIERZY! MNIE! HIMIXA WSPANIAŁEGO!
Spojrzałam na trumnę nie bez zwątpienia; na wspaniałego to on bynajmniej nie wyglądał, nie mówiąc o swoich szatach. Gdyby mnie tak nazywali, to bym chociaż zadbała, żeby się odpowiednio po tych 1000 lat prezentować właśnie na wypadek, gdyby mieli mi trumnę kiedyś otworzyć. Oczywiście, zakładając, że bym żyła, a nie była martwa na śmierć.
Po tych słowach coś huknęło i zapadła cisza; najwyraźniej łysa czacha przydzwoniła czołem w wieko i zapadła w coś w rodzaju krótkotrwałego stanu nieprzytomności. Jak można byłoby to nazwać inaczej? Chwilowa śmierć? Zapaść?
- I poszedł spać - skomentowałam po dłuższej chwili. - Śpij. Najlepiej na wieki. - skwitowałam, wstając z trumny. Nonszalanckim gestem otrzepałam sobie dłonie, zanim się rozejrzałam. Gdzie ja w końcu byłam? W bibliotece czy komnacie grobowej czy wszystko naraz? A może obudziłam ducha bibliotekarza?
- Dziwne macie te zwyczaje w tym Hallacku - mruknęłam do siebie. Nadal dryfowałam w krainie błogostanu i spokoju, nie bacząc na to, że w tej trumnie ewidentnie coś żyło i nie były to bynajmniej cmentarne robale. Sięgnęłam po książkę, licząc, że jeszcze coś ciekawego wpadnie mi w oko. Skoro najpierw znalazłam księgę uciech, to co teraz? Malleus Maleficarum? Księga, przywołująca dżinny, ifryty lub maridy?
Niestety. Najwyraźniej mimo, iż mój umysł był spokojny, to palce były spocone ze strachu bardziej ode mnie. Gruba, bogato zdobiona księga wyślizgnęła mi się z palców i uderzyła mnie w mały palec u nogi.
Zasyczałam wyraźnie z bólu, przypominając sobie wszystkie modły do wszystkich mi znanych bogów, by to coś się nie obudziło pod wpływem moich przekleństw. Łzy stanęły mi w oczach. Palec promieniował bólem.
- Nic mnie chyba tu nie lubi - poskarżyłam się całemu światu, zanim spojrzałam w górę na regał. Miałam w tej chwili bardzo poważne podejrzenia, że gdybym tylko schyliła się po książkę, którą upuściłam, pozostałe spadłyby mi na głowę.
W sumie to byłaby dość głupia śmierć, ale może tam akurat by mnie ten typ nie znalazł. A co jeśli jednak ja też bym nie umarła, i on by mnie znalazł, a ja bym jeszcze żyła pozagrobowo? I co gorsza, co jeśli byłabym przytomna?
Sekundy później, niewiele myśląc, rzeczywiście schyliłam się po książkę. W następnej sekundzie, gdy podniosłam głowę, chcąc wstać, przywaliłam w blat. Zapadła ciemność.

Mroczki przed oczami i sufit, opleciony - jakżeby inaczej - różami, uświadomiły mi, że chyba jednak nadal żyłam. Nie pozagrobowo. Z zaniepokojeniem spojrzałam na swoje dłonie, szukając plam opadowych lub choćby plam starczych. Dla mnie to zawsze było jedno i to samo. Przecież człowiek zaczynał już gnić za życia, im bardziej był stary. Zasadniczo, człowiek był jak owoc. Banany też przecież zaczynały mieć na sobie kropki przed śmiercią.
Ale zamiast kropek miałam cztery ręce.
Miałam cztery ręce.
MIAŁAM CZTERY RĘCE!
Po chwili namysłu, znów opadłam na kamienną podłogę, przymykając oczy. Mroczki nadal tańczyły mi przed oczami, jak wyjątkowo złośliwe ziarenka czarnego piasku. Dopiero po chwili się podniosłam, równie powoli, co gość ze swojej trumny.
Głowa pulsowała mi żwawym bólem, jakby ktoś wsadził mi rozżarzony pręt przez ucho i gmerał leniwie, szukając w środku jakichś namacalnych oznak zdrowego rozsądku.
Parę sekund później, gdy czarny piasek zniknął, a rąk zostało trzy, podniosłam się z miejsca, otrząsając głowę jak koń. Boli, boliiiii! A i tak głowa bolała mnie mniej niż gdyby brzęczał mi głupoty za uchem jakiś mężczyzna.
Koniec końców i tak miałam farta, że stuknęłam się tylko o półkę. Gorzej byłoby, gdyby te wszystkie księgi na mnie spadły. Ciekawe, ilu tomiszczy by trzeba było, żeby mnie zabić?
Na oślep sięgnęłam po pierwszą lepszą. Może księgę to będzie Malleus Maleficarum o przywoływaniu demonów? Chętnie przywołałabym sobie jakiegoś gorącego ochroniarza. Nie dość, że byłoby mi cieplej, to jeszcze może przy okazji by odstraszył tego umarlaka lub zwyczajnie go podpalił, wysyłając tę kupkę obrażonych kości do piekła, skąd pochodziły.
A może będzie to książka z przepisami siostry Anastazji... cóż, ta ostatnia opcja mnie nie rajcowała, ale zobaczmy. Ponoć zakonnice w klasztorze Norstead gotowały lepiej, niż przyzwalały na to zasady i reguły kościelne. Nie bez powodu raczej były takie grube, no chyba że odpowiadał za to lokalny kapłan Gunnory, odwiedzający niekiedy siostry pod pretekstem nabycia leczniczych kordiałów… a świątobliwe panienki i siostry syczały na mnie jak dzikie gęsi, gdy tylko rzucałam ku temu jakiekolwiek aluzje.
Sekundy później uśmiechnęłam się jeszcze szerzej do siebie. Mój ulubiony rodzaj ksiąg miał drugi tom, a kartki - choć postarzałe i pożółkłe - były idealnie nienaruszone, jakby ktoś to cudo zakupił, lecz nie miał z kim praktykować. Po chwili zachichotałam, wyraźnie rozbawiona. Kreatywność twórców bawiła mnie nieziemsko, aczkolwiek nie potrafiłam wyobrazić sobie sytuacji przedstawionej na obrazku. Po pierwsze, nawet najtwardszy pal nie mógłby się nie złamać pod ciężarem - tak dajmy na to - z dziesięciu wiader kamieni, czyli tylu, ilu by ważył rozebrany mężczyzna bez niczego; po drugie, raczej wątpiłam, by jakiekolwiek prawidła naukowe pozwalały się ciału kręcić bez wykręcenia sobie pałki razem z jajcami. To nic, że jeszcze widziałam nieco rozmyte i podwójne dwa mięsne… no, nieważne.
Cóż, jedno musiałam przyznać: niezwykłe to były cuda! A część z rzeczy zdecydowanie zamierzałam przetestować. Sięgnęłam znów po inną księgę, zanim zorientowałam się, że zapadła cisza.
Ale nie taka normalna cisza, jaka bywała w opustoszałych zamkach i zamczyskach, o nie. To była ta cisza z gatunku “grobowych”, w kategorii “niebezpieczeństwo” w kategorii “śmiertelne” oraz “bardzo śmiertelne”.
Powoli odwróciłam się za siebie, przytulając grube tomiszcze do piersi, jak gdyby miała to być moja tarcza przed złem całego świata.

Sekundy później moje uszy wypełnił huk, jak gdyby ktoś nie tyle odsuwał kamienne wieko, co raczej - dosłownie - wykopał z siebie ciężką płytę. Odruchowo zasłoniłam uszy i dłonią, i książką, jednocześnie kaszląc. Znów zaczęłam łzawić. Gryzący szary pył wypełniał moje płuca dokładnie tak samo jak kurz i piasek po wyścigach wielbłądów.
Zamrugałam, widząc nieumarlaka w bardzo ożywionym stanie. Stawy i kości trzeszczały mu jak stary most, z nosa ciekła strużka krwi, sam zaś był blady, jak gdyby nie widział słońca od lat. Tłuste strąki zwisały mu z głowy. Na ten widok musiałam się wzdrygnąć.
- Podła wiedźmo! Śmiałaś mnie tu zamknąć!
Sekundy później poczułam, jak znów wypełnia mnie agresja.
- Wróć lepiej do tej swojej trumny i zamknij się tam na dobre, bo mnie już wkurzasz. Dosłownie wkurzasz - znów zakaszlałam pod wpływem pyłu. Po chwili nagle, znienacka, rzuciłam w truposza pierwszą lepszą książką. Ale nie księgą uciech, o co to to nie. Tej za nic nie mogłabym oddać. Mięsny wkręt musiał dać się przetestować. Umrę, a muszę się przekonać, jak to działa.
Sekundy później dostrzegłam kartkę, która leniwie wyfrunęła z księgi i wpadła pod moje nogi. Podczas rzutu nieopatrznie poczyniłam krok, jakby chcąc pchnąć księgą niczym dyskiem; nogi zatańczyły na kartce niby żyjąc własnym życiem, zanim zdecydowały się zatoczyć łuk. Znów boleśnie uderzyłam o ziemię, zaś księga spadła mi na twarz.
Już nigdy nie będę piękna. Ta myśl sprawiła, że łzy napłynęły mi do oczu. Już pomijając to, że twarz spuchła mi od bólu, nie mówiąc o nosie, kręgosłupie, głowie i nogach. Ale już nigdy nie będę piękna. Któż by pragnął mieć żonę o nosie garbatym niby wielbłąd? Z rozciętą wargą i podbitym okiem jak ofiara dzikich rozbójników na trakcie?
Śmiech Jeźdźca wypełnił salę, odbijając się echem. Przysięgłabym, że nawet puste półki czy księgi, oprawione w elegancką ciemną zieloną skórę go słuchały.
- Znam takie jak ty. Jesteś taka sama jak tamta która odebrała nam rozum, wiedźmo. Chociaż nóżki masz całkiem ładne.
Przymknęłam na chwilę oczy, czując ich pieczenie pod wpływem łez, zanim się nieco podniosłam, czując ciepłą krew broczącą mi po twarzy i spływającą do gardła.
No to ładnie się urządziłam, nie ma co.
Jak tylko dotrę do chłopaków, to ani chybi trzeba będzie nastawiać. I cierpieć. Znowu. Ale dla urody zawsze warto było cierpieć, czego mężczyźni zwykli nie doceniać. Nie, żebym teraz była w ogóle dla kogokolwiek atrakcyjna. Wstyd, wstyd, wstyd. Hańba.
A z drugiej strony nie powinnam sobie nastawiać nosa sama… raczej nie powinnam, biorąc pod uwagę fakt, że nie miałam w tym doświadczenia. Rozgonione, rozkołatane myśli klekotały mi po głowie jak zepsuta bryczka. Nos zaś nadal broczył krwią jak zmiażdżony na miazgę pomidor.
- Gdybym była wiedźmą, to nie myślisz chyba, że chciałabym rozmawiać z umarlakami? No, chociaż gdybyś był bardziej atrakcyjny i umył włosy, panie... to pewnie nawet byś był atrakcyjny, ale trudno mi teraz to powiedzieć... - podsumowałam, zanim podniosłam się, nieco chwiejnie zresztą. Po tym złapałam swoją upragnioną księgę uciech i runęłam w stronę całkowicie przeciwną od przebudzonego Jeźdźca.
Włączyły się instynkty, wyłączyło się myślenie. To nic, że krew radośnie kapała na księgę, podłogę i moją koszulinę, zwaną suknią tylko na słowo honoru.
Na wiele mi się to nie zdało; mężczyzna zdążył mnie złapać za ramię. Nogi zamajtały mi w powietrzu.
- Jesteś tylko marną wiedźmą, prawda? Znam ja już te wasze sztuczki. Mącicie, udajecie zwykłe niewiasty, chociaż śliczne. - tu ukazał podły uśmieszek. Litościwie koleś usadził mnie na ławce. Jedną ręką wyrwał mi książkę, a drugą przytrzymał za włosy. Bezczelny! Jak śmiał dotykać moich włosów! Jak śmiał dotykać MNIE! Czy nie wiedział, ile czasu mi zajęło doprowadzenie ich do dobrego stanu!? Ile czasu zajęło mi szczotkowanie tych loków? CHAM! MENDA I CHAM!
- Ile mnie tu trzymałaś, wiedźmo!
Furia, która trzymała mnie sekundy temu, pomału zaczynała ustępować pod wpływem ciągniętych włosów. Nie pisnęłam z bólu, chociaż miałam wrażenie że typ próbuje mi zerwać skórę z głowy.
Myślenie znów wróciło w szybkich, chaotycznych przebłyskach. Szybka kalkulacja. Nie zdołałabym trzepnąć go książką, bo nie mogłabym się wyrwać. Wobec tego zwiotczałam jak budyń opadający od gorąca.
Myśl, myśl, myśl. Jak udowodnić, że nie jestem wiedźmą, pomijając mój charakter? Może to właśnie to wyszczekanie doprowadziło go do tego wniosku? Nie, raczej nie. Przecież ten idiota - chociaż bóg mi świadkiem, że tamten blondyn był jeszcze głupszy - myślał, że to ja go tu zamknęłam.
- Chcesz sprawdzić, czy jestem wiedźmą? To zrób te swoje całe czary mary, hokus pokus i sprawdź, czy nią jestem. Na pewno się da to sprawdzić magią - burknęłam, starając się zachować spokój.
Jeździec chwilę pogdybał. Następnie zaśmiał się.
- Myślisz, że nie wiem w co pogrywasz? Na was są podobno dwie metody. Tylko jedna może być przyjemna dla ciebie, wiedźmo. Gdzie reszta moich towarzyszy?
Sekundy później zaklął szpetnie i pociągnął mnie za włosy znowu, choć uścisk jego dłoni zelżał; najwyraźniej bogowie wysłuchali moich cichych modłów i wpuścili jakiś złośliwy paproszek lub muszkę do jego oka.
Wywiązała się szamotanina, podczas której próbowałam się wyrwać z uścisku tego niekulturalnego chama i prostaka. Nie wiedział, jak należy traktować damy! Czy wszyscy mężczyźni w tym kraju myśleli, że kobieta jest jakimś manekinem? Mięsną lalką?
A gdy poczułam, jak wyrywa mi garść włosów, poczułam furię. Dziką furię, nieporównywalną nawet z trybem berserka. Byłam wściekła jeszcze bardziej niż wtedy, gdy jedna z moich sióstr zabrała mojego narzeczonego dla siebie. Jeszcze bardziej niż wtedy, gdy dyplomata z Alizonu nieopatrznie pomylił mnie ze swoim towarzyszem, rosłym, brodatym mężczyzną o imieniu Velt. Jak śmiał mnie w ogóle pomylić z mężczyzną!
Ale to, to! To była przesada!
- CO TY SOBIE MYŚLISZ, BIĆ I SZARPAĆ DAMĘ? - ryknęłam tak głośno, że innych umarłych bym też pobudziła. A furia w głosie była namacalna. - WIDZISZ, CO NAROBIŁEŚ? PRZEZ CIEBIE JESTEM TERAZ ŁYSA! I NAWET JEŚLI ZARAZ UMRĘ, TO I TAK TO NIE ZMIENI MOJEJ HAŃBY, BO WSZYSCY ZOBACZĄ ŻE JESTEM Ł Y S A - !!! CZY TY ZDAJESZ SOBIE SPRAWĘ, JAK TO BĘDZIE WYGLĄDAŁO W TRUMNIE? CO JEŚLI KTOŚ MNIE TAK ZNAJDZIE? - dziki krzyk berserka niósł się dalej, odbijając się echem po lochach i wpadając mi do uszu z powrotem. - CO TY SOBIE MYŚLISZ, ŻE MASKOWANIE TAKICH RZECZY NA GŁOWIE JEST BANALNIE ŁATWE? ŻE ZACZESZĘ SOBIE WŁOSY NA DRUGĄ STRONĘ GŁOWY I NIE MA PROBLEMU? FACECI!!! WSZYSCY TACY SAMI!!! NAWET NIE MACIE ZIELONEGO POJĘCIA O TYM, ILE CZASU I ZACHODU ZAJMUJE MALOWANIE ŻYWEGO CZŁOWIEKA, A CO DOPIERO NIEBOSZCZYKA!!!
Sekundy później musiałam się uspokoić nieco bardziej; krew, która zawrzała mi w żyłach, pociekła mocniej, skapując mi na podołek. Chociaż tyle dobrego, że nadal siedziałam na ławce, na której posadził mnie Jeździec.
Przeklęci Jeźdźcy, wszyscy co do jednego. Co drugi, to głupszy, a co trzeci to cham. Sekundy później poczułam, jak mężczyzna przechyla mi głowę do przodu, by pomóc z krwotokiem. I tak mnie znów podniósł, jak szmacianą lalkę.
- - GADAJ WIEDŹMO, coś nam zrobiła! Myślisz, że twoje cierpienie mnie ruszy? Widziałem gorsze rzeczy!
- TAK? BO JA NIE WIDZIAŁAM NICZEGO GORSZEGO OD ŁYSEGO, NIEUMALOWANEGO NIEBOSZCZYKA - rozwrzeszczałam się jeszcze bardziej, plując krwią. Jednocześnie zaczęłam majtać nogami jak dzika, licząc, że będę w stanie go kopnąć. - CAŁE ŻYCIE ZABIEGAŁAM O TO, ŻEBY DOBRZE WYGLĄDAĆ, DBAŁAM O SIEBIE, DBAŁAM O LINIĘ, O WŁOSY, O WSZYSTKO, A TY JESZCZE ŚMIESZ PSUĆ MOJĄ URODĘ! KOBIETĘ NALEŻY PODZIWIAĆ I SZANOWAĆ, A NIE JĄ BEZCZEŚCIĆ!!!
- Dobra, uspokój się, wstrętna wiedźmo! Powiesz mi, gdzie są moi towarzysze, a będziesz miała lżejszą śmierć! - sekundy później stanęłam na ziemi. Odwróciłam się do niego; Jeździec nie odsunął się, nadal mnie bacznie obserwując. - Tylko nie próbuj swoich sztuczek. Powiedz mi, co mi zrobiłaś. - warknął, szukając miecza przy pasie, ale tego akurat nie miał. Gdyby nie fakt, że byłam bardziej wściekła niż cokolwiek innego, parsknęłabym śmiechem. Ale w tej chwili do śmiechu mi nie było, natomiast zapragnęłam zrobić coś, co nie przystawało żadnej damie - i zaraz swój czyn wcieliłam w życie.
Moja stopa była niczym taran, niemożliwy do powstrzymania i wbijający się jak najbardziej boleśnie we wciąż miękkie klejnoty rodowe mojego oprawcy. Pisk bólu wypełnił mi uszy, jak gdyby była to wyjątkowo głośna mysz, a nie mężczyzna. Sekundy później, niewiele myśląc, zamachnęłam się książką, którą sięgnęłam z miejsca, gdzie ją odłożył. - Gadaj, o co chodzi z tą całą jakąś wiedźmą! - warknęłam groźnie.
- Zaklęłaś nas, a teraz jeszcze godność zabierasz! - piszczał mężczyzna, nadal zwijając się w precel na kamiennej podłodze.
- Ile razy mam ci powtarzać, że nie jestem żadną wiedźmą! W co was ta baba niby zaklęła? A W OGÓLE - wzięłam głęboki wdech, czując znów powrót furii pod wpływem pulsującej, rozognionej i rozpalonej skóry głowy - JAK ŚMIESZ MÓWIĆ O ZABIERANIU GODNOŚCI, KIEDY WYRWAŁEŚ MI WŁOSY?! SŁYSZYSZ SAM SIEBIE?
Rozdrażniony Jeździec wstał powoli z posadzki. Ewidentnie widać, że jest rozszalały z wściekłości. Jego ciężki, nierówny oddech współgrał z dziką nienawiścią w oczach. Obserwowałam, jak powoli wycofywał się w stronę swojego grobowca. Zamrugałam, widząc, jak wygrzebał z niego miecz.
- No chyba sobie żartujesz - burknęłam, powoli wracając do przytomności umysłu. A przytomność umysłu była bardzo jasna i mówiła jej wprost, żeby uciekać. Chwilę po tym ciało posłuchało umysłu. Na szczęście chłop nie był chyba zbyt szybki, a miecz miał dość ciężki, przynajmniej na taki wyglądał... pytanie, czy się nie wyszczerbił po tylu latach i nie zeżarła go rdza?
Miałam nadzieję, że jednak tak było i w razie, gdyby pragnął mnie zdekapitować, to połowa ostrza by odpadła. Albo nawet cały by się rozpadł.
Moje ciało mówiło: krzycz i uciekaj. Nogi zrobiły to drugie bez chwili wahania; biegłam w tym momencie tak szybko, jak jeszcze nigdy mnie nogi nie niosły, a miały ku temu w życiu parę okazji.

Po dotarciu na miejsce, w którym nie słyszałam już wściekłego dyszenia ani ciężkich kroków, rozejrzałam się. Duszny zapach róż stał się jeszcze bardziej duszny; otoczenie rozświetlały złociste płomienie, prześlizgujące się pomiędzy poszarzałymi płatkami. Aż przeszły mnie dreszcze, gdy tylko przesunęłam dłonią po kolejnej kamiennej płycie, wyglądającej, jakby została zrobiona z dużego bloku Nocy Kairu. Najwyraźniej była to jakaś kaplica albo niewielki kościół, poświęcony jakiemuś damskiemu bóstwu. Raczej mężczyźni nie patronowali czemuś, co było powiązane z kwiatami, zwłaszcza tak kobiecymi, jak różami.
Mimo przytłoczenia powagą miejsca nadal czułam, że powinnam coś zrobić; jak gdyby sam fakt, że znalazłam się tutaj sprawił, że nie chciałam skalać obecnością Jeźdźca takiego miejsca. Miałam poczucie, że tutaj jestem bezpieczna, albo przynajmniej mogę chociaż przeczekać chwilę, zanim ten dziwak sobie pójdzie.
Ale nawet jeśli bym stąd uciekła, to do kogo miałabym pójść? Kto by mi uwierzył, że gonił mnie jakiś świr z bezsennością na wieki wieków? Dowódca? Nie wydawał się być mężczyzną zainteresowanym słuchaniem bajek jakichś nawiedzonych kobiet, które widział raz czy dwa razy w życiu. Obrażony Jeździec, który oferował mi dzisiaj swój płaszcz, wydawał się zbyt obrażony, by w ogóle zechcieć mi uwierzyć. Mąż Yelleny? Może on, ale… no, nie byłam przekonana.
Westchnęłam głęboko do siebie, przypominając sobie o ostatniej kandydaturze, o której w ogóle mogłabym chcieć marzyć. No, tak. Może jeden niedźwiedź byłby skłonny mi uwierzyć, biorąc pod uwagę fakt, że wiedział już, jaką jestem wariatką.
Albo właśnie dlatego nie byłby skłonny mi uwierzyć.
Bez namysłu pociągnęłam w stronę drzwi stojące w rogu krzesło, zrobione z ciosanego kamienia. Mimo, że było ciężkie, prawie tak samo jak kamienna płyta, w przypływie adrenaliny udało mi się zabarykadować pokój. Rozejrzałam się ponownie, zanim zanurkowałam pod ołtarz. Czarny, miękki atłas, pachnący delikatnie i zmysłowo różami, przypominał mi objęcia matki.
Czułam się bezpiecznie.
Rozejrzałam się naokoło po pomieszczeniu. Ładna rzeźba pięknej kobiety rzuciła mi się w oko; nawet nie wiem, gdzie ją widziałam. W kaplicy mojego pożal się boże męża? Wiedziałam, że stary dziad czcił jakieś tam boginie, pewnie w strachu przed nadchodzącą śmiercią, ale chyba to nie było to. A może widziałam ją w Karstenie?
Kobita dźwigała ewidentny symbol księżyca.
- No, to ładnie - szepnęłam do siebie. Byłam w kaplicy bogini nocy. Przyjrzałam się również różom, których białe płatki - a jednak nie poszarzałe, jak początkowo myślałam - w świetle świec wydawały się mienić złotym blaskiem, jak gdyby na ich płatki ktoś wylał płynne złoto. Dalej były również inne, równie bujne, lecz ciemnoczerwone. Równie piękne, ale za to jednak mniej efektowne niż białe.
Same białe zostały umieszczone najbliżej ołtarza. Zaintrygowało mnie to mimo wszystko; dlaczego niektóre zostały wybrane na bardziej wyjątkowe od innych? Mimowolnie mój wzrok powędrował dalej w stronę jednej z wnęk, wyżłobionych za ołtarzem; nieregularny, niekiedy gwałtowniejszy ruch płomieni zwrócił moją uwagę.
Skrzywiłam się do siebie. Nie bardzo miałam ochotę wyłazić ze swojej nory... Zwłaszcza jeśli miało okazać się, że Jeździec z zardzewiałym (a przynajmniej tak pocieszałam samą siebie) mieczem przypełznie szybciej niż myślałam. Mimo to wylazłam stamtąd najciszej jak potrafiłam.
- Nie wydaj mnie, co? Jak kobieta kobiety - mruknęłam do bogini przy ołtarzu, zanim poczłapałam w tamtą stronę, skradając się niczym ninja. Ledwie tylko dotarłam do wnęki, dosłyszałam kroki mężczyzny niedaleko.
Uparty był, skurczybyk. Bez namysłu zawróciłam do kryjówki. Najwyżej mnie zabije, a co mi tam. Co prawda chciałam sprawdzić tę wnękę dokładniej, bowiem doświadczenia z domu rodzinnego nauczyły mnie, że tam mogły być drzwi, lub tajne przejście dokądś indziej, ale..
- Wyłaź, wiedźmo, wiem, że tam jesteś!
W następnej sekundzie drzwi zadrżały pod wpływem uderzenia; mężczyzna najwyraźniej próbował je wyważyć. Znów poczułam, jak serce trzepocze mi w piersi jak ptak w klatce. Uciekać, chować się, czy uciekać, tylko bardziej wulgarnie to nazywając?
Zadarłam głowę do góry patrząc na sufit, zanim spojrzałam znów na szparę. Jeśli skubaniutki otworzy sobie drzwi, to będę może mogła uciec drugą stroną ołtarza i zniknąć za tymi drzwiami, zanim się zorientuje, że coś mu tu uciekło…
Jednocześnie dostrzegłam cień pod drzwiami, chwiejący się; sekundę później moją uwagę przykuło delikatne światełko, które dyskretnie mignęło przy rzeźbie pani Księżyca. Zupełnie jakby zalśniła tam gwiazda lub inny diament w blasku świec.
Podeszłam bliżej do światełka, chcąc dowiedzieć się, co to. Może pani księżyca była dla mnie łaskawa. Może, może…
Zamrugałam, widząc, że nagle zamiast posągu stanęła przede mną sama bogini w czerni i srebrze. W następnej chwili poczułam jej usta, muskające mój czubek głowy w jak gdyby matczynym pocałunku; zapach bzu i róż owionął mnie niby delikatny letni wietrzyk o zmroku.

Zerwałam się z łóżka, wyraźnie zadyszana i spanikowana. W jednej sekundzie byłam tam, na dole, w podziemiach fortecy, a teraz tutaj, na górze, we własnym łóżku. Szybko przepłukałam dłonie, wytarłam je w giezło i runęłam w stronę lustra, by przejrzeć szybko stan swojego nosa i włosów. Bo głowa i nos nadal mnie bolały potwornie, jak gdyby nie był to sen, lecz brutalna rzeczywistość. Miałam wrażenie, że gdybym tylko szturchnęła spuchniętą bulwę, która przed chwilą była szczupłym, zgrabnym noskiem, znów zaczęłaby toczyć się z niej krew. A dla mnie byłby to koszmar - widzieć mnie w takim stanie.
Nie mogłam, po prostu nie mogłam tak wyglądać! Nie mogłam nie mieć włosów, czy wyglądać jak rozwścieczona norka ze wścieklizną! W panice przeczesałam włosy, szukając łysych placków; pochyliłam głowę, wytrzeszczając jednocześnie oczy, jakby licząc, że w ten sposób aby na pewno zauważę jakieś gołe miejsca tam, gdzie Jeździec z koszmaru mi je wyrwał.
Na szczęście odetchnęłam z ulgą, widząc, że pomimo tych snów wstałam jeszcze piękniejsza. Była jednak jakaś sprawiedliwość na tym świecie. Dzięki temu, kto wymyślił te wszystkie ablucje.
Mimowolnie myślami wróciłam do królowej nocy; jak, u licha, udawało jej się być tak piękną? Jasne, boginie miały jakieś dodatkowe przywileje do urody z racji swojej roli społecznej, pozycji czy jak tam to teraz można było nazwać, ale gdzieś jeszcze w czymś innym musiał tkwić sekret ich urody. Jakoś nie łudziłam się, że tak piękne się urodziły. Gdyby tak było, to i ja byłabym też boginią, ale nie byłam, więc cała tajemnica musiała się w czymś innym kryć.
Tak czy inaczej, znów klapnęłam na łóżko, nie kryjąc rozdrażnionego westchnienia.
- Wszystko przez tego głupiego niedźwiedzia - burknęłam do siebie, zanim sięgnęłam po poduszkę i wtuliłam w nią twarz, jakby licząc, że ciężka puchowa poduszka skutecznie mnie udusi. Niestety, samodzielne próby skrócenia żywota w ten sposób nigdy nie były skuteczne. Ciekawe, jak tym wszystkim zabójcom to się niby udawało.

Awatar użytkownika
Eru
Posty: 35
Rejestracja: ndz kwie 25, 2021 1:11 pm

Hellion

Post autor: Eru »

Może i zareagował zbyt entuzjastycznie na pojawienie się Halsa, ale to dowodziło, że miał rację i ten wyliniały misiek jednak tu dotarł. Do podpitego, zmęczonego i nieco zamulonego ziołem umysłu nie docierały zbyt logiczne wnioski i pytania. W jego ocenie Hyron mógł sobie spokojnie poczekać, poza tym jego siły i uwagę zajmowała teraz rudowłosa piękność. Na jego miejscu lew nie chciałby, żeby ktokolwiek mu przeszkadzał, a najlepiej nawet nie kręcił się przy komnacie.
— Jak żeś cuchnął śmiercią, niczym Hathor po tym, jak go wyciągnęliśmy ze stosu ciał Alizończyków, to co się dziwić. Lepiej było cię tam zostawić z medykami i babami, co to się znają na leczeniu i opiece niż obciążać konia zdychającym niedźwiedziem. — Rzucił wesoło i wrócił na swoje miejsce. Dla niego było to oczywiste, naturalne, w sumie tak samo, jak dla otumanionego umysłu było to, że Halse dogonił ich, chociaż gdy wyjeżdżali, jego stan nie zapowiadał na poprawę, że musiało minąć nieco czasu, by wydobrzał i ich doścignął. Logika uleciała, gdzieś daleko, ponad dym unoszący się w pokoju, a razem z nią resztki wątpliwości, pozostawiając tylko i wyłącznie puste rozmyślenia, które wydawały się głębokie niczym morza otaczające Karsten, a w rzeczywistości mające głębokość kałuży na wiejskiej drodze zostawionej przez podkutego konia.
— Dobrze się bawimy, nie widać? Hę? — sparodiował manierę Halse, biorąc butelkę z trunkiem i pociągając z niej zdrowo. Kiedy skończył, wytarł usta dłonią. — Zamek należy do jednego takiego szlachetnego jeźdźca, jak widać, powodzi się chłopu, to i nas przyjął po drodze do bram — rzucił w odpowiedzi. — A Hyron, pewnie teraz korzysta z uroków małżeństwa, jak każdy normalny, któremu się żona trafiła. Patrząc na charakterek jego ślubnej, to bardziej staruszek ostatnie tchnienia wydaje, próbując zadowolić młódkę — Zaśmiał się, ale chwilę później westchnął, czując narastającą, kolejną falę wściekłości. Biała frezja... Powinien ją określić bardziej kwiatem wiśni, bo z niewinnością tego pierwszego niewiele miała wspólnego, nawet odwagi nie miała, by spojrzeć mu w oczy i wprost oddać jego odzienie. Nerina przyniosła jedynie zdradę i smutek, depcząc to, co chciał jej ofiarować. Może nie miłość, górnolotne słowa, lecz jakąś namiastkę stałości, a ona odrzuciła to dla jakieś ulotnej mrzonki.
Och, jakiż to piękny obraz prawda? Wyobrazić sobie, jak jej ciało leży martwe gdzieś na skałach pustkowi, jak z czasem bieleją jej kości, a ty będziesz mijał je. Bez najmniejszego śladu zastanowienia, że może to być ona. W końcu jej prochy rozsypią się pod wpływem słońca, ale to, co ci zrobiła, będzie bolało całe życie, prawda? Zadała ci ranę, która jątrzyć się będzie ciągle. Ta, która cię odrzuciła. Porzuciła tak samo, jak i ta pierwsza, najpiękniejsza, która nawet nie zerknęła na ciebie ni razu łagodnie. Czy wszystkie kobiety twego życia będą kończyć w ten sposób?
Hellion wzdrygnął się z tego mrocznego zamyślenia, odpędzając obraz bladej twarzy jego już nie żony. Przepędzając go, niczym natrętną muchę.
— Mała i śniada to jego żona, jak tur powiedział. Też niezły numer, zaklęta podobno jakaś, ale nasza jaskółeczka wydawała się zadowolona. — Rzucił z uśmiechem głupca. — Podobno Karstenka jakaś. — Dodał, a następnie twarz jego ściągnęła się w wyraźnie niezadowolenia. Lew wewnątrz warknął groźnie na wspomnienie złotych zdobień, rozwianych włosów i błyszczącego spojrzenia, mieszającego się ze wzgardą w ciemnych tęczówkach.
— Z twierdzy jakaś, wprawdzie nie wiem, po co ją Hyron zabrał. Ni to żona niczyja, chociaż płaszczyka twojego Niedźwiedziu, zdjąć nie chciała. — Zaśmiał się nieco ironicznie.
Jego zdjąć nie chciała, a twym dobrym sercem wzgardziła. Odrzucając i depcząc intencje, które wszak miałeś czyste, co nieczęsto się zdarza. Prawda...Kiarze? Jeśli wiąże się to z małżeństwa propozycją...Śmiech kobiety rozbrzmiał mu w głowie, a on zabrał fajkę i pociągnął dymu, tyle, że niemal nie zacząłby kasłać.
Nie jest to prawda? Poznała się na tobie. Żadna kobieta nie chce takiego małżonka, nie chce cię.
— Te Halse — rzucił nagle, uświadamiając sobie coś. — Ty, żeś jej tej kory nazbierał nie? Bo jak ją spotkałem, to całe jej naręcza dźwigała — Zaśmiał się na cały głos. — Nóżkę ci pokazała, czy pokusiła jakoś inaczej? Niby jak to określiłeś starszawa, ale widać skubana ma swoje metody, żeby chłopa umysłu pozbawić. — Śmiech lwa wypełnił komnatę.
Wzrokiem odprowadził służki, zwłaszcza te z warkoczem i wrócił uwagą do towarzystwa.
— Ja się za ten burdel nie biorę — rzucił, rozsiadając się niczym król na tronie. — Za dużo kurtyzan i ladacznic i żeby nie było, nie o kobietach mówię — westchnął, uśmiechając się wrednie. Pociągnął zawartość kielicha.
— Halse. — Zagadnął, chcąc najpierw zapytać o Calistę. Jakiś chochlik w głowie przywołał jej obraz, dumne spojrzenie i niewyjaśnione utęsknione pragnienie, by ujrzeć jej twarz jeszcze raz, chociaż jeden. Później zaś, przypomniała mu się osłabiona, blada i niepewna.
Każda tak skończy, każda, która tylko ci się spodoba.
Złośliwa myśl rozbiła się niczym szkło w jego umyśle, wbijając się w każdy jego zakamarek, boleśnie wbijając się w świadomość.
Zamiast pytać więc o piękną pannę, zagaił na inny temat, który to wydał się bezpieczniejszy, niż pytanie o żonę, której chciał dla siebie.
— Jak oni cię kurwa wyciągnęli z łap śmierci? Przecież ziółka nie pomogły, jak byliśmy w twierdzy — zagaił, odciągając myśli od tematu, który zajął jego umysł sekundy temu. —No i wzięli my tego tutaj, szlachetnego pana. Nie tylko mieczem, ale i chochlą włada perfekcyjnie. Taki nam się przyda, nie będziemy więcej musieli się truć żarciem zrobionym przez samozwańcze kucharzyki.
Methrylis
Posty: 20
Rejestracja: sob paź 08, 2022 8:18 pm

Re: ROK JEDNOROŻCA [fantasy, 6os., hetero, bn]

Post autor: Methrylis »

HALSE

Bzzzzzz.

Coś mu ciągle brzęczało i bzyczało w głowie. Raz ciszej, raz głośniej. Raz w towarzystwie pisku w uszach, innym razem w zestawie z lekkim ćmieniem głowy. A czasami samo po prostu bzyczało. Bzzzz i bzzzz!

Halse podniósł się ociężale, zdając mu się, że ktoś położył na niego kowadło, coby mu swobodne ruchy uniemożliwić. Ale żeby porządnie się rozejrzeć, trzeba było się jakkolwiek poprawić na kanapie i przechylić. Tylko odrobinka wysiłku nie wystarczyła, bo włosy nowo poznanego Hektora wyglądały tak, jakby piorun w nie trzasnął i przez to przysłaniały mu nieco widok. Halse przymrużył i tak lekko załzawione od dymu oczy, rozglądając się po pomieszczeniu.

Nigdzie nie widział żadnych pszczół! To dlaczego coś mu ciągle bzyczało?!

Bzzzzz!!!

No trudno, pomyślał obojętnie, próbując sobie wyobrazić te wszystkie pszczółki mieszkające w jego głowie. Wyobraził sobie kolejno wielką, grubą pszczołę, której dał na imię Adam. Tuż obok niego fruwała malutka Layla, a jeszcze kawałek dalej strasznie głośno bzyczała Agnes. To ona tak hałasuje! zakrzyknął w myślach dumny z tego odkrycia Halse. Ten krzyk nieco spłoszył pszczółki, które rozleciały się w popłochu w różne strony jego zadymionej głowy.

Następnie zastanowił się, czy znał jakąś Agnes.

— Wszystkie Agnes to suki — zawyrokował, będąc przekonanym, że jego towarzysze doskonale wiedzieli, o czym mówił. W końcu na pewno słyszeli te bzyczenie, co oznaczało pszczoły w pobliżu. A skoro pszczoły, to Adam, Layla i Agnes.

Logiczne.

Ale jego kompani chwilowo zajęci byli czymś innym, więc temat Agnes musiał wrócić później. Wobec tego Halse zaczął się z zaciekawieniem przysłuchiwać temu wszystkiemu, musząc nadrobić przecież swoje kilka dni nieobecności. Zwłaszcza że już po chwili rudy tur powiedział coś takiego, co na dobre mu wszystkie pszczoły rozgoniło — bo aż bzyczenie ucichło.

— Jak to, co żeś ty powiedział? — spytał z zainteresowaniem. — Tamta drobna panienka to że niby jego żona?! O, kurwiów sto — zagwizdał, pełen podziwu. — Czyli tam jednak wszystko legalnie i te cimcirimci to tam w zestaw małżeński… no, no, wiadomo, wiadomo, wiadomo, śluby swoje obowiązki i inne takie mają. Czy coś. O jasny gwint! — nadal mocno się dziwił. — Toć ja myślałem, że on tę swoją żonę do złotych godów w dziewictwie będzie trzymał! Co on się tak zmienił w ciągu tych kilku dni? — pytał niemal z oburzeniem, patrząc oczekująco na Helliona. — Chyba naprawdę dużo mnie ominęło — przyznał, pociągając z podarowanej fajki.

Pszczoły chyba bardzo lubiły ten zapach, bo zaraz się wszystkie zleciały. Doleciało nawet kilka nowych pszczółek, ale Halse’owi już nie chciało się przypominać ich imion. Zrobi to później.

— A co w tym dziwnego, że kucharz może być dowódcą? — spytał, naprawdę zdziwiony, że ktoś może się temu dziwić. — Chochla to według mnie dostateczne insygnium władzy. Za pochwałę zupką poczęstujesz, a przy naganie w łeb zajebiesz. Nie widzę żadnych wad tego pomysłu. Poza tym — aż się poprawił na kanapie — jesteś rudy. To, mój nowy przyjacielu, wbrew pozorom bardzo ważna rzecz. Bo popatrz na takiego naszego eks przywódcę Hyrona. On z gęby, poza tym, że szpetny niesamowicie, to niczym się nie wyróżnia. Taki on, ot, byle jaki, zupełnie do nikogo niepodobny. No i spotkałbyś takiego na trakcie i co byś pomyślał? Że to dowódca jakiś? No skąd! — zaprzeczył żywo Halse. — Pomyślałbyś, że to jakiś byle mordobójca z mordobicia wraca, nic więcej. Za to ty — wskazał na Hektora niemal z nabożnością — masz to coś, kolego! Włosy jak ogień z trzydziestu metrów w ciemnym lesie się w oczy rzucają! I od razu widać, że jak takiego bogi ogniem pocałowały, to jakiś ważny człek i lepiej z takim nie zadzierać. I na czele kompanii od razu byś wyróżniał — przekonywał dalej — więc jak dla mnie jesteś czysty materiał na następcę Hyrona.

Wbrew temu, co się mogło niektórym wydawać, Halse naprawdę tak sądził. Zresztą, w tej chwili jak dla niego każdy był lepszy od Hyrona.

A jego pszczoły, włącznie z wciąż hałasującą Agnes, się z nim w tej kwestii zgadzały.

Krążące wokół służki Halse zupełnie ignorował. Jak na dziś miał serdecznie dość wszelkich kobiet.

Natomiast co, co powiedział Hellion o powodzie jego zostawienia u Horazona cuchnęło jakąś logiką, Halse musiał to przyznać. Zwłaszcza że, jakby nie było, faktycznie go tam wyleczyli. Dość nieudolnie, ale jednak.

Na wspomnienie o tej wariatce aż się wzdrygnął, ale wzmianka o płaszczu nawet go rozbawiła.

— Dałem jej do wyprania — zarechotał — bo narzekała, że śmierdzi. A skoro to baba, to niech się zajmie babskimi sprawami i go wypierze — tłumaczył ze wzruszeniem ramion.

Czy do tego dojdzie? Wątpił. Ale i tak go to bawiło.

— I, no właśnie — podjął — na chuj on ją zabrał? Czy to nie jest jeszcze jeden dowód na to, że Hyron już powinien podziękować posadzie dowódcy? Bo już mu się wszystko, jak widzę, pierdoli. Ma już, kurwa, swoją żonę, to po chuj kolejna? Chyba że dla któregoś z was. Ty, zielony turze, żonę masz? Bo jak nie, to za tę się nawet nie bierz. Babsko wściekłe — krzyczał — wredne i popaprane jak mało która! Przez taką jak ona bogi z ziemi między chmurki uciekły, bo kto by chciał po jednej ziemi z takim babskiem chodzić? Ja miałem nieszczęście na nią trafić, ale niech mój trud nie pójdzie na marne i stanowi dla was ostrzeżenie. Trzymajcie się od tej kikimory możliwie z dala, bo was w kamienie pozamienia i na targu sprzeda.

Wyobraził sobie siebie jako monumentalną figurkę z zastygłym na kamiennej twarzy wyrazie szoku, gniewu i strachu. Tuż obok jakiś postarzały handlarz w kolorowym turbanie z zadowoleniem ściska dłoń tej diablicy — jeszcze bardziej zadowolonej — tym samym dokonując udanej wymiany.

Taak. To by do niej pasowało.

— I, niech zgadnę — dodał — wariatka ma na imię Agnes. Prawda? Wszystkie Agnes to suki — powtórzył swoją wcześniejszą myśl.

Bzyczącej pszczółce Agnes zrobiło się przykro na te słowa, ale Halse miał to gdzieś.

Na pytanie dotyczące wyleczenia aż się wzdrygnął na samą myśl o tej byle lecznicy i tym przeklętym, głupkowatym Hikarem, niech go szlag jasny trafi.

— A, weź — burknął. — Co tam za nieprofesjonalizm panuje, to ja pytań nie mam. Jakieś stare dziady tam leczą i chuja wie co oni tam serio robią. Ten jeden mnie niby ziółkami nakarmił takimi, co dopiero po trzech dniach działały. Rozumiecie to?! Kto i po chuj takie tworzy?! No, ale żem się niby wyleczył, to ważne. A! — zawołał, gdy nagle mu się coś przypomniało. — I zabić mnie ktoś chciał — powiedział takim tonem, jakby to był jakiś mały szczegół. — Bo ponoć już wcześniej ktoś mnie jakimiś ziółkami nakarmił i one tam jakieś zepsute czy inny chuj były. I niby one mogły być trujące, ale coś tam, coś tam, nie pamiętam. No, ale niby martwy mieć miałem być. Ale złego diabli nie biorą, nie? — zarechotał Halse, pociągając trochę z fajki.

Agnes zabzyczała złośliwie, nadal obrażona za te jakże krzywdzące słowa.

— A ten, tej mojej przyszłej niedoszłej to co się stało? — spytał z ciekawością. — Bo żem ja ją spotkał też tam u Horazona, ale całkiem bez ducha już tam leżała. Nie powiem, trochę niby tam przykro — rzekł bez żadnego przekonania w głosie — no ale: co zrobisz, jak nic nie zrobisz. I nawet się dowiedziałem, jak ona na imię miała! Ty wiedziałeś — spojrzał na Hella — że to Caliasta była? Bo mnie się ani jednego razu nie przedstawiła.

Pszczółki sobie w głowie radośnie bzyczały, a Halse raz jeszcze rozejrzał się po pomieszczeniu. Tym razem jednak nie w poszukiwaniu swoich pszczelich przyjaciół, ale z ciekawości.

— A o właścicielu tego przybytku to wy tam cokolwiek wiecie? — spytał. — Bo ja żem go na oczy nie widział, nawet mnie nie powitał. A szkoda, bo by mnie może od łapania kory tej wariatce poratował. No bo… w sumie, tak jakby się zastanowić, to który normalny Jeźdźców do siebie przyjmuje? — pytał. — Większość to albo przegania, albo grozi, a inni czary rzucać próbują. A ten tak po prostu? Z otwartymi ramionami? Dziwne trochu. Nie to, żebym narzekał. Po prostu to miła odmiana, że ktoś nas odrazą aż taką nie darzy.

Ja tam bym siebie nie wpuścił. Nie z taką gębą, uznał całkiem obiektywnie.

ODPOWIEDZ