HYRON
- Ujmę to najkrócej, jak się da… w świecie, gdzie jest magia, pewne klątwy, schorzenia, czy przypadłości są niemożliwe do usunięcia lub bardzo trudne. Dopóki nie odkupię moich win, dopóty koszmary będą podążać za mną - odrzekłem, zerkając na nią. W następnej chwili ująłem w dłonie miecz, nadal skryty w pochwie; obce były mi wszelakie ozdoby, rzemienie, paski czy złote zdobienia, jakimi mogli pochwalić się inni Jeźdźcy. Miecz miał być mieczem. Nie przydawałem przedmiotom większego znaczenia - jedynie akceptowałem fakty.
O, zawsze przychodziło ci to z tak wielką łatwością. Jednego tylko nie umiałeś zaakceptować. Tego, że Herrel jest tak bardzo słaby… tak bardzo nijaki… tak bardzo był nikim.
- Magia wykrzywia i przekształca rzeczywistość - ciągnąłem, wysuwając miecz. Nie musiałem go ostatnio używać, ale i tak trzeba było o niego dbać. - Macie tam jakieś religie w Hallacku, prawda? Co o nich sądzisz?
Zerknąłem w jej stronę; widziałem, że dziewczyna słuchała mnie uważnie, myjąc swe ciało i pielęgnując długie, gęste włosy. Niezwykłym było widzieć ją, słuchającą mnie tak uważnie. Trudno było mi się do tego przyzwyczaić; kłótnie, jakie przeżywaliśmy wcześniej, wydawały się być znacznie bardziej… dopasowane do naszych charakterów?
Tak bardzo przywykłeś do bycia sam, mój miły, że gdy ktoś próbuje się do ciebie dostosować, to szukasz podstępu. Nie tędy droga. Panna, choć nieznana ci jeszcze, nie powinna być przecież ci całkowicie obca.
Wiele dziewcząt witałeś na progu ich życia. Wielu z nich towarzyszyłeś całe życie. Obserwowałeś, gdy powoli się starzały i odchodziły w objęcia Szarego Pana, Wiosennej Córki czy Letniej Matki. Trzymałeś wasze dzieci. Czemuż więc tę dziewczynę odrzucasz? Wkrótce przekonasz się, mój miły, że była najlepszym wyborem, jaki mógł ci darować los.
Uwierz mojemu osądowi, kochany.
- Nie jestem wierząca... nie opowiem ci więc o religiach... nigdy ich nie wyznawałam i nie poznawałam... ojciec wolał czynne działania od wiary i modłów... a więc i tego mnie uczył... - odparła szczerze. Tylko pokiwałem głową. Doceniałem jej postawę.
- Często mówi się o bogach i ich wpływie na nasz świat - zacząłem, sięgając po szmatkę. Miałem ją zawsze we swoich jukach. - Niektórzy mają wpływ bardziej materialny, inni zaś oddziałują na nas w świecie niematerialnym, poprzez sny, przeczucia, czy choćby przypadkowe sploty okoliczności. Bywają i też tacy, którzy swobodnie wędrują po świecie, jak gdyby chcąc uczestniczyć w życiu swoich wyznawców, jednocześnie będąc niezauważonymi. Bogowie mogą dać ci to, czego pragniesz… tylko musisz bardzo uważać na swoje życzenia. - na ułamek sekundy moje kąciki ust podniosły się, by zaraz znów opaść. - W starym Arvonie, jeszcze z czasów, kiedy byłem bardzo młody, wierzono w innych bogów… Zimowego Ojca… Jesiennego Syna… Letnią Matkę… i Wiosenną Córkę. Oraz, oczywiście, w Bękarta. Wyznawcy tych bogów tworzyli swoje zakony, zaś pogrzeby odbywały się przy użyciu zwierząt. Bardzo często te stworzenia potrafiły zaskoczyć. A gdzie indziej wierzy się w Szarego Pana… kto inny śle modły do Pani Słońca lub Pani Nocy… - zamyśliłem się na dłuższą chwilę, zanim otrząsnąłem się. Nie mogłem przecież wymieniać wszystkich bogów; jeszcze małżonka by mi zasnęła w tej balii i się utopiła na wieki wieków. A przecież o tej porze roku trudno było kopać w oblodzonej, zamarzniętej ziemi; stosy nie chciały się zwykle palić. Podwójny problem.
A ciebie kto by zabrał? Idę o zakład, że bogowie się o ciebie biją. Chociaż całym sercem jesteś poświęcony Słonecznej Pani, i to w nią szczerze wierzysz, bowiem kochałeś ją jeszcze za jej życia, to ręce po ciebie wyciągnął Bękart pospołu z Panem Losu.
Dlatego wolę wierzyć, że po śmierci nie czeka nas nic. Zasnę. Ni mniej, ni więcej. Moje ciało zostanie spalone, zaś skry, które po mnie pozostały, wzniosą się ku niebu.
Nie zawsze możesz wierzyć w to, co jest dla ciebie wygodne, przyjacielu. Wkrótce się o tym przekonasz.
- Tak czy inaczej, bogowie mają wpływ na ten świat bardziej lub mniej. To interesujące, że będąc w High Hallacku, nie miałaś żadnej styczności z żadnym bóstwem ani żadną religią.
Widziałem, że dziewczyna chłonęła wszystko, co mówiłem, jak gabka.
- Mówisz mi o tym, by wyjaśnić pochodzenie tych świec? - dopytała. Cicho prychnąłem, słysząc tę niezwykłą bezpośredniość. Kolejna zaleta, w pewien sposób.
- Nie lubię marnowania czasu, a słuchanie bajek o boginiach, które nas strzegą, średnio przekładało się na moje życie... przybijałoby tylko... bogowie nie sprzyjają takim jak ja... wedle niektórych wiar, powinnam spłonąć na stosie za sam wygląd... - kobieta mówiła spokojnie. Jej zielone oczy uciekły w stronę naszykowanych przez Jeźdźca środków czystości.
- Jeśli planujesz ich użyć, zrób to, nim woda ostygnie... - stwierdziła, spłukując z ciała ostatnie mydliny. Tylko pokiwałem głową.
- Muszę iść po wiadro najpierw - odrzekłem, zanim się podniosłem z miejsca. - Jak słusznie rzekłaś, pani, wywar z kiszonych jajec niekoniecznie jest najlepszym pomysłem, więc lepiej przemyj włosy jeszcze raz.
Doskonały sposób na poderwanie sobie panny - przypomnieć jej, że moczyła włosy w wodzie po pomarszczonych rodzynkach. Doskonale, doskonale. Z takim podejściem będziesz bezdzietny przez kolejne 30 lat.
W pewien sposób to nie byłoby takie złe.
Z tymi słowy przebrałem się pospiesznie w inne rzeczy, będące w jukach; lata podróży przyzwyczaiły mnie do myśli, że lepiej mieć coś jeszcze innego w zapasie, szczególnie po historii, gdy figlarne dziewki z pewnej wsi ukradły połowie Kompanii, myjącej się w stawie, ubrania. Ale, żeby nie było, wszyscy kąpaliśmy się osobno. Niektórzy po prostu prali swoją odzież, a inni próbowali zagadywać do dziewek w pobliskim stawie.
- I informujesz mnie o tym, kiedy już skończyłam się w nim myć... - aż się zdziwiłem, że dziewczyna jedynie przewróciła oczami i nie powiedziała już nic więcej. Tyle, co zwróciła swe spojrzenie ku płomieniom. Zapatrzyłem się na moment na żar w tych jasnych oczach, odbicie płomieni.
- Cóż, ty sama zadecydowałaś, że to zrobisz. - zaśmiałem się cicho pod nosem. - Racz wybaczyć, pani, winienem ci powiedzieć przedtem, że nieobca mi złośliwość.
Widziałem, jak Aira nerwowo stukała palcami o brzeg balii. Najwyraźniej wzmianka o kiszonych jajach rozdrażniła ją jeszcze bardziej, co tym bardziej mnie bawiło. Delikatna panna się znalazła. Pomyślałby kto, że powinna być przyzwyczajona, szczególnie, że sama wielokrotnie wcześniej podkreślała, jak bardzo nieobce było jej męskie towarzystwo - a więc, co za tym idzie, męskie żarty.
W milczeniu obserwowałem, jak owinęła się przygotowaną wcześniej szmatką i zaczęła wycierać swoje ciało, kierując się do plecaka z drugim zestawem ubrań.
- Pomogę, byś nie chodził z tym na pięć razy... - stwierdziła wciągając na siebie suche ubrania. Z rozczarowaniem musiałem to przyjąć. Niestety, życie dawało mi najkwaśniejsze cytryny, podczas gdy inni mogli cieszyć się brzoskwiniami.
Zastanawiałem się przez chwilę. Nie wypadało mi, co prawda, gonić panny - zwłaszcza mojej żony - w taką zimnicę, a z drugiej strony łatwiej było pójść we dwoje, by nie musieć iść po raz kolejny. Pod tym względem miała rację.
- Nie zamarzniesz? My jesteśmy przyzwyczajeni do takich temperatur, ale w High Hallacku chyba są łagodniejsze zimy.
- Nie spędziłam zbyt wiele czasu w ciepłym dworku... - odpowiedziała, wsuwając na nogi wysokie kozaki, po czym związała włosy w wysoki kok, by jej nie przeszkadzały oraz jej nie moczyły. Na koniec na ramiona narzuciła płaszcz i chwyciła za wiadra; pokręciłem tylko lekko do siebie głową, zanim podniosłem się z miejsca, sięgając po płaszcz. Resztę już i tak miałem na sobie.
- Dajże mi chociaż jedno, zamiast dwa od razu targać. Aż taki stary nie jestem. - jej bycie Zosią-samosią bawiło mnie podwójnie. Po latach życia z arystokratkami, które pozwalały czuć mi się mężczyzną, nadeszła pora na takie dziewczę, które nieświadomie próbowało mnie wykastrować. Być może właśnie dlatego reagowałem lekkimi złośliwościami, które nie były zdecydowanie w moim stylu na co dzień. Zazwyczaj byłem - wedle słów moich kompanów - ponury jak noc w miesiącu Czarnego Kota.
A może poprzez nie zaczynałem się pomału do niej przyzwyczajać, tak jak do świadomości, że następne lata przyjdzie mi przeżyć u jej boku. Życie z kompanią, bandą degeneratów i idiotów nie było łatwe; złośliwość stanowiła na swój sposób zarówno narzędzie kontroli, jak i odreagowania pewnych emocji.
Po tym odebrałem od kobiety dwa wiadra z trzech, które służki nam zostawiły; ona szła przodem. Nieopodal bramy, a przed wyjściem z fortecy, były przygotowane latarnie; i ją również Airanna musiała wziąć.
- Liczę, że nie będzie aż tak zimno, że woda zamarznie - mruknąłem do siebie, wychodząc na zewnątrz. Porywisty wiatr szarpał naszymi szatami i zdawałoby się, że próbował przełamać mocny uścisk dłoni mojej żony, gdy trzymała latarnię. Świst wiatru zagłuszał nawet moje własne myśli.
- Czemu nie poznaję tego nieba? Jest ono tej nocy inne... - cudem dosłyszałem głos Airy; zmarszczyłem brwi, wznosząc wzrok w górę. Dla mnie wyglądało tak, jak powinno. Czemuż niebo miałoby się zmienić? Ono zawsze wyglądało tak samo, nawet jeśli co setki, tysiące lat się zmieniało, nieubłaganie podążając sobie tylko znaną ścieżkami. Mój wzrok otoczył gwiazdy, szukając czegoś nietypowego w ich układzie, blasku czy kolorze. Jednak byłem jak ślepiec i głupiec; nie potrafiłem niczego szczególnego w nich znaleźć.
- Nie widzę różnicy, pani… - odrzekłem. - Niebo jest takie samo, jak wczoraj i przedwczoraj.
- Mylisz się, to nie jest Konstelacja Jednorożca, znam ją... a jest zupełnie inna... pierwszy raz coś takiego widzę... Gwiazda Ojca nie jest przed konstelacją Myśliwego, a za nią w jej miejscu świeci Gunnora... a Strzelec jest nad nią... - dziewczyna przystanęła obok mnie, patrząc w niebo i precyzyjnie opisując mi obecny układ gwiazd i konstelacji, które rzekomo pozmieniały swoje miejsca. Dłonią z latarnią czasem wskazywała kierunek, jednak nie mogła nią tak wymachiwać, więc skupiła się na dokładnym opisie. Początkowo milczałem, próbując wyobrazić sobie opisany przez nią układ.
Strzelec nad Gunnorą. Ojciec powinien być przed Myśliwym…
Ojciec zawsze wskazywał drogę w zimie wszystkim tym, którzy byli zagubieni. Zawsze świecił nad Ismiralą, prowadząc nas do domu… tak samo jak lśnił nad Szarymi Wieżami, swoim srebrzystym, kojącym blaskiem dodając otuchy, mówiąc, że już niedługo nasza wędrówka się skończy.
- Czy Ojciec jest na niebie? - zapytałem powoli, próbując zrozumieć, dlaczego Airanna precyzyjnie opisuje mi całkowicie inny układ nieba, niż obecnie. To, co wydawało mi się jeszcze dziwniejsze to to, że mówiła z tak wielką pewnością siebie… jak gdyby była całkowicie pewna tego, co widziała. W jej słowach nie znać było ni wahania, ni niepewności; nie miałem wrażenia, że próbuje wywieść mnie na manowce, zwłaszcza w tak błahym temacie, jak nocne niebo. Zazwyczaj żwawo gestykulowała na żywo; teraz jednak wskazywała dłonią gwiazdy, które nie powinny tam być. Rzuciłem jej długie, przeciągłe spojrzenie; jej wzrok był zafascynowany, pełen pasji, ale jednocześnie i zdumienia. Wątpiłem, by miała kłamać; nie potrafiła tego robić. Była zbyt szczera, by kłamstwa stały się jej drugim językiem.
Czyżby coś ją omamiło? Niemożliwym, by nagle teraz były tu inne gwiazdy i konstelacje… chyba, że ten cały wiedźmi amulet miał nie tylko chronić ją przed innymi, lecz także w pole wywodzić i zwodzić umysł na manowce. To nie byłoby niezwykłym u wiedźm… lecz ich układy były proste i jasne, mimo, że czarownice zawsze próbowały wyciągnąć jak najwięcej korzyści dla siebie… nie tak jak z bogami, nie…
Jedynie zmarszczyłem brwi i lekko pokręciłem głową do siebie. Widziałem spojrzenie Airanny; kobieta patrzyła na mnie, jak gdybym był niespełna rozumu co najmniej.
- Tak jak mówię, Ojciec jest za Myśliwym, a powinien być przed nim... - odpowiedziała spokojniej, ale nadal była pewna swego. Nie traciła ducha, nie stawała się niepewna, czy choćby niezdecydowana; gdyby to było kłamstwo, najpewniej zmieniłaby już zdanie, lub spróbowałaby się motać… dlaczego więc?
Zmarszczyłem brwi, obserwując kobietę.
- Gdzie więc powinien leżeć Ojciec? - zapytałem ponownie. Chociaż nie sądziłem, by była skora do kłamstwa, musiałem się przekonać, że znów wskaże to samo miejsce, co uprzednio.
- Przed Myśliwym, o tutaj, powinien być... - kobieta wskazała dłonią i swym spojrzeniem dokładne miejsce, to samo co poprzednio, zanim znów spojrzała na mnie, jak gdyby kontrolnie; jak gdyby to nie siebie, lecz mnie podejrzewała o kłamstwo lub jakiś dziwaczny, okrutny żart.
- Czyli coś mój wzrok omamiło? Ty tego nie widzisz? Myślisz, że łżę? - opuściła dłoń i ruszyła ponownie w kierunku studni.
Początkowo nie odpowiedziałem. Musiałem zapytać... sprawdzać. Takie rzeczy należało zawsze weryfikować, a im bardziej była zirytowana ofiara, tym łatwiej było ją złapać - na kłamstwie... Czy też prawdzie.
Nie kłamała. I chyba ta świadomość mnie uderzyła najbardziej. Najgorszym było to, że ilekroć spoglądałem w górę - choć winienem był pochylić głowę przed majestatem Księżycowej Pani - nie widziałem w tym wszystkim niczego szczególnego. Jedyne, co przykuwało mój wzrok, to srebrzyste obłoczki chmur, oplatające niebo niby pasma mgły, a i to wyłącznie dlatego, że były piękne, subtelne i delikatne dla oczu, niby uśmiech pięknej kobiety lub tajemnicze zerknięcie jej oczu.
- Nigdy tego nie powiedziałem. Nie przypisuj mi takich intencji - odrzekłem, idąc za nią. - Ta konstelacja była na niebie... jakieś siedemset lat temu.
- Pytam o nie, skoro je podejrzewam... przypisując je, bym jasno stwierdziła, nie pytała - odrzekła, spoglądając na mnie jeszcze. - Siedemset? To jak ten układ się nazywał?
- Wówczas na niebie panował Wąż - mruknąłem ponuro. - Roki się zmieniły, ale cały układ został ten sam. Wy w High Hallacku macie lata od zwierząt, prawda? Rok Trującej Ropuchy, Rok Pomarańczowej Żaby, Rok Sępa, Rok Kojota... i tak dalej. W najczarniejszych latach w tym stuleciu panowały te zwierzęta, które trują, lub pożerają innych, by samemu przetrwać. I mimo, że Rok Żmii czy Ropuchy minęły bezpowrotnie, to całe Stulecie Węża zatruło następne pokolenia. - zasępiłem się nieco. - Teraz mamy układ Motyla. Powinniśmy widzieć gdzieś tu gwiazdozbiór Orła nad nami…
Powinniśmy. Ale dlaczego nas oczy mylą? Ją lub mnie? Bo i ja mógłbym z całą pewnością siebie powiedzieć, że przecież tu leży Orzeł, a tam zaś swoje skrzydła rozpościera Sokół, obserwując Dziewicę i ścigającego ją Myśliwego. Nad tym wszystkim winien zaś wznosić się Ojciec.
I przysiągłbym, że właśnie to widzę, nie zaś niebo sprzed siedmiuset lat… jakkolwiek dziwaczna jest natura Pustkowi - być może właśnie to kolejna ich cecha?
Może właśnie to mieliśmy widzieć?
Tutaj bardzo wiele rzeczy jest złudnych, przyjacielu. Piękne dziewczę, spotkane w jednej z wiosek, bez trudu może przekształcić się w koszmarną strzygę, zaś apetyczne, smakowite jabłka, zerwane z przydrożnej jabłoni, mogą stać się zatrute w parę chwil po zerwaniu.
Czemuż więc gwiazdy miałyby być inne? Czemuż w ogóle miałbyś czelność sądzić, że jesteś aż tak ważny, aż tak istotny, by ktokolwiek - lub cokolwiek tak stałego jak przyroda - miało wpływać na twój osąd? Niebo nie zmieni się dla ciebie tylko dlatego, że ty dobrze znasz to miejsce, i wiesz, co powinieneś widzieć. Naiwny głupcze.
Gdy skończyłem mówić, dostrzegłem subtelny, delikatny uśmiech na twarzy kobiety. Na swój sposób było to niezwykłe.
- No kto by pomyślał, że tak znasz się na astronomii. Mnie uczono tylko tyle, bym umiała je odczytać i wrócić do domu... trochę musiało trwać zagłębianie się w te znaczenia i tym bardziej tak dokładna nauka starych gwiazdozbiorów... bardzo starych.. - kiedy tylko doszliśmy do dogodnego miejsca, kobieta wylała z wiadra zużytą już wodę, kierując swe kroki do studni. Zerknąłem w tamto miejsce; rano będzie z tego niezła ślizgawka. Po trosze kusiło mnie wylać wodę na schody, by ujrzeć Jeźdźców, wywijających orły po wyjściu z fortecy, acz była to już zbędna z mojej strony złośliwość.
A z drugiej strony, wizja obserwowania całej Kompanii, wywijającej orły na schodach i wpadających w śnieg, była nader kusząca. Rzadko pozwalałem sobie na żarty, szczególnie wobec moich własnych podwładnych; czemu więc by nie spróbować?
- Przemierzając te ziemie, drogi i ścieżki często nas łudzą i zwodzą na manowce - odrzekłem po dłuższej chwili. - A w tym świecie każde zwierzę, kwiat, czy inszy symbol jest ze sobą powiązany. Często zwierzęta są symbolami pewnych cech w świecie magii, alchemii czy przyrody. Po pewnym czasie, niejako odruchowo, dostrzegasz nawiązania. Motyl na przykład, który obecnie króluje na niebie, oznacza transformację i zmianę poprzez śmierć starego, nadejście nowego.
Nic sobie nie robiłem z tych utajonych szpileczek, które wbijała mi moja małżonka. Tylko pokręciłem głową do siebie, zanim wylałem wodę w tym samym miejscu, co Aira. I tak byliśmy wyjątkowo subtelni, bo ktoś po prostu wylał wodę przez okno. Szczęście, że byliśmy zbyt daleko, by zostać przywitani prysznicem po czyjejś kąpieli.
- Moja panno, tymi szpilkami do mojego wieku jedynie prosisz się o klapsa - spojrzałem wymownie. - Aczkolwiek gdybym teraz to zrobił, upuściłabyś najpewniej wiadro i wpadłoby do studni.
- Raczej wylądowałoby na twojej głowie... cóż, odruchy czasem są silniejsze od rozsądku... - odparła, zaś jej głos był zabarwiony lekkim, delikatnym rozbawieniem. Zaskakującym było widzieć ją… co najmniej flirtującą. Na swój sposób.
- Nie sądziłam, że jesteś tak przeczulony na swoim punkcie... przecież o gwiazdach mówiłam... - z tymi słowy dziewczyna sprawnie zawiesiła wiadro i spuściła je do studni. - A co oznacza Orzeł, o którym wspomniałeś?
- Właśnie dlatego tego nie zrobiłem, choćby mnie bardzo kusiło. Wolałbym nie wylądować w studni - mruknąłem. Gdy wiadro się napełniło, zacząłem ciągnąć łańcuch. Było to ciężkie, bowiem lód zmroził dość szybko cały mechanizm. Mógłbym przysiąc, że tutaj wszystko zastygało i zamarzało bardzo szybko, jak gdyby zima pragnęła objąć swoimi ramionami dosłownie wszystko; od drzewa, gałązki, po liść, sznur czy metal.
- Słuszna decyzja... wyciągnięcie cię z tej studni byłoby nie lada wyzwaniem - stwierdziła dziewczyna, patrząc w głąb studni.
- Jakoś ku temu nie mam żadnych wątpliwości - przyznałem, zerkając tam również. - A o gwiazdach mówiłaś… o bardzo starych gwiazdach - podkreśliłem, wracając do tematu, zanim moje myśli powędrowały gdzieś indziej. Przypominałem sobie pomału starą, zakurzoną wiedzę. Wcześniej te rzeczy były dla mnie oczywiste… a teraz? Teraz i ja musiałem sięgnąć tu i ówdzie pamięcią. - Orzeł jest symbolem siły, przywództwa i wizjonerstwa. Sygnalizuje nowy początek, wytrzymałość i odporność w trudnych, złych momentach. Orzeł daje ci wolność... daje ci odwagę, by patrzeć w przyszłość. Jak mawiają Sokolnicy... "Przywołaj orła, gdy masz zamiar podjąć wyzwanie, ogromną zmianę życia lub twórcze przedsięwzięcie" - ponury grymas pojawił się na moich ustach.
Czyż tak nie było? Gdy możni High Hallacku prosili o pomoc Jeźdźców, wezwali orła. Mnie. Wysłali w niebo ognistą strzałę, by ta została przez nas zauważona; zapalili ognie, wskazując nam drogę do miejsca spotkania. Zaś gdy oni sami przybyli, ja już tam czekałem.
- Są też powiązane ze śmiercią, magią i duchowością. Oznaczają nową podróż, nową ścieżkę. Osobiście sądzę, że to dość ironiczne, że drapieżnik, polujący umysłem, każe nam słuchać naszego serca, nie polegając zanadto na logice.
- To ty wspomniałeś o Konstelacji Węża sprzed siedmiuset lat.. wiem, krótko żyję i przy natłoku spraw bieżących nie miałam czasu spojrzeć na te gwiazdy ze stu lat wstecz, a ty po moim opisie dopasowałeś konstelację do tak dawnego gwiazdozbioru... to po prostu dość zaskakujące - wyjaśniła moja płomiennowłosa małżonka, szczelniej owijając się płaszczem. - A koń? Ma swoje znaczenie i miejsce na nieboskłonie? Stale nam towarzyszą... ciekawi mnie co symbolizują.
Po chwili tylko westchnąłem.
- Nic ci nie ucieknie. Tak czy inaczej, wpatrując się w gwiazdy dostatecznie długo, i studiując mapy nieba, po czasie nie będzie tak trudno rozróżnić poszczególne układy.
Wyciągnąłem wiadro; zerknąłem kontrolnie na łańcuch.
- Oby nie przymarzło. Możesz wrócić, pani, i ogrzać się - dodałem, widząc jak dziewczyna ciaśniej otula się płaszczem. - Tylko przypnij mi wiadro i idź. A koń jest znany ze swojej siły, mocy, odporności... reprezentują wszystko to, czego ty szukasz. Wytrzymałość, mądrość, swoboda, dzikość, intelekt, lojalność... i tak dalej. Pod względem duchowym koń symbolizuje energię seksualną i życiową. Chociaż to, co interesujące to to, że może również reprezentować śmierć, zniszczenie i, ogólnie, najciemniejsze ludzkie instynkty. Co jest zresztą dość interesujące w kontekście tego, że jego znakiem jest nowy początek, podróż i niezależność. Osoby urodzone w roku Konia mają często właśnie pociąg do nieznanego. W jakim roku się urodziłaś?
Obserwowałem, jak dziewczyna posyła mi lekki uśmiech, zanim skupiła się na mocowaniu wiadra; przymrużyłem oczy, otrząsając głowę. Płatki śniegu oblepiały nas mocniej, przytulając się do rzęs.
- Czyli szukam seksu, przygody i śmierci? Ty to potrafisz podsumować kobietę... - widziałem, z jak wielką uwagą mnie słuchała, jak i to, że nie potrafiła ukryć swojego rozbawienia. - Nie wiem, jaki rok panował dwadzieścia wiosen temu, moja rodzina nie przywiązywała do tego wagi, a więc i ja nie szukałam tej informacji.
- A nie pasuje ta interpretacja? - zapytałem z przebiegłym uśmiechem, zanim pokiwałem głową. Wspomnieniami wróciłem do czasów sprzed dwudziestu lat.
- Rok Tygrysa. Nawet pasuje. - stwierdziłem, spuszczając wiadro w dół.
- Śmierci nie szukam.. - odparła krótko. Słysząc nazwę odpowiadającego jej roku uniosła lekko brew; widziałem, jak bardzo zaintrygowana była.
- No chyba sobie żartujesz, nie odejdę bez rozwinięcia - mimo, iż śnieg osadzał się na niej grubym puchem, zaś wiatr próbował szarpnąć jej szaty, dziewczyna stała twardo, nadal dumna; zdałoby się, że nic nie zdołałoby złamać jej uporu i ciekawości. I to sprawiło, że zaśmiałem się ledwie słyszalnie pod nosem, widząc jej upartość. Chociaż marzła, ciekawość była w niej silniejsza.
- Opowiem ci, gdy wrócę do komnaty - odparłem, ciągnąc wiadro. - Idźże, nie chcę, żebyś dostała zapalenia płuc. Ten czas możesz wykorzystać na przemyślenie, co jeszcze chciałabyś usłyszeć.
W pewien sposób podobała mi się jej ciekawość, to, jak chłonęła wiedzę o tym świecie. Na pozór była twarda, stojąca mocno nogami na ziemi, a jednak jednocześnie w jakiś sposób interesował ją inny świat. Magiczny, niezwykły, opierający się tylko na interpretacjach i symbolach.
Zaskakiwała mnie w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Młodość zwykle odrzucała podobne historie, uznając je za bzdurne bajędy i opowiastki, przynajmniej dopóki, dopóty sama się z nimi nie stykała osobiście; jednak mało kto interesował się innym - obcym - światem na tyle, by pragnąć tę wiedzę zdobyć lub ją poszerzyć, bez konieczności spotkania się z choćby jednym z tych bytów na żywo.
Błogosławieni ci, co nie zobaczyli, a uwierzyli lub chociażby wysłuchali.
Odprowadziłem ją spojrzeniem, zanim skupiłem się na swoim zadaniu.
Gdy wróciłem do ciepłego, przyjemnie ogrzanego przez płomienie i wodę pomieszczenia, od razu dostrzegłem moją małżonkę, usadowioną przodem do płomieni. Na moment zatrzymałem się, patrząc na nią; na płomień jej włosów, tak idealnie współgrający z rudością ognia. Mógłbym nawet rzec, że jest ucieleśnieniem tego, co widziałem przed nią; tego, co tańczyło właśnie w jej oczach.
Podszedłem bliżej, po cichu; cisza i spokój, panujący w pomieszczeniu, tym bardziej rozluźniały i wprowadzały spokojną atmosferę. Jedynie stuknąłem wiaderkiem, by dać jej do zrozumienia, że tu jestem, ale jej nie spłoszyć; opuszkami palców musnąłem delikatnie jej obojczyk, ramię, zanim sięgnąłem po stołek i usiadłem obok.
Też lubiłem patrzyć w ogień. Nie potrafiłem co prawda czytać z niego tak, jak Halse; do mnie płomienie nie mówiły. Jednak było w tym widowisku coś kojącego; widok strzelających w górę niepokornych iskier budził we mnie dziwacznego rodzaju tęsknotę czy melancholię.
Ciszy jeszcze nie przerywałem... po co?
Kobieta również siedziała w ciszy i skupieniu, obserwując spektakl gorejącego żywiołu. Obserwowałem ją dyskretnie; oplotła ramionami swoje kolana, by się na nich oprzeć. Nie drgnęła kiedy dotknąłem jej ramienia, tylko krótko na mnie spojrzała, nim uśmiechnęła się nikle pod nosem i powróciła do obserwacji tańczących iskier. Nie odezwała się ani słowem; ja również. Cieszyłem się tą ciszą i kojącym spokojem, po raz pierwszy od dłuższego czasu nie słysząc świstu wiatru w moich uszach, szmeru opadającego śniegu czy też tętentu kopyt. Zamiast tego towarzyszyło mi coś zupełnie innego… trzaskające skry, pękające pod naporem płomieni drewno i cichy, ledwie dosłyszalny szelest opadającego pyłu i popiołu, stanowiły idealne uzupełnienie tego wieczoru.
- Zabawne. Sądziłem, że ty pierwsza przerwiesz ciszę - odezwałem się po dłuższym czasie milczenia. Cóż, byłem cierpliwy. Jedynie dorzuciłem jeszcze drwa; spojrzałem na nią. Nie pozwalałem sobie póki co na śmielsze gesty, szczególnie widząc jej obronną pozycję. - Ewentualnie, jeśli chcesz, możemy milczeć przez część tego wieczoru.
- Powiedziałeś, że opowiesz mi o roku tygrysa jak wrócisz... nie czuję potrzeby ponaglania cię... jak na razie wierzę w twoją słowność... - odparła spokojnie, tylko przy końcu wypowiedzi na mnie spoglądając. Jej ton był zdecydowanie łagodniejszy i cichszy, jakby obawiała się spłoszenia płomieni.
Tylko pokiwałem do siebie głową, wyłapując na koniec jej spojrzenie. Sam pochyliłem się na taborecie, łokcie opierając o kolana, zaś dłonie splatając.
- Mówi się, że osoby urodzone w określonych rocznikach dzielą cechy zwierzęcia, które mu patronuje. Urodziłaś się w Roku Ognistego Tygrysa... hm. - na moment błysk rozbawienia pojawił się w moich oczach. Nietrudno było znaleźć ironię w tym wszystkim. - Tygrys ma dwojaki odbiór. Z jednej strony jest nieprzewidywalny, impulsywny, uczuciowy i lubi się dzielić - kontynuowałem spokojnie, głosem niewiele głośniejszym od trzasku płomieni. Nie śmiałbym zresztą przerywać tej zacisznej atmosfery, mówiąc głośniej. Płomienie zdawały się migotać tym żwawiej, im bardziej mówiłem, jak gdyby same też były zaciekawione tą opowieścią.
- Według mieszkańców bardzo odległych ziem na wschodzie, oznacza też szybkość, potęgę, nieokiełznaną dzikość, ale też odwagę i ochronę, jest też dla nich znakiem nieśmiertelności. Bowiem według ich wierzeń tygrys przezwycięża śmierć, a przecież oznacza to nieśmiertelność, prawda? - na mojej twarzy pojawił się - pierwszy raz od dawna - szczery, acz bardzo ironiczny uśmiech. - Tygrys oznacza też nieprzewidywalność wydarzeń w naszym życiu. Wszakże te stworzenia są nieprzewidywalne, jak już mówiłem - ciągnąłem spokojnie. - Ma też łatwe wahania nastrojów, w tego słowa znaczeniu, że symbolizuje radykalną zmianę. Od radości po strach... od spokoju po gniew.
Wydawało mi się to doskonałą ironią losu; wszakże nie miałem już duszy po jednym z nieudanych rytuałów magii śmierci, a jednocześnie byłem nadal żyjący, choć nie żywy; zaś moja żona należała do całkowicie innego świata, bardziej przyziemnego, pełnego siły witalności. A jej znakiem był tygrys, przezwyciężający śmierć.
Cóż mogło to oznaczać? Że przy jej pomocy przełamię swój los, swoją klątwę? Wszakże moje życie donikąd miało wieść; jakiekolwiek ścieżki prowadziły już do świata, zwanego “nigdzie”. Mogłem dokonywać kolejnych wyborów, coraz to bardziej poważniejszych i skomplikowanych, a jednak wszystkie wiodły do jednego punktu; punktu, w którym i tak to nie miało już żadnego znaczenia. Szedłem bez celu, idąc przed siebie, jak ślepiec we mgle, jak głupiec w śnieżycy.
Widziałem znów, po raz wtóry, jej delikatny, łagodny uśmiech, a niekiedy i wznoszące się nieco wyżej kąciki ust. W końcu znów obdarowała mnie szczerym, niewymuszonym uśmiechem, który przydawał jej urody.
- Jakbym miała przed sobą księgę astronomiczną... albo jakąś wróżbiarską… - poprawiła swoje włosy zgarniając je na jedno ramię, odsłaniając gładki obojczyk. W świetle ognia blizny połyskiwały delikatną perłą, bieląc skórę jak gdyby lekkimi ząbkami, skubnięciami.
- A ty? Jaki Rok i jakie zwierzę przypisane jest tobie? - w szmaragdowych oczach odbijały się iskry płomieni, które skutecznie podreślały te jej własne. Jej spojrzenie nie było nachalne, przewiercające się przez człowieka, a spokojne i lekko zaciekawione, co, jak na moją małżonkę, było wyjątkowo zaskakujące.
Ale Airanna mnie zaskakiwała cały dzisiejszy wieczór. Począwszy od kłótni, która zdawała mi się już standardem, po jej niezwykłą ciekawość obecnie. Po raz pierwszy rozmawialiśmy normalnie, jak gdyby nic się nie stało. Ja też zresztą się starałem; ta cierpliwość była niezwykłym przejawem dobrej woli z mojej strony, bowiem niegdyś nie przejmowałbym się tym wcale, zamiast tego ignorując małżonkę.
Chyba się starzałem.
- Urodziłem się w roku Sokoła, w miesiącu Zimowych Burz - odrzekłem, spoglądając w płomień. - W Ismirali panuje wieczna zima... na wasze to będzie drugi miesiąc w roku. Trochę inaczej nazywamy te miesiące.
Na moment się zamyśliłem.
- Sokół jest znakiem siły i odwagi, ale jednocześnie ochrony. Według Sokolników, którzy trudzą się hodowaniem tychże, sokół chroni ludzi przed złymi intencjami, ale jednocześnie sam w sobie jest omenem niebezpieczeństwa. Niegdyś osoby, noszące znak sokoła, czy choćby jego imię, oznaczały kogoś, kto nie przejmuje się nieistotnymi rzeczami w życiu. Natomiast dla innych sokół, jako zwierzę, żywiące się innymi tylko po to, by przetrwać, jest symbolem zła i nieczystości, ale także przemiany ze złego w dobre. Sokół w tym aspekcie oznacza pragnienie ucieczki z okowów tego, co go trzyma; pragnie być wolny i uwolnić się, także duchowo. Ludzie spod jego znaku mają duże oczekiwania wobec siebie, innych i całego swojego życia. Są filozofami, ciekawymi otoczenia, poniekąd można powiedzieć, że stanowią żywą kronikę wiedzy o świecie.
Znów umilkłem, obserwując płomienie.
- Piraci z Sulkaru wierzą zaś, że jest duchem, podróżującym między światem żywych i umarłych; niesie wiadomości z obu stron. Należy uważać na niego, nie tylko jako wysłannika mroku, ale także tego, który milczy; ten, który nie rzeknie słowa, gdy jest zraniony, pewnego dnia zaatakuje cię z ciemności. Chociaż należy przyznać, że nie jest aż tak kojarzony ze złem lub ciemnością jak kruk, bądź wrona, niezaprzeczalnie potrafi stanowić zagrożenie.
- A więc przed czym uciekasz? - kobieta z uwagą wysłuchała całości.
Pytanie mnie zaskoczyło; zaraz pokiwałem w zamyśleniu.
- Nie wiem. Może przed koszmarami, które mogą się spełnić.
Musiałem się zastanowić. Nigdy nie wracałem do tego myślami. To nigdy nie wydawało mi się szczególnie ważne. Przyjmowałem to wszystko jako coś bardzo oczywistego. Rzeczy były rzeczami. Klątwy były klątwami. Błogosławieństwa były błogosławieństwami.[/i]
- Jednocześnie moim koszmarem jest To-Co-Przemierza-Szczyty - odrzekłem w zamyśleniu, drapiąc się po brodzie. - Nie żałuję niczego, co kiedykolwiek zrobiłem, ponieważ zawsze w danym momencie życia podejmowałem takie decyzje, jakie wydawały mi się najbardziej słuszne... większość z nich nie była dobra dla tych ludzi, których przyszło mi spotkać. To-Co-Przemierza-Szczyty, pani...
Odetchnąłem, biorąc głęboki wdech. Pora na trochę historii.
- To-Co-Przemierza-Szczyty jest odwieczną pogonią za zagubionym dziewczęciem, które po dziś dzień przed swoimi oprawcami musi uciekać - zacząłem tonem, jak gdybym opowiadał jej bajędę przy ognisku. - Niegdyś była to panna z krwi i kości, na którą tamtejszy lord podjął polowanie przy pomocy swojej sfory. Podczas ucieczki błagała boginię Gunnorę o pomoc; pani była jej łaskawa i wysłuchała jej modłów, choć może niekoniecznie w taki sposób, w jaki panna by chciała. Zarówno ona, jak i piekielna sfora zostali zaklęci w czasie i przestrzeni, uciekając przez wieczność.
Znów splotłem dłonie, nie kryjąc zamyślenia.
- Wielu Zwierzołaków o czarnych sercach i czarnych dłoniach po śmierci, nie mogąc znaleźć w sobie ni żalu, ni skruchy, znalazło się w tamtejszych szeregach; równie wielu śmiałków, przemierzających skraje High Hallacku, Pustkowi i Arvonu opowiadało, że słyszy z tamtejszych wzgórz i pasm górskich okrutny śmiech, tętent kopyt i brzęk ostróg oraz szczekanie psów myśliwskich. To-Co-Przemierza-Szczyty nie umiera, lecz trwa w pogoni na wieki wieków. Nie żałuje i nie błaga o wybaczenie, w swoich zbrodniach i występkach upatrując słusznych czynów. Mówi się, że ten, kto wejdzie w tę dziką sforę, zostanie sam tam wciągnięty i sam stanie się zwierzyną. Nie, żeby mnie to czekało... nie, to ja podjąłbym polowanie.
Odwróciłem głowę ku niej.
- Mimo, że nie wydaje się to karą, To-Co-Przemierza-Szczyty jest przeklęte na zawsze, pani. Nie wiem, czy to jest właściwa odpowiedź na twoje pytanie, bo sam jeszcze szukam odpowiedzi. Zaś To-Co-Przemierza-Szczyty zdecydowanie jest tym, co może się spełnić w mojej przyszłości.
Jest tym, co może się spełnić, a nad czym nie masz kontroli. I masz pełną świadomość tego faktu.
Boisz się nieuchronnego i nieuniknionego; boisz się tego, na co nie masz wpływu i gdzie nie możesz dyktować swoich warunków. Boisz się być słaby…
Widziałem jej wzrok, skupiony na mnie; a kiedy skończyłem, jej spojrzenie znów powróciło na gorejący ogień.
- Odpowiedź jest odpowiedzią, nie mnie ją oceniać, ja jedynie słucham... - odpowiedziała. Po tym wszystkim podniosła się niespiesznie, woda w kociołku zaczynała już bulgotać.
- Słuszna uwaga - przyznałem, zanim również się podniosłem, by wodę z balii wylać. Po jakimś czasie wróciłem do mojej małżonki.
- Opowiedz mi coś o High Hallacku... jeśli, oczywiście, czujesz się na siłach to zrobić. Cokolwiek. Swoje ulubione wspomnienie, miejsce - rzuciłem, sięgając po kociołek. Upatrywałem to jako moje naturalne zadanie; byłem przecież, z nas dwojga, silniejszy. Zerknąłem na żonkę, która na nowo siadła przed ogniem.
- Lasy... High Hallacku są piękne lasy, gęste, bujne, zielone, o wysokich drzewach pnących się jakby do samego nieba. Wspaniale się po nich wspina... jest to miejsce proste niczym budowa cepa, który reprezentuję zdecydowaną większość tamtejszej ludności... - mówiła z łagodnym uśmiechem; na samo jej wspomnienie również czułem zapach koron drzew, żywicy z ułamanych gałęzi czy mchu porastajacego pnie. High Hallack był szczególny… miał ten prosty, skromny urok w sobie. Nie był Karstenem, klejnotem pustyń; tutaj powietrze smakowało rześko, nie zaś piaskiem czy solą, jak w Sulkarze. Tu nie panowała obca oku żółć i pomarańcz, przemieszana z brązem pustyni, czy turkusowy błękit morza i ciemny wiśniowy kolor drewna pirackich okrętów. Hallack był bliski wspomnieniom mojego własnego domu… i przez to mniej obcy.
- To z nimi mam najwięcej wspomnień... nie byłam panną siedzącą w dworku przy herbatce i nauce dziergania... do którego macocha zmuszała mnie ilekroć zastała mnie w dworze... - zaśmiała się krótko i poprawiła włosy, które od gorąca już prawie zaczynały schnąć.
- Po prawdzie mówiąc, prędzej wyobrażałbym sobie ciebie, próbującą zakłuć szydełkiem macochę... - pokiwałem głową, zanim zająłem się kociołkiem. Po tym zasiadłem znów na swoim taborecie. Teraz to ja zamieniłem się w słuch.
- Ile ja razy się przed tym powstrzymałam to nie zliczę... - odparła lekko rozbawiona, a jednak jakby zmęczona tym wspomnieniem.
- Lekko z nią nie miałam, jednak skoro dawała ojcu szczęście, to nie śmiałabym tego psuć…
- Nie zawsze to, co innym daje szczęście, daje je nam - przyznałem. - Widzę, że jesteś zmęczona, pani, nie powinienem pytać. Aczkolwiek jedna rzecz mnie intryguje...
Z tymi słowy wstałem, słysząc pukanie. Służki przyniosły lekką strawę. Odebrałem tacę od wyraźnie przelęknionego dziewczęcia; przysiągłbym, że na dnie jej źrenic widziałem wystraszone, przerażone małe zwierzątko, niby chomik czy nornica wciskające się w swoją norę, tym głębiej, im głębiej próbowały sięgnąć ich rozedrgane nosy psów myśliwskich czy pazury kotów.
- Powinnaś coś zjeść, pani. - na sam zapach mięsiwa zrobiłem się głodny. Potwornie głodny. Po prawdzie, miałem wrażenie, że nie jadłem już kilka dni. Podałem jej kielich wina z tacy, zanim postawiłem tacę na swoim dotychczasowym taborecie i usiadłem obok. Przyjąłem jej uśmiech w podziękowaniu; po tym jej wzrok powędrował na kielich, jak gdyby podziwiając głęboką, czerwoną barwę wina.
- Jeśli nie biegam i nie krzyczę, to muszę być od razu zmęczona? - spojrzała na mnie kątem oka.
- Chcesz prawdziwej odpowiedzi? - lekko parsknąłem. Miałem dobry nastrój, wyjątkowo, co zresztą było widać. - Intryguje mnie, jak ty oczekiwałaś, że będzie wyglądało twoje życie.
- Oczekiwałam? Czy jak miało wyglądać zanim poproszono was o pomoc? Będąc kobietą trzeba przywyknąć do tego, że nasze oczekiwania są niczym w porównaniu z postawionymi przed nami wymaganiami... - widziałem, że moje pytanie wyraźnie ją zaskoczyło i naprawdę musiała by się nad nim zastanowić. Cóż, to podobnie jak ja nad jej pytaniem o to, przed czym sam uciekam.
Przy czym nadal miałem świadomość, że odpowiedź nie była do końca prawidłowa. Czy była kłamstwem? W zasadzie - nie. Była przecież to najlepsza odpowiedź, na jaką mnie było obecnie stać i jakiej mogłem jej udzielić.
- W zasadzie... możesz uznać, że zadałem oba pytania - spojrzałem na nią. - Bowiem wymagań macie rzeczywiście sporo, trudno zaprzeczyć. Chociaż trudno mi sobie wyobrazić, co może być trudnego w spełnianiu roli pani domu, zwłaszcza będąc arystokratką. - pewnie jej się narażałem tymi komentarzami. Ale któż wie? To był dobry moment; szczerość, taka jak nasza tu i teraz, należało cenić.
- Nie jestem zbyt obiektywna do oceny czy było mi łatwo czy nie. Żyję, więc jakiś sukces to jest... - odparła spokojnie kobieta. Upiła łyk wina i cicho mlasnęła delektując się jego smakiem.
- Moje oczekiwania? Oddanie tytułu i święty spokój, koń, plecak, ja i las... wiem, że brzmię jak wariatka, jednak w ogrodach i lasach czułam się bezpieczniej niż we własnym domu... a wymagania wobec mnie... stawiał je ojciec, nie winię go, ale był trochę zbyt uparty, przez co bardzo zalazł za skórę reszcie rodziny. Jestem jego pierworodną, chyba pierwszą kobietą od - hmmm - nie zliczę, ilu pokoleń. Zawsze rodzili się mężczyźni, a ich zadaniem było przejęcie pieczy nad rodem. Pełne wyszkolenie w wojaczce, wzięcie żony, spłodzenie następcy standardowa historyjka. Jednak kiedy rodzi ci się córka, a małżonka umiera przy porodzie robi się problem... - przerwała na chwilę, by zwilżyć usta winem.
- Ku czci zmarłej żony postanowił chować mnie zgodnie z tradycjami. A że był uparty i konsekwentny to w wieku czterech lat już siedziałam w siodle... - uśmiechnęła się na to wspomnienie - Był niecierpliwy i wymagający... ale wiele mnie nauczył. Więc to nie tak, że pragnę dorównać mężczyznom, ode mnie wymagano bycia od nich lepszą... musiał w końcu stale udowadniać, że nie popełnił błędu, a ja nie mogłam go zawieść... - skupiła spojrzenie na płomieniach. Nie przerywałem jej; zamiast tego wsłuchałem się w jej łagodny, spokojny głos.
- Plus był taki, że mogłam sama wybrać sobie małżonka... - zaśmiała się.
Słuchałem jej z wyraźnym zainteresowaniem; zazwyczaj interesowały i fascynowały mnie dworskie panienki, które z racji charakteru były uległe i usłużne. Moja żonka zdecydowanie do takich nie należała, co do tego nie miałem złudzeń. A jednak powoli, pomału, zdobywała moje zainteresowanie, niezależnie od tego czy chciała tego, czy nie.
- Życie w siodle ma pewien urok - odrzekłem wreszcie. - Prowadzę tę kompanię od lat. Nie zliczę, ile razy szło mi wieść ich wszystkich do bram. Oczywiście, gdybym pewnie się zastanowił, może złożył wyrazy skruchy... to pewnie i bym został wpuszczony do Arvonu wraz z innymi - ciągnąłem spokojnie. - Ale nigdy mi to nie przyszło na myśl. Nigdy nie tęskniłem do osiadłego życia, mógłbym na stałe żyć tylko w jednym miejscu, więc domyślam się, że mógłbym zrozumieć twoje odczucia.
Nie, żeby mi na tym zależało, ale jednocześnie przyjemnie było widzieć pannę, z którą zgadzałem się chociaż w jednej rzeczy.
- Odnośnie ojca… właśnie. Wymagał od ciebie nawet aż za wiele, tyle, że tak jak mówiłem... - lekko zamieszałem kielich - zrobiłaś sobie z tego tarczę. Cały czas udowadniasz im, że jesteś lepsza. Czyż nie to ci wytknąłem jakiś czas temu?
Jak ten czas minął. Miałem wrażenie, że czas minął tak szybko, że wydarzenia sprzed paru godzin lub nawet minut wydawały się wydarzyć dni, lub nawet miesiące temu.
- Jednocześnie musisz też, pani, uważać by w tym pędzie do samodzielności i niezależności nie wykastrować swojego partnera... - lekki cień złośliwości przebrzmiał w moim głosie, nie byłem jednak niezadowolony czy rozeźlony. Nadal pamiętałem o jej nokaucie w balii. - Tutaj nie musisz nikomu niczego udowadniać.
Wgryzłem się w mięso; nie było przyrządzone tak doskonale jak w fortecy Horazona, ale dobre i to. Nie zamierzałem narzekać.
- To znamienne, że mimo tego, iż mogłaś wybrać sobie męża, i tak zdecydował się ciebie odesłać. To mi w tej całej układance nie pasuje. Wpływ macochy, jak sądzę?
- Nawet nie próbuję i nie chcę... - odrzekła. Kiwnąłem tylko. Mówiła o tym udowadnianiu o byciu lepszą od mężczyzn. - O to chodzi, może weszło mi to tak w krew? Nie wiem, jednak nie chcę się wyróżniać, nie chcę być już tą najlepszą, pragnęłam zostać zwykłym szarakiem... stąd sięgnęłam po szary płaszcz... nie pięknie zdobioną czerwień.. byłam tą presją już zmęczona... a próby usunięcia mnie robiły się coraz nachalniejsze... - widziałem, jak stopniowo coraz bardziej kobieta się rozluźniała, ulegając ciepłu kominka i spokojnej atmosferze. A może to wino jeszcze dołożyło swoje trzy grosze.
Uniosłem lekko brew, widząc jak przewróciła oczami z rozbawieniem, słysząc moje nawiązanie do kastracji partnera.
- Mogę cię zapewnić, że nie będę pchać się do pracy... - uśmiechnęła się szerzej i podniosła ponownie siadając i przeczesując włosy. Zapatrzyłem się mimowolnie na żywą czerwień, tym bardziej podkreśloną złocistym blaskiem płynącym z kominka.
- I wybrałam nawet dwukrotnie jakby nie patrzeć... - spojrzała znacząco na płaszcz, po który sama te kilka dni temu sięgnęła.
- Ojciec chciał walczyć, ale sam wojny by nie wygrał, musieli się zgłosić po pomoc do was. Był temu wszystkiemu przeciwny, był zły na tych tchórzy... jednak macocha zgłosiła mnie bez jego wiedzy, a kiedy już doszło do zawarcia umowy... - zamyśliła się chwilę - Nie pozwolono mi stanąć w obronie ziem, więc chociaż w ten sposób mogłam przyczynić się do ich ochrony. Ojciec ledwie to przyjął, ale wiedział, że jeśli podjęłam tę decyzję to jej nie zmieni, w końcu sam mnie tego całe życie uczył... - zapatrzyła się w swój kielich. - Więc miałeś rację, że jestem tu na własne życzenie... jednak nie dla "przygód", a by na coś się przydać... - z tymi słowy sięgnęła po kawałek mięsa i przepiła go winem.
- Więc wpadłaś po uszy - stwierdziłem spokojnie, reagując na wzmiankę o moim płaszczu. Oboje zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że Airanna jako żona dowódcy będzie cały czas pod presją; byłem świadom, że wielu spróbuje nią manipulować, wpływać na nią i jej zdanie i opinie, czy uczucia, by pośrednio wpłynąć na mnie. Na wzmiankę o próbach usunięcia jej z rodziny jedynie pokiwałem... ach, wojenki szlachty. A przecież ten temat nie był mi też obcy. Wszakże i ja byłem wyrzutkiem w swojej rodzinie.
Ectgow de Ismirala, syn lorda Sarratha i lady Godwyn, był Zwierzołakiem.
Zwierzołakiem. Wynaturzeniem. Czarną plamą na honorze rodziny. I ktoś taki miałby dziedziczyć? Cóż to za absurd. Trzeba go odesłać do Szarych wież.
- On nie może tam iść, jest przecież za młody! - rozedrgany głos lady Godwyn wibrował wśród oblodzonych murów. - On nie jest…
- Nie możemy go tu trzymać - surowy, stanowczy głos Sarratha przerwał jej w połowie zdania. - Widziałaś. Przemienił się. Prawie byłby go zabił w ataku szału. To nie był nasz syn, to było dzikie zwierzę. Nie możemy go kontrolować.
- To niczego nie zmienia!
- Nie zmienia? A gdyby nie było tam naszego sokolnika? Gdyby Lothar nie zareagował, nie opanował sytuacji i nie zabrał chłopaka do mądrej baby, nasz syn miałby krew na rękach. To mogłaś być ty. To mógł być Tariq.
- Będzie miał jej więcej, jeśli dołączy do Szarych Wież! Tam są sami mordercy i wyklęci, ludzie bez kompasu moralnego!
- To nie są ludzie. Na miłość boską, ogarnij się! - Sarrath, zwykle skory do gniewu, wyjątkowo szybko wybuchnął w furii. - Świat na jednym dzieciaku się nie kończy. Wychowamy drugiego na dziedzica. Szukasz problemu tam, gdzie go nie ma. Chcesz, to zrobię ci jeszcze kolejnego dzieciaka, tylko przestań jęczeć.
- Ludzie nie są tylko pionkami na twojej szachownicy, Sarrathu. Powinieneś o tym pamiętać - głos lady Godwyn, jak dotąd rozemocjonowany, z nagła ochłódł. Był niewiele cieplejszy od lodu, skrzącego się na szybach. - Ectgow już to wie. Isser i Tariq z czasem to zrozumieją. A z dniem, z którym odeślesz naszego syna do Szarych Wież, będzie dniem jego śmierci. Ty sam do tego swoją decyzją przyłożysz rękę. Teraz jest jeszcze naszym synem, nieważne czy jest Zwierzołakiem czy nie. Ale kiedy przywdzieje płaszcz Kompanii, wszelkie ludzkie cechy w nim zostaną zatracone. Spójrz tylko na te bandy Jeźdźców. Ostatnio splądrowali wioskę…
- I zostali za to wyrzuceni. Wrócą, kiedy ty już będziesz gniła w grobie. Nie manipuluj faktami, by mnie przekonać - twardy głos Sarratha stał się jeszcze bardziej stanowczy. - Oni są, byli i zawsze będą wyrzutkami, czy tego chcą czy nie. Sami na to pracują, nieważne jak krytycznie społeczeństwo ich odbiera. Sami pracują na swoje niechlubne imię - po głośnym trzasku zapadła cisza. W ścianach Ismirali hulał jedynie wiatr. Nikt nie śmiał przerywać ciszy, poza wichrem i ogniem, trzaskającym w kominku.
A przecież byłem najstarszym bratem, byłem wychowywany na dziedzica rodu… nie, żebym o tym marzył, czy tęsknił za tamtym życiem; jednak rozumiałem, że uczucie bycia niepotrzebnym elementem w całej układance, czy wręcz niemile widzianym, mogło być nader bolesne.
- Ja dzisiaj też nie będę się brać do pracy - skwitowałem. Spojrzałem na płaszcz. Stary, wytarty, wypłowiały od słońca. A jednak na żaden inny bym go nie zamienił. To on perfekcyjnie oddawał to, kim byłem i pod tym względem nie zaskakiwało mnie, że Airanna dała się nabrać. Rzeczywiście czerwienie i złoto, czy podbijane kamieniami szlachetnymi bądź futrem płaszcze sugerowały wyższą rangę niż to, co przedstawiał mój płaszcz.
Ale dla mnie przedmioty były tylko przedmiotami. Miecz był mieczem. Płaszcz był płaszczem. Przydawanie im dodatkowych walorów lub atrybutów było dls mnie bezcelowe.
- Niezwykłe jest to poczucie obowiązkowości, ale muszę przyznać, że jest to cecha, która mi się podoba - przyznałem, zgarniając sobie trochę chleba. - Nie myślałaś kiedyś o powrocie do domu i zgłoszenia roszczeń?
- Na to wychodzi.. - odparła jedynie biorąc kolejny kęs.
- Więc kociołek z wodą sam się przeniesie do balii? - spojrzała na mnie z lekkim rozbawieniem, ale w jej głosie nie było złośliwości, nie tym razem. Ponownie sięgnęła po kawałek strawy.
- Zaraz - odpowiedziałem, unosząc dłoń z kielichem. - Przepiję i wezmę.
Zerknąłem na tacę; jedzenie, choć nie najpierwszej jakości, nie było złe, a było go za to wystarczająco dużo. Po upiciu sążnistego łyka wina wytarłem dłonie i wstałem, by przelać i ten kociołek do balii.
Dostrzegłem jedynie kontrolne zerknięcie kątem oka, jak gdyby dziewczyna zastanawiała się, co z tą wodą zrobię, lub jak zareaguję; poprawiła włosy i skinęła wpierw głową jakby w niemej podzięce.
- Dziękuję panie za te słowa… czy myślałam? Oczywiście.. jednak nie chciałabym tego... owszem, gdyby nie wojna, objęłabym tę rolę… - zaczęła, wyraźnie próbując jakoś ubrać swoje myśli w słowa. Nie przerywałem; ciszę i wahanie przerywał jedynie szmer wlewanej do balii wodu.
- Ojciec jakoś to przeboleje, a mój młodszy brat przejmie zadanie, wiem, że dobrze zajmie się domem, nie zamierzam odbierać mu tego tytułu. On zawsze był w porządku, to reszta rodziny starała się mnie pozbyć... powrót tam oznaczałby wieczną walkę... - poruszyła się i lekko odchyliła do tyłu, by unieść krawędź koszuli, ukazując skrawek brzucha i lewy bok, na którym znajdowała się jedna z blizn.
- Pamiątka po najskuteczniejszym najemniku na mnie najętym... brawa dla macoszki... jednak jej zamiary nie były odosobnionym przypadkiem... - poprawiła na nowo ubranie i siadła jak wcześniej. Jedynie zmarszczyłem brwi, nie komentując tego jeszcze.
Tylko bok? Skuteczni najemnicy w tym High Hallacku. To nawet ja, podpalając stodołę z przypadku, byłem skuteczniejszy.
- W naszym dworze chciał mnie jedynie ojciec i brat... dlatego nie lubiłam siedzieć w czterech ścianach... nie potrafię zbyt długo wytrzymać w jednym miejscu... - z tymi słowy kobieta dopiła resztę wina i odstawiła pusty kielich na krzesło, służące nam teraz za stolik.
- Powiedź mi coś o Jeźdźcach... słyszałam wiele opowiastek i legend, ale nie chciałam ich słuchać, te są zwykle przekoloryzowane nie chciałam sobie nimi zniekształcić waszego wizerunku. Wolę usłyszeć to od samego źródła... jak ty postrzegasz bycie Jeźdźcem? - zapytała nie odrywając ode mnie spojrzenia.
Ja zaś musiałem przyznać, że im bardziej jej słuchałem, tym bardziej rozumiałem jej podejście. Czyż odejście z honorem, z podniesioną głową, nie jest czymś lepszym niż odejście w hańbie i wstydzie? W tym świecie duma miała swoją cenę, ale była warta dużo więcej.
Prychnąłem tylko ledwie słyszalnie.
- Nie nazwałbym tego najemnika skutecznym - skwitowałem, odwracając głowę. Para buchnęła z balii, gdy wlałem tam wodę. Czułem, jak szaty lepią mi się do ciała. Jednak jednocześnie nadal wracałem myślami do jej słów, wspomnień o rodzinnym domu.
Nie potrafię zbyt długo wytrzymać w jednym miejscu…
- Zdaje się więc, że to ty uciekasz, nie ja, pani. Ściany to dla ciebie przypomnienie o dawnej udręce.
Słysząc pytanie o Jeźdźców, tylko pokiwałem do siebie. Wlałem znów wodę do kociołka, postawiłem go na ogniu i wróciłem na swoje miejsce, sięgając jeszcze po kolację. To, co zjadłem, nie zaspokoiło jeszcze mojego głodu całkowicie.
- Postrzegam to normalnie. Dla mnie to zwykła część życia. Wielu było takich, którzy próbowali nami manipulować, czy naszą naturą... czy to poprzez fałszywą życzliwość i dobro, czy to poprzez najpodlejsze czary...
Farmark.
To krótkie słowo sprawiło, że mimowolnie się wzdrygnąłem; miałem wrażenie, jakby powiedział to ktoś obcy, bądź jakaś inna część mojego umysłu, jak dotąd drzemiąca i uśpiona. Ta sama, która mówiła do mnie w lesie, namawiając mnie do popełnienia zbrodni; mój wzrok mimowolnie padł na miecz na stole. Czym prędzej go odwróciłem, znów wpatrując się w rozmigotany kominek. Jednak to nie ukoiło budzącego się pomału głodu, nieprzyjemnego mrowienia palców. Mimo to nadal byłem spokojny i zrelaksowany, pomimo tej drzemiącej w moim własnym umyśle grozy.
- Poza pewnymi zdolnościami, które czynią nas lepszymi wojownikami, czy też raczej najemnikami - w końcu walczymy za pieniądze lub to, co uznamy za warte handlu - to nic nie zmienia. Oczywiście, zawsze się znajdzie taki, co powie, że Jeźdźcy nie mają duszy, ale taki człowiek powie też to samo o zwierzętach.
- Miał po prostu dobrego cela... choć może i właśnie nie... - wtrąciła kobieta.
- Gdyby był skuteczny, już byś nie żyła. Miarą skuteczności najemnika mierzy się to, czy realizuje swoje zadania i ile o nim wiesz. - wgryzłem się w mięso. Tylko pokiwałem, nie mogąc nic powiedzieć, bo jakże to tak z pełnymi ustami mówić? Jednocześnie nadal czekałem na jej komentarz odnośnie uciekania przed problemami czy przeszłością - i nie zawiodłem się.
- To raczej komfort. W czterech ścianach łatwo nas zajść, na otwartej przestrzeni można być czujniejszym, obcemu trudniej podejść... - nie mogłem tego skwitować inaczej, jak jedynie kiwnięciem głowy; spojrzałem na nią ciekawie, przepijając obficie jadło winem.
- I wasza historia ma drugą stronę medalu... a ta wydaje mi się prawdziwszą, w niektórych z was więcej człowieka niż w większości możnych... - stwierdziła śmiało.
Zmarszczyłem brwi.
- Każda ma drugą stronę medalu.
I tak nie wszystko jej powiedziałem, czy też zamierzałem powiedzieć. Nie można było tego więc potraktować jako kłamstwo. Prawda, choćby nie do końca dopowiedziana, zawsze, koniec końców, była prawdą i nic tego nie mogło zmienić.
- Nie skacz tak szybko do konkluzji - podsumowałem tylko. - Bowiem i w każdej opowieści jest ziarno prawdy. Najskuteczniejsi kłamcy opowiadają kłamstwa tak, jakby były one rzeczywiste. - podniosłem się z miejsca. - Pójdę jeszcze po wodę, pani. Lepiej jej mieć na zapas, niż z rana czekać w kolejce.
- Rozumiem to, jednak nie macie w sobie jedynie czystego gniewu... - odparła, a na kolejne słowa jedynie skinęła głową.
- Weź trzy... zaraz podejdę i jedno odbiorę... - stwierdziła, bardzo powoli się podnosząc.
- To zależy od Jeźdźca i jego przeżyć. Osobiście znam jednego czy dwóch, przy których słowo "gniew" to za mało - stwierdziłem, zgarniając wiadra. - Być może ten, kto to opowiadał, ich spotkał. Szanse, że to kłamstwo, w tym wypadku wynosi 50%, jako że przy jednym by nie przeżył na pewno spotkania z jego... gniewem - krótki uśmieszek zaigrał mi na ustach.
- Za chwilę wrócę, pani.
Z cichym westchnieniem wyszedłem na zewnątrz, chłonąc lodowate powietrze; grube płatki śniegu znów osadzały mi się na ustach i policzkach, niby lodowate pocałunki Ismirali. Mógłbym przysiąc, że sama pani śniegu i zimy przyszła przywitać się ze mną osobiście; mimo tego zdawałem sobie sprawę z faktu, że pogoda i tu, i tam była dokładnie taka sama. A jednocześnie wspomnienia jakoś nie mogły przestać idealizować tamtejszej natury; oszronionych, delikatnych gałązek, zatopionych w lodzie niby muchy w bursztynie; połyskujących gdzieniegdzie na dnie oblodzonych rzek okruszków złota, lśniących niby łuski węża. Przymknąłem oczy, przypominając sobie, jak delikatnie opadał na mnie pył śniegu spod przypadkowo strzepniętych gałązek tamtejszych brzóz i wierzb, czy chichot młodszego brata, Tariqa, który uwiesił się na jednej z gałęzi, by złośliwie strzepnąć na mnie lodowe iskry sypiące się z całego drzewa.
Wtedy dni były dobre, a czas zdawał się płynąć wolniej. W Ismirali zdawało się wręcz, że zastygał; zamarznięte minuty, skute mrozem, nie pędziły i nie gnały naprzód, lecz parły powoli, nieubłaganie, odmierzając czas od złocistego wschodu, po błękitny szczyt, aż do purpurowego zachodu daleko, daleko w dole.
Wróciłem z wiadrami dość szybko; a że to nie miało sensu? Kto by się przejmował. Zależało mi na tym, by rozprostować kości. Na mrozie zaś łatwo było ochłonąć i znów kontrolować swoje myśli, które w fortecy wydawały się być nadmiernie przytłumione, jak gdyby rozleniwione, zatopione w bursztynie ciepła i płomieni.
- Wielu jest Jeźdźców, w których kryje się gniew, gorycz, czy wręcz ból - nawiązałem do swoich ostatnich słów, które rzuciłem, zanim wyszedłem. Postawiłem ostatnie wiadro.
- Wielu zostało wygnanych niesłusznie. Nie wszyscy sobie z tym radzą. Inni zaś nie żałują. Nie ufaj jednak części z nich; niektórzy są podstępni jak węże.
- Ja rozumiem, spokojnie... tak jak z ludźmi, są lepsi i gorsi... chodzi mi po prostu, że nie ma jakiejś siły, która nakazuje wam być potworami, to wasze wybory i wasze decyzje... ulegacie emocjom jak każdy inny, a odnoszę wrażenie, że u was są one dynamiczniejsze, silniejsze... więc o tyle musi być wam trudniej je opanować... - wyjaśniła spokojnie moja małżonka, wpatrując się w ogień. Widać było wyraźnie, że to te tańczące płomyki były najlepszym, co ją uspokajało.
Nie ma jakiejś siły, która nakazuje wam być potworami? Ależ jest! To wasza własna natura. Pełna pogardy do samej siebie.
- A Zwierzoludzie, skąd to miano do was przywarło? Jesteś swym sokołem nie tylko symbolicznie? Bądź coś innego gra w twej duszy, panie? - dopytała, zerkając na mnie niekiedy. Skupiłem się na swoich rzeczach; porządkowałem stół i grzebałem po trosze w jukach.
- Tą siłą są emocje - odrzekłem po chwili namysłu. Podszedłem do kominka; kociołek bulgotał już leniwie.
- My... poprzez nasze talenty... mamy trochę więcej mocy, niż inni, ale jednocześnie jesteśmy bardziej podatni i słabi na inne rodzaje wpływów. Może niełatwo nas zmanipulować w ten dosłowny sposób, gierkami i dyplomacją - wyjaśniłem, zanim westchnąłem i odwróciłem głowę ku niej.
Nie wszystko jej mogłem powiedzieć.
- Nie jestem sokołem. To nie mój znak.
Nie powiedziałem nic o przemianach; już i tak w legendach musiała się o tym dowiedzieć, prawda?
- Więc pewnie orzeł, który widnieje na twym hełmie... - obróciła się aż w moją stronę, jak gdyby wymagając swoim przyszpilającym, przenikliwym spojrzeniem udzielenia jej odpowiedzi. Drgnąłem lekko pod naporem tego wzroku.
- To się zgadza - przyznałem obojętnym tonem głosu, ściągając kociołek z ognia i wlewając wodę do wanny. - Jedno musisz wiedzieć, pani... nawet jeśli jesteśmy zwyczajnymi ludźmi... nadal jesteśmy niebezpieczni. Nie ufaj nam. Bądź ostrożna, bądź blisko... ale nie ufaj nigdy tak do końca.
Kiedyś z tego względu trzymałem się z daleka od dziewcząt i nadal, mimo bliskości, był między nami dystans; teraz łatwiej przychodziło się kontrolować, im bardziej starszy byłem. A jednak słusznie rzekła Królowa Słońca; żadna z nich nie doznała czułości ni bliskości bardziej, niż to było konieczne. A jednak część z nich akceptowała te cechy, jak gdyby zdając sobie sprawę z faktu, że to była naturalna część mojego charakteru. I takie podejście, taką postawę doceniałem… mimo, że sam nie do końca mogłem im dać wszystkiego tego, czego pragnęły.
- Twoja kąpiel, pani.
- Czy ludzie czy Jeźdźcy, nie potrafię w pełni ufać, długo by to trwało, bardzo długo, bo nawet ktoś, kogo znałam latami, był w stanie zaatakować... z takiego więc założenia wychodzę, a twoje doświadczenie to dodatkowo potwierdza... - głos Airanny idealnie wtapiał się w płomienie. - Jednego jestem jednak pewna, że ani ty ze mną, ani ja z tobą nie będziemy mieć lekko... - z tymi słowami wstała, wyraźnie zachęcona wizją kąpieli. Kiedy woda z trzech wiader się zmieszała, uzyskała idealną temperaturę. Odwróciłem głowę, obserwując jak na próbę zamoczyła opuszki palców by się upewnić i naszykowała na nowo swe rzeczy.
- Bardzo słusznie, pani - oświadczyłem. Z tymi słowy wróciłem na swoje miejsce przed kominkiem. Do kąpieli dołączać nie zamierzałem, chyba żeby małżonka mnie zaprosiła - acz wielce w to wątpiłem. Nie, żeby mi na tym zresztą zależało.
- Nie będzie nam łatwo, ale to od ciebie zależy, jak chcesz, by to się skończyło - podkreśliłem spokojnie, sięgając po kielich. Nie wypiłem jeszcze wszystkiego i już żałowałem, że nie mamy więcej wina.
- Z jakiej rodziny pochodziła macocha? - intrygowało mnie to, mimo wszystko. Bądź co bądź, trochę kręciliśmy się po High Hallacku. Niekiedy widziałem panny z możnych rodów. - Podczas swoich wojaży wraz z całą Kompanią niekiedy zatrzymywaliśmy się na waszych ziemiach, więc szlachtę, chociaż odrobinę, kojarzę... a przynajmniej tych, którzy przeżyli.
Nadal ją obserwowałem; w milczeniu obrzuciłem spojrzeniem jej nagie ciało, gdy wchodziła do balii z suchą szmatką do otarcia ciała i kamieniem mydlanym w rękach. Mój wzrok prześlizgiwał się po niej powoli, wyzbyty pożądliwości; była piękna, lecz było to piękno płynące z młodości. Zdawałem sobie sprawę, że za lata jej ciało już się zestarzeje, biel skóry ściemnieje, zaś ramiona czy biust zwiotczeją, podobnie jak brzuch. Nie, żeby mi to wadziło czy przeszkadzało; wszakże z częścią kobiet przeżyłem całe ich życie, poczynając od obserwacji, jak rozkwitają w kwiecie swojej młodości, po dojrzewający wiek średni; widziałem też, jak pomału więdną i przekwitając, przekształcając się w eleganckie starsze kobiety. Starość też potrafiła być piękna na swój sposób, nawet jeśli ja sam nie ulegałem temu zjawisku równie łatwo.
- Co masz na myśli? - dopytała, zanim się zaśmiała. - Ona... wasz ulubiony de Clark to jej kuzyn...
Wyrwało mi się stłumione parsknięcie.
- Tego się spodziewałem - skwitowałem tylko. Nadal jej się przyglądałem; wszakże niegodzien byłbym zwać się mężczyzną, gdybym taki widok zignorował, a wszak byłem też estetą. Ceniłem sobie te widoki - a w Airannie wszystko, jak dotąd, wydawało mi się estetycznie doskonałe. Nawet perłowo połyskujące blizny, widoczne na jej ciele, były czymś, na czym z przyjemnością zawieszałem wzrok - oczywiście nie wpatrując się nachalnie, lecz dyskretnie.
- Może się zdarzyć, że podczas trasy możemy wrócić do Hallacku. Być może kiedyś ich spotkasz. A może nigdy - ostrzegłem dziewczynę, zanim wyjąłem z juk swoje karty. Lubiłem hazard, ale nie widziałem póki co nikogo, z kim można byłoby go uprawiać. Przeszedłbym się po kwaterach, ale znów - był to czas wolny dla moich ludzi. Pozostawało mi chyba tylko położyć sobie tarota, jak jakaś stara baba z zapadłej budy za straganem wędrownego kramarza.
- A w jaki sposób ma to ode mnie zależeć? - dopytała spokojnie. Choć oczy przymknęła, mój ruch sprawił, że powieki uchyliła. A widząc karty, ciekawsko do brzegu balii się skierowała, o krawędź opierając swoje dłonie i brodę na dłoniach.
- No proszę, tarot... po tobie raczej spodziewałabym się pokera... rozbieranego.. - uśmiechnęła się odrobinę złośliwie, jednak nie na tyle, by mnie mogło to urazić.
- A więc jesteś w stanie mi coś wywróżyć? - zapytała ciekawsko.
Uniosłem wzrok, wyraźnie wybity z rytmu.
- Chyba nikomu nie próbowałem kart stawiać - odrzekłem. - Prędzej właśnie można byłoby się po mnie spodziewać pokera rozbieranego, którego zresztą skądinąd bardzo lubię. Nie ma nic bardziej pociągającego od gry kart, blefu i spojrzeń, zanim przejdzie się do czegoś głębszego. A idę o zakład, że nie byłabyś w stanie mnie w to ograć - dodałem pewnym siebie tonem. Znałem wszakże swoje możliwości.
- Więc spróbujesz czy nie? Bo nie odpowiedziałeś - odparła krótko. A słysząc kolejne słowa, jej uśmiech się poszerzył, a w oku jakby coś błysnęło.
- Powiedźmy, że przyjmuję wyzwanie, jednak na co zagramy skoro już nawet cienia odzienia nie mam na sobie? - stwierdziła zaciekawiona.
- Nie podejmę się tego, natomiast chętnie zagram z tobą w pokera. Co prawda zakładać szat bym nie rekomendował, w końcu nie będą ci potrzebne - w moich oczach również pojawił się błysk, choć bardziej drapieżny.
- A co mogłoby być nagrodą... jak sądzisz, pani?
- Nagrodę wybierze zwycięzca.. - odparła siadając wygodniej przy brzegu balii.
Karty szemrały cicho, rzucane o powierzchnię mojego dotychczasowego taboretu; kielichy z winem leżały na podłodze. Oboje byliśmy skupieni na obserwacji - naszych własnych oczu, twarzy, ciał. Bo i nasze ciała też mówiły, niekiedy jak gdyby zdradzając zbyt wiele.
Ale właśnie dlatego lubiłem pokera. Wszystko mogło być doskonałym narzędziem. Spojrzenie, uśmiech, uszczypliwy komentarz czy choćby rozluźniona poza.
A temu wszystkiemu towarzyszyło przyjemne napięcie; czułem ciepło emocji, rozlewające się pomału po moim ciele, poczucie zaintrygowania, im dalej karty nas prowadziły, czy też - ciekawość.
Byłem zaintrygowany.
Czułem się jak pies myśliwski, który wpadł na trop zwierzyny; już-już byłbym dogonił króliczka. A kolejne zerknięcia kobiety tylko podbudowywały atmosferę.
W ostatniej rundzie rzuciłem swoje karty na stół, obserwując dziewczynę z pewnym siebie uśmiechem; zapatrzyłem się w jej jasne, zielone oczy, zabarwione żywy pomarańczem.
Czekałem.