Mijały długie sekundy, a Teema się nie budziła. Z niepokojem odgarnąłem mokre od wody kosmyki z jej twarzy, zaraz układając palce na szyi w miejscu, w którym powinno dać wyczuć się puls. Przymknąłem oczy, w skupieniu wsłuchując się w sygnały płynące z ciała, wyczuwając delikatne pasemka mocy przepływające przez skórę, drobiny życiowej energii obecne we krwi. Były słabe, życie nieśmiało tliło się w jej ciele, pod skórą wciąż płynęła krew, ale wolno i miarowo – pewnie przez wychłodzenie organizmu i chwilowy brak tlenu.
Błagam, Teemo. Otwórz oczy – prosiłem w myślach, nie po raz pierwszy od dawna nie potrafiąc poradzić sobie z własnymi emocjami. Czy był to wpływ Ciemnej strony czy nie – nie potrafiłem poradzić sobie z żalem, złością, niepewnością, zagubieniem, które coraz mocniej targały moją duszą. Gdybym nie był Jedi, byłoby łatwiej. Mógłbym pozwolić im płynąć, wypełnić rzeczywistość. Być może zacząłbym rozpaczać – po tym, co razem z Teemą przeżyliśmy, taka reakcja byłaby zupełnie uzasadniona. Pewnie, gdybym był zwykłym człowiekiem, przeklinałbym na czym świat stoi, klął bym na nieistniejących bogów, wyzywał przodków. Jednak to nie była moja droga. Musiałem być skałą, o którą emocje rozbijają się niczym fale wzburzonego morza.
Jestem skałą. Nie czuję nic. Odcinam się od emocji. Pozwalam im płynąć, gdy ja stoję w miejscu.
Jestem skałą.
Na pewno? Na pewno nią jesteś? To znaczyłoby, że jesteś potworem. Że nie przejęła cię śmierć tych wszystkich, którym do tej pory ufałeś. Nie jesteś wściekły? Przecież to, co w głębi ciebie kiełkuje to gniew, prawda? Nie jesteś głupi, dobrze wiesz co dzieje się w twoim wnętrzu. Nie musisz się temu opierać. Wiesz, że to co spotkało Teemę, co spotkało ciebie, jest winą klonów. Nie nienawidzisz ich za to? Nie chciałbyś odpłacić im za to wszystko? Za każdą przelaną kroplę krwi? Ten twój Zakon nic dla ciebie nie znaczy? Naprawdę jesteś bezdusznym monstrum.
Odsunąłem się gwałtownie, gdy padawanka się poruszyła. Przez zamyślenie, przez wewnętrzny dialog zdawałem się zupełnie zapomnieć gdzie się znajduję i co właściwie się dzieje. Zupełnie tak, jakbym zastygł w bezruchu na bardzo, bardzo długo. Otuliłem się ramionami, czując że nagle zrobiło się chłodno, jednak po chwili zdałem sobie sprawę, że chłód nie panował na Kashyyk. On brał się z wewnątrz mnie. Z drobiny mroku, która obudziła się w sercu i zdawała się powoli rosnąć.
Velt przebudziła się, wyglądając w tej chwili o wiele bardziej mizernie niż wówczas, gdy była nieprzytomna. Miałem nadzieję, że stym choć trochę pomoże jej odzyskać siły, jednak widocznie dawka nie była wcale wystarczająca. Teema wyglądała na wyczerpaną – i trudno było się temu dziwić. Ostatnie godziny były niczym przeprawa przez najgorsze odmęty Mustafar.
Żałowałem, że w tej chwili nie mogłem jej w żaden sposób pomóc – nie dysponowałem większą ilością stymów, ani tym bardziej suchym kocem lub odzieniem, którym mógłbym w jakiś sposób zapewnić jej odrobinę ciepła. Na przeszukiwanie Venatora byłem zbyt obolały i osłabiony – mięśnie ciała drżały z bólu i wysiłku, a świadomość utrzymywała się z ledwością. Gdyby nie to, że czułem się odpowiedzialny i jednocześnie chciałem jak najszybciej wydostać Teemę z bagien, pozwoliłbym sobie na krótki acz regenerujący sen.
-To prawda, nie musiałem. Ale twoje życie cenię bardziej niż swoje, Teemo. W chwili, gdy przyjąłem cię pod swoje skrzydła, stałem się za nie odpowiedzialny, obiecałem sobie, że będę przy tobie i będę cię wspierał, tak długo jak długo będziesz tego potrzebować. I uwierz mi, wskoczyłbym za tobą w sam środek jeziora lawy, jeśli byłaby taka potrzeba. – odpowiedziałem na słowa dziewczyny. Przyszłe pokolenia muszą przetrwać, nawet za cenę życia starszych. To na Velt i innych padawanów spadnie ciężar odbudowy Zakonu, szkolenia nowych pokoleń zgodnie z ideałami Rady. Ale po prawdzie nawet o tym nie myślałem w chwili, gdy zdecydowałem się jej odszukać. Ślepo zawierzyłem Mocy, ruszyłem za jej wezwaniem i nawet nie zastanawiałem się nad słusznością tej decyzji. Jeśli Moc zdecydowałaby, że mój koniec miał nadejść we wraku Venatora, przyjąłbym swój los bez chwili zawahania.
W końcu, gdy Teema opisała swój stan i spróbowała podnieść, z pewnym współczuciem wpatrzyłem się w jej poskręcane od bólu i zmęczenia ciało. Gdybym tylko był w lepszym stanie, być może dałbym radę ją unieść. Jednak teraz obawiałem się, że sam mogę mieć problem z przedzieraniem się przez gęste zarośla.
Las jest niebezpieczny, ale daje też życie.
Na tą myśl, rozejrzałem się wkoło, z zastanowieniem wpatrując się w rośliny porastające okolicę. Z zaskoczeniem ulgi dostrzegłem wysoką roślinę o strzępiastych liściach i białym baldachimie kwiatów. Tuż obok rosły mniejsze, mniej lub bardziej podobne do tych, które znałem z drobnych terrariów na Christophsis. O ile się nie myliłem, kilka z tych roślin mogło nam się przydać. Z cichym stęknięciem, podniosłem się i chwiejnie podszedłem do zarośli, aby dokładniej przyjrzeć się dość charakterystycznej, strzelistej roślinie.
Aha! Achillea millefolium! A tuż obok niej szczęśliwie rosły Plantago lanceolata i Aloe vera. Choć nie byłem mistrzem jeśli chodziło o znajomość roślin, rozpoznanie tych kilku przydatnych gatunków, przyszło bardzo prosto. Choć te na Kashyyk były nieco poprzerastane, wydawało się, że mogą mieć bardzo podobne właściwości do tych, które na co dzień używało się w Świątyni Jedi. W skupieniu zerwałem więc liście i skręcając je w palcach przygotowałem kilka prowizorycznych opatrunków. Z nimi powróciłem do dziewczyny, ostrożnie nanosząc je na ranę na biodrze i ostrożnie dociskając. To powinno zatrzymać ewentualne krwawienie i zabezpieczyć ranę przed zabrudzeniem się. Niestety na chwilę obecną, tylko tyle mogłem zrobić. Nic ponadto.
-Nie jestem pewien, czy zostanie w tym miejscu będzie dobrym pomysłem. Venator się dopala, w każdej chwili komora napędu może się rozszczelnić… nie mówiąc o patrolu klonów, które mogą tu przylecieć. Może będą chcieli sprawdzić, czy na pewno zginęliśmy… – wyjaśniłem spokojnie, w skupieniu rozglądając się po okolicy. Niestety nic nie wskazywało na to, że znaleźliśmy się nieopodal jakiejś wioski. Bez pomocy, nasze przetrwanie wciąż stało pod znakiem zapytania.
-Patrząc po roślinności, znajdujemy się w samym sercu lasu na Kashyyk. I jeśli się nie mylę, w promieniu kilku kilometrów powinniśmy znaleźć wioskę Wookie. Lądowanie awaryjne mogło ich spłoszyć, ale jestem pewien że sami nas znajdą prędzej czy później. – wyjaśniłem
-Obawiam się, że mogą nie być bezinteresowni. Owszem, pomagali Republice, Zakon Jedi aktywnie współpracował z kilkoma klanami, jednak Wookie zawsze byli zdystansowani. U nich obowiązuje coś takiego jak „przysługa za przysługę” – westchnąłem.
Zaraz jednak zamilkłem, wyczuwając wokół nas dziwne drżenie w mocy. Osiem miarowych uderzań o ziemię. Chrzęst chelicerów.
Moc przyciągnęła miecz do mojej dłoni, jednak aktywator nie zadziałał. Z zastanowieniem obróciłem narzędzie w palcach, potrząsając nim obok ucha i słysząc wewnątrz chlupot wody.
-A to ciekawe – mruknąłem, zupełnie ignorując dźwięk zbliżającego się do nas zwierzęcia. Zauważywszy wystający kamień, podszedłem do niego i kilkukrotnie postukałem mieczem o powierzchnię. Nadal nic.
-Przygotuj się, padawanko- mruknąłem, nie siląc się na wytłumaczenia co dokładnie mam na myśli. W chwili, gdy rozkręcałem emiter, z zarośli wyskoczył ogromny, buroszary pająk. Nie przejmując się jednak jego syczeniem i powolnym zbliżaniem się w moją stronę, poprawiłem kryształ kyber i na powrót skręciłem miecz. I w samą porę – ostrze rozbłysnęło w chwili, gdy para szczękoczułek smagnęła obok mojej głowy. Zrobiłem unik i wyrzuciłem lewą dłoń prosto przed siebie, szeroko rozpościerając palce. Bestia zatrzymała się, pochylając na boki - kołysana mocą, która przeze mnie płynęła i patrząc mi głęboko w oczy. Wyczułem, że pająk zaczął powoli się uspokajać, jednak nagle silny ból w boku spowodował, że Moc osłabła, wraz wycieńczeniem, które ogarnęło moje ciało. Ten ułamek sekundy wystarczył, by pająk wyrwał się spod uspokajającego działania i ponownie zaatakował. Tym razem nie miałem wyjścia. Ostrze miecza gładko wbiło się wprost w tułów olbrzymiego pajęczaka. Ten resztką sił spróbował zainicjować kolejny atak, jednak w chwili gdy miecz rozciął jego karapaks, pająk zatrząsł się i opadł na podłoże.
-Przepraszam. Nie chciałem cię zabijać, nie dałeś mi wyboru – westchnąłem, delikatnie kładąc dłoń na głowotułowiu stworzenia i przymykając oczy. Moc delikatnie zawibrowała pod palcami, ostrożnie i delikatnie otulając ciało stworzenia i pozwalając jego duszy spokojnie odejść. Czułem jak życie gaśnie, jednak był to proces miarowy, spokojny, pozbawiony bólu. Chociaż tyle mogłem dla niego zrobić.
W końcu wyprostowałem się, przypinając miecz do pasa i z zaciekawieniem przyglądając się martwemu zwierzęciu. Nigdy nie widziałem niczego podobnego – bestia budziła respekt i jednocześnie głęboko ukryty strach.
Wybarwienia na karapaksie i odwłoku wskazywały, że mieliśmy do czynienia z młodym, jeszcze nie dorosłym osobnikiem. Jeśli w okolicy było ich więcej, był to znak że tym bardziej nie powinniśmy przebywać zbyt długo w tym miejscu.
-To nie jedyne drapieżniki w tym lesie. Zapach rozkładających się ciał może je tu zwabić - zauważyłem. A niestety – obawiałem się, że niektóre gatunki zwierząt nie pogardziłyby także żywymi ofiarami.
Zrobiłem kilka kroków w przód. Zaraz jednak nogi zadrżały, odmawiając dalszego posłuszeństwa. Ze zmęczeniem opadłem na miękką trawę, plecami opierając się o pień drzewa i przymykając oczy. Musiałem… musiałem na chwilę odpocząć.
Obraz zaczął mieszać się i kręcić, a tępy ból głowy jeszcze bardziej pogorszył i tak opłakany stan. Czułem, że przez ostatnie użycie Mocy i walkę z pająkiem, rana w boku otworzyła się. Ułożyłem dłoń w tym miejscu, z niezadowoleniem czując pod palcami ciepłą i bijącą miarowym strumieniem krew.
Telos: The Dark Side awakens [2os., Star Wars,
Re: Telos: The Dark Side awakens [2os., Star Wars,
- Einsamkeit
- Posty: 94
- Rejestracja: sob kwie 24, 2021 5:22 pm
Re: Telos: The Dark Side awakens [2os., Star Wars,
Mimo wszystko... mimowolnie odrobinę zmiękłam. Słowa Quinta były szczere, wiedziałam że tak jest na pewno - wszakże sam, mimo swoich ran, przypłynął po mnie i wyciągnął mnie z wraku. Odwróciłam głowę, wpatrując się w prześlizgujące się złociste plamki na liściach, poruszanych wiatrem. Po ciele pomału rozchodziło się delikatnie przyjemne ciepło - sama nie byłam pewna, czy od jego słów, czy raczej od tych krótkich, chwilowych mrugnięć słońca. Zapach cytryny przyjemnie odurzał.
Słysząc ciche stęknięcie Mistrza, odwróciłam głowę, obserwując dokąd się wybiera. Grzebał coś przy liściach. Jakichś liściach. Mnie one nic nie mówiły, nie miałam zielonego pojęcia co to jest, czemu służy i jakie ma właściwości. Mimo to nie odzywałam się ani słowem, kontemplując tę ciszę i obserwując jego skupienie. Było w tym momencie coś magicznego - to, jak przepatrywał liście, skręcał je ze sobą i wypatrywał innych, jak gdyby zapominając o całym świecie. W paradoksalny sposób to dodawało spokoju ducha i pewności, że wszystko będzie w porządku. Miałam wrażenie, że wojna w Galaktyce, masakra na Venatorze i eksterminacja całego Zakonu nas nie dotyczy. Jakbyśmy sami nie byli Jedi i nie przeżyli tego samego.
Czy życie farmera wielkich ślimaków na tej planecie byłoby złe? Czy można hodować takie wielkie ślimaki? Wydawało mi się, że widziałam gdzieś w oddali czułki.
Tak czy inaczej wiedziałam, że będzie lepiej. Mówiła mi to Moc. Tutaj, wśród wysokich traw i strzelistych drzew, sięgających gwiazd, miałam poczucie, że będzie dobrze.
I tak przeszłam parę kroków; musiałam znów usiąść, bo ból znów zaczął się potęgować. Aż żałowałam, że nie przykładałam uwagi do technik leczących podczas szkolenia. Z drugiej strony, Ceress również nie była szczególnie biegła w tej dziedzinie. Mimo wszystko czułam się dość niezręcznie, nie mogąc Quintowi w niczym pomóc. Miałam raczej odczucie, że jestem balastem albo księżniczką, której trzeba ciągle tylko pomagać. Mogłam tylko liczyć, że kiedyś w przyszłości będę w stanie się odwdzięczyć. Miałam u Mistrza podwójny dług.
Gdy poczułam przyjemne, kojące mrowienie opatrunku przy biodrze, wyraźnie się rozluźniłam i uspokoiłam. Oparłam swoją dłoń na liściach, ledwie wyczuwalnie muskając wierzch dłoni Quinta. Nie zrobiłam tego celowo, raczej przypadkiem, ale samo to odczucie było… przyjemne. Dziwaczne. Dziwacznie przyjemne.
- Dziękuję - odszukałam wzrokiem jego oczy. Mógł zobaczyć tam wdzięczność; chociaż moja twarz nie miała zbyt rozbudowanej mimiki i była raczej jak z kamienia, wiele emocji można było przekazać samym spojrzeniem. Po chwili odwróciłam głowę, przepatrując wzrokiem drzewa i trawy. Nie umiałam nie być czujna w tym miejscu, mimo wszystko. - Poszukaj też czegoś dla siebie, dobrze? A później mi pokażesz, które to rośliny. Muszę wiedzieć, jak ci pomóc, jeśli zajdzie taka potrzeba.
Dla mnie to było logiczne, że i on również powinien opatrzyć samego siebie. Oczywiście, musieliśmy uciec przed eksplozją wraku, ale okaleczony Quint, nie mogący zregenerować swoich ran, byłby w znacznie gorszym stanie.
- A gdyby zostawić fragmenty ubrań na powierzchni bagna, tak by zasugerować, że utonęliśmy? - zamyśliłam się, zanim spojrzałam na gęste trawy. Pudło. Nie wypali. Widać było, że ktoś tu leżał.
- Chyba się dogadamy z Wookie - w jakiś sposób mi ulżyło. Przysługa za przysługę brzmiała akceptowalnie. Jeśli ktoś oferował mi pomoc bezinteresownie, miałam poczucie, że wykorzystuję czyjąś dobrą wolę. Coś za coś było równoważne i nie czułam się jak oszust.
Po chwili podniosłam się bez słowa, słysząc “przygotuj się, padawanko”. Kąciki ust drgnęły ku górze; już musiał wrócić do roli Mistrza. Jednak wiele nie zdążyłam zrobić - ledwie uruchomiłam miecz, Quint już pozbył się pająka. Ledwie powstrzymałam wyraz obrzydzenia na twarzy; wszystko w tym stworzeniu - blade, białawe nogi, pękaty tułów i trzaskające czułki - było obrzydliwe. Postawiłabym to coś na równi z Huttami.
Ale Hutta łatwiej zabić.
W milczeniu obserwowałam pożegnanie Quinta z tym czymś. Pająk nie próbował już atakować i nie miotał się jak oszalały w ostatnich przejawach życia. Raczej wątpiłam, by w tak zwierzęcym umyśle istniało poczucie akceptacji stanu rzeczy - niemniej jednak stworzenie to w ostatnich sekundach życia było spokojne, jakby osowiałe i senne. Być może Moc tak na nie oddziaływała. Uspokajała i przeprowadzała na drugą stronę. Jak dotąd nie było dane mi na to spojrzeć w ten sposób.
Niezwykły człowiek, prawda?
To, jak oddaje się zasadom Jedi, jest imponujące.
- W takim razie spadamy stąd - stwierdziłam, gasząc miecz. Nawet nie spojrzałam w stronę granatu, który leżał gdzieś dalej w trawie. Być może powinnam go zdetonować, dla bezpieczeństwa Wookiech lub innych stworzeń, ale teraz nie miałam do tego głowy. Zresztą Wookie raczej nie były głupie, nie? Poza tym i tak najlepiej byłoby go uruchomić, będąc gdzieś jeszcze dalej. Tak na wszelki wypadek.
Zaraz zmarszczyłam brwi, widząc jak Quint się chwieje. Podeszłam tak szybkim krokiem, jak tylko byłam w stanie; opatrunki na szczęście działały. Było mi znacznie lżej. Nie odniosłam tak ciężkich ran jak on, i przede wszystkim - powinnam przestać się nad sobą tak rozczulać. To on potrzebował pomocy i teraz, w tej chwili, był moim najwyższym priorytetem. Bardziej niż wrak Venatora. Chyba, że byłabym w stanie go pociągnąć, ale z tą otwartą raną sączącą się z boku to nie był dobry pomysł. Zdecydowanie nie był.
- Quint. Quint, słyszysz mnie? - przykucnęłam przy drzewie, gdzie siedział. Rzuciłam okiem na otwartą ranę. Jak, do cholery, mogłabym ją zasklepić? Czy ten opatrunek, który zrobił mnie, mógłby zadziałać na niego tak samo? A niech to. Nawet nie widziałam, co to były za rośliny.
- Skup się - oparłam dłoń na jego policzku, kciukiem rejestrując puls na szyi. - Mów do mnie. Nie zasypiaj. Co to za rośliny, które mi dałeś?
Nie mógł zasnąć. Ta opcja nie wchodziła nawet w grę.
- Hmm? - Mistrz mruknął sennie, zupełnie tak jakby balansował na cienkiej granicy snu i jawy. - Nie pamiętam jak nazywają się w uniwersalnym… chyba krwawnik… i babka lancetowata… z czymś jeszcze - mruknął, zwieszając głowę. Oparłam drugą dłoń o jego policzek, zmuszając go, by trzymał głowę na moim poziomie.
- Muszę je znaleźć. Jak wyglądają? - zapytałam z naciskiem, nie odrywając wzroku od jego przymglonych bólem oczu. Puls miał jeszcze stabilny, ale wiedziałam, że nie mam dużo czasu. Nie brałam się za próby leczenia Mocą, choćby nieudolne; wiedziałam, że mogę tylko bardziej mu zaszkodzić, niż pomóc. Oddech i bicie serca automatycznie przyspieszyło; ot, standardowa reakcja na stres. Bo przecież nie mogłoby być już tak dobrze, prawda?
- Wysoka roślina, baldachim białych kwiatów i postrzępione liście. Druga jest niższa z owalnymi, sporymi liśćmi, kwiatostan wygląda jak pręcik wystrzelony w górę… ta trzecia… ma długie mięsiste liście. Jak je złamiesz, wycieknie z nich sok i miąższ. To jego potrzebujesz - westchnął ze słabością w głosie. Kiwnęłam głową do siebie.
- Oddalę się na chwilę. Ale musisz do mnie mówić, słyszysz? Mów do mnie. O czymkolwiek. Co najbardziej podobało ci się w Zakonie? A co podobało ci się najmniej? Mówię tu o zasadach, mentalności, podejściu - ostrożnie odsunęłam dłonie z jego policzków, by nie zwiesił nagle głowy. Cholera, cholera. Czułam, jak stres powoli rośnie. Nawet nie miałam trzydziestki, a byłam już pewna, że będę siwa do tego czasu. Teraz nie miałam już wątpliwości, czemu tak wielu skądinąd młodych mistrzów miało pełno białych lub srebrnych pasm na włosach. Odsunęłam się od Quinta, zanim rozejrzałam się wokoło wśród roślin. Opis był na tyle szczegółowy, że bez problemu znalazłam pierwszą roślinę.
- To byłyby długie rozważania - mruknął za mną Quint. - Rada… nie zawsze miała rację. Nie zgadzałem się z ich decyzjami ale teraz… już sam nie wiem co jest słuszne a co nie - westchnął, przymykając oczy. - Nie wiem już, w co wierzyć…
- A gdybyś miał żyć na własnych zasadach, nie według przykazań Rady, to co byś zmienił? - byłam tak zaabsorbowana poszukiwaniem kwiatków, że cisza zaalarmowała mnie dopiero po chwili. Pospiesznie zerwałam jeden i drugi - chwała Mocy, że były dość łatwe do znalezienia! - zanim pospieszyłam do Quinta, próbując skręcić opatrunki tak samo starannie, jak on zrobił to przed chwilą. Zawahałam się, co powinnam zrobić. Stosowanie przemocy wobec Mistrza raczej nie byłoby zbyt akceptowalne, ale co jeśli się nie obudzi? Lekko potrząsnęłam jego ramieniem, zanim nieco bardziej, acz wciąż delikatnie, klepnęłam go po policzku. Klasycznym liściem tego nie można było nazwać.
- Nie śpij - wymamrotałam, pospiesznie przykładając opatrunek do jego rany. Zdecydowanie zbyt prędko się stąd nie wybierzemy, co? Rozejrzałam się naokoło, zanim spojrzałam na samą siebie i swój pas. Po chwili pospiesznie go zdjęłam z siebie, zanim obwiązałam Quinta jedną ręką. Wiedziałam, że miał swój, ale wolałam nie ryzykować z luzowaniem go w takiej sytuacji. Poza tym był cieńszy niż mój. Zawsze wolałam mieć bardziej szeroki i zabudowany pas, dla własnego bezpieczeństwa. Poza tym czułam się bardziej komfortowo z czymś, co nie wrzynało mi się w talię przy siedzeniu lub schylaniu się dokądś. Byłam zwykłym człowiekiem, nie perfekcyjnie płaską deską z ludzkimi rysami twarzy.
- No dalej - syknęłam z irytacją, gdy pasek nie przeszedł przez zapięcie. Quint miał klasyczny pasek z klamrą po boku; ja miałam zapięcie, by w razie czego móc odblokować mechanizm i uciec. Zablokowanie go jednak było dość trudnym wyzwaniem. Łatwiej zdjąć, trudniej założyć, jak widać.
Po chwili jednak się udało; Moc pomogła mi odrobinę, unosząc końcówkę paska. Słysząc ciche kliknięcie, oznaczające sukces, oparłam czoło o ramię Quinta, biorąc głęboki wdech. Serce wciąż biło dość szalenie, wyznaczając nowy rytm. Musiałam się uspokoić.
Wdech. Wydech.
Powoli.
Dłoń oparta na moim pasku, który stabilizował opatrunek, lekko mrowiła. Po chwili podniosłam głowę, przeglądając pobieżnie pozostałe rany Quinta. Gdyby była tu woda, przemyłabym je, ale póki co taka opcja nie wchodziła w grę. Najważniejsze jednak zostało ustabilizowane… przynajmniej taką miałam nadzieję.
- Liczę, że nie umrzesz mi tu w środku lasu - mruknęłam do Quinta. To nic, że nie mógł mnie usłyszeć. I tak uspokajało mnie mówienie do niego. - Te siwe włosy muszą być czegoś warte, słyszysz?
Nie bój się. Będzie dobrze. Ale teraz musisz już iść.
Dokąd?
Jak najdalej. Idź.
Z cichym stęknięciem przerzuciłam ramię Quinta przez swoją szyję, zanim objęłam go ręką w pasie. Przypominało mi to wleczenie ciężkiego worka na ziemniaki; zachwiałam się mocno, zanim zrobiłam jeden krok i drugi, i trzeci, wyraźnie gniotąc trawy. Gdyby ktokolwiek zechciał za nami iść, trafiłby do nas jak po nitce do kłębka. Ale nie miałam większego wyjścia.
- Nie ma emocji, jest spokój. Nie ma ignorancji, jest wiedza. Nie ma namiętności, jest pogoda ducha. Nie ma chaosu, jest harmonia. Nie ma śmierci, jest Moc - mamrotałam do siebie, wlekąc się naprzód. Nawet nie zwróciłam uwagi na to, że niebo coraz bardziej pokrywa się gęstymi, szarymi chmurami, a słońce powoli zanikało, zostawiając dotychczas soczyste, zielone liście brudnoszarymi.
- Nie ma miłości, lecz zrozumienie. Nie ma pasji, lecz poświęcenie - mój głos nikł powoli w narastającym szumie wiatru. Rozwiał moje włosy, delikatnie je plącząc jak pajęczynę. To samo stało się z włosami Quinta; zdmuchnęłam je delikatnie, walcząc z wiatrem. Drzewa kołysały się coraz mocniej. Nie spoglądałam w niebo; wiedziałam, że wtedy straciłabym motywację, by iść dalej, naprzód. Musiałam nadal brnąć przed siebie.
- Nie pytaj, lecz szukaj odpowiedzi. Nie mów, lecz słuchaj. Nie milcz, lecz walcz z nieprawdą. Obserwuj i bądź czujny - mruczałam nadal do siebie, zanim wypatrzyłam gigantyczne liście przed nami. Mogły zapewnić nam tymczasowe schronienie. Były zbudowane w dość dziwny sposób; z góry miały zawinięte krawędzie, jak gdyby chciały magazynować w sobie wodę i później wylewać je przed siebie przez lejek ze zwiniętych liści.
Ta obserwacja sprawiła, że na moment się zatrzymałam, wyraźnie zafascynowana naturą. Dlaczego nigdy nie zauważyłam, że przyroda jest tak piękna, na swój sposób? Sekundy później, czując krople deszczu na karku, ruszyłam dalej - byle przed liście. I byle nie napatoczyły się żadne inne pajęczaki albo jakiekolwiek inne drapieżne stworzenia.
Nie przeszłam daleko; ileż to mogło być metrów? Kilkanaście? Kilkadziesiąt? Miałam tylko nadzieję, że wystarczająco daleko od Venatora. Ból co prawda osłabł, bo opatrunek zrobiony przez Quinta był bardzo skuteczny, lecz niepokoiło mnie, że Mistrz nadal nie był w najlepszym stanie.
Może potrzebował regeneracyjnego snu? Ciężko mi było powiedzieć. Nie miałam zielonego pojęcia o takich rzeczach. Zaklęłam do siebie; zdecydowanie będę musiała się więcej o tym wszystkim nauczyć. O, gdybym tylko mogła odpalić sobie bibliotekę Ossus!
Zwaliłam go jak worek ziemniaków na ziemię, zanim sama klapnęłam ciężko obok; oparłam dłoń na jego szyi, starając się wymacać puls. Łatwiej z szyi, niż ręki. Właściwie deszcz nie był zły; mógł oczyścić inne rany Quinta. Kashyyk nie wydawało się być planetą zanieczyszczoną opadami metali ciężkich.
- Quint, obudź się szybko - szepnęłam ledwie słyszalnie, niewiele głośniej od deszczu. Niepokój nadal rósł. Sięgnęłam po nadgarstek Mistrza, próbując dostać się do biblioteki. Każdy Jedi miał do niej dostęp. Mój komunikator był usmażony. Ale… jego najwyraźniej również, bo po próbie dostania się do menu nie było nic. Dosłownie. Tak jakby cała zawartość biblioteki - mimo że zdigitalizowana przez tak wielu Mistrzów - zniknęła.
- Na Hutta! - nie mogłam się już przed tym powstrzymać. - Chociaż bibliotekę mogliście zostawić - zawarczałam bardziej do siebie, podkulając pod siebie nogi. Objęłam kolana ramionami, ukrywając w nich twarz. Wiatr robił się coraz chłodniejszy; musieliśmy przeczekać lub spróbować udać się w głąb leśnej gęstwiny. Las był tak gęsty, że najpewniej było w nim sucho, lub przynajmniej cieplej. Tu co prawda okrywały nas liście, niemniej jednak nie zmieniało to całej sytuacji.
- Nie ma emocji, jest spokój. Nie ma ignorancji, jest wiedza. Nie ma namiętności, jest pogoda ducha. Nie ma chaosu, jest harmonia. Nie ma śmierci, jest Moc. Nie ma miłości, lecz zrozumienie. Nie ma pasji, lecz poświęcenie - mamrotałam nadal do siebie, kołysząc się obok w rytm deszczu. Paradoksalnie mantry, tak jak szmer kropli uderzających o liście nad nami, uspokajały. Ołowiane niebo świadczyło, że nieprędko nasza sytuacja się zmieni.
Re: Telos: The Dark Side awakens [2os., Star Wars,
łagodny i miękki głos oderwał mnie od pełnego zadumy wpatrywania się w niezwykłe widoki rozciągające się na Naboo. Tego dnia było bardzo słonecznie, złote refleksy słońca odbijały się w gustownie zaprojektowanych stawach, przesuwały po różnokolorowych roślinach, tym samym potęgując ich barwę. W powietrzu unosił się przyjemny zapach cytryny, mięty a także różanych perfum. Cała okolica pałacu wydawała się być urządzona z najwyższą dbałością i elegancją, jednocześnie zostawiając naturze miejsce na subtelne wkradanie się między zabudowę. Naboo było jedną z moich ulubionych planet. Z wielką chęcią przybywałem tu na misje dyplomatyczne, uczestniczyłem w rozmowach handlowych lub zjawiałem się na różnych przyjęciach na zaproszenie tutejszych możnych jako reprezentant Zakonu Jedi. I właśnie na jednym z tych przyjęć poznałem Ją.
Powoli odwróciłem się, z ciepłem obejmując spojrzeniem drobną sylwetkę kobiety odzianej w ciemną suknię i trzymającą w dłoniach dwa puchary pełne pachnącego nektaru. Wiedziała, że stronię od alkoholu.
Na jej widok moje serce zabiło, przepełnione niewypowiedzianą tęsknotą. Niczego bardziej nie pragnąłem jak zatonąć w jej spojrzeniu i objęciach, jakby jutro miało nigdy nie nadejść.
-Vereno. Przecież nie raz poruszaliśmy ten temat. Jestem Rycerzem Jedi i moim obowiązkiem jest żyć według zasad...Muszę słuchać Rady, a mistrz Yoda wyraził niezadowolenie z mojej wizyty na Naboo. Wydaje mi się, że podejrzewa... jaka relacja nas łączy.- westchnąłem, jednak zupełnie bez przekonania. Ujrzałem to w jasnoniebieskich oczach, które przesunęły się po mojej twarzy z powątpiewaniem.
-Wiesz, że nie lubię gdy unikasz odpowiedzi i zasłaniasz się tym całym kodeksem. Rada zawsze jest niezadowolona, cokolwiek byś nie zrobił. To strasznie frustrujące wiedzieć, że nie darzą cię sympatią.- westchnęła, odstawiając puchary na kamienną ławę i podchodząc do mnie. Z ogromną czułością ułożyła dłonie na moich policzkach, głaszcząc je i patrząc głęboko w oczy. Wiedziała, że długo nie zdołam się jej opierać.
-Myślałam, że znaczę dla ciebie więcej niż ta banda starych dziadków...
-Bo tak jest!- dodałem naprędce, nie pozwalając jej się zasmucić lub pomyśleć, że to, co między nami było, nie znaczyło dla mnie kompletnie nic. Jasne oczy na powrót rozchmurzyły się, a malinowe usta złożyły delikatny pocałunek na kąciku moich ust. Nie odwzajemniłem go, czując jak coś wewnątrz mnie rozdziera się na pół. Nie potrafiłem zdradzić ani Rady ani ukochanej. Verena musiała zauważyć moje wahanie, bo odsunęła się, a widząc wyraz mojej twarzy założyła ręce na ramiona.
-Vereno… wiesz, że darzę cię uczuciem. Szczerym uczuciem. Ale już dawno podjąłem decyzję co do tego kim jestem. Moja obecność w tym miejscu naraża cię na niebezpieczeństwo i nieprzychylność. Jeśli z tobą zostanę, wydarzy się coś strasznego.- powiedziałem z przejęciem, z pamięci przywołując wizję, którą Moc zesłała na mnie jakiś czas temu. Choć jak zwykle była pełna zawirowań i niezrozumiałych sytuacji, Moc powtarzała jedno: Musisz opuścić Naboo. Odejdź stąd, inaczej Verena zginie.
Ciemnowłosa potrząsnęła głową z wyraźnym niezadowoleniem. Wyczułem w Mocy, że moje słowa wywołały w niej gniew i przelały już i tak pełną czarę goryczy. Kobieta podeszła, po chwili łapiąc mnie za ramiona i lekko nimi potrząsając.
-Mam rozumieć, że to naprawdę koniec? Naprawdę… zostawiasz mnie dla swojego Zakonu? – spytała, a gdy skinąłem głową, poczułem na policzku uderzenie jej otwartej dłoni.
Jedi Nie wolno kochać. Nie wolno się przywiązywać. Nie wolno pragnąć rodziny. Emocje mają płynąć, niczym strumień, rzeka, morski prąd. Nawet jeśli jest to takie bolesne.
~Nie ma emocji, jest spokój. Nie ma ignorancji, jest wiedza. Nie ma namiętności, jest pogoda ducha. Nie ma chaosu, jest harmonia. Nie ma śmierci, jest Moc.~
Wizja rozmyła się. Błękitne niebo przybrało brudny, beżowy kolor. Verena stała się odległa, zupełnie jakby nigdy nie stała przede mną, jakbym nie czuł jej ciepła, jej czułych dłoni na skórze. Zamiast tego pojawił się uścisk w okolicy żołądka, a potem mocne szarpnięcie przeniosło mnie w zupełnie inne miejsce.
-Mistrzu! Mistrzu Curran! Proszę zaczekać! – Ceress podbiegła, zrównując się ze mną krokiem. Akurat wracałem do świątyni, po udanej obronie i tymczasowym wyparciu wojsk Separatystów z układu Christhopsis.
Słysząc wołanie kobiety, przystanąłem, kątem oka łapiąc jeszcze spojrzenie Dreksa – dowódcy oddziału klonów, z którymi przyszło mi walczyć. Mężczyzna skinął mi głową na pożegnanie, a następnie skierował ocalałych żołnierzy w stronę koszar.
-Mistrzyni Krell. Cóż za niespodzianka! Miło mi cię widzieć całą i zdrową – odetchnąłem z ulgą, mile witając starą przyjaciółkę. Znaliśmy się od wielu lat i nie raz przyszło nam uczęszczać na wspólne misje. Zawsze podziwiałem jej niezwykłe opanowanie i siłę ducha, jednak tym razem wydała mi się głęboko zaniepokojona.
-Daruj sobie te przyjazne epitety, Quint- i znów na moment powróciła ta chłodna i opanowana mistrzyni, którą znałem. To aż wywołało uśmiech na mojej twarzy, na co kobieta odpowiedziała wywracając oczami i wolnym krokiem zmierzając w głąb świątyni.
Świątynia na Christophsis była mniej okazała niż ta na Corusant. Wyciosana w niebiesko-zielonkawym krysztale wewnątrz była niezwykle surowa. Jedynymi ozdobami były szklane postumenty i kolumny, które w połączeniu z wpadającymi przez okna promieniami słonecznymi, dawały niezwykły spektakl refleksów, tworząc skomplikowane, kolorowe rozety na podłodze i ścianach.
-Skoro nie przyszłaś się przywitać ani podyskutować na tematy około polityczne, rozumiem że sprawa jest bardziej pilna i nagląca – zauważyłem, prowadząc ją w głąb budynku, wprost do sali z holostołem. Musiałem zdać raport najwyższej radzie, a mój nadajnik usmażył się podczas ostatniej potyczki.
Ceress zatrzymała mnie jednak, łapiąc za łokieć i podchodząc do jednego z ogromnych okien, z którego widok rozciągał się na całe miasto i okoliczne wzgórza.
-Chodzi o moją padawankę.- zaczęła nagle, a w jej spojrzeniu przez ułamek sekundy zamigotało zmartwienie.
-Ah tak. Słyszałem, że wzięłaś pod swoje skrzydła uczennicę. Mam nadzieję, że niedługo nas sobie przedstawisz – zacząłem przyjaźnie, jednak Krell zupełnie zignorowała moje słowa. To nie wyglądało dobrze.
-Miałam Wizję. Ale nie rozumiem jej do końca. Dlatego niechętnie muszę poprosić cię o pomoc – westchnęła, prostując się niczym struna i wyglądając jeszcze bardziej dostojnie niż zwykle. To znaczyło tylko i wyłącznie tyle, że była śmiertelnie poważna. -Obiecaj mi, że się nią zaopiekujesz, gdy przyjdzie czas. – poprosiła, gestem dłoni uciszając mnie, gdy chciałem coś powiedzieć. -Wiem, że niedawno straciłeś swojego padawana. I bardzo Ci z tego powodu współczuję. Żaden mistrz nie powinien patrzeć na śmierć swojego ucznia. Dlatego właśnie proszę cię o tą przysługę, bo uważam, że jesteś najlepszą osobą do tego zadania. Wiem, że Teema jest inna, że inni mistrzowie nie patrzą na nią przychylnie i wiem, że nikt inny nie zgodzi się ukończyć jej szkolenia. Dlatego musisz mi obiecać, że gdy nadejdzie czas, weźmiesz ją pod swoje skrzydła i nauczysz wszystkiego, co sam potrafisz. – powiedziała, a jej spojrzenie było ciężkie. Czułem się tak, jakby nagle przygniotła mnie ogromnym ciężarem, spod którego nie mogłem się wydostać. Zupełnie nie rozumiałem skąd tak nagła prośba. Zachowywała się zupełnie tak, jakby nie zamierzała już powrócić ze swojej kolejnej misji. W końcu uległem pod jej ostrym spojrzeniem, zwieszając głowę i wzdychając bezradnie.
-Skoro to dla ciebie takie ważne… zrobię dla Teemy co w mojej mocy- obiecałem, jednak nie dojrzałem już wyrazu jej twarzy, który rozpłynął się tak jak i całe wspomnienie.
Jedi nie wolno się przyjaźnić. Nie wolno się zżywać. Nie wolno nawiązywać relacji. Emocje mają płynąć, niczym strumień, rzeka, morski prąd...
-Jesteś strasznie miękki.- głos rozbił się po pustej przestrzeni. Po chwili nicość zaczęła formować się w materię, która zaczęła przypominać… mnie. Ale byłem jakiś inny. Szczuplejszy, nieco starszy – czas odcisnął na mnie bolesne piętno w postaci blizny przecinającej policzek i przypominającej ślad draśnięcia przez miecz świetlny. Oczy wydawały się zasnute mgłą, wpatrujące w punkt, którego nikt nie mógł dojrzeć. Miały dziwny, złotawy kolor, otoczone przydymioną, ciemną skórą wokół nich. Czarno-czerwony strój okraszony dziwnym symbolem, wzbudzał głęboko ukryte pokłady niepokoju, tak samo jak miecz świetlny. Biła od niego straszna i mroczna energia nienawiści, pożądania, śmierci. Ciemna Strona Mocy.
Na tą wizję cofnąłem się, starając się ponownie uciec w niebyt, lecz ten zamienił się we wnętrze fortecy otoczonej wodą. Z przerażeniem rozejrzałem się wkoło, słysząc w oddali krzyki rozpaczy i bólu.
-Nie uciekniesz przed swoim przeznaczeniem, Curran. Możesz się bronić ile chcesz, ale nie pozbędziesz się cząstki ciemności, która głęboko w tobie jest. Nie pozbędziesz się mnie. To tylko kwestia czasu gdy poprosisz mnie o pomoc, gdy sięgniesz po mrok. Może żeby ochronić siebie? Albo Teemę? To nie ma znaczenia. W końcu zrozumiesz, że ta cząstka to potęga. Potęga, która jest na wyciągnięcie ręki, którą możesz zdobyć, okiełznać. Moc jest tylko narzędziem w naszych rękach. Pomyśl o tym. Pomedytuj. Wezwij dawną mistrzynię. Wezwij Ceress. Wszyscy powtórzą ci moje słowa. Jesteś miękki i bez Ciemnej Strony nie uratujesz ani siebie ani Velt.
Musisz wiedzieć, że wybór jest jeden: Ty albo ona..
Zaraz po tym wizja zapadła się, a mnie ogarnął mrok, jakiego jeszcze nigdy nie zaznałem.
~Nie ma emocji, jest spokój. Nie ma ignorancji, jest wiedza. Nie ma namiętności, jest pogoda ducha. Nie ma chaosu, jest harmonia. Nie ma śmierci, jest Moc. Nie ma miłości, lecz zrozumienie. Nie ma pasji, lecz poświęcenie.~
Głęboki, świszczący wdech wyrwał się z mojego gardła, gdy uniosłem się do siadu. Lodowate krople rozbijały się o ściółkę, niosąc ze sobą ukojenie i życiodajną energię. Moc przepływała wokół, wraz z deszczem wnikając do gleby, użyźniając ją i dając życie. Moc. Jasna, delikatna, ciepła, przyjemna. Tak różna od tej, która ogarnęła mnie przed chwilą.
Zacisnąłem palce na źdźbłach trawy, aby poczuć, że jestem żywy. Musiałem poczuć, że jestem, że moje zmysły odbierają rzeczywistość taką jaka jest, niezmąconą przez gniew i rozpacz wyczuwalne w całej Galaktyce. Przymknąłem oczy, czerpiąc życiodajną siłę z gleby i roślin i za jej pomocą regenerując rany. Musiałem stracić przytomność – wizje wciąż majaczyły przed oczami, a strach związany z tą ostatnią zupełnie nie przeminął. Dysząc ciężko, jakbym przebiegł maraton, uniosłem głowę, napotykając spojrzenie Teemy. Pot spływał z mojego czoła, drobnymi kropelkami przesuwając się po powierzchni twarzy i karku, by ostatecznie zniknąć zatopione w kołnierzu szaty.
Dopiero po chwili zauważyłem, że sceneria wokół nas uległa zmianie – nie było już bagna ani Venatora, po truchle pająka także nie było śladu. Zamiast tego otaczały nas wysokie trawy i drzewa sięgające niemalże samego nieba. Nie trudno było się domyślić, że to Teema nas tu przeniosła.
Na tą myśl, z wdzięcznością ale i zmartwieniem przeniosłem spojrzenie na sylwetkę dziewczyny, jakby upewniając, że tak wielki wysiłek nie spowodował u niej większych ran.
Przesunąwszy palcami po boku, wyczułem delikatną strukturę liści. Opatrunek lekko wystający spod szerokiego pasa. Z pewnym podziwem kiwnąłem głową, będąc z niej naprawdę dumny – zebrawszy szczątkowe informacje była w stanie sporządzić opatrunek i odpowiednio nałożyć go na skórę. To po raz kolejny udowadniało, że świetnie radziła sobie w sytuacjach takich jak ta.
-Teraz ja jestem ci winny podziękowania- przyznałem spokojnie, czując się już o wiele lepiej. Sen a także lecznicze działanie Mocy niemalże całkowicie zaleczyły rany – pas Teemy nie był mi już potrzebny, więc ostrożnie odpiąłem go, oddając właścicielce.
-Nietypowo zaaplikowany opatrunek, ale godny pochwały.- dodałem ze szczerością. Chciałem tymi słowami pochwalić ją i jednocześnie podziękować za pomoc.
Deszcz sporymi kroplami rozbijał się o liście nad naszą głową, jednak to schronienie nie było najlepsze – machnąłem więc dłonią, mocą układając liście i wyginając je tak, by zapewniły jak największą powierzchnię „dachu” tymczasowego schronienia. Zaraz jednak wyprostowałem się, dostrzegając w oddali brudnobrązowe futro, skryte za zaroślami. Wookie. Postać zdawała się nie dbać o to, że tuż nad naszymi głowami szalała ulewa. Mokre futro świadczyło o tym, że od dawna musiał nas obserwować z bezpiecznej odległości.
-Chyba już o nas wiedzą – westchnąłem, przysiadając na ziemi. Szmery w zaroślach i wysokiej trawie świadczyły o tym, że nie byliśmy tu sami, a rdzenni mieszkańcy Kashyyk wkrótce zamierzali nam się ukazać.
-Jak się czujesz, Teemo? Jak twoje rany? – zagadnąłem jeszcze, jednocześnie mając nadzieję, że wcześniej nie wyczuła tego, o czym śniłem.
- Einsamkeit
- Posty: 94
- Rejestracja: sob kwie 24, 2021 5:22 pm
Re: Telos: The Dark Side awakens [2os., Star Wars,
Nie ma emocji, jest spokój. Nie ma ignorancji, jest wiedza. Nie ma namiętności, jest pogoda ducha. Nie ma chaosu, jest harmonia. Nie ma śmierci, jest Moc. Nie ma miłości, lecz zrozumienie. Nie ma pasji, lecz poświęcenie.
Złociste słońce górowało nad świątynią na Korribanie. Przebijało się przez chmury pyłu, zawieszone wysoko nad ziemią, i rozświetlało masywne skały, starannie wyciosane rzeźby, budynki i spękaną ziemię. Pomarańczowoczerwone niebo nigdy nie gasło, zastępowane granatem nocy. Tu zawsze panowała jedna i ta sama pora dnia. Z tego, co powiedziała nam Ceress, niebo nie robiło się czarne, lecz czerwień ściemniała się do krwistej purpury, przetykanej gwiazdami.
Gorący piasek oblepiał buty. Żarzące się drobiny wżerały się w dłonie, kąsając je w intensywnych iskierkach oparzeń. Cała planeta wydawała się opustoszała; chociaż przebywaliśmy tylko na niewielkim jej skrawku, miałam wrażenie, że ten bezduch i martwota dotyczą również innych miejsc.
Gorące, duszne powietrze nie chciało dać się wtłoczyć do płuc. Miałam wrażenie, że stawia opór, a my byliśmy jak ryby, wypuszczone ze stawu. Mój wzrok podążył w górę, odrywając się od oślepiającego piasku; chmury były tutaj prawie niewidoczne - stanowiły ciemnoszare i czarne bądź szarawe wstęgi, przeplecione z czerwienią nieba. W oddali widać było ciemne zarysy kształtów - jakby posągów, wykutych nie tylko w ścianach, ale także stojących osobno i obserwujących osoby, wchodzące przez szeroki pasaż.
Oblizałam spieczone wargi, obliczając w myślach, jak szybko dotrzemy do kamiennych budowli na końcu doliny. Tylko tam mogliśmy liczyć na trochę cienia. Nasz statek był zbyt rozbity na kawałki. Cud, że przeżyliśmy.
- Dasz radę? - wpatrzyłam się w plecy Ceress przed nami. Spojrzałam na Kossę, wlokącego swojego Mistrza. Pomagałam mu nieść ciało Barrisa, chociaż nie było to łatwe.
Wracaliśmy z misji na Umbary i rozbiliśmy się… sama nie wiem gdzie. Jedno wiedziałam na pewno, ledwie tylko wypełzliśmy z rozpalonych słońcem pozostałości statku: nie podobała mi się ta planeta.
Miałam wrażenie, że im bliżej znajdowaliśmy się tego przejścia, tym bardziej coś do mnie szeptało. Nie mogłam tego nawet zrzucić na karb wiatru, bowiem powietrze było gęste, ciężkie i nieruchome. Nie mogliśmy nawet liczyć na ożywczy podmuch. Miałam wrażenie, że wszyscy - ja, Ceress, Kossa i Barris zostaliśmy zaklęci w bursztynie jak przedpotopowe owady w żywicy. Zdawałoby się, że każdy jeden krok bynajmniej nie przybliża nas do pasażu posągów, lecz oddala nas od niego, jak gdyby nie chcąc nam pozwolić się tam zagłębić.
Nie bój się swoich pragnień i emocji, ale pozwól im cię prowadzić i wzmacniać.
Jesteś zmęczona. Jesteś ranna. A co ważniejsze, czujesz, jak opuszczają cię nie tylko witalne siły, lecz też te duchowe.
Twoi towarzysze, twoja Mistrzyni, nadal prą naprzód, tyle że bez celu.
Nie mają pomysłu, dokąd iść. Nie wiedzą, co dalej zrobić. Idą ślepo przed siebie, licząc że przydarzy im się łut szczęścia.
Ale w życiu nie ma przypadków.
To nie była dobra energia; ta falowała, niekiedy w gwałtownych porywach, przypominając rozżarzone, rozpalone powietrze, kołyszące się nad ziemią czy polami traw i zbóż. Była… obca. Pierwotna, głęboko zakorzeniona w tym miejscu, sięgająca najgłębszych instynktów.
Wiesz, że nie wszyscy będziecie w stanie dotrzeć do grobowców.
Wiesz, że prędzej czy później będziesz musiała ich porzucić, żeby przetrwać.
Jaki jest sens brnąć naprzód nadaremno?
Zacisnęłam usta, odwracając głowę od strony, z której dobiegały szepty; wciąż brnęliśmy w stronę pasażu, który nadal się do nas nie przybliżał. Szepty jednak przybierały coraz bardziej na sile. Głosy przeplatały się między sobą, jak gdyby uzupełniając swoje słowa. Wyczuwałam coraz bardziej narastającą złowrogą Moc, która coraz mocniej oblepiała nas, więżąc w tym metaforycznym bursztynie. Głosy stawały się coraz silniejsze, gdy - po nie wiem jak długim czasie - w końcu wspięliśmy się na pierwsze schody. Widziałam, że głęboko pod warstwą piasku były one z obsydianu. A może tylko mi się wydawało?
Myślisz, że Kossa, albo Ceress, będą tak samo lojalni wobec ciebie? Poświęcasz się dla człowieka martwego.
Nie odwracaj głowy. Nie udawaj, że nas nie słyszysz.
Usłysz nas. Posłuchaj nas. Otwórz swoje serce.
Miałam wrażenie, że roztapiam się - niemal dosłownie i w przenośni. Skwar słońca wydawał się wypalać rozżarzoną strużkę potu. Ciało Barrisa, zawieszone pomiędzy nami, zaczynało coraz bardziej ciążyć. Im dalej szliśmy, tym trudniej było nie mieć wrażenia, że ciągnięcie go było zwyczajnie bezcelowe. Marnowaliśmy nasze siły i czas. A droga przez pasaż wydawała się nie mieć końca.
Zadarłam głowę, obserwując postaci uwiecznione w posągach. Złowieszcze, obsydianowe twarze przyglądały nam się. Nie były martwe i obojętne, jak wiele posągów, które dotychczas widziałam. Chociaż nie zmieniały swoich pozycji, przysięgłabym, że ich oczy śledzą nas, zaś głowy subtelnie, ledwie zauważalnie odwracają się, by przyglądać się naszej wędrówce.
Nie uciekaj przed konfliktem i przemocą, ale używaj ich jako narzędzi do osiągania swoich celów.
Musisz przetrwać. Musisz przeżyć, nawet za wszelką cenę. Sposób, w jaki to osiągniesz, nie ma znaczenia. Liczy się najbardziej pierwotny instynkt, który pobudza cię do życia.
Może wdasz się w konflikt, ale czyż twoje życie nie jest więcej warte?
- Mistrzyni Ceress… daleko jeszcze? - bezruch przeszył głos Kossy. Oderwałam wzrok od postaci, by na niego zerknąć. Bezgłośny monolog przeplatanych szeptów nadal snuł się przez mój umysł, niczym cienie w delikatnym półmroku.
- Czegoś tu nie rozumiem… coś się zmieniło- Ceress nie odwracała się do nas. Mimowolnie poczułam irytację; dlaczego nie mogła spojrzeć nam w oczy i przyznać, że mieliśmy poważny problem i wleczenie Barrisa nie miało sensu? Coraz bardziej zniechęcała mnie do siebie postawa Mistrzyni.
- Ceress. Jeśli nie dotrzemy tam do końca dnia, będziemy musieli go zostawić - potrząsnęłam głową, strzepując krople potu, wpadające mi w oczy. Cisza, jaka po tym zapadła, dosłownie korelowała z lodowatym spojrzeniem Ceress, gdy spojrzała na mnie przez ramię. Nareszcie.
- Nie dopuść do siebie mroku Ciemnej Strony - odrzekła, a jej ton głosu mógłby mrozić. Westchnęłam ciężko i poprawiłam sobie rękę Barrisa, przerzuconą przez moje ramię.
Czego cię uczy Zakon? Bezsensownego podporządkowywania się zasadom za wszelką cenę. Masz milczeć, słuchać się i robić wszystko, czego tylko rozkaże ci Mistrz. Człowiek, który wybrał cię na swojego niewolnika. A ty nie możesz się nawet sprzeciwić.
Nie dopuść do siebie Ciemnej Strony. Nie poddawaj się emocjom. Nie myśl o tym. Nie rób tego. Nie rób tamtego.
- To nie jest Ciemna Strona, tylko zdrowy rozsądek - burknęłam. Paradoksalnie, im bardziej narastał we mnie gniew, tym bliżej nas znajdowały się grobowce. Szepty zdawały się coraz bardziej nasilać - niemal dosłyszalne, jak gdyby przedzierały się przez gorące, falujące powietrze. Miałam wrażenie, że fale energii sączą się z wykutych w skałach ludzkich twarzach, czy z kamiennych bram starożytnych grobowców. Wiedziałam i bez patrzenia na nie, że są bardzo stare - pamiętały nawet początki Galaktyki.
- Ciemna Strona działa bardzo subtelnie, kusząc nas swoją mocą - odrzekła spokojnie kobieta, nadal nie przerywając swojego kroku. - Jesteśmy już blisko. Nie trać ducha.
Do bram grobowców przybliża cię gniew. Niechęć. Żal. Nie przejdziesz tej drogi, dopóki nie poczujesz prawdziwie pierwotnych emocji, pierwotnego instynktu.
Posłuchaj swojego serca.
- Czy są dla Mistrza Barrisa jakieś szanse? - zapytałam krótko, zatrzymując się. Już dłużej tak nie mogłam. Nie miałam sił. Ceress zatrzymała się również, podobnie jak Kossa; spojrzałam z powątpiewaniem na zwieszoną głowę Barrisa.
- Nie wiem. Ale trzeba walczyć o to do końca - odparła, podchodząc bliżej. - Puść. Zamienimy się. Ty pójdziesz pierwsza.
- A co, boisz się mieć mnie za swoimi plecami? - nie mogłam ukryć uśmiechu. Może ironizowałam niepotrzebnie, ale nie mogłam się oprzeć pokusie. Obserwowałam z powątpiewaniem, jak Ceress delikatnie podsuwa ramię Barrisa na swoje, podtrzymując go.
- Łatwo jest tu zostać w tyle - odrzekła wymijająco. Bez słowa odwróciłam się, kontynuując wędrówkę. Słońce powoli zachodziło.
Chaos daje ci wolność. Zasady wiążą cię i zatrzymują w miejscu.
Zasady czynią z ciebie niewolnika.
Jaki jest sens żyć, jeśli nie możesz żyć po swojemu, na swoich własnych zasadach?
Mięśnie drżały, coraz bardziej spowalniając mój krok. Powoli traciłam coraz więcej sił. Szepty były już dobrze słyszalne - tak jak gdyby ci wszyscy ludzie, a raczej ich esencja zaklęta w posągach, stali obok nas i podążali za nami, dorównując kroku.
- Teemo! Nie zatrzymuj się! - ostry głos Ceress przeszył powietrze. - Nie słuchaj tego, co mówi ci Ciemna Strona.
- Więc też to słyszysz?
- Jesteśmy na Korribanie - odrzekła ze skruchą w głosie. - To pradawne miejsce kultu Sithów. Wielu z nich nawet po śmierci potrafią się komunikować. Mówią do tych, którzy tu przybyli. Kierują ich mroczną drogą, kusząc ich do przejścia na Ciemną Stronę. Ale pamiętajcie, to tylko pułapka umysłu.
- Świetnie - warknął Kossa, poprawiając postawę omdlałego Barrisa na ramieniu. - Dlaczego wcześniej nie mówiłaś?
- Nie chciałam łamać waszego ducha - Ceress westchnęła ciężko. - Wiem, jak bardzo jest wam trudno. Ale jeszcze trochę. Proszę was. Jeszcze tylko parę kroków. Po tym przejdziemy do lądowiska, jest na tym masywie górskim, i…
- Skąd wiesz?
- O co dokładnie pytasz? - ignorowałam całą tę dyskusję. Ich głosy płynęły z tyłu, nieistotne, błahe, nieważne. To nie ich chciałam słuchać, lecz odbijających się echem szeptów.
- Skąd wiesz, że właśnie tam jest lądowisko!
- Kiedyś mój Mistrz, Thel Quillan, przyprowadził mnie tu, bym zdała swój ostateczny test - odrzekła. - Zostawił mnie na trzy noce i trzy dnie w grobowcu Marki Ragnosa. Wrócił po mnie czwartego dnia. Nie poddałam się ich podszeptom, ich próbom przeciągnięcia mnie na Ciemną Stronę. Po tym udaliśmy się na lądowisko, które jest położone na szczycie masywu przy świątyni. Tam nie zaglądaliśmy, z wiadomych…
- Och, to świetnie, że tobie się udało, z całą pewnością to dowiodło twojej wartości, w końcu nie jesteś takim robaczkiem jak my - odparł kwaśno Kossa. Mimowolnie uśmiechnęłam się do siebie; trudno było mi się nie zgodzić z jego opinią.
- Kossa! Opanuj się. Nie jesteś w tej chwili sobą - Ceress była stanowcza. - Pamiętaj: nie ma emocji, jest spokój. Nie ma ignorancji, jest wiedza. Nie ma namiętności, jest spokój. Nie ma chaosu, jest harmonia. Nie ma śmierci, jest Moc.
- Co mi z modlitw dla starych dziadków!
- Skup się. Weź głęboki oddech, Kossa. Zajrzyj w głąb swojego serca.
Nie ma emocji i spokoju, nie ma ignorancji i wiedzy, nie ma namiętności i spokoju, nie ma harmonii, jest chaos. Jest Moc, prawdziwa, niepowstrzymana, tylko dla wybranych.
Jest emocja, jest siła. Jest wiedza, jest władza. Jest namiętność, jest dominacja. Jest chaos, jest wolność. Jest śmierć, jest odrodzenie.
Czuj. Żyj. Ucz się. Kochaj. Pragnij. Bądź wolna. Zasługujesz na to.
Im więcej wiesz, tym większą możesz posiąść władzę.
Czysta pasja i namiętność jest walką o dominację. Miłość to niezrównane pokłady namiętności. Kto kocha, ten zwycięża, bowiem nie boi się żyć po swojemu.
Kiedy umierasz, nie umierasz na zawsze. Spójrz na nas. Żyliśmy wolni i umarliśmy wolni. Nawet teraz mówimy do ciebie, chociaż oddziela nas zimny kamień. Wciąż mamy wolną wolę, nawet jeśli nasze ciała już dawno nie istnieją. Rozpadły się w pył i proch. A jednak nadal tu jesteśmy.
Mroczna Strona Mocy jest nieśmiertelna.
Nie chciałabyś tego?
Grobowce były przyjemnie chłodne; kusiły, by zatrzymać się, pomimo ciągłych szeptów dochodzących z nich. Kłębiący się wewnątrz mrok nie wywierał na mnie większego wrażenia; miałam wrażenie, że równie podobna mgła, tak samo mroczna i ciemna, otulała mój umysł.
A jednak nie czułam się z tym źle. Raczej jak gdyby te obce myśli, nieznajome mi jaźnie i świadomości były po prostu mijanymi przechodniami, ludźmi, których kiedyś spotkałam. Po tak długim czasie przypominały po prostu brzęczące muchy.
Nie szukaj harmonii, ale chaosu i konfliktu, bo to one prowadzą do prawdziwej siły.
Nie bój się swoich emocji, ale pozwól im cię prowadzić i wzmacniać.
Nie bój się zniszczenia, bo to ono prowadzi do odrodzenia i nowej siły.
Nie bój się żyć.
Uchyliłam powieki, słysząc głęboki, świszczący dźwięk z boku. W okamgnieniu oślepiający piaskowy miraż Korribanu zniknął, odsłaniając przede mną ponure, szare niebo, krople deszczu bębniące o liście i ożywczą, zimną bryzę wiatru, uderzającego mnie w twarz niczym morska fala. Wyciągnęłam rękę, opierając ją delikatnie na ramieniu Quinta. Jego reakcja była tak gwałtowna, tak zaskakująca, że momentalnie wyrwała mnie z pajęczyny wspomnień. Uśmiechnęłam się pokrzepiająco, widząc jego zmartwione spojrzenie.
- Spokojnie. Nie ruszaj się jeszcze - uprzedziłam go, zanim znów wpatrzyłam się w ołowianoszare niebo. Lekkim kiwnięciem głowy przyjęłam podziękowania.
- Improwizacja matką sukcesu - skwitowałam tylko, zanim odebrałam pas i zapięłam go sobie. Zerknęłam na jego bok; wydawało się, że chyba już się trochę zagoiło. - Chciałam przemyć ci tę ranę na nodze. Myślałam o znalezieniu jakiegoś źródła wody w pobliżu, ale nie chciałam zostawiać ciebie tutaj samego, zwłaszcza że wciąż byłeś nieprzytomny. Ewentualnie może deszczówka mogłaby zadziałać? Ten… Kashyyk… chyba nie wydaje się być zanieczyszczony metalami ciężkimi, pyłem ani niczym innym? - miałam wciąż, mimo wszystko, wątpliwości. Ja nigdy tu nie byłam. Nie znałam tej planety. To Quint był lepiej wyedukowany i najwyraźniej miał znacznie więcej szczęścia w swoich podróżach ode mnie. Chyba tylko mnie i Ceress udało się za jednym zamachem rozbić się na Korribanie, a później - ponieważ nie mogliśmy zmienić ustawionych już koordynatów z ukradzionego stamtąd statku - wylądowaliśmy na Anzacie.
Ciekawe, czy Quint też gdzieś wylądował, gdzie nie powinien?
Gdy tylko Mistrz ułożył odpowiednio liście, klapnęłam ciężko na trawę, biorąc głęboki wdech. Nie przejmowałam się zbytnio obecnością Wookiech w okolicy. Tak samo gdzieś miałam pająki, które mogły obserwować nas za naszymi plecami. Albo wpełznąć nam do ucha i utkać tam sobie w środku pajęczynę, którą można byłoby dostać się do mózgu.
Ciekawe, czy to w ogóle było możliwe. Odwróciłam tylko głowę w bok, obserwując Quinta - jego dobrą, miłą twarz, oczy, które patrzyły z takim życzliwym zmartwieniem. Westchnęłam ciężko. Cóż, na dobrego padawana nie trafił i coraz bardziej miałam wrażenie, że przeżyje porażkę. A to, w pewien dziwaczny sposób, wzbudzało we mnie wyrzuty sumienia.
Korriban nadal do mnie wracał w medytacjach. A ja… tęskniłam za tym miejscem.
Tęskniłam za tym nieznośnym żarem, piaskiem wpijającym się w dłonie i parzące je mikroskopijnymi drobinkami. Za lodowatym chłodem prastarych i pradawnych grobowców, z których wciąż szeptali Sithowie - a raczej ich emanacja, esencja, to co z nich pozostało, wciąż niebezpiecznie świadome. Moc była w nich silna. Lubiłam w niezliczonych snach i medytacjach wędrować po tym świecie, wśród oblanych ciemną czerwienią nocnych piasków.
- Ze mną wszystko jest w porządku, przynajmniej fizycznie - odparłam ponuro, zanim przymrużyłam oczy, wpatrując się w soczyście zielone liście nade mną. Ziemia wciąż była przyjemnie ciepła, jakby nadal pocałowana słońcem. Wciągnęłam głęboko w płuca przyjemny, delikatny zapach trawy cytrynowej.
- Tylko…
Zawahałam się. Czy powinnam mu o tym mówić? Wątpiłam, by wyjął przeciwko mnie miecz; sam był osłabiony i ranny bardziej ode mnie, ja byłam też młodsza i zwinniejsza, a w swoim stylu walki oszczędzałam energię, nie marnując jej na niepotrzebne parowanie ciosów czy skoki. Robiłam to tylko wtedy, gdy było to potrzebne.
Ale czy potrafiłabym wyciągnąć przeciwko niemu miecz?
Nie. Nie potrafiłabym. I nie chciałabym.
Cóż, skoro taki jest twój wybór…
- Nie chcę cię obciążać emocjonalnie, przede wszystkim - zaczęłam, wciąż nie odrywając wzroku od tego niecodziennego, niekonwencjonalnego sufitu. Krople wody, bębniące monotonnie w powierzchnię liścia, koiły i usypiały. Dobrze, że wcześniej się nie położyłam. Teraz pod wpływem zmęczenia - które napłynęło, ledwie tylko się położyłam - mogłabym zasnąć.
- Co wiesz o Ceress? - zagadnęłam, zerkając na niego. - Powiedziała ci, dlaczego masz dokończyć moje szkolenie? Bo, szczerze mówiąc, idę o zakład, że wcale nie chciała go kończyć. Łatwiej było ci podrzucić kukułcze jajo.
Moc jest w tobie silna.
Nie bój się wyrażać swojego niezadowolenia z reguł Jedi, ale szukaj swojej własnej drogi.
Czasami nadchodzi taki moment, kiedy musisz podjąć decyzję, którędy iść. Którą stronę wybrać.
Nie bój się swojego przeznaczenia, ale kształtuj je według swoich pragnień i ambicji.
Czy zawsze chciałaś tak żyć? Naprawdę wierzyłaś, że to było odpowiednie życie dla ciebie - szkolenie kolejnego młodzika, takiego samego jak ty? Powtarzanie błędów starych Mistrzów, zapatrzonych w przeszłość i nie rozumiejących realiów nowego świata?
To niesamowite, jak ludzie akceptują wybory, narzucone im przez innych. Jak bardzo akceptują coraz głupsze zasady, uznając je za świętość. Za coś pożytecznego, potrzebnego, a z czasem - koniecznego. Bo bez tych zasad świat się zawali.
Mroczna Strona Mocy jest inna. Jasna Strona Mocy stoi w miejscu, podczas gdy mrok szuka nowych ścieżek i dostosowuje się do panującej rzeczywistości. Dobro… jest przestarzałe. A jak dowodzą ostatnie wydarzenia - wręcz bezwartościowe. Wszyscy ci Mistrzowie, chełpiący się swoją potęgą, polegli. Zostali starci w proch i pył. Pozostały po nich jedynie imiona.
- Czy byłeś kiedyś na Korribanie albo innym świecie, w którym zło jest głęboko zakorzenione? - to pytanie zadałam z pewną dozą wahania. Może nie powinnam była się przyznawać. Ale z drugiej strony, gdzie była Rada Jedi, która mogłaby tupnąć na mnie nogą i przerwać moje szkolenie, by wyrzucić mnie z Zakonu? Spojrzałam na Quinta dość bezradnie; w tej chwili mogłam przypominać porzuconego porga.
Znaleźć swoją drogę musisz. Ale odwracać od Światłości się nie możesz. Ciągnąć za sobą innych również nie powinnaś.
Dwa cienie w mroku nowe światło mogą rzucić.
Słowa Mistrza Yody, tak nagle pojawiające się pewną iskierką w moim umyśle, sprawiły, że moja twarz na nowo skamieniała. Zacisnęłam usta, odwracając wzrok od Quinta, jakby w niemym geście buntu.
Pamiętasz Kossę, prawda? Dał się pochłonąć Ciemnej Stronie już na Anzacie.
Myślisz, że tego żałuje? Skądże.
Zawsze ci mówiłem: “Nie bój się ciemnej strony Mocy, ale poznaj ją i wykorzystaj jej potencjał”.
Mówiłem ci też “Nie bój się swoich słabości, ale wykorzystaj je jako motywację do stania się silniejszym”. Kossa zwyczajnie postanowił skorzystać z okazji. Wasza walka była bardzo satysfakcjonująca, nieprawdaż? Co prawda, pojedynek można uznać za nierozstrzygnięty, jako że wasze umiejętności były na podobnym sobie poziomie, niemniej jednak nie możesz zaprzeczyć, że miał w sobie wiele siły, której ty nie mogłaś posiąść.
Moc ma wiele odcieni szarości, Teemo. Wbrew pozorom i wbrew temu, co się mówi, nie ma w niej zawsze tylko Dobra i Zła. Nie zawsze jest tylko Światłość i Mrok. Dwa cienie mogą rzucać jeden wyblakły cień lub inny, ciemniejszy, prawdziwie odkrywający naturę naszej duszy. Przemyśl to.
Re: Telos: The Dark Side awakens [2os., Star Wars,
Z cichym westchnięciem rozejrzałem się wkoło, czując się naprawdę dziwnie. Po ostatnich godzinach przepełnionych walką, ucieczką, katastrofą statków, ranami, wizjami i utratą przytomności, ta chwila spokoju wydawała się wręcz dziwnie nienaturalna. To było aż dziwne siedzieć na mokrej od deszczu ziemi i wsłuchiwać się w jednostajne uderzanie kropel o liście nad naszymi głowami.
Nie potrafiłem pozbyć się wrażenia, że za chwilę wyskoczy na nas kolejne stworzenie, które bez chwili zawahania zaatakuje – było to głupie. Przecież Moc, która nas otaczała od razu okazałaby, że coś jest nie tak, a mimo to nie potrafiłem wyzbyć się wyczekującego napięcia.
Nie potrafiłem opuścić gardy – czułem, że spięte mięśnie zaczynają powoli boleć. Jutro będę pewnie cały obolały i w tym wypadku już nawet lecznicze działanie Mocy, wcale nie pomoże.
Coś było nie tak – coś wokół nas napawało mnie niepokojem, wwiercało się we wnętrzności. Jednak zmęczenie i aura Kashyyk zasnuwały moje zmysły mgłą, nie potrafiąc zlokalizować źródła zagrożenia. A może ono wcale nie miało źródła? Być może Galaktyka po brzegi wypełniona była już mroczną energią, a Jedi do tej pory przeganiali ją swoim światłem? A gdy ich zabrakło, mrok rozpoczął swoją powolną acz ekspansywną wędrówkę, wypełniając wszystkie możliwe światy swoją obecnością.
Głos Teemy również wydał mi się jakiś dziwny – wydawał się być przepełniony niepewnością. Co działo się w chwili, gdy byłem nieprzytomny? Czy musiała z kimś walczyć?
-Kashyyk to dziewicza planeta pełna surowców naturalnych. Do tej pory Republika sprawowała nad nią pieczę, jednak obawiam się, że wraz z upadkiem dotychczasowego porządku to również ulegnie zmianie. Wielu ostrzy sobie zęby na tutejsze złoża. – westchnąłem, wspominając swoje pierwsze wyprawy na Kashyyk w towarzystwie Mistrzyni. Byłem zaledwie Padawanem, gdy razem udaremniliśmy kradzież złóż Jonitu, staczając długą walkę z grabieżcami. Wówczas jeszcze nie mieliśmy pojęcia, że wplątaliśmy się w międzygalaktyczną intrygę Korporacji Czerka, której celem było wyssanie planety do cna oraz zniewolenie wszystkich Wookie.
-Jednak jest równie piękna, co niebezpieczna. W lesie żyje wiele stworzeń, wiele z nich nie zostało jeszcze nawet skatalogowanych ani zbadanych. Słusznym wydaje się więc założyć, że zagrożenie może nadejść z każdej strony. Łącznie z roślinami. – zauważyłem ze spokojem. Z początku mnie też wydawało się to głupie – myślałem, że Mistrzyni straszy mnie, abym nie oddalał się zbyt daleko lub nie trwonił czasu na piesze wędrówki wokół naszej bazy. Oczywiście niczym krnąbrny, buntowniczy nastolatek założyłem, że jako istota władająca Mocą, z łatwością poradzę sobie ze wszystkimi zagrożeniami. Moje podejście zostało bardzo szybko zweryfikowane, gdy ogromny, płomienny żuk wybuchł metr ode mnie, opluwając ciało żrącą i palącą mazią. Blizny po tym spotkaniu bardzo długo nie chciały zejść.
Odchyliłem się nieco, starając się objąć spojrzeniem całą sylwetkę siedzącej obok Teemy.
Już od samego początku wyczuwałem cząstkę czegoś niepokojącego. Do tej pory obserwowałem ją w spokoju, próbowałem rozpoznać i zidentyfikować dziwną energię, która zawisła między mną i Padawanką. To jednak, co zaczynałem dostrzegać, coraz bardziej zaczynało mnie martwić.
-Tylko?- spytałem, a moja dłoń automatycznie ułożyła się na mieczu świetlnym. Nie pochwyciłem go jednak, wyczuwając wahanie, a później kolejną falę niepokoju. Z trudem zmusiłem się aby rozprostować palce i skrzyżować ręce na piersi.
Czy Teema naprawdę pomyślała o tym aby zaatakować? Czy jednak było to tylko zwodzenie Ciemnej Strony, którą tak wyraźnie czułem? Być może mrok bawił się mną, testując reakcje i sprawdzając jak długo będę w stanie mu się opierać? Ale czy nawet w sytuacji, gdyby Teema stanęła naprzeciw mnie, byłbym w stanie ją skrzywdzić?
Pamiętaj. Ty albo Ona. Nie ma innego wyjścia.
Pokręciłem przecząco głową, nie do końca wiedząc czy była to odpowiedź mojego ciała na słowa dziewczyny, czy próba odgonienia natrętnych myśli. Tak czy tak, odwróciłem się do Teemy plecami, z zastanowieniem wpatrując w drobne płatki jaskrawych kwiatów.
-Ceress była moją bliską znajomą – odpowiedziałem na pytanie dziewczyny, w myślach przywołując postać wysokiej, szczupłej kobiety o kamiennym wyrazie twarzy. Ze smutkiem zauważyłem jednak, że nie potrafię dokładnie przywołać wspomnienia jej osoby. Jej wygląd, sposób bycia… powoli zacierały się w pamięci, zostawiając jedynie zarys jej postaci. Minęło bardzo wiele czasu. Zbyt wiele.
Nasze pierwsze spotkanie nie było wcale pomyśle – poznaliśmy się w momencie, gdy rozpocząłem trening pod czujnym okiem mistrzów w świątyni Jedi na Corusant. Ceress była starsza ode mnie o dwa lata i już od samego początku zaczęła mnie strofować – a to kazała mi poprawić chwyt na prowizorycznym mieczu świetlnym, a to specjalnie ukryła moją zbroję czy uszkodziła komunikator. Mogłem tylko podejrzewać, że swoich Padawanów traktowała równie surowo co wówczas mnie. Sądziłem, że robiła to, bo mnie nie lubiła, jednak gdy zapytałem o to kilka lat później, odpowiedziała że przeszkody, które rzucała mi pod nogi, uczyniły mnie tylko lepszym Jedi. Cała Krell. Tajemnicza, skryta. Nie było łatwo odgadnąć jej myśli, nawet podczas misji, na które razem nas wysyłano. Choć Moc płynęła przez nas w sposób bardzo podobny, jej umysł często pozostawał dla mnie zamknięty.
Po latach nauczyłem się patrzeć na nią, jak na starszą siostrę. Siostrę, której przecież nigdy nie powinienem mieć.
-Wątpię, aby tak było, Teemo. – odpowiedziałem ze zmartwieniem na słowa dziewczyny. Ze smutkiem zarejestrowałem jej słowa, obawiając się że mrok podszeptywał jej naprawdę okropne rzeczy, w które być może zaczynała wierzyć.-Kilka tygodni przed swoją ostatnią misją, spotkała się ze mną na Christhopsis. Szkoda, że jej wtedy nie widziałaś, uwierzyłabyś w szczerość jej intencji. Ceress wyglądała na przerażoną i bardzo przejętą. Mówiła, że Moc zesłała na nią wizję. Poprosiła, żebym przyjął cię jako swoją padawankę, jeśli coś zagroziłoby jej bezpieczeństwu. Martwiła się o ciebie. – westchnąłem, mimowolnie wracając wspomnieniami do tamtej chwili. Po rozmowie, rozeszliśmy się i choć kilkukrotnie dopytywałem o szczegóły jej wizji, Krell pozostała nieugięta. Zupełnie jak marmurowy posąg. Ostatecznie nie zdradziła mi żadnych szczególnych informacji na temat swojej wizji. Domyślałem się jednak, że musiało to mieć związek ze sposobem, w jaki ostatecznie zginęła.
-Jeśli chcesz ją oskarżać o bycie złym Mistrzem, powinnaś oskarżyć także mnie. Pewnie już o tym wiesz – plotki w Zakonie wbrew pozorom rozchodzą się bardzo szybko - podczas jednej z misji straciłem swojego ucznia. So-Lan był naprawdę świetnie zapowiadającym się Padawanem. Razem podróżowaliśmy przez galaktykę, chciałem pokazać mu wszystkie planety, które znałem i ukochałem. Ale później rozpętała się wojna, a podczas jednej z misji… mój uczeń stracił życie. Zginął przeze mnie. Zlekceważyłem naszego przeciwnika i dałem się wciągnąć w pułapkę. Griveus schwytał So-Lana i przyprowadził go pod celę, w której mnie przetrzymywano. – westchnąłem, czując jak bolesne wspomnienia na powrót odżywają w mojej duszy. Przez moment ujrzałem postać nastolatka, jego przerażone spojrzenie, a w uszach na powrót zadudnił jego błagalny krzyk.
Mistrzu, błagam. Pomóż mi.
-Nie mogłem nic zrobić, byłem kompletnie bezradny. Mogłem tylko patrzeć jak Griveus go morduje. Brutalnie. To wtedy pierwszy raz zaczerpnąłem… – mruknąłem, zaraz jednak milknąć na wspomnienie chłodu. Zacisnąłem dłonie w pięści, starając się odgonić emocje, które na nowo odżyły. Nienawiść. Paląca, wżerająca się w skórę, nienawiść.
-Kiedy Ceress zapytała mnie o to, czy cię przyjmę, prawie odmówiłem. Nie byłem gotowy przechodzić przez to jeszcze raz. Ale zobaczyłem to w jej oczach, nie chciała abyś została wydalona z Zakonu. Bała się, że inni mistrzowie mogą nie przyjąć uczennicy w twoim wieku. Długo nad tym medytowałem i ostatecznie… przystałem na jej prośbę. A teraz, wcale nie żałuję mojej decyzji. Jestem dumny z tego, że jesteś moją uczennicą, Teemo. – odpowiedziałem ze szczerością, posyłając dziewczynie spokojny uśmiech. Niepokoiła mnie jednak myśl, że wcale nie o to chciała mnie zapytać, a jej intencja była o wiele mroczniejsza niż mi się zdawało.
Z zastanowieniem przesunąłem spojrzeniem po gęstwinie traw otaczającej nas i szumiącej pod wpływem wiatru i smagań deszczu. Z podziwem przyglądałem się sile, z którą rośliny zmagały się podczas ulewy, a także zaskakiwał mnie opór z jakim stawiały się przyrodzie. Czasem poddawały się jej, a czasem stanowczo trwały w miejscu. Nawet maleńkie źdźbło trawy może przetrwać ogromną nawałnicę. Nawet drobna iskierka nadziei może przetrwać w mroku.
Zaraz jednak wszystko zamarło, gdy z ust Teemy padły słowa, których wolałbym nie usłyszeć. Cała krew zebrana w mojej twarzy, odpłynęła, pozostawiając blady wyraz przerażenia, które mnie ogarnęło.
Byłeś w bardzo podobnym miejscu, prawda? Starzy mistrzowie przemówili do ciebie. Pokazali ci prawdę skrywaną za marmurową fasadą, zgniłego Zakonu Jedi.
-N-nie… Nigdy nie miałem okazji odwiedzić tej planety. – zacząłem, nie będąc pewien, czy powinienem kończyć zdanie. Czy powinienem jej mówić o tym, że niemalże pozwoliłem się pochłonąć przez Ciemną Stronę?
Ale czy ona na Korriban nie przeżyła dokładnie tego samego? A może lepiej nie mówić. Przecież sama powiedziała ci, że Ci nie ufa. Sama to pokazała, prawda? Po co masz się jej zwierzać? Po co masz dzielić się z nią swoją siłą?
-Ale byłem na bardzo podobnej planecie. Na Dathomir. – powiedziałem, choć nazwa planety nie chciała mi przejść przez gardło. Sama myśl o niej przepełniała lękiem niejednego podróżnika, nie tylko przez wzgląd na grobowce Sithów ale także potężne pokłady Ciemnej Mocy, z której garściami czerpały zamieszkujące planetę Siostry Nocy.
-Kilka lat przed wybuchem Wojen Klonów, Mistrz Qui-Gon Jinn i jego Padawan Obi-Wan Kenobi zostali zaatakowani przez zagrożenie, którego nikt z Zakonu się nie spodziewał. Do tej pory wszyscy członkowie Rady Jedi myśleli, że po wygnaniu, Sithowie odeszli w niepamięć. Że wymarli lub ukrywają się gdzieś w rynsztokach podrzędnych światów. Tymczasem Mistrz i Uczeń postanowili w końcu wyjść z cienia. Wspomniany uczeń był niegdyś jednym z Braci Nocy, wybranym przez Matkę Talzin by zapanować nad potęgą ciemnej strony Mocy.
Gdy Obi-Wan pokonał Darth’a Maul’a, moja Mistrzyni została wyznaczona i wysłana na Dathomir w celu zbadania planety a także pozyskania cennych informacji. Byłem na Dathomirze trzy razy… i obiecałem sobie, że nigdy więcej tam nie wrócę. – przyznałem, patrząc przed siebie niemalże pustym spojrzeniem. Coś wewnątrz mnie nadal pamiętało to dziwne uczucie przyciągania do antycznych Ruin, a gdzieś w odmętach świadomości wciąż słyszalne były jednostajne szepty.
-Jeśli byłaś na Korribanie, myślę, że mogliśmy doświadczyć czegoś bardzo podobnego… Ważnym jednak jest zrozumienie, że w każdym z nas toczy się jednostajna walka dobra ze złem. Ale to od nas zależy, która ze stron ostatecznie zwycięży.
W końcu otrząsnąłem się z tego dziwacznego półsnu, ponownie przenosząc spojrzenie na Teemę. Musiałem oderwać swoje myśli, zająć się czymś innym, odwrócić się w stronę światła. I może nieco samolubnie postanowiłem wykorzystać do tego Teemę.
-Dziękuję, że martwisz się moimi ranami. Choć jest to niepotrzebne. Zaczerpnąłem z Mocy. Powinny niedługo się zagoić. – odpowiedziałem spokojnie, całkowicie zmieniając temat. Rozmowa o Ciemnej stronie była trudna nawet dla mnie, ale wiedziałem, że jednym ze skutecznych sposobów na oparcie się jej, było skierowanie się wprost do Mocy, która była źródłem życia. -Mogę nauczyć cię jak to robić- dodałem ze spokojem ale i troską. Teema była ranna, wciąż wydawała się być osłabiona, co tylko potwierdziło moje przypuszczenia. Nie potrafiła jeszcze zagłębiać się w Mocy, prosić ją o pomoc i uzdrowienie. Choć była to sztuka trudna i wymagająca sporego doświadczenia w korzystaniu z Mocy, nie sądziłem, by Velt nie dała sobie z nią rady. Drzemała w niej ukryta siła i potencjał, które miały szansę uczynić ją w przyszłości naprawdę silnym Rycerzem Jedi.
Przesunąłem się nieco bliżej niej, przenosząc na klęczki i bardzo delikatnie ująłem jej dłonie w moje. Dopiero teraz zauważyłem jakie były drobne i delikatne. Aż bałem się, że zgniotę je własnymi palcami, że na skórze zostawię brzydkie sińce od samego, lekkiego uścisku.
Westchnąłem cicho, skupiając się i nieco poprawiając. Przez ten kontakt fizyczny chciałem zainicjować przepływ Mocy między naszymi ciałami. Nie chciałem rzucać Teemy od razu na głęboką wodę. Zamiast tego zainicjowałem kontakt, wzbierając w sobie Moc. W skupieniu pozwalałem jej płynąć, delikatnie muskać skórę Padawanki, otulać ciało. Przymknąłem oczy, nieco rozluźniając uścisk.
-Czujesz jak Moc między nami przepływa? Moc jest żywa, jest we wszystkim co nas otacza. W tobie, we mnie, w roślinach, w glebie. Jest nawet w każdej, maleńkiej kropli deszczu. Zauważ ją. – szepnąłem, po chwili postanawiając pójść krok dalej, puszczając jej dłonie i układając palce na mokrej od deszczu trawie. Chłód wody i wilgoć gleby wydały się jednak odległe, zupełnie tak jakby były tylko wizją, snem czy majakiem. Zamiast nich była Moc. Żywa, tętniąca Moc.
-Pozwól jej płynąć, Teemo. Pozwól Mocy wpływać do Twojego ciała przez ziemię, którą dotykasz, przez zapach deszczu, przez dźwięk kropel uderzających o liście, przez wiatr smagający twoją skórę. Przyjmij ją z wdzięcznością, z nadzieją. Pozwól jej płynąć w Twoich żyłach, a następnie skieruj do źródła bólu. – dodałem, jednocześnie starając opisać się to, co ja czułem w tej chwili. Trudno było mi nazywać pewne rzeczy słowami – Moc w końcu była niepojęta, nie dało się jej wyrazić w żaden sposób. Można było tylko podejmować próby a i tak nigdy nie było się w stanie uchwycić całości tego, czym była. Mogłem tylko mieć nadzieję, że Teema zrozumie moje przesłanie. Zrozumie, że Moc jest wokół, a także i w niej. Dobra moc. Moc światła, spokoju, porządku.
Być może to, pomoże jej poradzić sobie z demonami, które zaczynały ją otaczać.
-Wiem, że są sprawy, których nie poruszamy. Są także pytania, na które nie mogę lub nie potrafię udzielić Ci odpowiedzi. Chciałbym jednak… żebyś pamiętała, że zawsze możesz zwrócić się do Mocy.
- Einsamkeit
- Posty: 94
- Rejestracja: sob kwie 24, 2021 5:22 pm
Re: Telos: The Dark Side awakens [2os., Star Wars,
Kiwnęłam w milczeniu głową, słysząc wyjaśnienie Quinta na temat Kashyyk. Kącik ust drgnął mi w powstrzymywanym uśmiechu, gdy tylko Mistrz wspomniał coś na temat “stworzeń, które nie zostały skatalogowane ani nawet zbadane”. Cóż, jednymi z nich byliśmy my.
Po chwili przymrużyłam oczy, widząc jak dłoń mężczyzny mimowolnie wędruje w stronę miecza świetlnego; sama nie sięgnęłam po swój. Wiedziałam, że nie mogłabym go zaatakować. Nawet nie chciałabym. W milczeniu obserwowałam jego dalsze reakcje - to, z jak wielkim wysiłkiem cofa dłonie, krzyżując je na piersi i budując między nami mur.
Nieszczególnie mu się dziwiłam. Moje pytania były dziwne.
Słysząc całą tę tyradę na temat Ceress, tylko pokręciłam głową. Nie przerywałam jednak potoku słów Quinta. Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów otworzył się; być może pierwszy i ostatni raz. Miałam wrażenie, że siedziało mu to wszystko na sercu i jak dotąd nie zostało z niego wylane.
Emocje są jak lawa. Wrzące, ukryte głęboko, wciąż kipiące gniewem, strachem, nienawiścią. Nigdy nie zastygają lub jest to w najlepszym razie pozorne. Wielu Jedi nie potrafi się z nimi zmierzyć, a kiedy do tego przychodzi, czują się przytłoczeni. Zalewa ich fala uczuć, niczym tsunami, a oni toną w ich odmętach.
Dlatego tak wielu z nich przechodzi na Ciemną Stronę.
Kiwałam mimowolnie głową, słuchając całej opowieści; zawiesiłam wzrok na oczach, twarzy, ustach Quinta, nie pozwalając sobie na pominięcie ani jednego słowa. Słuchałam wnikliwie. Nie osądzałam i nie oceniałam; nie zastanawiałam się, czy postąpił słusznie czy nie. To nie było moje zadanie i nie dlatego otwierał się na mnie. Mnie tam nie było. Nie patrzyłam na świat jego oczami, nie myślałam jego myślami. Może pewne rzeczy wydawały mi się dziwne w jego sposobie działania, ale jak dotąd to, co wydarzyło się na Venatorze, udowodniło mi, że Quint głęboko gdzieś w tym wszystkim świetnie wiedział, co robi. Myślał racjonalnie, nie emocjonalnie.
Paradoksalnie, chociaż tego się nie spodziewałam - nie takiej reakcji - gdzieś głęboko kiełkowała cicha wdzięczność.
To było ważne. Nie tylko dla mnie, ale dla niego również. Pewne pytania musiały zostać zadane, a pewne opowieści musiały zostać opowiedziane. Wiedziałam jedno; teraz łatwiej było mi go zrozumieć - tę, jak dotąd niepojętą dla mnie, lojalność czy troskę. Ceress również troszczyła się o mnie, oczywiście, niemniej oboje byli skrajnie różni w okazywaniu tego.
Widząc zaś jego zaciśnięte pięści, pokiwałam ze współczuciem. Rozumiałam to uczucie, nawet jeśli mnie ono nie dotyczyło bezpośrednio. A im dłużej go słuchałam, tym bardziej się uspokajałam; tak jakby jego słowa były słońcem i wiatrem, skutecznie odganiającym burzowe chmury. Pozwalały mi go zrozumieć, a przy okazji - zrozumieć siebie.
A teraz, wcale nie żałuję mojej decyzji. Jestem dumny z tego, że jesteś moją uczennicą, Teemo.
Zamrugałam, wyraźnie zaskoczona tymi słowami. Quint zawsze znalazł sposób, by mnie zaskoczyć jakimkolwiek swoim działaniem, myślą, słowem. Nie byłam przyzwyczajona do tak otwartego okazywania swoich… odczuć, jakkolwiek by to nazwać. Z natury byłam raczej skryta, Ceress również, tak więc wielu rzeczy mogłam się jedynie domyślać. I vice versa. Natomiast ten Mistrz… był inny. Serce miał jak na dłoni i to właśnie czyniło go bezbronnym. Odwróciłam głowę w bok w lekkim uśmiechu, starając się, by go nie dostrzegł, zanim spoważniałam.
Korriban znów przemawiał.
Gdybyś chciała, mogłabyś to wykorzystać. Nie ma nic łatwiejszego w świecie do zmanipulowania, niż człowiek, szukający w innych odkupienia. Zrozumienia.
Lęk prowadzi do zrozumienia. Manipulacja jest najskuteczniejsza, gdy skierowana jest w stronę lęków i niepewności. Ci, którzy szukają zrozumienia, są naszą łatwą zdobyczą.
Zrozumienie rodzi podatność, Teemo… gdy potrafimy wydobyć z innych ich tajemnice i pragnienia, stajemy się panami ich losów. Wszelkie ich ruchy stają się tkaniną naszego planu.
Zrozumienie prowadzi do kontroli. Gdy wiesz, co motywuje drugiego człowieka, masz władzę nad nim. To jest klucz do dominacji nad jego przyszłymi wyborami. A więc, jak już wiesz, zrozumienie to siła, manipulacja to potęga. Głębsze zrozumienie innych daje nam moc manipulacji. Kto kontroluje wybór ofiary i ją naprawdę rozumie - głęboko, do dna duszy - kontroluje jej przyszłość.
Mogłabym to zrobić.
Ale nie chcę.
Mała, głupia dziewczynko. Kiedyś zrozumiesz, że inni nie będą wobec ciebie tak litościwi. Myślisz, że gdyby musiał, to twój Mistrz by się zawahał? Sama widziałaś, jak oparł dłoń na mieczu, gotów go uruchomić. Gotów stanąć przeciwko tobie w momencie, kiedy ty byłaś najbardziej bezbronna.
Mimowolnie się skurczyłam w sobie, widząc, jak barwy odpływają z twarzy Quinta, ledwie tylko zapytałam o Korriban. Oczywiście. W tak rzadkim momencie musiałam zadać najgorsze pytanie. Mimo to doceniałam, że nie uciekł od mojego pytania, nie zbył go i nie machnął ręką, lecz spróbował stawić temu czoła. To było… niezwykłe. Imponujące.
Zawsze ceniłam sobie w ludziach właśnie to, że nie uciekali od trudnych spraw, podczas gdy mnie przychodziło to nadmiernie łatwo. Zresztą to często krytykowała Ceress; teraz zalśniła we mnie iskierka myśli, że może właśnie dlatego poprosiła Quinta, by został moim Mistrzem. On, nie kto inny; bowiem było wielu takich Mistrzów, którzy woleli pominąć milczeniem niewygodną prawdę czy pewne fakty.
Ale czy to też nie jest manipulacją?
Doceń fakt, że teraz mówi o sytuacjach dla niego bolesnych. O zmarłym padawanie. O podróżach na Dathomir. To nie jest łatwe. Ty nawet nie opowiedziałaś mu o Korribanie.
Może nie powinnam była w ogóle poruszać tego tematu…
Tymczasem on, nawet jeśli się bał, do czego go to zaprowadzi, wciąż pozostawał szczery i prawdomówny. Wzbudzało to mój szacunek. Traktował mnie bowiem jak osobę równą sobie, nie kogoś niżej, nie też jak nieposłusznego, krnąbrnego uczniaka.
- Nie chciałam obwiniać Ceress ani ciebie - zaczęłam cicho, gdy tylko skończył. - I może Ceress martwiła się o mnie, ale ja martwię się o ciebie. - mimo podszeptów Ciemnej Strony, wciąż byłam świadoma wszystkiego, co mnie otaczało. Jeszcze byłam w stanie jej się opierać.
Jeszcze. Pytanie, jak długo.
I jak długo nie stracisz nad sobą kontroli?
Pamiętaj: jesteś niebezpiecznym narzędziem. Możesz być bardziej lub mniej świadoma. Od ciebie zależy, jak to rozegrasz.
- Nie jestem dobrym padawanem, ale ty jesteś dobrym Mistrzem - kontynuowałam cicho, gdy on uciekł spojrzeniem gdzieś daleko, daleko stąd. Wiedziałam, gdzie jest; nie musiałam pytać. Do niego przemawiał Dathomir. Znamienne, jak wiele mieliśmy wspólnego, będąc tak odmiennymi od siebie ludźmi. Po chwili drgnęłam, czując jego ciepłe dłonie, podtrzymujące moje. Miałam wrażenie, że o ile on ogrzewał je swoimi, o tyle z moich wionął lodowaty chłód, jak z grobowców na Korribanie.
Przymknęłam oczy, czując nie tylko przyjemne ciepło, ale też delikatny dotyk Mocy. Znałam to uczucie. Częstokroć otulało mnie niczym welon, pomagając się w sobie zagłębić. Głos Quinta skomponował się z otoczeniem, pasując do niego tak dobrze, jak gdyby był jego nieodłączną, nieodmienną częścią. I tutaj, teraz, czułam się bezpieczna; oddzielona od Ciemnej Strony, a złączona w Jasnej.
To był zawsze dziwny świat. Miałam wrażenie, że wtedy patrzę innymi oczami; a może to świat się zmieniał, przedstawiony jakby w negatywie. Tutaj każda kropla wody uderzała delikatnie i powoli, muskając skórę. Każdy liść szemrał przyjaźnie, nie kryjąc pod sobą żadnego pająka, gnoma ani niczego innego. To było bezpieczne miejsce. Sam Quint był niczym rozżarzona biała plama, emanująca silną Mocą - czystą, potężną, dobrą. Przyciągała mnie tak, jak święty relikt przyciąga ciemne duchy. Pragnęłam poczuć tę bliskość tej Mocy, tak jak nie było mi to dane.
Ale jednocześnie pojawiło się coś więcej. Dziwaczne pragnienie, by pozostać tu dłużej. Pokusa. Przyjemne ciepło, które powoli rozpalało mnie od środka, nie było tym, które jak dotąd znałam. Było głębsze - na najgłębszym poziomie ludzkiego instynktu i mogło mnie spalić, spalić aż do zniszczenia. Ale ja chciałam w tym spłonąć, dać się zniszczyć - ono było tak dręcząco przyjemne.
Mimo to, gdy poczułam drobne krople deszczu na powierzchni dłoni, to pomogło mi się ocknąć z tego jak gdyby hipnotycznego, narkotycznego stanu. Czy to na pewno była ta dobra Moc? Czy tak powinno być?
Mimo to głos Quinta znów przywołał mnie do rzeczywistości.
Pozwól Mocy wpływać do Twojego ciała przez ziemię, którą dotykasz, przez zapach deszczu, przez dźwięk kropel uderzających o liście, przez wiatr smagający twoją skórę. Przyjmij ją z wdzięcznością, z nadzieją. Pozwól jej płynąć w Twoich żyłach, a następnie skieruj do źródła bólu.
Spróbowałam stopić się z otaczającą mnie rzeczywistością; przepływ Mocy rzeczywiście istniał. Wszystko wydawało się być połączone ze sobą ledwie widocznymi, cieniutkimi srebrzystymi liniami, jak gdyby była to jedwabista pajęczyna. I chociaż rzeczywiście udało mi się stopić z tym światem - stać się szmerem wiatru, kroplą deszczu, niewielkim, malutkim ślimaczkiem próbującym wspiąć się po szorstkiej, chropowatej powierzchni grzyba, nie działo się… nic.
Moc była głucha. Chociaż otaczała mnie, nie chciała mi użyczyć siebie.
Moc twoja zbyt destruktywna jest. Walkę kochasz i oprzeć jej się nie możesz.
Nie świat twoim wrogiem jest, lecz uczucia twoje. Instynkty głębokie, uczucia ukryte.
Poczułam, jak powoli, stopniowo kiełkuje we mnie gniew. Dlaczego na mnie Moc była głucha, mimo że słuchałam jej? Zacisnęłam dłoń na pęku trawy, czując jak tętni w nim życie; a teraz, w swojej złości, byłabym gotowa wyrwać ją, po prostu dla swojej satysfakcji, by wyładować na czymś emocje, które ogarniały mnie coraz bardziej nieprzyjemnymi falami złości, rozczarowania, a wręcz - smutku. Miałam wrażenie że sama, niekoniecznie na własne życzenie, odcinałam się od Jasnej Strony. Albo raczej to ona odcinała się ode mnie.
Ale czymże zawiniła ci trawa?
Powinnaś złościć się na siebie.
Moc zniknęła. Nie czułam jej, gdy próbowałam połączyć się z nią i przekierować energię na wyleczenie ran.
W milczeniu cofnęłam dłonie z trawy, prostując się i opierając je na swoich kolanach; zaczerpnęłam głęboki wdech, próbując oczyścić się z tych emocji i wrócić do tamtego świata, znów zespolić i zescalić się z naturą, która jak dotąd pozostawała dla mnie jedynie elementem szerzej otaczającego mnie świata.
To było jednak trudne; chociaż czułam ją, jak przepływa przeze mnie, nie była ona w pełni czysta, taka jaka otaczała Quinta. Była innego rodzaju. Nie do końca potrafiłam ją jeszcze zrozumieć.
Wdech. Wydech. Skup się, dziewczyno.
Nie każda Moc jest doskonale czysta. Nie każda moc jest mroczna i ciemna. Od ciebie zależy, co wybierzesz.
Szarzy Jedi mają w sobie cień mroku i iskrę światłości.
Zawsze będziesz spoglądać w stronę Jasnej Strony. Będziesz zaglądać jej w okna jak natarczywy zboczeniec, podczas gdy Ciemna Strona będzie obserwować cię, jak próbujesz się tam włamać, i proponować ci łatwiejsze opcje.
Parę godzin temu było ci łatwiej, prawda? A teraz? Spójrz na siebie.
Pozwól myślom płynąć. Powoli zsuń dłonie na trawę. Zanurz je tam, czuj pod palcami ziemię.
Moc czerpie z życia. Dobra Moc dzieli się, daje i zabiera, ale zawsze jest to równa wymiana. Oddajesz cząstkę siebie.
Zła Moc zabiera, nic nie dając od siebie; niszczy, nie pozostawiając po sobie nic.
Szary Jedi używa obu stron, w zależności od tego, co jest mu potrzebne. Oczywiście, Rada patrzyła krzywo na takie… opcje, można powiedzieć, niemniej jednak jeśli nie jesteś ani tym, ani tamtym, musisz być czymś pośrodku.
Pamiętaj: Ciemnej Strony nie używasz pod wpływem gniewu ani emocji. Wtedy cię za sobą pociągnie. Ale możesz używać jej w pełni świadomie, wciąż mając w sobie cząstkę dobra, odrobinę jasności i światłości. Czy to jest dla ciebie jasne?
Chwilę później poczułam znów to samo przyjemne ciepło, które przewędrowało przeze mnie pod wpływem Mocy Quinta. Nie była tak orzeźwiająca i ożywcza jak czysta, Jasna Moc, ale nie była też niszcząca i rozpalająca mnie na popiół jak Ciemna Strona. Była… czymś pomiędzy.
Chwilę później poczułam, jak powoli, delikatnie zrastają się tkanki w ramieniu, zerwane przez promień blastera. Ale jednocześnie wiedziałam, że tym kwiatom, z których teraz czerpałam, odbieram życie. Widziałam - choć nie otwierałam oczu - jak ich płatki, tak młode, ledwie rozrośnięte, lśniące delikatną bielą, pomału szarzeją i więdną, oddając więcej od siebie niż dostając w zamian.
Czasami musisz być swoim własnym priorytetem. Kiedyś wrócisz i zasadzisz tu nowe. Możesz to nawet zrobić teraz. Znaleźć inne kwiaty, lub ich nasiona, i dać im nowe miejsce zamiast tych, które zniszczyłaś. To jest sprawiedliwe i uczciwe podejście.
Chwilę później w twarz uderzył mnie mocny podmuch wiatru, wyrywając mnie ze stanu letargu. Zamrugałam, wyraźnie zdziwiona, wyrwana z rzeczywistości, zanim mój wzrok powędrował w stronę kwiatów - poczerniałych, jak gdyby zwęglonych. Wokół nich widniał niewielki wypalony do czerni krąg. Ziemia była wciąż ciepła; przypominała już niewielkie bryłki węgla i tak samo brudziły dłonie.
A jednocześnie musiałam teraz znów zmierzyć się z rzeczywistością. Wrócić do przerwanego wątku, który Quint tak szybko zmienił. Odwróciłam głowę, zerkając na Mistrza; po tym doświadczeniu trudno było mi na niego patrzeć w dotychczasowy sposób. Miałam wrażenie, że ta głęboko ukryta Moc gdzieś drzemie na dnie, gotowa się obudzić. Ale nie była to zła Moc…
Albo to ty chcesz w to wierzyć.
- Tak jak mówiłam… Ceress martwiła się o mnie, ale ja martwię się o ciebie. I właśnie to mnie martwi. Wiem, że nie wyrządzę ci krzywdy i nie byłabym do tego zdolna, ale wiem też, że możesz odnieść porażkę. Że może nigdy nie zostanę Jedi. Może nawet już nim nie jestem. Sam widziałeś, co się wydarzyło. A o trudnych sprawach trzeba rozmawiać. Trzeba o nich mówić. Oczywiście, jest wiele rzeczy, których Jedi nie poruszają, ale sama Moc ich nie rozwiąże, jeśli my o tym nie będziemy mówić - kontynuowałam ledwie słyszalnie. Mój głos był niewiele głośniejszy od kropli deszczu, które zdawały się być coraz bardziej natarczywe, agresywne, jak gdyby z wściekłością uderzając o liście.
Zarzuciłam wątek Korribanu. Wolałam chyba nie straszyć Mistrza jeszcze bardziej. Jego reakcja mówiła sama za siebie. Nie tyle bał się Ciemnej Strony, co tego, że mnie ona wciągnie w siebie głębiej i dalej. A gdybym powiedziała mu, co wydarzyło się na Korribanie, potwierdziłabym najpewniej jego przypuszczenia.
Oderwałam wzrok od jego oczu, znów wracając do zwęglonych kwiatów.
Posłużyłyście mi wiernie.
W milczeniu oderwałam martwe już łodygi, wsuwając je do jednej z kieszeni pasa; wpadła tam jeszcze grudka spalonej ziemi. Czułam niewiele więcej, jak tylko smutek i rozczarowanie. Owszem, byłam już zdrowa, ale jakim kosztem?
- Zasadzę nowe - oświadczyłam po dłuższej chwili milczenia. - I nie mogę zwrócić się już do Jasnej Strony. Sam widziałeś. Natomiast kiedy próbowałam połączyć się drugi raz… przemówił do mnie ktoś inny. Tego głosu nie znam. Mówił o Szarej Stronie… o świecie pomiędzy, świecie pośrodku. Mówił, że zawsze będę odwracać głowę w stronę Mocy, tej dobrej, ale jednocześnie jeśli nie mogę być ani użytkownikiem Jasnej Strony ani Ciemnej, muszę być pośrodku. Czy to jest złe? Czy to było nieakceptowalne przez Zakon?
Oparłam dłoń na mieczu; wciąż był wyczuwalny, nieuszkodzony. Sliviańska stal jak zawsze była ciepła pod moimi palcami, jak zawsze tak doskonale mi znajoma. Grube czarne wypukłe rowki w kształcie pięciokątów dopasowywały się do dłoni.
- Nawet nie wiem, czy teraz mogłabym go użyć… czy kryształ się nie zmienił lub samoistnie nie złamał - skwitowałam kwaśno. Fascynowały mnie kamienie szlachetne i kryształy. Niektóre z nich powstawały przez całe lata, setki tysięcy lat, by dziś sycić nasze oko i zaspokajać nasz apetyt estetyczny. Wiedziałam więc, że kryształy kyber, jakich używaliśmy, były podatne na nasz stan emocjonalny i naszą wolę. Ciemna Strona, przed którą zawsze nas ostrzegano, z czasem plamiła i niszczyła ich oryginalny kolor.
- Barwy Mieczy są skorelowane z naszymi umiejętnościami czy naturalnymi predyspozycjami… fioletowe miecze posiadali ci najmądrzejsi i najbardziej doświadczeni… u nas miał go Mistrz Mace Windu i Mistrz Zaan, ten… - po chwili mnie olśniło. - …nowy gubernator Telos.
Ty i Drega Zaan macie coś ze sobą wspólnego.
- Ciekawi mnie teraz, czy w twoim przypadku miecz również nie zmieni swojej barwy - przechyliłam głowę, obserwując Quinta. Miał niebieski. Standardowy, zwykły miecz Jedi, sugerujący odwagę, prawość i sprawiedliwość oraz chęć służenia Zakonowi i Galaktyce. Ale sam Quint wydawał się być dość zagubiony, niewiele mniej i niewiele bardziej niż ja.
A przynajmniej tak mówiły pozory.
- Śmiem sądzić, że nie, bo nic się nie zmieniłeś pomimo swoich doświadczeń. Mimo tego, co przeżyłeś, utraty So-Lana, przeżycia tego koszmaru sprzed paru godzin… wciąż jesteś tak samo nasycony Dobrą Mocą, Dobrą Stroną. I mimo twoich przeżyć, jestem pewna, że zrobiłeś wszystko co w twojej mocy, by pomóc So-Lanowi - kontynuowałam, opierając dłonie na kolanach. - Udowodniłeś mi już na statku, że zawsze dajesz od siebie wszystko, co tylko możesz. Ale czasami na pewne rzeczy nie mamy wpływu, a Ciemna Strona z tego korzysta. - to musiałam przyznać. To musiałam powiedzieć.
Nie mieliśmy wpływu na to, że Barris został ciężko ranny i był nieprzytomny. Ale to jego wykorzystywała Ciemna Strona, by nas do siebie przekonać. Grievous zrobił dokładnie to samo z Quintem.
- Nie wydaje mi się, że powinnam to mówić jako padawan, ale… mówiąc jako osoba z zewnątrz, myślę, że z czasem zrozumiesz, że nie mogłeś nic wtedy zrobić - dodałam cicho. - Ale Mrok zawsze będzie próbował to wykorzystać. Mimo tego wiem, że w tobie wciąż jest dobro. I… chyba już wiem, czemu to ciebie Ceress poprosiła, żebyś był moim Mistrzem. Jestem dumna z tego, że jesteś moim Mistrzem, Quincie. - z tymi słowy uśmiechnęłam się ciepło, zerkając na niego. Rzadko kiedy byłam tak otwarta i szczera, ale wiedziałam, że gdybym tego wszystkiego nie powiedziała, Quint męczyłby się nadal w swojej pajęczynie uczuć i emocji.
Nie mogłam naprawić tego, co przeżył, ani sprawić, że się z tym pogodzi. To była jego droga i jego wędrówka.
Mogłam tylko… coś powiedzieć. "Coś". A i tak miałam wrażenie, że to było dużo za mało.
Paradoksalnie rozumiałam jeszcze, dlaczego Ceress była tak zimna i odległa. To miało nie tylko jej pomagać, ale mnie również. Dzięki temu nie angażowałam się w jej problemy. Mój umysł pozostawał czysty. Mimo wszystko widziałam teraz, że jej podejście nie było odpowiednie dla mnie. Byłyśmy jak dwa klawisze, niedopasowane do siebie tonacją - nieharmonijne, gryzące się między sobą, nie mogące się do siebie dopasować. Rzeczywistość udowodniła, że potrzebowałam mniej odległego emocjonalnie i zamkniętego w sobie Mistrza.
Re: Telos: The Dark Side awakens [2os., Star Wars,
Znałem tylko dwa wytłumaczenia dla takiej sytuacji. Jednak żadne z nich nie napawało mnie entuzjazmem, a wręcz wywoływało coraz większe zmartwienie.
Dostrzegasz to prawda? Wpływ Ciemnej strony. Cóż za ironia – gdy ty walczysz z nią od lat, twoja padawanka wydaje się zaczynać z niej czerpać. Sięgnie po tą potęgę przed tobą i jak myślisz, jak ją potem powstrzymasz?
Jesteś słaby. Musisz zaatakować jako pierwszy, zanim będzie za późno. Gdy tylko Ciemna strona ją pochłonie, zabije cię bez wahania. I nawet twoja ukochana technika Soresu nie pomoże Ci w walce z Teemą. Nie wygrasz bez potęgi, którą ci oferuję.
Teema spróbowała ponownie zaczerpnąć z mocy. Wyczułem jak ta opiera się, napręża jakby zaraz miała pęknąć, jednak w końcu wolnym strumieniem zaczyna wlewać się w ciało padawanki. Moc nie była jednak czysta – nie tworzyła harmonii, nie była pożyczana, a brana pełnymi garściami. Z ogromną troską wpatrywałem się w coraz bardziej czerniejące kwiaty, które posłusznie, nie opierając się, oddawały swoją życiodajną energię.
W pierwszym odruchu, ułożyłem dłonie na ziemi, starając się przerwać proces i ocalić niewinne rośliny, jednak to co poczułem, sprawiło że gwałtownie oderwałem dłonie i niepostrzeżenie odsunąłem się nieco od dziewczyny.
Jeśli nie byłbym ostrożny i nie odsunął się w ostatniej chwili, Teema zaczerpnęłaby także ze mnie. Wątpiłem, że było to celowe działanie, jednak mogłoby być równie destrukcyjne w skutkach.
Musiałem rozetrzeć dłonie, wciąż czując palący żar na skórze. Choć udało mi się w porę wycofać, drobne muśnięcie destrukcyjnej mocy zostawiło nieprzyjemny posmak. Mówią, że zły dotyk boli całe życie. I chyba coś w tym jednak było.
Dzięki temu doświadczeniu zaczynałem już rozumieć w jaki sposób Sithowie przetrwali. Oni także żywili się Mocą. Ale nie tak jak Jedi – w przeciwieństwie do nas, czerpiących Moc bezpośrednio z jej źródła, Sithowie wysysali ją z istot, które ich otaczały. Robili to jednak na o wiele większą skalę, traktując innych ludzi, inne stworzenia jak naczynka pełne życiodajnego nektaru, z których w każdej chwili mogli zaczerpnąć.
Teema zdawała się jednak nie podążać tak daleko – czułem, że wewnątrz niej wciąż trwa walka między jasną i ciemną stroną. Żadna ze stron nie wygrywała jednak tej potyczki – wręcz przeciwnie, szala zdawała się powoli balansować, ustawiając w polu szarości.
Znałem kilku Jedi, którzy podążyli tą drogą. Słyszałem, że nawet sam mistrz Qui-Gon o wiele bardziej skłaniał się ku tej ścieżce mocy. W Zakonie krążyły także plotki o mistrzu, który odszedł i założył własną szkołę, zgodnie z zasadami, które uważał za słuszne. I choć tacy jak oni posługiwali się Ciemną stroną, rzadko dawali jej się w pełni pochłonąć. Ta myśl obudziła we mnie drobną iskierkę nadziei.
-W takim razie myślę, że powinniśmy porozmawiać. – zacząłem łagodnie, uważnie wysłuchując słów padawanki. Słyszałem w nich wahanie, obawę i niepokój. Poprzez moc odczuwałem jej emocje - pierwszy raz tak silnie. A gdzieś pod nimi, bardzo głęboko, wyczułem to, czego się obawiałem. Korriban. Wciąż obecny, wciąż żywy, wciąż przemawiający.
Szkoda, że jasna strona nigdy nie wyrażała się tak precyzyjnie i jasno, jak starzy mistrzowie.
-Co wydarzyło się na Korriban?- spytałem w końcu. Choć obawiałem się odpowiedzi, którą mogłem usłyszeć, chciałem zrozumieć. A zrozumienie mogło przyjść tylko i wyłącznie dzięki szczerej rozmowie. Dzięki ujrzeniu sytuacji z perspektywy Teemy.
Gdy długo spoglądamy w otchłań, otchłań spogląda również w nas.
Mistrz Yoda nie byłby ze mnie zadowolony. Doskonale zdawałem sobie sprawę, że według panujących zasad, powinienem zbesztać Teemę, zakazać jej wspominać o przeżyciach na skażonej mrokiem planecie, rozkazać odciąć się od ciemnej strony, w ostateczności przerwać trening i porzucić, jak czyniło już wielu przede mną. Ale to przecież nie było takie łatwe. Nawet najwięksi mistrzowie latami zmagali się z podszeptami zła. Niektórzy nawet im ulegali. Jak więc młoda osoba, będąca dopiero na swojej drodze, miałaby w samotności poradzić sobie z czymś tak potężnym?
Uważnym być musisz. Metody wbrew zasadom Rady stosujesz. Zgubę to uczniowi przynieść może. A gdy uczeń porażkę ponosi, to czy nauczyciela nie większy blamaż spotyka?
Być może Mistrz Yoda miał rację, podważając moje metody nauczania, jednak nie sądziłem aby w tym przypadku postępowanie według ścisłych reguł było słuszne. Teema już od samego początku pokazała mi, że nie jest typową, posłuszną padawanką. Od samego początku czułem w niej siłę, pewność siebie a także odwagę. Teema była pewna tego, co robi, tego co mówi i o czym myśli. Nie zgadzałem się, by te cechy należało złamać dyscypliną narzucaną przez zakon.
-Prawdę mówiąc… uważam, że poniosę porażkę w momencie, gdy zostaniesz Jedi przez wzgląd na mnie. – odpowiedziałem. Nie były to słowa pokrzepienia, a raczej gorzkiego żalu. Chciałem ją uczyć, chciałem przekazać jej całą wiedzę, chciałem pokazać setki światów, które odwiedziłem w trakcie moich podróży, zachwycić ją pięknem galaktyki. Nauczyć jak nieść dobro i pokój nawet do najmroczniejszych krańców Wszechświata. Teraz jednak zaczynałem się bać, że czyniąc to, własnoręcznie podpiszę wyrok śmierci swojej padawanki.
-Teemo… widziałaś co się stało, czułaś to. Jedi zostali okrzyknięci zdrajcami, skazani na śmierć. Ostatnie czego chcę, to tego abyś przez wzgląd na to, kim jesteś, była ścigana przez tych, którzy będą chcieli cię skrzywdzić. Zakonu Jedi już nie ma, a to znaczy, że od teraz sami musimy decydować o naszym losie. – choć słowa te były trudne i z początku nie chciały mi przejść przez gardło, czułem że muszą wybrzmieć. Obawiałem się tego, co przyniesie przyszłość, tego co może czekać Teemę, jeśli wciąż będzie podążała ścieżką wytyczoną przez Zakon. Jeśli Sithowie będą choć w połowie tak zajadli jak dotychczas, jestem pewien że użyją wszelkich środków aby dopaść każdego, kto mógł ocaleć i będą ścigać nas tak długo, aż nie dokończą swojego dzieła. Pogodziłem się z tym losem, ale nie chciałem gotować tego samego Velt.
Ze smutkiem wpatrzyłem się w kępkę zwęglonych kwiatów, które Teema ukryła w kieszeni. Czując, że powinienem ją wesprzeć, delikatnie ułożyłem dłoń na jej ramieniu, pochylając głowę nieco w przód, aby złapać jej spojrzenie.
-Moc jest wielką zagadką. Jest czymś niewypowiedzianym. Czasami może leczyć, a czasami potrafi kogoś zgładzić. Ale to od nas zależy jak będziemy jej używać. Nie ważne co, należy zachować równowagę między jasną i ciemną stroną.– przyznałem spokojnie, starając się wzmocnić jej wiarę we własne możliwości. Moc nas prowadziła. Wierzyłem, że nic nie dzieje się zupełnie przypadkowo i że wszystko ostatecznie ma jakiś większy cel. Z początku możemy go nie dostrzegać, ale z biegiem czasu wszystko może stać się całkowicie jasne.
Być może to, co teraz się wydarzyło, było początkiem nowej drogi.
-Tego właśnie uczą Szarzy Jedi. – przymknąłem oczy, z pamięci przywołując zapiski, z jednej ze starych ksiąg, na które natknąłem się w Wielkim Archiwum.
-Nie ma ani ciemnej, ani jasnej strony, jest tylko Moc. Zrobię co będę musiał, aby utrzymać równowagę. Równowaga spaja mnie w całość. Nie ma dobra bez zła. Lecz złu nie można dać rozkwitnąć. Istnieje pasja, jak i uczucie, łagodność, jak i spokój, chaos, jak i porządek. Jestem dzierżącym płomień, obrońcą równowagi Jestem trzymającym pochodnię, rozświetlającym drogę. Jestem podtrzymującym płomień, żołnierzem równowagi. Jestem strażnikiem równowagi. – recytowałem, w pamięci odszukując kolejnych linijek i strof kodeksu Szarych Jedi, tak odmiennego od tego, którym posługiwaliśmy się w Zakonie, a jednocześnie tak niezwykłego.
Po tych słowach, odsunąłem się nieco, w duszy kontemplując nad tymi słowami i zauważając, że sam miałem z nimi coraz więcej wspólnego. Z tej perspektywy zacząłem zauważać, że Zakon chylił się ku upadkowi od dziesięcioleci, a o jego ostatecznej przegranie zadecydowało włączenie się do wojny. Jedi mieli strzec pokoju, ale kto dał nam rzeczywiste prawo aby mordować? Czy życie osoby o odmiennych poglądach było mniej warte niż to należące do nas? Czy jako osoby walczące o dobro, mogliśmy posuwać się do tak krwawych i haniebnych czynów? Czy mieliśmy prawo nosić przy sobie Miecze świetlne i sięgać po nie tak często?
-Zakon nie zgadzał się z tym, co głosili Szarzy Jedi. Wielu z nich odeszło, założyło własne szkoły lub odizolowało całkowicie od Rady. Ich poglądy nie były tolerowane, ponieważ zakładały pozwolenie na używanie ciemnej strony mocy w niektórych przypadkach. Według zasad panujących w Zakonie, Jedi nie mogą się przywiązywać, nie mogą okazywać emocji. Szarzy Jedi to podważali, niekiedy zakładali rodziny, a czasem wiedli całkiem rozwiązłe życie. Jednakże nie pozwalali ciemnej stronie przejąć nad sobą kontroli. I tym różnili się od Sithów. – wyjaśniłem ze spokojem, wpatrując się w szare niebo.
Deszcz zaczął powoli ustawać, a spomiędzy chmur zaczynały nieśmiało wyglądać promienie słońca. Gdzieś na nieboskłonie zarysowała się tęcza – łuk był ledwo widoczny, jednak wciąż zapierał dech w piersiach i stanowił niezwykły spektakl piękna natury.
-Nie wiem czy to jest złe, czy nie Teemo. Jak ty się z tym czujesz? – spytałem łagodnie. W duszy zastanawiając się, co powinienem zrobić. W takim wypadku najpewniejsze wydałoby się skontaktowanie z kimś, kto faktycznie reprezentował „trzecią stronę”. Szary Jedi najlepiej odpowiedziałby na pytania Teemy i nauczyłby jej kontroli nad ciemną stroną. Tylko kto mógłby to być? Kto mógłby przeżyć krwawą masakrę? Sithowie na pewno nie poprzestali tylko na Jedi. Kością w gardle stawał im każdy użytkownik mocy, więc z cała pewnością ruszyli też na tych, którzy choć minimalnie powiązani byli z Zakonem. Gdybym tylko miał dostęp do biblioteki…
-Miecz łączy się ze swoim użytkownikiem poprzez Moc. Zdarza się, że kryształy kyber zmieniają swój kolor pod wpływem tego, co dzieje się z ich właścicielem. Znałem przypadek, w których barwa miecza potrafiła się zmieniać wraz z każdą modyfikacją rękojeści, jaka była nanoszona. – powiedziałem, wyciągając dłoń przed siebie, a miecz przy moim pasie z łatwością odpiął się i wpadł między rozprostowane palce. Wyczułem w nim pewną zmianę, jednak trudno było mi powiedzieć jaką. Co prawda ostatnio manipulowałem w jego mechanizmie, jednak nie sądziłem, że mogłoby to wpłynąć na stan kryształu Kyber.
Przymknąłem oczy, wsłuchując się w Moc, która łagodnie przepływała przez kryształ w samym sercu rękojeści, a następnie odpowiadając na jej wezwanie, wykonałem wypad w przód, prostując wolną dłoń przed siebie, a drugą dzierżącą miecz, przenosząc tuż za swoje ucho w typowym otwarciu ruchu, które wykorzystywało się w technice Soresu. Miecz wydał z siebie charakterystyczny odgłos, a niebieskawo-zielonkawe światło oświetliło moją twarz. Wykonałem kilka podstawowych ruchów, poruszając się po polanie jakby w tańcu do niesłyszalnej muzyki. Ręce płynęły, wyrzucając miecz to w bok to w górę, w chwili gdy wykonywałem serię odskoków i doskoków. Sam styl tej walki na pierwszy rzut oka mógł się wydawać nieco chaotyczny, w całości stanowił jednak pewną sekwencję ruchów mającą na celu dezorientację i zmęczenie przeciwnika zasypywanego gradem ciosów z różnych stron i pozycji. Soresu dawało jednak pewną dowolność w modyfikacji ruchów – wyćwiczony użytkownik mógł w pełni odpowiadać na zachowanie przeciwnika, wykonując dodatkowe wyskoki czy uniki, by tuż po chwili wykonać doskok i ciąć mieczem w najmniej oczekiwanym miejscu.
Pozwoliłem porwać się w taniec wymachów i cięć, jednocześnie czując jak miecz odpowiada na moc, splatając się ze mną w jedność. Był jak przedłużenie dłoni, nie zaś jak narzędzie. Kryształ wewnątrz nie stawiał oporu, wręcz przeciwnie, chętnie odpowiadał na moje działania, dzieląc się ze mną swoją energią. Jego barwa jednak odrobinę się zmieniła – kiedyś była w głównej mierze niebieska, jednak teraz klinga wydawała się delikatnie połyskiwać zieloną poświatą. Zaraz jednak poświata zniknęła, na powrót wracając do niebieskiej barwy. Z westchnięciem ulgi ukryłem ostrze, unosząc mocą broń w powietrzu i rozkręcając, by móc lepiej przyjrzeć się kamieniowi. Nie wydawał się być pęknięty, ani uszkodzony w żaden inny sposób. Wszystko było tak, jak być powinno.
-Myślę, że także nie musisz się obawiać, Teemo. Ciemna strona nie zawładnęła tobą. Wyczuwam jej cień, ale nie to, aby cię zdominowała. Choć jasna strona się oparła, byłaś w stanie ostatecznie jej użyć. Spróbuj wziąć miecz w dłonie i skup się na krysztale. Jeśli będziesz używać go wbrew mocy, zacznie krwawić i nigdy już nie będzie taki jak dawniej. Ale myślę, że jeszcze nie teraz. – przyznałem ze spokojem, uśmiechając się przy tym pokrzepiająco.
Na kolejne słowa Teemy, gwałtownie złożyłem miecz, wpatrując się w nią z zaskoczeniem. Czy naprawdę tak sądziła? Jedi powinni być skromni, jednak na jej słowa poczułem niewysłowione szczęście i ulgę. Nie sądziłem, że postrzega mnie w taki sposób, jednak było to niezwykle pokrzepiające. Skinąłem głową w podzięce, po chwili podchodząc do niej i podając jej dłoń aby pomóc wstać.
-Dziękuję za twoje słowa Teemo.- przyznałem, uśmiechając się łagodnie i po chwili spoglądając na nią z ciepłem.
-Chodźmy, musimy znaleźć sposób, żeby wydostać się z Kashyyk. Jest ktoś, kogo musisz poznać, a konkretnie jegomość, którego wymieniłaś. On będzie wiedział o wiele więcej o Szarych Jedi niż ja. – powiedziałem, dzięki słowom Teemy przypominając sobie o gubernatorze Telos, który odszedł z Zakonu i obrał stronę szarości.
Z westchnięciem sięgnąłem do komunikatora przypiętego do nadgarstka i kilkukrotnie wystukałem odpowiednie klawisze. Z początku pojawił się słaby sygnał, jednak zaraz całkowicie znikł. Dostęp do Archiwum był całkowicie zablokowany. Szlag by to. To by znaczyło, że świątynia na Corusant jest w jeszcze gorszym stanie niż sądziłem. Ktoś musiał skasować wszystkie pliki i odciąć wszystkim dostęp do wiedzy zbieranej przez tysiąclecia. Byliśmy więc skazani na łaskę tego, czego się nauczyliśmy lub tego, co poznaliśmy podczas naszych działań w Galaktyce. Bez tego, potrzebowaliśmy gubernatora nawet bardziej niż sądziliśmy.
- Einsamkeit
- Posty: 94
- Rejestracja: sob kwie 24, 2021 5:22 pm
Re: Telos: The Dark Side awakens [2os., Star Wars,
Czy zaczerpnęłabym moc z Quinta? Najprawdopodobniej. Czy zrobiłabym to świadomie? Nie. Chociaż koncentrowałam się na kwiatach i to z nich pobierałam energię życiową, najpewniej być może Moc uznałaby, że to mój Mistrz byłby lepszym, bardziej życiodajnym źródłem niż rośliny. Póki co nadal uczyłam się ją kontrolować, co nie oznaczało, że byłam świadoma, jak przekierować. Moc, niestety, nie była zbiorem instrukcji.
Ale czy świadomość, że mogłabym w ten sposób odebrać komuś innemu siły lub życie, wzbudzało we mnie obrzydzenie lub niechęć? Nie, w zasadzie nie. Chociaż nadal próbowałam poukładać sobie wszystko to, czego się dowiedziałam i co mi powiedziano, miałam wrażenie, że w Szarej Stronie chodzi tylko i wyłącznie o intencje.
Wszakże zarówno Jasna, jak i Ciemna Strona używały manipulacji; a jednak wszystko rozbijało się o pierwotne zamierzenia. Ja też nie chciałam przecież niszczyć świadomie - ale moje priorytety były inne.
Coś za coś.
Nie wątpiłam, że Ceress zbeształaby mnie za użycie tej techniki. Może właśnie dlatego mnie niezbyt jej uczyła? Dlatego też była tak odległa, jakby obojętna, niby daleka gwiazda na niebie? Wciąż błyszczała i skrzyła się blaskiem tysięcy słońc, lecz była tylko i wyłącznie lustrem, martwym i bezdusznym samym w sobie. Chociaż nie mogłam jej zaprzeczyć - również i ona miała dobre intencje.
Jednak Korriban… sprawił, że zaczęłyśmy się od siebie oddalać. To właśnie wtedy, gdy otwarcie wyraziłam swoje wątpliwości w temacie Barrisa, poniekąd popierając Kossę.
- Skoro pytasz… to ci powiem. Ale to ci się nie spodoba - spojrzałam na Quinta. Przez chwilę studiowałam jego rysy twarzy - wciąż był tak młody, chyba niewiele starszy ode mnie? - jego dłonie, już oparte na kolanach. Zabrał je z trawy.
Tak młody. Tak przystojny. Tak krótko żyje, niewiele więcej dni niż ty, a już jego życie zostało zmarnowane przez Zakon. Zmarnowane i zniszczone bezmyślnie, bezpowrotnie. Cóż za strata.
Ale nie od dziś wiadomo, że Rada Jedi beztrosko szafuje życiem innych, nadając sobie przywilej decydowania i osądzania, co reszta owieczek powinna robić. Fakt, że oboje wpadliście na siebie, zakrawa o ironię losu.
- Rozbiliśmy się na Korribanie, wracając z misji na Umbarze - zaczęłam, obserwując w milczeniu Quinta. Dłonie znów oparłam na kolanach, wzrok zaś utkwiłam w wyjątkowo wielkim, przezroczystym grzybie, który wydawał się magazynować ostatnie promienie słońca. Niebo, choć było jak dotąd ponure i deszczowe, rozpogodziło się w trakcie naszej rozmowy, odsłaniając przed nami purpurowiejące i różowiejące chmury, podbijane delikatnie złotem i pomarańczą.
Uwielbiałam oglądać chmury. Były dla mnie czymś niesamowitym. Kiedy dzień pomału się kończył, odsłaniał przed nami najpiękniejszy spektakl, jaki był dany kiedykolwiek ujrzeć ludzkim oczom. Stopniowo srebrzyste pasma, rozwiane na niebie, przekształcały się w zwiewne welony i nitki, przetykane złotem. Wówczas, tak jak o wschodzie słońca, czuło się ten dotyk Mocy - a człowiek, przynajmniej ja, czuł się tak malutki i nieznaczący, niczym ledwie widoczna iskierka we wszechświecie.
Zaczerpnęłam głęboki oddech, mój wzrok zasnuł się mgłą. Zawsze podczas retrospekcji dawałam się sobie pogrążyć w całkiem innym świecie.
- Rozbiliśmy się na Korribanie po misji na Umbarze. Byliśmy tam właśnie po to, by odzyskać Mistrza Barrisa Kara i jego ucznia, Kossę. Przy wylocie zostaliśmy ostrzelani. Pocisk trafił statek, ten został wytrącony z orbity i rozbiliśmy się na jakiejś pustynnej planecie. Fragment kadłuba prawie przepołowił Barrisa na pół. Ja miałam uszkodzony łokieć, a więc i cała moja prawa ręka była bezużyteczna. Ceress i Kossa jakoś dali radę. Oni mieli największe szczęście.
Ledwie tylko wydostaliśmy się z wraku statku, stanęliśmy wśród rdzewiejących pod zachodem słońca piasków. Żebyś to widział! Czerwone niebo, zasnute białawymi i różowymi warstwami nieruchomych chmur. Wzrokiem można było sięgnąć daleko, daleko, aż do piaskowych równin i dawnych świątyń i grobowców, rozmieszczonych w dole. Jeszcze nigdy nie czułam takiego spokoju, jak wtedy… nie wiem, czy ty to kiedykolwiek czułeś, ten podmuch gorącego pustynnego żaru, rozwiewający ci szaty, i świadomość, że jesteś pośrodku niczego. Że nie ma wokoło żadnej żywej duszy. Że nie otacza cię żyjący świat. Wszystko było tutaj doskonale nieruchome i martwe. Nawet chmury nie poruszały się na niebie, będąc tylko zawieszone jak nieruchoma dekoracja. Nie było wiatru, nie drgnęło nawet najmniejsze ziarenko piasku. Nie widziałam żadnych zwierząt, nawet choćby pustynnej jaszczurki drzemiącej pod kamieniem.
Jedyne, co wędrowało po nieboskłonie, to słońce, a i tak my - cała nasza czwórka - czuliśmy się jak aktorzy na scenie bez widowni.
Dopiero kiedy ruszyliśmy, świat pomału zaczął się poruszać; mimo to nadal nie było tu wiatru. Nie czuliśmy żadnego ożywczego podmuchu. Ceress szła pierwsza, a za nią ja i Kossa. Podtrzymywaliśmy Barrisa, który stracił przytomność. Zastanawiałeś się pewnie, dlaczego nie użyliśmy Mocy, by go uleczyć? Cóż, nie mogliśmy. Byliśmy tutaj odcięci od Jasnej Strony, a im bardziej zbliżaliśmy się w stronę piaszczystego pasażu, tym bardziej czuliśmy obecność czegoś innego.
Stopniowo, im bardziej zbliżaliśmy się do schodów wiodących w głąb pasażu, coraz głośniej mówiła do mnie Ciemna Strona. Przemawiali do mnie starzy Mistrzowie. Powiedzieli mi, że nie przejdziemy dalej, dopóki nie poczujemy tego, co naprawdę czujemy - gniewu, żalu, niechęci, pierwotnych i najgłębszych instynktów. I mieli rację. Ta droga wymagała swojego rodzaju… okupu… czy też raczej, rzekłabym, oczyszczenia.
Posągi, ustawione po obu stronach drogi, stworzone z obsydianu albo innego kamienia, obserwowały nas. Były to figury najpotężniejszych Lordów Sithów, tak mi przynajmniej powiedziała później Ceress… ich głowy powoli, ledwie dostrzegalnie kątem oka obracały się za nami, im dalej zagłębialiśmy się w pasaż. Wszyscy cały czas do nas szeptali. To nie był jednolity przekaz, lecz mówiło kilka osób naraz.
Mówili wprost… że chaos daje wolność… zasady zatrzymują nas w miejscu… i czynią z nas niewolników. Pytali mnie, jaki jest sens w ogóle żyć, jeśli nie mogę żyć na moich własnych zasadach.
Posłuchaj tego… jak bardzo to jest prawdziwe… to nie są, oczywiście, moje słowa, lecz słowa Mistrzów z Korribanu.
Posłuchaj…
Z tymi słowy odrobinę ocknęłam się z transu, w który wpadłam podczas opowieści; atmosfera, klimat Korribanu za każdym razem wciągały mnie w głąb siebie. Znów miałam poczucie, że tam jestem, chociaż nigdy więcej już nie postawiłam tam stopy. Ręki. Palca.
Zamyśliłam się, próbując jak najlepiej oddać intonację poszczególnych Mistrzów. Każdy mówił inaczej, na swój sposób. Jeden mówił dość sennie, spokojnie, jak gdyby wybudzał się ze snu; a jednak czuło się, że głęboko pod spodem krył się skryty gniew, gotów wybuchnąć w każdej chwili. Jedna z kobiet mówiła melodyjnym zaśpiewem, jak gdyby łącząc swoje zdania w mantry; jej głos hipnotyzował. Po chwili jednak podjęłam dalszą opowieść, przypominając sobie wszystkie te szepty.
- Nie ma emocji i spokoju, nie ma ignorancji i wiedzy, nie ma namiętności i spokoju, nie ma harmonii, jest chaos. Jest Moc, prawdziwa, niepowstrzymana, tylko dla wybranych.
Jest emocja, jest siła. Jest wiedza, jest władza. Jest namiętność, jest dominacja. Jest chaos, jest wolność. Jest śmierć, jest odrodzenie.
Czuj. Żyj. Ucz się. Kochaj. Pragnij. Bądź wolna. Zasługujesz na to.
Im więcej wiesz, tym większą możesz posiąść władzę.
Czysta pasja i namiętność jest walką o dominację. Miłość to niezrównane pokłady namiętności. Kto kocha, ten zwycięża, bowiem nie boi się żyć po swojemu.
Kiedy umierasz, nie umierasz na zawsze. Spójrz na nas. Żyliśmy wolni i umarliśmy wolni. Nawet teraz mówimy do ciebie, chociaż oddziela nas zimny kamień. Wciąż mamy wolną wolę, nawet jeśli nasze ciała już dawno nie istnieją. Rozpadły się w pył i proch. A jednak nadal tu jesteśmy.
Mroczna Strona Mocy jest nieśmiertelna.
Nie chciałabyś tego?
Nie szukaj harmonii, ale chaosu i konfliktu, bo to one prowadzą do prawdziwej siły.
Nie bój się swoich emocji, ale pozwól im cię prowadzić i wzmacniać.
Nie bój się zniszczenia, bo to ono prowadzi do odrodzenia i nowej siły.
Nie bój się żyć.
Im więcej zasad Zakonu Jedi podważali, im więcej zadawali pytań, tym więcej zaczynałam czuć wątpliwości. Bo… czyż nie mają racji? Co to za życie, w którym ciągle musisz oglądać się za siebie, a jednocześnie nie masz nikogo, do kogo mógłbyś się zwrócić. Czasami Mistrz nas tak dobrze nie zrozumie, a przynajmniej nie tak, jak życiowy towarzysz… czyż nie jest tak? Jeśli przyznasz, że kogoś kochasz, czy choćby lubisz bądź akceptujesz, zostaniesz ukarany, w najlepszym wypadku skarcony; jeśli powiesz otwarcie, co myślisz, zamkną ci usta i obyś lepiej już nic więcej nie mówił.
Tak czy inaczej, im dalej szliśmy, tym więcej zaczynałam czuć wątpliwości. Powietrze niemal dosłownie nas dusiło; nie dało się nim oddychać. Byliśmy niczym ryby w wyschniętym stawie. Dopiero po jakimś czasie byliśmy w stanie się przyzwyczaić, o ile zaakceptowaliśmy nową rzeczywistość. Trzeba było się pogodzić ze samym sobą, żeby móc dalej przejść. Żeby przeżyć.
Stopniowo dostrzegłam, że nie tylko ja zaczynałam mieć wątpliwości; Kossa pierwszy zapytał, czy daleka jeszcze przed nami droga; ja powiedziałam, że jeśli nie dotrzemy do grobowców do końca dnia, będziemy musieli zostawić Barrisa. Żebyś widział, jakie spojrzenie rzuciła mi Ceress przez ramię! O, jej ton głosu dawał tak ożywczy chłód, że aż cieszyłam się, że ją zdenerwowałam, bo przynajmniej na chwilę mnie zmroziło, a to, przyznasz, jest sporą zaletą na Korribanie przy tamtejszych temperaturach. Oczywiście, rzekła że nie powinnam poddawać się podszeptom Ciemnej Strony, na co stwierdziłam, że to tylko i wyłącznie zdrowy rozsądek. Bo sam przyznasz, że mrok jest o wiele racjonalny. Zło wie, jak do ciebie trafić, ponieważ to ono musi ciebie przekonać, nie na odwrót.
Zawsze dbałam przede wszystkim o siebie, Quint, a ty to zmieniłeś. Może dlatego, że Ceress również dbała o siebie… oczywiście wiedziałam, że gdyby zaszła taka potrzeba, pomogłaby mi również, ale w części przypadków musiałam radzić sobie sama.
Mimo wszystko, wyczułam, że zaczęła mieć co do mnie wątpliwości… gdy zapytałam, czy dla Barrisa są jeszcze jakieś szanse, stwierdziła że trzeba nadal mimo wszystko próbować, i mamy się zamienić miejscami. Teraz to ja miałam iść pierwsza przed nimi, ona miała wlec Barrisa wraz z Kossą. Zapytałam, czy boi się mieć mnie za swoimi plecami; odrzekła, że łatwo jest tu zostać w tyle.
Po jakimś czasie Mistrzowie stali się tylko i wyłącznie brzęczącym tłem, niczym nieznośne tłuste muchy… a ona i Kossa zaczęli się kłócić. On pierwszy połapał się, że Ceress już tu była i nie powiedziała nam, gdzie jesteśmy; to wtedy moje zaufanie zostało zawiedzione. Chociaż rozumiem motyw, jestem zdania że powinniśmy byli wiedzieć, z czym się zmierzymy. Być może wtedy Kossa byłby w stanie łatwiej pogodzić się emocjonalnie z otaczającą go rzeczywistością.
Grobowce Sithów były tak ożywczo i kojąco chłodne, że zrobiliśmy tam dłuższy przystanek; Ceress obserwowała mnie z niepokojem. Ale ja już teraz wiem, że powinniśmy byli obserwować Kossę, który był całkiem sam, pozbawiony Mistrza. Musiał mierzyć się ze swoimi myślami, skłócony z Ceress, żywiący wątpliwości wobec jej intencji. Zmęczony i nie mogący wyrazić swoich prawdziwych myśli ani odczuć. On i Ceress nie znali się zbyt dobrze… ja Kossę kojarzyłam tylko dlatego, że był moim głównym partnerem sparingowym, co nie oznaczało, że w ogóle rozmawialiśmy poza starciami.
Wiesz, niedaleko grobowców znajduje się górski pasaż. Tam ktoś wieki temu wyrył schody, prowadzące na szczyt wzgórza.Świątynia górowała nad doliną i tym pasażem; posągi prowadziły nas do grobowców i tych schodów. Przy świątyni było lądowisko. Jakimś szczęściem akurat ktoś przebywał w Świątyni Sithów; może to niekoniecznie zbyt chwalebne, ale ukradliśmy statek, zapakowaliśmy Barrisa do środka i ruszyliśmy w nadświetlną.
Później rozbiliśmy się na Anzacie, ale to już inna historia.
Po tym Kossa zaczął coraz bardziej się od nas oddalać; w końcu, po pogrzebie Barrisa, który nie zdołał przeżyć podróży, odszedł z Zakonu, zanim przydzielono mu nowego Mistrza. Spotkaliśmy się parę miesięcy później. Nasz pojedynek pozostał nierozstrzygnięty.
Od tamtego czasu Ciemna Strona nadal do mnie przemawia; przyzwyczaiłam się do niej, jest ona dla mnie jak brzęczenie na granicy podświadomości, ale sam wiesz, jak wielka była siła świadomości ludzi, którzy żyli setki tysięcy lat temu. Ich myśli, słowa, styl bycia jest jak wirus; ktokolwiek przybył na Korriban, stał się nosicielem ich filozofii. Ja jestem jednym z nich.
Odtąd Ceress przestała mi ufać. Nie powiedziała o moich wątpliwościach Radzie, właściwie nie wiem nawet dlaczego, jednak byłam pod jej czujną kontrolą częściej, niż kiedyś. Być może jej wizje ujawniły coś więcej niż my moglibyśmy się kiedykolwiek domyślić.
Na tym urwałam opowieść; słońce nadal pomału zachodziło, acz znów zaczynało się chmurzyć. Po tym wyciągnęłam się na trawie po raz wtóry, wpatrując się w niebo. Grzyb, wcześniej jak gdyby magazynujący promienie słońca, teraz rozświetlił się delikatnie fluorescencyjnym blaskiem, rzucając łagodną poświatę na figurę Quinta.
- Nie zostanę Jedi - odrzekłam po dłuższej chwili. - Patrząc na to, co mi jak dotąd powiedziałeś, pojęłam, że nie mogłabym nim być. Życie według zasad jest dobre, ale Sithowie mają rację. Jaki jest cel życia, jeśli nie możesz nawet kochać ani choćby założyć rodziny? Niekoniecznie coś o tym wiem, jestem jeszcze za młoda żeby stwierdzić czy chcę być matką czy nie, ale nie chcę powstrzymywać się przed uczuciami i wmawiać sobie, że to złe. Byłeś kiedyś zauroczony? To chyba dość trudne, oprzeć się temu… - teraz bardziej znów zanurzyłam się w głębinie rozważań. Podsunęłam sobie ręce pod głowę, obserwując Mistrza w milczeniu.
- Używam Mocy tak, jak ona mi w danym momencie pragnie się przysłużyć. Lubię koncept Żywej Mocy. Jej głównym użytkownikiem był chyba jeden z Mistrzów w Świątyni - dodałam, słysząc jego kolejne słowa. Posłałam mu krótki, lekki uśmiech, który miał go pokrzepić; niezwykłym było widzieć tak zagubionego Mistrza, ale jednocześnie mającego tak bardzo podobne przemyślenia do moich. Po raz kolejny musiałam przyznać przed sobą, że Mistrz Curran był.. niezwykły, co najmniej. Początkowo odbierałam go jako zahukanego przez Ceress dziwaka, ale teraz widziałam w nim coś więcej - jego wewnętrzną siłę, lojalność i odwagę. Niegdyś pewnie bym uznała, że szybciej przede mną czmychnie na korytarzu Świątyni, niż mi udzieli choćby odpowiedzi na pytanie “którędy do Biblioteki?”, ale teraz już znałam odpowiedź i wiedziałam, jak bardzo myliły pozory.
Po chwili podniosłam się jednak; w plecy wbił mi się korzeń. Nie byłam masochistką. Kiwnęłam wdzięcznie głową, czując jego dłoń na swoim ramieniu. Mój wzrok znów powędrował w stronę kwiatów, a raczej czegoś, co nimi kiedyś było. Bez słowa oparłam dłoń na jego dłoni; czułam pod palcami lekkie zadrapania i chropowatą skórę. Dzisiaj los go nie oszczędzał. Gdybyśmy byli na Coruscant, pewnie kupiłabym mu krem do rąk.
Nawet nie wiedziałam, czemu rozbawiła mnie ta myśl; krótki przebłysk uśmiechu pojawił się na mojej twarzy, zanim zniknął równie szybko, nim się pojawił. Ale faktycznie poczułam w sobie więcej wiary; byłam spokojniejsza, widząc i wiedząc, że mam to wsparcie. Już sam fakt, że nie odwrócił się ode mnie w tym momencie, wiele o nim mówiło i świadczyło. Wsłuchałam się w jego mantrę; nawet nie miałam pojęcia, że Szarzy Jedi mieli swój własny kodeks. Mimowolnie lekko, delikatnie, mocniej zacisnęłam dłoń na jego dłoni, wsłuchując się w te słowa, jak gdyby chcąc dodać sobie w ten sposób więcej siły.
Nie ma ani ciemnej, ani jasnej strony, jest tylko Moc. Zrobię co będę musiał, aby utrzymać równowagę. Równowaga spaja mnie w całość. Nie ma dobra bez zła. Lecz złu nie można dać rozkwitnąć. Istnieje pasja, jak i uczucie, łagodność, jak i spokój, chaos, jak i porządek. Jestem dzierżącym płomień, obrońcą równowagi. Jestem trzymającym pochodnię, rozświetlającym drogę. Jestem podtrzymującym płomień, żołnierzem równowagi. Jestem strażnikiem równowagi.
Pokiwałam w zamyśleniu głową. Te słowa były… rozsądne. Nie wymuszające skrajnej postawy, ale jednak rzeczywiście balansującej obie strony.
- Jesteś niezwykłym człowiekiem i Mistrzem- stwierdziłam, cofając dłoń. - Moc też zsyła nam na drogę różnych ludzi… choćby nawet i z pozoru niedopasowanych, zbyt różnych i odmiennych. A jednak to oni pomagają nam znaleźć dalszą drogę, którą my sami zgubiliśmy.
Niektórzy ludzie są jak światło w mroku. Nie prowadzą cię, lecz pomagają ci oświetlić najciemniejsze ścieżki. Odkrywają przed tobą nowe szlaki i nowe możliwości. Zręcznie skrywają te drogi, które mogą zwieść cię na manowce.
- Jak się z tym czuję? Cóż, ta Moc, której używam, nie jest zła… jest tylko inna. Aczkolwiek nie wykluczam, że kiedyś będzie mi dane użyć Ciemnej Strony w zależności od potrzeb, od tego na kogo wpadniemy, ewentualnie jeśli nie będzie innej możliwości. Teraz czasy się zmieniły… będziemy musieli zrobić wszystko, żeby przetrwać, choćby za wszelką cenę. Trzeba tę świadomość zaakceptować - skwitowałam spokojnie. Moja opowieść z Korribanu potwierdziła moje wcześniejsze myśli; Sithowie w pewien sposób mieli rację. - Nie myśl o mnie źle, jeśli kiedyś to zrobię, nawet jeśli nie będzie to zgodne z twoimi zasadami.
To nie było życie dla mnie. Nadmiar zasad mnie krępował i niszczył, tak jak zniszczył wielu Jedi przede mną. A idąc wedle słów Quinta, trudno było nie postrzegać Szarych Jedi jako tych zdroworozsądkowych. Oni jako jedyni nie ugięli się pod wpływem dziwacznych reguł, lecz mieli odwagę robić coś po swojemu.
Przez tyle lat miałam wątpliwości. Zastanawiałam się, czy to będzie akceptowalne. Nieraz myślałam, że lepiej będzie po prostu odejść. Ukończyć szkolenie i zniknąć w prawdziwym świecie. A niekiedy miałam wrażenie, że członkowie Rady dosłownie prześwietlali mnie spojrzeniami, jak gdyby widząc jak na dłoni wszystkie moje myśli i odczucia; czułam się wtedy winna, mała, nieznacząca, jak wtedy gdy patrzyłam na gwiazdy na niebie.
W milczeniu odwróciłam głowę, obserwując Quinta, jak zaczął trenować i ćwiczyć. Jego miecz nie zmienił barwy w dużym stopniu; co najwyżej stał się odrobinę bardziej zielony. Wcześniej był niebieski, czyż nie?
Zielony. Kolor negocjatorów. Harmonia, poszukiwanie kompromisu, chęć niesienia pomocy innym i duchowość. No, no, Mistrzu. Ty też się rozwijasz. Wszakże przyniosłeś mi pomoc, pomagając mi zaakceptować obecny stan rzeczy.
Uśmiechnęłam się ledwie widocznie do siebie, obserwując jego zwinne, zręczne ruchy; nie miałam jak dotąd szczególnie dużej styczności z tym stylem walki poza salą treningową. Kossa preferował Takaratę, co wymuszało na mnie podwójną ostrożność: szybkie, nieprzewidywalne cięcia i dźgnięcia wymuszały blok lub zaskoczenie. Soresu było łatwe do przełamania przy moim stylu.
Znamienne, jak bardzo te style im pasowały. Quint preferował uniki i bloki; ja chciałam jak najszybciej mieć przeciwnika z głowy bez zadawania mu bólu, podczas gdy Kossa wolał męczyć i zadręczać ofiarę, bawiąc się z nią aż do wykończenia. Jego wypracowaną techniką były Zwielokrotnione Cięcia; spowalniał przeciwnika i zadawał kilka - kilkanaście cięć mieczem, pozostawiając głębokie rany; chociaż musiałam przyznać, że Mistrzowie nadzorujący nasze ćwiczenia zdecydowanie się temu sprzeciwiali. Ja sama miałam w stylu spowalnianie przeciwnika, przeskakiwanie za jego plecy i szybkie cięcie, które normalnego człowieka kosztowałoby głowę. Ewentualnie spowolnienie, przeskok, wykop mający wytrącić z równowagi, i unieruchomienie przeciwnika. Sporo pracowałam nogami. Raczej obcy był mi styl Vaapad, w którym ktoś używał nokautujących ciosów, podczas gdy miecz miał odwrócić uwagę wroga; po cichu jednak podziwiałam jego użytkowników.
Nie bawiłam się w odcinanie rąk, nóg ani innych kończyn, jeśli nie było takiej potrzeby. Szybka, czysta robota była etycznie uczciwa. Zabawa w kotka i myszkę angażowała Ciemną Stronę.
Chętnie dołączyłabym do ćwiczeń Quinta, jednak z dwoma mieczami świetlnymi to byłoby niebezpieczne; dlatego właśnie nawet nie ruszyłam się o krok, wciąż leżąc w trawie. Jedyny ruch, jaki zrobiłam, to strzepnięcie z siebie mrówki. Po swój miecz jeszcze nie sięgałam; chociaż słowa Mistrza uspokoiły mnie skądinąd dość skutecznie, to jednak nadal się… obawiałam? - czy mój miecz nie zmienił swojej barwy po mojej cichej akceptacji strony Szarości.
- Zaan? Poznałam go kiedyś podczas wyborów na Telos, skąd pochodził. Wraz z Ceress obserwowaliśmy wybory. Rodzina dotychczasowego gubernatora niechętnie chciała oddać władzę - przyznałam, podnosząc się przy pomocy Quinta. Powoli zapadał już zmrok i pojawiały się na niebie pierwsze gwiazdy. Dziwnie ten czas upływał, gdy nie miało się przy sobie zegarka lub choćby komunikatora; po raz pierwszy nie ścigały nas wiadomości, informacje, telefony… nic. W pewien sposób to było relaksujące i kojące. To nic, że właśnie parę godzin temu upadła cała Galaktyka, a życie straciło tak wielu Jedi. To była tylko kolejna niewielka… niedogodność.
W neutralności i obojętności okrucieństwo również kryje się. Nie pozwól na to sobie.
Poświęć poległym chwilę i myślą na drugą stronę ich odprowadź, by w pokoju spoczywali.
Niedogodnością ich poświęcenie nie jest.
- Jest… surowy. Ty też go może poznałeś? - niechętnie puściłam dłoń Mistrza, by się otrzepać. W czasie, gdy on próbował połączyć się z biblioteką, ja odsunęłam się i odpaliłam swój miecz; jednak nie podejmowałam się treningu, chociaż to pomogłoby niewątpliwie rozruszać obolałe mięśnie. To nie był dobry czas i miejsce.
Przyjrzałam się krytycznie ostrzu; było jasnopomarańczowe, jak zawsze. Odrobinę mi ulżyło; wcześniej miałam obawy, czy nie zmieni barwy na malinowy bądź czerwony, jednak… czy zasadniczo zrobiłoby mi to różnicę?
Nie za specjalnie. Moc to Moc. Nic więcej i nic mniej.
- Nawet, gdyby stał się czerwony, to nic by to nie zmieniło - podsumowałam spokojnie. Dobrze, że o tym porozmawialiśmy; byłam już znacznie spokojniejsza. Musiałam komuś o tym opowiedzieć; o Korribanie, wątpliwościach Ceress, o swojej niepewności. Posłałam Quintowi lekki uśmiech. - Wiesz, chyba właśnie dlatego twój miecz zmienia barwę na zielony. Negocjatorzy szukają kompromisu, pomagają innym i są uduchowieni, gdyż żyją w harmonii. A harmonią jest nawet akceptacja pewnych faktów, zamiast próby walki z nimi. Zaś udzieleniem komuś pomocy jest pomoc w zrozumieniu i zaakceptowaniu tychże faktów. - podsumowałam, gasząc miecz i wsuwając go za pas. Lekko zabębniłam palcami po powierzchni miecza.
Niekiedy myślałam o zmianie stylu. Czasami żałowałam, że nie zdecydowałam się na styl Jar’Kai. Teraz przeskoczenie do tej formy i techniki wymagałoby lat pracy. Byłam świadoma, jak trudno się przestawić z określonego stylu na inny po latach praktyki w jednym - jednak to mogłoby zwiększyć szanse przetrwania. Co dwa miecze, to nie jeden, prawda? Gdyby jeden z nich został zniszczony, drugi zawsze byłby w zapasie.
Ale czy nie czułabym się wtedy jak bez ręki?
Spojrzałam w stronę lasu, który ledwie parę chwil temu był ciemniejszą plamą; teraz, w tej chwili, wydawał się czarną dziurą, prowadzącą nas donikąd. Ale jednocześnie dostrzegłam, jak rozwijają i rozświetlają się czerwone kwiaty, oplatające drzewa; jak rozjaśniają się mięsiste, gumowate i gąbczaste żółte rośliny, zdałoby się tkwiące w dość randomowych miejscach.
- Myślisz, że tutejsze ptaki nadawałyby się do jedzenia? - zagadnęłam. Nie byłam głodna, najpewniej wciąż jeszcze dlatego, że nadal byłam pod wpływem emocji, niemniej jednak wypadałoby chyba coś zjeść. - Wydają się trochę mniej toksyczne od roślin, sądząc po kolorach…
Nie miałam wielkiego pojęcia na temat roślin ani zwierząt. Nigdy nie interesowała mnie natura. Dopiero teraz pomału zaczynało się to zmieniać. Póki co najbardziej polubiłam się z fluorescencyjnymi grzybami; po chwili znów uruchomiłam miecz, podnosząc go ciut wyżej w górę i odsłaniając wejście do lasu. Chciałam się temu przyjrzeć. Spojrzałam pytająco na Quinta, zanim usłyszałam ryk za swoimi plecami. Aż podskoczyłam, zanim raptownie zgasiłam miecz i odwróciłam się w stronę źródła ryku. I jeszcze. I znów.
- Co to jest? - zapytałam szybko, słysząc kolejny, jakby ponaglający ryk. Nie znałam tego, eee… wokiańskiego? Wookieskiego?[/b]
Re: Telos: The Dark Side awakens [2os., Star Wars,
Opowieść dziewczyny była niezwykle przejmująca – oczami wyobraźni widziałem wydmy rdzawego piasku, na skórze czułem spiekotę i żar czerwonego słońca. Zdało się, że dzięki mocy, patrzyłem na świat oczami Teemy, słyszałem jej myśli i odczuwałem reakcje ciała. Było to dziwne doświadczenie – słyszałem już o tym, że czasem Moc łączy mistrza i ucznia w jedność, niczym w jeden organizm, pozwala im słyszeć swoje myśli, wzajemnie odczuwać własne emocje. I to właśnie one wlewały się we mnie, niosąc obrazy minionych dni, zupełnie tak jakby to wszystko działo się dokładnie w tej chwili.
Zacisnąłem dłonie, czując w nich coraz większy ciężar dźwiganego ciała, czułem pot spływający po karku i plecach, słyszałem ciężki oddech chłopaka idącego obok – Kossy. To wszystko było takie prawdziwe. Ach, gdybym tylko mógł porozmawiać o tym z mistrzem Yoda…
-Teemo, musisz zrozumieć, że te słowa… nie są wypowiedziane w szczerej intencji. Są piękne, jednak pod spodem kryje się zgnilizna… są jak piękny owoc, wypolerowany i błyszczący z zewnątrz, ale pełny larw w środku. Ciemna strona mocy działa bardzo podstępnie. Obiecuje lepsze życie, większą siłę, rzekomą wolność… ale wkrótce sama to odbiera. Widziałem wielu mistrzów, którzy stawali się niewolnikami swoich własnych żądz i pragnień. To nie jest droga prowadząca ku światłej przyszłości. – ostrzegłem ją, odcinając się jednocześnie od myśli Teemy, które niosły ze sobą coraz głośniejszy potok słów, szeptów i głosów poległych Sithów. Były jak mantry sprowadzające klątwę i nieszczęście na każdego, kto tylko je usłyszy. Były pułapką, w którą wpadnięcie oznaczało koniec. Oznaczało śmierć. Kto przystał na warunki ciemnej strony umierał, by odrodzić się jako istota pozbawiona skrupułów, uczuć i dobra.
Nie chciałem aby taki los spotkał Teemę. Nawet jeśli zamierzała odsunąć się od jasnej strony, zerwać z naukami Zakonu, nie mogłem przestać o nią walczyć. Musiałem nauczyć ją jak uzyskać równowagę. Obawiałem się, że może być to jednak znacznie trudniejsze niż szkolenie zwykłego Jedi. Nie każdy jest w stanie wiecznie opierać się pokusie ciemnej strony. Kto raz ją zakosztował, zagłębiał się w nią coraz bardziej, aż w końcu nie było już odwrotu. Mam nadzieję, że z Teemą będzie zupełnie inaczej.
Gdy Velt zakończyła swoją opowieść, w zastanowieniu otuliłem się ramionami, zupełnie tak jakbym chciał całkowicie odciąć się od niekomfortowej sytuacji i wpływu ciemnej strony.
Żałowałem, że nie było już możliwości powrotu do świątyni, zaczerpnięcia rady u innych mistrzów, przewertowania ksiąg, które pomogłyby i mnie i mojej uczennicy.
-Ceress wiedziała, co by się stało, gdyby zdradziła szczegóły tej wyprawy Radzie. Najpewniej zostałabyś wydalona z Zakonu. Może nawet i uwięziona lub zabita. Podczas Wojen Klonów nie było niczego, co przerażałoby Radę bardziej niż wpływ Sithów na młode umysły adeptów. Nie pozwoliliby, żeby to się rozprzestrzeniło.- zauważyłem z bólem w głosie. Nigdy nie pochwalałem tych metod. Nie sądziłem, aby tak drastyczne środki były konieczne, zwłaszcza w stosunku do dzieci i młodzieży. Przecież wciąż istniały możliwości odcięcia się od ciemnej strony mocy, zaplanowania specjalnych medytacji czy nawet zesłania takiego młokosa na planety Republiki do przymusowej pracy na roli. Rada obawiała się jednak, że wewnątrz Zakonu osłabionego wojną pojawi się rozłam i wolała temu zapobiegać już w zarodku.
-Milczała, bo nie chciała ci zaszkodzić. Chciała abyś kontynuowała szkolenie, ale jednocześnie wiedziała, że nie może już cię prowadzić. Nie na ścieżce, którą wówczas obrałaś. Zaczęła poszukiwania nowego mistrza i wybrała mnie… ponieważ znam ciemną stronę. Czasem zapuszczałem się na jej krawędź – nie podczas walk, lecz podczas medytacji i zgłębiania strumieni Mocy. Myślę, że Ceress sądziła, że dzięki temu będę mógł nauczyć cię z tej krawędzi wracać, wystawiać się ponownie ku światłu. Że nie pozwolę ci się zatracić.
Mogłem tylko wierzyć, że to były faktyczne intencje Ceress. Od czasu naszego spotkania, rozmawialiśmy wyłącznie poprzez hologramy, choć były to rozmowy bardzo krótkie i często urywane. Nie zdradziła mi swoich zamiarów, nie przygotowała także na spotkanie z Teemą. Poinformowała mnie tylko, gdzie i kiedy spotkam się ze swoją nową padawanką. Z dziwną ulgą w głosie.
Może cieszyła się, że pozbyła się kłopotu i zrzuciła go na kogoś innego?
Ceress mogła udawać niewzruszoną, jednak wbrew wszystkiemu obawiała się ciemnej strony. Wszak i ona zakosztowała jej na Korribanie i to dwukrotnie. To nie mogło pozostać bez żadnego znaczenia. Nawet najsilniejsze umysły, wystawione na długotrwałe działanie mroku, w końcu ulegały ciemnej stronie.
-Miłość nie jest jedynym celem w życiu, młoda padawanko. – zauważyłem z delikatnym uśmiechem. Normalnym było, że w jej wieku odzywała się młodzieńcza siła i pasja, a hormony coraz bardziej zmieniały nie tylko ciało ale i umysł, sposób spostrzegania i rozumienia otaczającego świata. Wielu młodych Jedi miewało spore problemy z kontrolą swoich popędów, niektórzy przyłapani na potajemnych schadzkach w świątyni, byli surowo karani, zmuszani do pomocy w porządkowaniu archiwum lub sprzątaniu obserwatorium astronomicznego w głównej świątyni.
-Owszem, wiele osób uważa ją za bardzo ważną. Ale są też tacy, którzy cel swojego istnienia odkrywają w bezinteresownej pomocy innym, nauczaniu, filozofii, uzdrawianiu. Są tacy, którzy zarzucają swoje dotychczasowe życie na rzecz poznawania Wszechświata, inni zbierają popleczników i rozpoczynają kariery polityczne. Ile jest we Wszechświecie istot, tyle jest własnych, indywidualnych celów. Ważnym jest jednak, aby nie krzywdziły one innych. Do wielu z nich można dojść na różne sposoby. Bogactwo można osiągnąć dzięki ciężkiej pracy lub zuchwałej kradzieży, miłość można zdobyć poprzez czułe obcowanie z inną osobą, lub poprzez przymus i gwałt. W poszukiwaniu naszej drogi, musimy otworzyć się na Moc. To ona wskazuje kierunek, w którym należy podążać. – wyjaśniłem nieco filozoficznie, jednak dogłębnie wierząc we własne słowa. Dobro jest najwyższym z celów i to do niego należy dążyć, nieważne od okoliczności.
Na kolejne pytanie Teemy z zamyśleniem wpatrzyłem się w niebo, na którym rozgrywał się majestatyczny spektakl. Kolory mieszały się, tworząc różowo-pomarańczową poświatę przeplataną delikatnymi, srebrnymi punktami wolno pojawiającymi się na niebie. Las zdawał się powoli cichnąć, gdy kolejne stworzenia udawały się na spoczynek, a nieliczne rośliny łapczywie porywające ostanie promienie słońca, pochylały się w ich stronę, a następnie rozświetlały się dziesiątkami różnych barw.
Z westchnięciem, przymknąłem oczy, wspominając Verenę. Jej delikatną urodę, pasma ciemnych włosów, które przepływały między palcami, ciepło jej ciała, zapach róż, którym zawsze się otaczała. Spojrzenie ciepłych, niebieskich oczu, pełnych niewinności, uwielbienia i oddania. Tęsknota na powrót rozlała się w sercu, a za nią pojawiły się ciche podszepty, niby delikatne podskubywania poczucia niesprawiedliwości i sprzeciwu. Stłamsiłem je zaraz, rozpoznając w nich wpływ ciemnej strony i ponownie zerkając na padawankę. Nie chciałem mieć przed nią sekretów – Jedi nie mogli głosić nieprawdy.
-Na swojej drodze spotykałem wiele osób, które były mi bliskie. Ale tak jak mówi kodeks, Jedi nie może się przywiązywać. Z czasem… nauczyłem się zostawiać emocje za sobą. Pozwalałem im odejść, tak samo jak kiedyś pozwolę odejść tobie. – wyjaśniłem nieco dyplomatycznie. Nie chciałem rozwodzić się na temat przeszłości – zwłaszcza, że wspomnienie każdej osoby, z którą wiązała mnie choćby delikatna więź, wciąż była jak drobna szpilka, jak odłamek ostrego jak brzytwy szkła, wwiercający się w skórę. W pamięci zamigotała postać Verenny, później młodej łowczyni nagród z Mandalory, która ocaliła mi życie, następnie drobnego acz pełnego hartu ducha pilota frachtowca, z którym przez pewien czas podróżowałem i z którym łączyła mnie dość silna więź emocjonalna, skończywszy na pani senator z Alderaan, która ostatecznie po naszym „rozstaniu” obdarzyła mnie nieco niezdrową fascynacją i wypytywała o mnie za każdym razem, gdy docierały ją słuchy o moim powrocie na Corusant.
-Nie jest to łatwe, ale w końcu o to chodzi. Każda taka sytuacja jest dla nas testem charakteru i tego w jaki sposób sobie z tym poradzimy. Czy ulegniemy pokusie ciemnej strony, czy pozostaniemy na swojej ścieżce.
Wyprostowałem się nieco, na powrót wbijając spojrzenie w noce niebo. Tęsknota w końcu minęła, jednak wraz z nią na dnie żołądka poczułem nieprzyjemny uścisk, gdy uświadomiłem sobie, że drobny medalik, który otrzymałem od Vereny pozostał w moim lokum w świątyni na Corusant. Zostawiłem go tam na przechowanie, aby uniknąć jego ewentualnego zniszczenia. Jednak teraz… nie mogłem już po niego powrócić, co oznaczało, że przepadł na dobre. Zacisnąłem dłoń na szacie, czując że w jakiś sposób zawiodłem przez to nas oboje. Czy w ten sposób Moc dała mi do zrozumienia, że powinienem był o niej zapomnieć i faktycznie pozwolić jej odejść już na zawsze?
-Nie myślę o tobie źle, Teemo. Nawet jeśli kiedyś obierzesz inną ścieżkę, nie poddam się w próbie ocalenia cię przed ciemną stroną. Ale jednocześnie wiem, że nie będę w stanie cię nienawidzić – zapewniłem ze spokojem i z troską w głosie. Jej słowa zabrzmiały pewnie, jednak gdzieś pod nimi głęboko skrywała się ciemna strona mocy, która czyhała na swoją kolej i szansę.
Krótki trening pomógł obolałym mięśniom powrócić do swojego poprzedniego stanu. Choć Moc nie uleczyła ran całkowicie, czułem się już o niebo lepiej niż te kilka godzin temu i czułem, że za kilka dni nie będzie po nich już nawet śladu. Wetknąłem miecz za pas, jednocześnie poprawiając ciemnobrązową szatę, która rozsunęła się nieco za bardzo podczas krótkiego treningu, ukazując tors. Nie było wcale tak znowu chłodno, jednak poczucie bycia obserwowanym, skutecznie zniechęcało do jakiegokolwiek obnażania własnego ciała.
Wookie skrywali się pośród zarośli, bacznie obserwując każdy nasz ruch. Widząc miecz świetlny, powinni doskonale zdawać sobie sprawę kim jesteśmy i że nie stanowimy dla nich zagrożenia, jednak z natury ostrożni, najpewniej woleli upewnić się co do naszych zamiarów nim ukażą nam się w pełnej okazałości.
-Miałem okazję kiedyś zamienić z nim kilka słów. To było zaraz po tym, gdy został mianowany gubernatorem. Mistrz Yoda wysłał mnie na Telos aby pogratulować i nawiązać stosunki dyplomatyczne. – wyjaśniłem odnośnie nowego gubernatora. Był to człowiek zagadkowy. Przez cały mój pobyt na Telos miałem nieodparte wrażenie, że coś jest przede mną zatajane, a sam czułem się jak nieproszony gość, który grubiańsko wepchnął się do czyjegoś domu i zachowywał jakby był u siebie. Z całą pewnością nie byłem tam mile widziany.
-Trudno określić mi jakie były stosunki między nim a Zakonem Jedi, jednak wówczas odniosłem wrażenie, że moje przybycie na Telos zostało bardziej odebrane jak pokaz siły i kontroli Zakonu, niż faktycznie próba nawiązania przyjaznych relacji. Skończyło się na kilku sztucznych uśmiechach i szybkim powrocie do świątyni. Nie miałem okazji poznać go bliżej. – dodałem, wzruszając ramionami i na dobre porzucając próby uruchomienia biblioteki. Komunikator pozostawał głuchy, a w eterze panowała przejmująca cisza. Na wszystkich kanałach.
Czy gdzieś tam przetrwali jeszcze jacyś Jedi? Czy tak jak i nam udało się komuś przeżyć?
Zadarłem głowę wysoko, do gwiazd, jakby z nadzieją że wyczuję drobne pasmo energii w jednej z nich. Niektórzy Jedi roztaczali przecież wokół siebie energię, która była rozpoznawalna dla wszystkich użytkowników mocy. Niestety, tak samo jak komunikator, gwiazdy i planety pozostawały głuche.
-Na Telos jest świątynia Jedi. Mała i opuszczona. Ale możliwe, że jacyś ocaleni Jedi mogą się tam ukrywać. Jeśli gubernator nie będzie w stanie nam pomóc, być może w tamtejszej świątyni uzyskamy jakieś odpowiedzi. – zaproponowałem, w głowie układając plan działań.
Nie lubiłem być bezczynny i bierny. Mistrzyni zawsze powtarzała mi, że jestem niecierpliwy i łatwo wytrąca się mnie z pozornej równowagi, jednak teraz czułem nieodpartą potrzebę posiadania celu. Chciałem skoncentrować się na czymś konkretnym, na zdobyciu prowiantu, statku, dotarciu w miejsce, w którym moglibyśmy się ukryć. Obawiałem się, że w przeciwnym razie mój umysł skoncentruje się na pustce powstałej w Mocy wskutek śmierci tysięcy użytkowników, że zagłębię się w śmierci emanującej przez moc, drobnych nitkach odrętwienia, agonii, bólu i zacznę je odczuwać, jakby to były moje własne uczucia. Mistrzyni zawsze przestrzegała mnie przed zbytnim zagłębianiu się w moc.
Moc jest jak woda, jak rwąca rzeka. Tłumaczyła. Gdy chcesz jej użyć, musisz do niej wejść. Im więcej jej potrzebujesz, tym głębiej musisz się posuwać, walcząc z silnym prądem i nurtem. Utrzymanie się w niej kosztuje bardzo dużo siły i im dłużej będziesz z niej czerpał, tym słabszy będziesz. Aż w końcu nie dasz rady się jej opierać. Potok zaleje cię i porwie świadomość w sen, z którego możesz już nigdy się nie wybudzić. Korzystaj z Mocy mądrze.
-Być może jest tak jak mówisz. Kryształ Kyber reaguje na Moc, która przepływa przez rycerza i dostraja się do niego. – potwierdziłem, kiwając głową, choć wcale nie sądziłem, że cnoty które wymieniła, faktycznie określają to, kim jestem. Nie czułem się przecież wcale osobą uduchowioną, ani tym bardziej żyjącą w harmonii. Być może Moc wiedziała coś, czego nie wiedziałem jeszcze ja sam?
Nie dane było mi się jednak nad tym zastanowić, bo zaraz w Mocy objawiły mi się sylwetki postaci. Nie sięgałem jednak po miecz, jedynie odwróciłem się w stronę wysokiego i włochatego tubylca, roztaczającego wokół siebie nieco nieprzyjemny, błotnisty zapach futra pokrytego łojem.
-Spokojnie, Teemo – powiedziałem łagodnie, uspokajając ją gestem dłoni. Wookie mogli wydać się w pierwszej chwili groźni, jednak mimo swojej aparycji, bywali sympatyczni i szczodrzy.
Jeden z nich zaryczał w gardłowy sposób, jednak ku naszemu nieszczęściu, nie byłem zbyt biegły w tym języku. Co prawda mistrzyni nauczyła mnie kilka potrzebnych wyrażeń, zaczęła nawet wprowadzać prostą gramatykę, jednak rozumiałem o wiele więcej, niż mogłem powiedzieć, to też musiałem zdać się na ich umiejętność rozumienia języka uniwersalnego.
Kim jesteście i czego tu szukacie? zaryczał wysoki Wookie. Chyba.
-Jestem Rycerzem Jedi. Nazywam się Quint Curran. Razem z moją padawanką, rozbiliśmy się i potrzebujemy waszej pomocy. – wyjaśniłem, na co wysoki włochacz pokiwał głową, rycząc coś do pozostałych Wookie a następnie skinieniem głowy wskazując abyśmy poszli za nimi.
Odetchnąłem cicho z ulgą, w Mocy wyczuwając, że nie mieli wobec nas złych zamiarów. I faktycznie – po kilkunastu minutach przedzierania się przez gęsty las, naszym oczom ukazały się chaty zawieszone w koronach drzew i zbudowane z drewna i liści. Kilka młodych Wookie wyjrzało na nas z okien, niezwykle zaciekawieni kim byli niespotykani w tych rejonach goście. Mogłem się tylko domyślać, że katastrofa Venatora wywołała w wiosce niemałe poruszenie. Choć statek rozbił się kilka kilometrów dalej, z całą pewnością zakłócił spokój tutejszych mieszkańców. Oby tylko Imperium nie wyrządziło im krzywdy, gdy przybędą po wrak.
Podejdźcie – ryknął jeden z Wookiech, trzymający zaostrzoną włócznię i wskazującym ognisko ustawione pośrodku wioski. Wokół niego zasiadali już inni, z zapałem zajadający się mięsem upolowanego stworzenia.
Przełknąłem ślinę, przysiadając się i z pewną dozą niepewności biorąc w dłonie liść podawany przez jedną z kobiet, na którym znajdował się kawałek pieczystego. Od niepamiętnych czasów starałem się nie spożywać mięsa, nie chcąc przyczyniać się do cierpienia i śmierci innych stworzeń. Żałowałem, że po drodze nie udało mi się wypatrzeć żadnych owoców, co postawiło mnie niejako w sytuacji bez wyjścia. Należało coś zjeść aby wzmocnić i tak osłabiony organizm. Nie wiadomo kiedy uda się znaleźć inne, niezwierzęce pożywienie. W tej chwili niestety nie miałem możliwości aby wybrzydzać, toteż zacząłem powoli przeżuwać, starając nie skupiać się na posmaku krwi, który wydobywał się z każdym kęsem.
Pewnie potrzebujecie statku. Jedi latają statkami. Jest tu taki jeden. Ale stary, nie wiadomo czy jeszcze lata. – najstarszy z zebranych wokół ogniska Wookiech ryknął głośno, palcem wskazując na jedno z drzew. Powiodłem za nim spojrzeniem, a gdy wzrok przyzwyczaił się do ciemności, faktycznie dostrzegłem zarys starej maszyny zawieszonej między gałęziami ogromnego drzewa. Stary frachtowiec, który najpewniej zaliczył lądowanie awaryjne. Z tego miejsca i w kompletnej ciemności nie dało się jednak dostrzec nic więcej, ani tym bardziej ocenić czy jest faktycznie sprawną maszyną, czy tylko stertą starego złomu.
Skinieniem głowy podziękowałem, rzucając Teemie spokojne spojrzenie. Moc nas prowadziła. Mieliśmy ogromne szczęście. Jutro, gdy tylko wstanie słońce, będzie trzeba przyjrzeć się temu, co mogło stanowić nasze źródło ucieczki z Kashyyk.
- Einsamkeit
- Posty: 94
- Rejestracja: sob kwie 24, 2021 5:22 pm
Re: Telos: The Dark Side awakens [2os., Star Wars,
Niewiele zdążyłam odpowiedzieć Quintowi na jego uprzednie słowa, gdy Wookie nas zaskoczyły; dla mnie ryki i pomrukiwania były całkowicie niezrozumiałe. Zmarszczyłam brwi, w milczeniu obserwując rozmowę Mistrza i jednego z Wookiech.
Nigdy nie byłam zbyt subtelna w użytkowaniu Mocy. Niekiedy, nawet teraz, miałam wrażenie że używam jej w toporny sposób - raczej jak nowy, nieopierzony jej użytkownik, młodzik ze Świątyni. A mimo to spróbowałam wyczuć, jakie Wookie mają zamiary.
Po chwili odetchnęłam z lekką ulgą; chyba nie zamierzały nas zabić… jeszcze. Mimo to wciąż miałam się na baczności, sztywno idąc za Quintem.
Jednocześnie w mojej głowie wciąż tłukły się myśli niczym rój pszczół, obijający się o ścianki ula. Musiałam sobie przemyśleć wszystkie słowa, które padły między mną a Mistrzem. Do pewnych rzeczy nadal chciałam się odnieść. Nadal mnie intrygowały. Jak choćby słowa o miłości.
Mimowolnie jednak inny widok przyszedł mi na myśl, gdy mój wzrok padł na jedną z polanek łudząco podobnych do tej, na której przed chwilą byliśmy; znów przypomniałam sobie tę dyskretną obserwację Mistrza podczas ćwiczeń. Przypominało to oblizywanie zakazanego jabłka, gdy nikt nie patrzył. Cóż zrobić; widoki były atrakcyjne, a głowę odwrócić było trudno, gdy miecz oświetlał wszelkie szczegóły. Tak samo uwielbiałam obserwować Ceress, gdy skupiała się na swojej pracy.
Chwilę po tym wszelakie inne moje myśli się rozpierzchły niczym chmury na niebie, gdy tylko wkroczyliśmy na polanę. Zadarłam głowę, odruchowo obserwując korony drzew; mogłam mieć tylko nadzieję, że wysoko zawieszone chaty były zbudowane zgodnie z normami wookieskiego BHP i raczej nie spadną nam na głowy. Po zesłaniu mnie za karę do archiwum, gdzie musiałam czytać i sprawdzać protokoły z wypraw innych Mistrzów, nabawiłam się dalece idącej traumy wobec czegokolwiek, co nie było zespawane ani przymocowane porządnie gwoździami. A Wookie raczej nie wydawały się być obeznane z takimi rzeczami. Chociaż być może wykorzystywali jakąś technikę związaną z tymi pnączami?
Po chwili przysiadłam się bliżej ogniska, grzejąc się w przyjemnym cieple; nawet nie zwróciłam uwagi, jak z ciepłego popołudnia dzień stał się przyjemnym wieczorem. Wciśnięto mi w ręce kawałek liścia z czymś upieczonym; z rozkoszą wbiłam zęby w mięso, ciesząc się jego smakiem. Wiedziałam już, że Wookie nie mają złych intencji, tak więc nie miałam też większych obiekcji wobec tego, co jem. Lepiej mieć pełny żołądek niż wcale, choćby to była nawet zielenina. Widziałam za to wyraz twarzy Quinta; zdecydowanie lepiej, by nie grał w żadne karty, wymagające blefowania. Wyglądał, jakby z każdym kęsem niemo przepraszał coraz bardziej malejący kawałek mięsa na swoim liściu. Właściwie było mi go żal; teraz nie miał żadnego wyboru, a domyślałam się, że nie było to dla niego łatwe. W zasadzie to wszystko, wydarzenia minionego dnia, uderzyły jego najbardziej. To on odczuł znacznie gorzej ode mnie upadek Zakonu, nie mówiąc o upadku całej Galaktyki. Był ciężko ranny, i chociaż teraz czuł się lepiej, mogłam się tylko domyślać, jak mogło mu być trudno. Zwłaszcza z tak upierdliwym padawanem jak ja.
Zerknęłam na najstarszego, siwiejącego już Wookie, który zaryczał i wskazał coś palcem. Mój wzrok poniekąd automatycznie powędrował do góry, próbując wypatrzeć, o co chodziło. Po jakimś czasie mrok zaczął wydobywać szczegóły - odbicie ognia w szybach i czerwone malunki na kadłubie.
- Kiedy się rozbił? - zaintrygowało mnie to. Wyłapałam też spojrzenie Quinta. Lekko, ledwie widocznie kiwnęłam głową. Jutro się temu przyjrzymy. Następnie znów spojrzałam na Wookie, który zaryczał coś, nadal nie wiadomo co.
W tym momencie poczułam szacunek do Mistrzów, którzy uznawali za ważne opanowywanie nowych języków i kładli na to nacisk. Brak możliwości porozmawiania z tymi istotami uznawałam w chwili obecnej za irytujące.
Wookie zaryczał przeciągle, kiwając głową na boki.
- Jeśli dobrze zrozumiałem, nie wiedzą. Był tu już kilka lat temu, gdy zakładali wioskę - Quint przetłumaczył ryk, z zastanowieniem wpatrując się we wrak. Zmarszczyłam brwi, wyraźnie zaintrygowana.
- I nie zostały znalezione ślady nikogo żywego? - być może pilot, bądź pilot i pasażerowie, zginęli. Statek był wplątany w gęste drzewa dość wysoko; jakkolwiek wątpiłam, by Wookie sami tego nie sprawdzili.
- I żadne ciało nie zaplątało się między gałęzie? - aż wstałam, zaintrygowana. Mięso skutecznie zaspokoiło mój głód, przynajmniej tymczasowo. Podeszłam nieco bliżej tego drzewa, przyglądając mu się.
Starszy Wookie podrapał się po głowie, zastanawiając się chwilę nad odpowiedzią. W jego zachowaniu widać było zmieszanie. W końcu zaryczał gardłowo, a inni siedzący obok mu zawtórowali.
- Nie zbliżali się do niego. To terytorium Ptaków Shyyyo. Tym zwierzętom nie wolno zakłócać spokoju - objaśnił Mistrz, jednocześnie sam z zastanowieniem wbijając wzrok w powietrze. Zupełnie tak jakby za pomocą więzi z mocą próbował wyczuć te wielkie istoty skrywające się w koronach drzew. Pokręciłam do siebie głową; ja nie wyczuwałam żadnej ich obecności. Nic. Zero.
- To święte stworzenia. Jest ich mało na Kashyyyk, a Wookie bardzo je cenią. Nie zrobiliby nic, co mogłoby jakoś je sprowokować albo skrzywdzić.
- To chyba raczej ciężko będzie ściągnąć ten statek - zauważyłam w zamyśleniu, zanim spojrzałam na Wookiech, zebranych przy ognisku. - Nie znam wookieskiego, albo też wookiańskiego, ale… dziękujemy za gościnę i strawę - liczyłam, że Quint to też przetłumaczy. Albo i nie, bo chyba rozumiały nasz uniwersalny. Raz jeszcze zerknęłam na koronę drzew, nie rozumiejąc, dlaczego nie wyczuwałam żadnego ptaka. Shyyyo, tak? Po raz kolejny pożałowałam, że nie znam się na zwierzętach.
- Nie, jeśli okażemy szacunek - Quint wymienił porozumiewawcze spojrzenie z wodzem wioski, który niepewnie skinął głową. - Wookie pozwolili nam tam wejść, pod warunkiem że nie zniszczymy siedliska i nie skrzywdzimy tych zwierząt - dodał z dziwnym entuzjazmem. Było w tym coś uroczego; najwyraźniej interesował się zwierzętami i tutejszą fauną i florą, biorąc pod uwagę to, z jakim zapałem o tym opowiadał. Trudno było się nie uśmiechnąć, widząc ten ferwor. Coś mi mówiło, że wstaniemy z rana o świcie, byle tylko móc wspiąć się wyżej na drzewa i podejrzeć te ptaki. O ile tylko będą obecne. Aczkolwiek wolałabym, żeby na takiej wysokości nic nie strąciło mnie z drzewa.
- Świetnie. A czy mamy tu gdzieś jakieś jeziora, do których można wejść? Wolałabym nie zbezcześcić jakiegoś świętego miejsca kąpielą - zagadnęłam ściszonym głosem.
Po chwili dosłyszałam gardłowy śmiech; Wookie, z którym rozmawiał Quint, rycząc już nieco bardziej melodyjnie wskazał palcem północną stronę wioski.
- Musisz iść w tamtą stronę, do rzeki. W międzyczasie przygotują dla nas wolną chatę, żebyśmy mogli odpocząć.
- Świetnie. Zaraz przyjdę - oświadczyłam, mając cichą nadzieję, że nie zabije mnie nic po drodze. Ogniste osy, przed którymi wieki temu - naprawdę, miałam wrażenie, że to wszystko wydarzyło się tak dawno - ostrzegała mnie Mistrzyni, chyba już nie były aktywne o tej porze?
Aczkolwiek nadal byłam przekonana, że Ceress po prostu żartowała.
Ścieżka była wyraźnie wydeptana; nie świeciłam sobie już nawet mieczem, który i tak miałam dla pewności pod ręką. Las, chociaż o zmroku, wciąż był wyjątkowo żywy; żywe pnącza wciąż sunęły po drzewach, rozświetlając się delikatnie. Fluorescencyjne gąbczaste grzyby nadal rozkwitały wśród wody, rzucając żółtawy poblask na rozpływające się wokoło fale. Delikatnie szemrały paprocie i trawy. Ale poza tym była cisza - nie przerywana żadnym ćwierknięciem, tąpnięciem po ziemi czy szmerem skrzydeł. Jasne światło księżyca oblewało rzekę, szeroką, lecz dość płytką; widziałam na przejrzystym dnie rośliny, algi i coś na wzór niewielkich koralowców. Choć równie dobrze mogło to być coś innego.
Woda wciąż była jeszcze ciepła, nadal jeszcze jakby smakując promienie słońca, które zaszły już dłuższy czas temu. Oparłam głowę o szaty, położone przy brzegu; zagapiłam się w milczeniu w niebo, przeżywając cały ten wariacki dzień od nowa. Myśli przepływały przez czysty umysł niczym ryby w wodzie, prześlizgując się przez meandry idei. Chmury, zwiewne i delikatne jak dym, przysłaniały gwiazdy niczym welon. A to, że większość było w tej rzece widać i w zasadzie ktokolwiek by patrzył, widziałby wszelakie szczegóły, już mi nie wadziło. Trudno. Czasem w życiu trzeba było pozwolić sobie na ekshibicjonizm, zwłaszcza że przejrzysta woda była ewidentnie krystalicznie czysta, co skutecznie wpływało na moje samopoczucie. W końcu mogłam pozbyć się mulistego zapaszku i szlamu z zatopionego Venatora. Kamienie mydlane, które leżały niedaleko, były istnym wybawieniem.
Miłość nie jest jedynym celem w życiu, młoda padawanko.
A właściwie to dlaczego nie? Zaintrygowały mnie te słowa. I niby jak Moc miała pomóc wskazać tę drogę? Przez rzucanie nami jak pionkami przez Galaktykę, licząc, że gdzieś coś kliknie i stwierdzimy “to jednak jest to! Chcę zostać hodowcą ślimaków, tu jest mój dom, gdzie ślimak mój”? Niewiele mi to mówiło; westchnęłam głęboko do siebie, chlapiąc się ciepłą wodą dla orzeźwienia.
Jak dotąd naprawdę miałam wrażenie, że cokolwiek co robiłam, nie miało żadnego większego ani głębszego sensu. Wszystko wydawało się być zbiorem instrukcji, doskonale zaprogramowanych i zaimplementowanych do uruchomienia się w określonym czasie, bez jakiegokolwiek udziału z mojej strony. Cokolwiek co się działo, działo się samo z siebie, bez mojej woli, mnie siłą rzeczy wciągając w te wszystkie wydarzenia.
Być może jakiś nudziarz rzeczywiście znajdował sens życia w filozofii, nie mówiłam, że nie. Pomoc innym? Nauczanie? Uzdrawianie? Aż poczułam w skroniach tlący się lekki ból; rozmasowałam je, krzywiąc się do siebie. Polityka? Jeszcze gorzej. Co prawda Ceress tym się zajmowała, wraz z kilkoma innymi Mistrzami, ale to było straszne.
Zakładanie eleganckich, acz nierzadko niewygodnych szat, by wpasować się w otoczenie, nie było jeszcze takie złe, tak jak spacerowanie wokoło z kieliszkiem wina i sprawdzanie, czy ktoś nie wygląda bardziej dziwacznie albo podejrzanie niż powinien, ale nic ponadto. Polityka wymagała bycia tak fałszywym, jak tylko było to możliwe. I jednocześnie wymagała umiejętności ciągłego oglądania się za siebie, by przewidywać ruchy potencjalnego rywala.
Być może poza uczuciami rzeczywistość nie ma nic do zaoferowania. Ale co, jeśli nawet po zasmakowaniu tego uczucia nadal będziesz się czuć człowiekiem bez celu, bez żadnej głębszej refleksji swojego istnienia?
Ból w skroniach zaczynał nabierać na sile; zastanawiałam się, czy Jedi też leczyli sobie w ten sam sposób swoje migreny.
Lubiłaś zadania związane z ochroną. Wyszukiwaniem szpiegów. Może tędy droga. Bo do żadnego Zakonu raczej już nie dołączysz, nie mówiąc o jakimś ruchu oporu. O ile takowy w ogóle istnieje. A jeśli go ktoś założył, to kto niby i jak do tego kogoś dotrzeć?
O rany, za dużo tego myślenia. Na swój sposób brakowało mi życia w Świątyni. Chociaż sala treningowa często była pusta, nie musiałam się nad niczym zastanawiać. Czy tak wyglądała dorosłość? Że człowiek wychodził z domu i zaczynał zastanawiać się, co on ma, do cholery, zacząć robić z własnym życiem?
Myśli zaczynały się zagęszczać.
Na swojej drodze spotykałem wiele osób, które były mi bliskie. Ale tak jak mówi kodeks, Jedi nie może się przywiązywać. Z czasem… nauczyłem się zostawiać emocje za sobą. Pozwalałem im odejść, tak samo jak kiedyś pozwolę odejść tobie.
Jakiż to doskonały przykład emocjonalnego wycofania i manipulacji. Tego was uczy Zakon? Ucieczki przed rzeczywistością i instrumentalnego traktowania ludzi?
Kiedy oni już w końcu dadzą wam wszystko, czego potrzebujecie, nadchodzi moment, by się wycofać. By przypomnieć sobie o swoich “zasadach”. Że przecież Jedi “nie może kochać”. Jakiż to wygodny moment, skorzystać, zapomnieć o regułach, które były wkuwane przez dziesiątki lat, a później uciec, jak tchórz, by nie konfrontować się ze swoimi uczuciami. Albo uczuciami kogoś innego.
W zamyśleniu oderwałam wzrok od powierzchni wody; sięgnęłam po kamienie mydlane, próbując czymś innym zająć swoje myśli. Roziskrzone gwiazdy, falujące leniwie pod moją dłonią, zmieniały swój kształt; wydłużały się wzdłuż i wszerz, pęczniały, niknęły w oczach. Myśli powoli szły z nurtem mojej i Quinta rozmowy, odtwarzając kolejne słowa.
...moje przybycie na Telos zostało bardziej odebrane jak pokaz siły i kontroli Zakonu, niż faktycznie próba nawiązania przyjaznych relacji…
Lodowate, szarofioletowe oczy Dregi omiotły spojrzeniem zarówno mnie, jak i Ceress; kandydat na gubernatora zastanawiał się przez chwilę, zanim gestem dłoni odesłał swoich towarzyszy.
- Przybyliśmy tu… - zaczęła Krell, jak zawsze chłodno oficjalna. Mężczyzna przerwał jej machnięciem ręki, nim zaczął wędrować po pomieszczeniu. Gabinet miał szeroki i przestronny, z panoramą na stolicę poniżej.
- Nie lubię marnować czasu. Wiem, po co tu przybyliście. Ale, jak uprzedzałem Zakon, zmarnujecie tylko swój czas - odrzekł, gestem gasząc światła. Był już, bądź co bądź, późny wieczór. Ceress zmarszczyła brwi; zanim one całkowicie zgasły, zapalając delikatne neonowe podświetlenia, zdążyłam dostrzec lekki, ledwie widoczny grymas jej dezaprobaty.
- Sugeruje pan, że te wybory będą całkowicie uczciwe, Mistrzu Zaan? - w tonie głosu Krell zabrzmiało coś na kształt pobłażliwego rozbawienia. Mężczyzna potrząsnął głową.
- Polityka nigdy nie jest uczciwa i dlatego ja się nią zajmowałem w imieniu Zakonu od ponad dwudziestu pięciu lat - odparł oschle. - To gra pozorów i zamiarów. Słowa to tylko słowa. Mogą zmieniać swoje znaczenie w każdym momencie. Każdego dnia udowadnia nam to Senat Galaktyczny.
Ceress podeszła do panoramy, obserwując miasto w dole. Ja nie ruszyłam się z miejsca, co nie uszło uwadze Dregi. Znów poczułam na sobie jego spojrzenie - powolne i taksujące. Miałam wrażenie, że był w stanie odczytać ze mnie wszystko, nawet podszepty Ciemnej Strony, choćby moja twarz była z kamienia. A jego… nie otaczało nic. Nic, co mogłoby sugerować, że jest użytkownikiem Jasnej, Ciemnej czy Szarej Strony. Był wyczuwalny przez Moc, jednak nie mogłam go dosięgnąć. A przecież chyba się od niej jednoznacznie nie odciął - wciąż miał przy sobie miecz.
- Spytam raz jeszcze: po co tu jesteście?
- Aby obserwować, czy wybory pomiędzy tobą a rodziną dotychczasowego senatora będą przeprowadzone uczciwie - powtórzyła Ceress, nie odwracając się. Szczery śmiech Dregi był czymś, czego się nie spodziewałam; w następnej sekundzie mężczyzna górował nad nią. Napięcie było niemal wyczuwalne i dostrzegalne.
- Zakon mógłby mieć chociaż dostatecznie tyle szacunku do mnie, by nie wciskać mi tego całego propagandowego gówna - rzekł cicho, najbardziej zjadliwym tonem głosu, jaki kiedykolwiek słyszałam. Nie było w nim gniewu, żalu czy innych emocji. Był tylko czysty jad, jak gdyby był wężem, owijającym się wokół postaci Ceress.
- Mówisz teraz jako ty, czy jako polityk? - odrzekła kobieta. Mężczyzna tylko rozłożył ręce.
- Jak już mówiłem - nie lubię marnować czasu. Ani swojego, ani mojego. Po wyborach, kiedy zostanę wybrany, Telos nie podpisze żadnych traktatów z Zakonem. To już teraz mogę zagwarantować. I wiem, że nie przyjechałaś tu tylko obserwować wyborów. Wiem, że jesteś też Poszukującym. Na Telos nie znajdziesz niczego, czego szukasz, jeśli robisz to w imieniu Zakonu.
- Słowa mają duże znaczenie, Teemo. Ludzie często nieświadomie mówią nam więcej, niż chcieliby powiedzieć. - Krell obserwowała w milczeniu komunikator, który nie był w stanie się połączyć z Coruscant. Ja czyściłam swój miecz; to mnie uspokajało najbardziej. - Natomiast politycy doskonale nadają znaczenia swoim słowom, gestom, tonacji. Jak sądzisz, co Mistrz Zaan chciał nam powiedzieć?
- Że nie jesteśmy mile widziani, jeśli przybyliśmy w imieniu Zakonu?
- Teemo!
Musiałam się zastanowić. Chociaż mężczyzna wydawał się być szczery i otwarty, a wręcz nawet bezpośredni, całokształt prezentował się odrobinę niepokojąco. Szybko zgasił światła; Ceress nie bez powodu stanęła przy oknie, odwracając się do niego plecami. On zaś obszedł całe pomieszczenie.
- Powiedział “kiedy” zostanę wybrany - zaczęłam powoli. - Czyli wie już, że dostanie głosy i będzie gubernatorem. Jednocześnie nie chce być wiązany otwarcie z Zakonem. A teraz jesteśmy odcięci od Sieci, prawda? Nie możemy się połączyć z Radą. Drega zaś wyrażał się wyjątkowo otwarcie, chociaż wrogo… ale jego zachowanie wskazywało na coś jeszcze… myślisz, że dotychczasowy gubernator…
W następnej sekundzie coś tknęło nas obie; zerwałyśmy się na równe nogi, biegnąc w stronę wejścia.
Pamiętaj, Teemo: ludzie często nieświadomie mówią nam więcej, niż chcieliby powiedzieć. Nie tylko politycy, ale też zwykli ludzie.
Na swojej drodze spotykałem wiele osób, które były mi bliskie. Ale tak jak mówi kodeks, Jedi nie może się przywiązywać. Z czasem... nauczyłem się zostawiać emocje i ludzi za sobą. Pozwalałem im odejść, tak samo jak kiedyś pozwolę odejść tobie.
Uchyliłam powieki, czując jak po ramionach łaskocze mnie piana; nie zwróciłam nawet uwagi już na to, że splotłam włosy w warkocz i kilka pomniejszych warkoczyków, by utrzymać ten jeden w ryzach. Kompletnie wyłączyłam się z rzeczywistości. Pora była już wychodzić. Nawet nie mogłam sprawdzić na komunikatorze, jak długo już tu siedziałam; zapadłam w stan bliski ni to medytacji, ni to półsnu. Z ciężkim westchnieniem wypełzłam z wody, już raczej bez większej gracji, a prędzej niczym mityczny kraken.
Rzeczy też trzeba było przeprać. Wszakże Wookie nie nosili ubrań. W zasadzie nawet nie umiałam wyobrazić ich sobie w spodniach czy nawet koszulach, nie mówiąc o podstawowych gaciach. Wysuszyłam się dość szybko przy ognisku, obracając się przy nim jak kurczak na rożnie - ono było duże, szerokie, wyraźnie dostosowane pod Wookiech, nie zaś zwykłych ludzi. We wioseczce nie było już zbyt wielu mieszkańców; większość najwyraźniej udała się w swoich sprawach.
Na miejscu Wookie wskazali mi chatkę; bez większego entuzjazmu zaczęłam wspinać się na górę, do jednego z domków. Quint był na miejscu, wyraźnie skupiony na swojej medytacji. Wobec tego nie przeszkadzałam mu; mimo tego i tak się wybudził. Najwyraźniej nie byłam tak subtelna, jak myślałam, że mogę być.
- Czy komunikator ci działa? - zapytałam cicho. Chwilę później chatkę rozjaśnił poblask wyświetlanego menu; odetchnęłam głośniej z ulgą. Nareszcie. Jakiś uśmiech losu.
- Kiedy ty pójdziesz się umyć, zostaw mi ten komunikator. Poczytam trochę o naprawach - oświadczyłam. - Póki mamy dostęp, trzeba korzystać. Lepiej, żeby chociaż jedno z nas wiedziało, jak się spróbować do czegoś zabrać, zanim znów nam odetną dostęp.
Wciąż się wahałam, czy powinnam wrócić do tematu, który został między nami niedokończony; wspomnienie Mistrzyni ponownie przywiodło mi na myśl jej dawne słowa.
- Mam nadzieję, że uda ci się dostać do większej ilości wiedzy niż mi - powiedział Quint, odpinając urządzenie i podając mi je. Zaraz ja przypięłam sobie jego komunikator do mojego nadgarstka. Tak będzie wygodniej. Mój odłożyłam na bok, choć uważałam to za kupę bezwartościowego żelastwa; i tak został w pełni usmażony. Widziałam, że Quint zerknął na mój, lecz nie skomentował. W głębi ducha byłam mu za to wdzięczna; nie wiedziałam, jak miałabym w ogóle to wytłumaczyć. Blaster zostawiłby jakiś ślad. Tymczasem to, co leżało jak dotąd na mojej ręce, nie przypominało już nawet komunikatora poza tym, że był w jego kształcie, był cały wypalony na skwar i powykrzywiany i powykręcany. Na ręce i tak został mi odbity ślad.
- Wygląda na to, że dostęp nie został w pełni przywrócony. Obawiam się, że główne archiwum i biblioteka w świątyni na Corusant ucierpiały tak samo jak my.
- Śmiem sądzić, że nadal jesteśmy w trochę lepszej kondycji niż biblioteka - uśmiechnęłam się do niego krótko znad komunikatora. - Mogę o coś zapytać?
Chyba najlepiej było podejść do tego wątku bezpośrednio. Cóż, nikt nie powiedział, że dobry padawan to taki, który nie zadaje pytań.
Quint skinął głową, przystając w pół kroku i posyłając spokojne spojrzenie
- Oczywiście. Jeśli będę potrafił odpowiedzieć.
- Nie zdążyliśmy dokończyć tamtej rozmowy… o ludziach - zaczęłam, obserwując go z dołu. Ja rozsiadłam się wygodnie, opierając o drewnianą ściankę chatki. Wiedziałam, że był zmęczony, ale skoro już zapytałam, to nie powinnam uciekać od tematu. - Trochę sobie przemyślałam. Próbowałam sobie całość ułożyć, ale jedna rzecz mi nie do końca pasuje. Jak to szło? - zastanowiłam się chwilę. - “Na swojej drodze spotykałem wiele osób, które były mi bliskie. Ale tak jak mówi kodeks, Jedi nie może się przywiązywać. Z czasem... nauczyłem się zostawiać emocje za sobą. Pozwalałem im odejść, tak samo jak kiedyś pozwolę odejść tobie.”. Co dokładnie miałeś na myśli mówiąc, że pozwalałeś im odejść? - wyraźnie mnie to intrygowało.
Quint wyraźnie zmieszał się na pytanie, w zastanowieniu otulając się ramionami. Wyraźnie szukał odpowiedniego doboru słów.
Znów obejmuje się ramionami. Ma problem. To jego stały gest w repertuarze.
- Mówiłem im prawdę. Że Jedi nie może się przywiązywać, nie może wchodzić w bliskie relacje. To zwykle kończyło się mniej lub bardziej burzliwym finałem znajomości.
Pokiwałam głową do siebie.
- Czy ta Zasada nie wymusza instrumentalnego traktowania ludzi? - zapytałam w zamyśleniu. - Czy nie wymusza to emocjonalnego wycofania i obojętności? Mówię tu o relacjach wobec zwykłych osób…
Dla mnie nie było to trudne. Ale wielu Uczniów i Mistrzów to było problematyczne. Niektórzy odchodzili z Zakonu z hukiem. Inni… żyli po cichu, biorąc pod uwagę to, co wcześniej mi o innych, zwłaszcza Szarych Jedi, powiedział Quint.
- Nie, Teemo. Ta zasada przypomina o tym, że dla Rycerza Jedi nie powinno istnieć nic ważniejszego od Mocy. Bliska relacja siłą rzeczy zmienia koncentrację na pasję, zmysłowość, cielesność. A to nie jest ścieżka Jedi.
- Pojebane to jest - mruknęłam do siebie, kręcąc głową. - To ja mam tyle z pytań, dziękuję. - powinnam mu już raczej dać spokój. Jeszcze mnie chłop spakuje i odeśle na Coruscant czy coś w tym stylu. Podwaliny miałam już położone. Dalej pora przemyśleć to sobie samemu. A z drugiej strony, czy zostało coś jeszcze do przemyślenia? Na wszystkie swoje pytania znalazłam odpowiedź.
Nie powinno istnieć nic ważniejszego od Mocy? Przecież wszystko może ze sobą koegzystować. Czyż ci, którzy odeszli, tego nie udowodnili?
Sam Quint wspominał, że wielu Jedi miało partnerów, niektórzy nawet rodziny; a jednak ci, którzy nie bali się swoich przekonań, nie zostawiali innych za sobą w imię “zasad”. Chociaż twój Mistrz wyraził się jasno, to czyż jego słowa nie potwierdzają moich własnych?
Zignorowałam ten głos; w milczeniu pochyliłam się do komunikatora, czytając zachowane przez jakąś dobrą duszę treści. Niechaj Moc ci pobłogosławi, kimkolwiek jesteś, pomyślałam. Szybko znalazłam podstawowe instrukcje na temat napraw sprzętu; podstawowe instrukcje zawsze mogły się przydać. Cóż, pilotowania nie nauczę się aż tak szybko - ale mechaniki, choćby podstawowej, już łatwiej było się nauczyć niż klikania miliona guzików. Jedyny, o jakim miałam pojęcie, to przycisk wyrzutu w hiperprzestrzeń. A my, realnie, mieliśmy ledwie kilka godzin do nauczenia się, jak naprawić myśliwiec, którego modelu nie znaliśmy, nie mając części zamiennych ani tym bardziej sprzętu. Ja nosiłam przy sobie mały śrubokręt w razie, gdyby trzeba było szybko coś naprawić w moim mieczu. Ewentualnie by wsadzić go komuś w oko.
Zapowiadał się nawet dość przyjemny wieczór. Quint mógł być o siebie spokojny; nie zamierzałam zadawać więcej pytań. Przynajmniej nie dzisiaj. Bo też i nie miałam o co pytać. Ceress miała rację - musiałam się bardziej wysilić. Ale nadal ten zestaw zasad uważałam za pojebany.
I potrzebowałaś upadku całej Galaktyki, żeby sobie to uświadomić? Subtelnie, doprawdy.