The Shadow of the Calling [2os, fantasy]

Awatar użytkownika
Linuxa
Posty: 56
Rejestracja: wt sie 08, 2023 4:02 pm

Re: The Shadow of the Calling [2os, fantasy]

Post autor: Linuxa »

Zwykle nie przeklinałem w towarzystwie i obecności dam - Antiviańskie wychowanie kazało mi zachować te resztki godności, zwłaszcza gdy w grę wchodziło skalanie niewinnych uszu niewiast soczystymi wiązankami przekleństw. Choć Antivańczycy potrafili uchodzić za butnych i gorącokrwistych (niczym ciemne ogiery sprowadzane wprost z Antivy), zwykle potrafiliśmy się zachowywać - jakoś tak łagodnieliśmy gdy wymagała od tego sytuacja - albo wręcz przeciwnie. Niestety to samo Antiviańskie wychowanie sprawiało, że w chwilach takich jak ta - gdy słyszałem za sobą głośne tupanie i charczenie, na usta nie cisnęło mi się praktycznie nic innego niż soczysta wiązanka pod adresem goniących nas Darkspawnów. Cóż… pozostało mieć nadzieję, że Constantia w tym wszystkim niczego nie usłyszała (albo chociaż nie zrozumiała) - bo teraz, w takiej sytuacji gdy praktycznie czułem na plecach lodowaty uścisk śmierci, nic nie potrafiłem poradzić na to, że słowa same opuszczały moje usta, przecinając powietrze już i tak świszczące od strzał.
-¡Mierda, por todos los cuervos! ¡Me cago en todo! ¡Por las tetas benditas de Andraste — qué carajo! Ten piedad, Creador, si es que aún miras. ¡Puta Horda maldita! - w tych słowach zawarte było chyba wszystko co do tej pory we mnie siedziało. Złość, frustracja ale także i przerażenie. Być może wyglądałem na twardziela - i rzeczywiście mało było rzeczy, które byłyby w stanie mnie tak bardzo wyprowadzić z równowagi. Jednak różnica między zaszlachtowaniem jednego czy dwóch wałęsających się Hurloców a atakiem całej Hordy była diametralna.
Czy byłem gotowy na śmierć? Absolutnie nie. Choć Zew powoli zaciskał się wokół mnie, wciąż jeszcze zamierzałem mu uciekać - tak długo, jak tylko byłem w stanie. Cholera! Nie po to uciekałem przed stryczkiem, żeby skończyć w żołądku jakiegoś pierdolonego Darkspawna!

Z resztą zaraz dotarło do mnie, że ten dziwny uścisk w piersi tyczył się nie tylko mojej osoby. Jasne, nie chciałem jeszcze umierać - ale jakoś mimo wszystko byłem świadomy, że taka okoliczność może prędzej czy później nastąpić. Pogodzenie się z własną śmiercią było o wiele łatwiejsze niż pogodzenie się z tym, że śmierć tego dnia zabrałaby nie tylko mnie. Jedno zerknięcie na Constantię, przewieszoną przez siodło tuż przede mną, podskakującą przy każdej wyboistości i ledwo utrzymującą się na swoim miejscu, sprawiło, że lodowaty dreszcz jeszcze bardziej przeszył plecy. Nie chciałem, żeby stała jej się krzywda. Na Stwórcę! Nie zasługiwała na taki koniec. Nie ona.
Nim się spostrzegłem, wiązanka przekleństw zmieniła się w pełne błagania słowa modlitwy.
-Creador... si ves, no tomes mucho. Sólo mueve el filo... lejos de ella. Lo demás... ya fue peso mío. - wyszeptałem. Mocniej zaciskając palce na kawałkach skóry tworzących lejce.
Nie pamiętałem kiedy ostatnim razem wypowiedziałem słowa modlitwy. Chyba ostatni raz gdy jeszcze należałem do Zakonu. I choć od dawna byłem z Twórcą pokłócony, tak teraz… jakby wiedziony tym ostatnim skrawkiem wiary, który jeszcze się we mnie tlił, zwróciłem się do Niego z tymi błagalnymi słowami.
Strzały świstały tuż obok głowy, przecinając powietrze i wbijając się w ziemię oraz okoliczne drzewa. Kilka chyba nawet musnęło moją zbroję - nie miałem czasu by dokładniej to sprawdzić, ale byłem wręcz pewien, że to kwestia czasu, gdy któraś z nich w końcu trafi w odpowiednie miejsce - między łączeniem zbroi, w kark lub przeszyje cieńsze elementy pancerza. Być może dzięki temu, że Constantia była przede mną… moje plecy ją osłonią. Przynajmniej na chwilę. Jeśli Stwórca da.

I nagle chyba modlitwa została wysłuchana! Gdzieś pomiędzy drzewami mignęło coś czerwonego, rozległy się odgłosy rozmów i pracy. Templariusze. Nie byle jacy - bo należący do tego czerwonego, bardziej pojebanego zgrupowania, ale wciąż chyba mieli w sobie odrobinę tego co czyniło ich członkami Zakonu… prawda?
Choć Constantia krzyczała, szum krwi w uszach zagłuszał jej słowa, tak samo jak i stukot nóg Hurlocków odzianych w podkute, zardzewiałe buty. Jakiś instynkt, przyzwyczajenie, po prostu coś niby jakiś drobny sentyment, postanowił że spróbowałem znaleźć pokrzepienie wśród dawnych towarzyszy broni. Nawet jeśli teraz zdawali się być całkowicie inni, pozbawieni honoru, zatraceni w swoich dziwnych, tajemnych misjach, oddaleni od prawdziwego Zakonu. Popędziłem klacz w ich kierunku.
Żołnierze chyba nas dostrzegli - cóż, wszak nie było to wcale takie trudne. Raczej ciężko byłoby zauważyć konia, dwóch jeźdźców (z czego jednego przewieszonego w poprzek) ubranych w oczojebitne niebieskie zbroje (kto to wymyślił?) i do tego hordy żywych trupów, które najwidoczniej postanowiły wybrać się na popołudniową przebieżkę. Templariusze chyba coś krzyknęli między sobą, ustawiając się w równym, żołnierskim szyku.
Gdy tylko łuki naciągnęły się, a połyskujące groty strzał skierowały w naszą stronę, pożałowałem że w ogóle to ja decydowałem dokąd jedziemy. Prawo jazdy na konia to chyba znalazłem w garnku potrawki z wątróbki… To koniec. Już po nas. Zabiją nas. Zabiją. Zabiją.
-Przepraszam Constantio.- powiedziałem, wstrzymując powietrze gdy cięciwy drgnęły a powietrze przeciął świst nadlatujących pocisków. Marne ostatnie słowa, nie było w nich ani grama pocieszenia a jedynie ogromna skrucha. Żałowałem, że tak głupio ją naraziłem. Moja wina, moja wina, moja, moja, MOJA.

Strzały jednak nie były skierowane konkretnie na nas. Przeleciały nad nami, skutecznie trafiając w nadciągające Pomioty. Istoty padały, harcząc i sapiąc w ostatnich spazmach bólu i agonii, aż w końcu reszta nieumarłych odstąpiła, wycofując się i wracając w stronę obozowiska.
Udało się. UDAŁO SIĘ! Jasna cholera! Udało się, żyjemy, jesteśmy w jednym kawałku!
Obejrzałem się za siebie, z trudnością powstrzymując okrzyk zwycięstwa, który chciał wyrwać się z piersi. Coś jednak mówiło mi, że było dużo za wcześnie na świętowanie.

Klacz zwolniła, ostatecznie zatrzymując się gdy tylko zbliżyliśmy się do grupy mężczyzn i kobiet odzianych w zbroje. Jeden z templariuszy złapał za lejce, wyraźnie dając znać, że nie pozwoli nam odjechać. Reszta rycerzy otoczyła nas ciasnym kordonem a stukot i śpiew stali oznajmiły, że najwidoczniej sięgnęli po swoje miecze.
A jednak się nie udało.
-Si no es veneno, es cagadera.- sarknąłem, gdy żołnierze się rozstąpili a jeden z nich - większy, pokryty jeszcze większą ilością czerwonych śladów (i chyba tych dziwnych kryształów?) podszedł bezpośrednio do nas.
-Wy. Pójdziecie ze mną- jego głos był twardy, choć zdało się, że z wielkim trudem wypowiadał te słowa. Tak jakby każda, nawet najmniejsza sylaba nie chciała przedostać się przez zaciśnięte gardło. Słowa przypominały szorowanie o siebie dwoma kamieniami. Nie mniej coś w nim było… dziwnie znajome. Gdy się wsłuchałem, dostrzegłem że Zew zaczął się zmieniać, stawać się o wiele słodszy, o wiele bardziej przyciągający i pociągający. Był… piękny. Przymknąłem na chwilę oczy, wsłuchując się w delikatną melodię, która przywodziła mi na myśl symfonię emocji i barw prosto z Antivy. Ah… nigdy nie słyszałem niczego piękniejszego.
-A jeśli nie?- spytałem nieco osowiały i otumaniony tą melodią. Templariusze chyba z resztą to dostrzegli, a mimo to wyraźnie skierowali miecze w moją stronę. Uniosłem dłonie, uznając że nie była to najlepsza pora na cwaniakowanie. Musiałem przywołać się do porządku, starając się nie tonąć w tej cudownej pieśni, która jakby wzywała mnie w głąb rozciągającego się wokół nas systemu jaskiń.
-Pójdziecie ze mną- powtórzył, zanim odwrócił się do nas plecami. Rzuciłem Constantii kontrolne spojrzenie, zanim faktycznie zeskoczyłem z konia. Jednocześnie bez namysłu, ostrożnie złapałem dziewczynę w talii i pomogłem jej bezpiecznie stanąć na ziemii. Nie chciałem aby upadła.

Awatar użytkownika
Einsamkeit
Posty: 129
Rejestracja: sob kwie 24, 2021 5:22 pm

Re: The Shadow of the Calling [2os, fantasy]

Post autor: Einsamkeit »

Zamrugałam, przytłoczona tym wszystkim. Nagłym pościgiem, głosem Javiera, pokrzykiwaniami Czerwonych Templariuszy, ustawiających się w formację, tętentem kopyt, tym… wszystkim. Podskakiwaniem na wybojach i uporczywym trzymaniem się siodła. Jęknęłam głośno, czując jak moje żebra znów stykają się z końskim grzbietem; nie zagłuszyłam jednak przy tym Javiera, który mamrotał do siebie. I całkowicie, absolutnie go w tych słowach popierałam. Jednocześnie nie mogłam oprzeć się narastającemu poczuciu winy. Ja… miałam świadomość, że to wszystko, co się wydarzyło, było tylko i wyłącznie przeze mnie. Gdybym go nie namówiła… żyłby do dziś dzień spokojnie, nie niepokojony przez ani Hordę, ani przez Czerwonych Templariuszy, w których obozowisko praktycznie wjechaliśmy jak nóż w masło. Dostrzegłam jeszcze kątem oka znikających szmuglerów lyrium; ci ludzie zawsze potrafili rozpłynąć się w powietrzu w ułamku sekundy. Chwilę później było po wszystkim.
- Perdona… scusa che te he metido in tutto questo. Creatore… tenlo sotto la tua protezione, por favor. - wymamrotałam do siebie. Nadal czułam się winna, że Javier musiał mierzyć się z tym wszystkim przeze mnie.
Gdy tylko ktoś chwycił za lejce, koń posłusznie stanął; zamrugałam, wyraźnie zdziwiona. Bardziej spodziewałam się, że to na nas opadną miecze żołnierzy - jednak ci wstrzymali się na gest jednego ze swoich. Najwyraźniej on tu dowodził, bardziej lub mniej formalnie. Wsłuchałam się w głos tego mężczyzny; brzmiał jakby ktoś pocierał dwa kamienie o siebie. Z wysiłkiem nie wzdrygnęłam się, widząc czerwone kamienie porastające jego ciało - przebijające się przez skórę na plecach, ramionach i dłoniach - i czerwone, płonące oczy. Poszarpana skóra wokół ust odsłaniała dziąsła; ten mężczyzna już dawno nie był człowiekiem. I, jak widać, nie dopuszczał do siebie żadnej możliwości dyskusji. Nie żebym zamierzała, wręcz przeciwnie - miecze, wycelowane w naszą stronę, podobnie jak strzały, już umocowane na cięciwach, skutecznie zniechęcały do jakichkolwiek negocjacji.
Zakolebałam się nieco niezdarnie, chcąc zejść z konia; po chwili poczułam na sobie czyjeś silne dłonie, ściągające mnie z grzbietu konia tak, jakbym była tylko piórkiem. Zerknęłam za siebie, rzucając Javierowi pełne wdzięczności spojrzenie, zanim Templariusze zmusili nas, byśmy poszli dalej. Jednocześnie mężczyzna wydawał się być… inny. Nie potrafiłam powiedzieć, dlaczego, jednak czułam tę pewną różnicę. Może teraz na niego działał ten trupi Zew? Ciężko mi było powiedzieć. Przecież nie mogłam go zapytać, czy wszystko w porządku.

Korytarze prowadziły do niższych poziomów kopalni. Na ścianach rozkwitały te same czerwone kamienie, obrastające wszystkich tych Templariuszy. One rzucały delikatny czerwony poblask, oświetlający drogę.
Nasze kroki odbijały się echem; moje, Javiera, nieformalnego przewodnika oraz eskorty, która trzymała się z tyłu. I chociaż szli o kilkanaście kroków za nami, nie miałam złudzeń: gdyby tylko ktokolwiek z nas odwrócił się na pięcie i spróbował uciec, napotkałby mur mieczy.
Poczułam aż nieprzyjemny dreszcz, gdy zeszliśmy ze schodów i weszliśmy na bardzo szeroki korytarz. Po naszej prawej stronie szemrała przyjemnie woda, obmywająca te dziwaczne, typowe dla Wybrzeża Sztormów i Hinterlands sześciokątne skały. Tam też jeden z filarów oblepiał ten sam czerwony kamień, oświetlający nam dotychczas drogę. Skrzył się delikatnymi wyładowaniami i wydawał się lśnić w rytmie jakichś nieznanych mi słów; przez chwilę miałam dziwaczne wrażenie, że słyszę ciche szepty. Pewnie Templariusze za naszymi plecami coś mówili… aż obejrzałam się za siebie; wzdrygnęłam się nieprzyjemnie, widząc te martwe, puste czerwone oczy, wpatrzone w nas. Dosłownie. Przypominali mi Hordę, lecz żywą, świadomą, no i przede wszystkim - nie gnijącą. Jeszcze.
Po chwili się zatrzymaliśmy. Lecz słysząc trzeszczenie nad naszymi głowami, podniosłam wzrok; na mostku ponad nami spacerował jeden z Templariuszy, obserwując nas bacznym wzrokiem. Żołnierz, idący przed nami, wskazał nam szponiastym palcem wejście do jednego z pomieszczeń. Ono samo w sobie było już za małe, by mógł się wewnątrz zmieścić.

Gdy weszłam do środka, to pierwsze co zauważyłam, to czarnowłosą kobietę siedzącą przy biurku; chociaż miała na sobie zbroję Czerwonych Templariuszy, w żaden sposób nie przypominała swoich towarzyszy. Czy też podwładnych, jak pojęłam, słysząc słowa naszego przewodnika. Mężczyzna, ten sam, który był już zbyt potężnej postury, by wejść, stanął przy drzwiach za naszymi plecami i zasalutował.
- Pani kapitan Fraser, przyprowadziliśmy dwójkę Szarych. Ścigała ich Horda…
- Wyeliminowaliście całą?
- kobieta nawet nie uniosła wzroku znad biurka, wciąż coś pisząc.
- Tak przypuszczam.
- Tu nie ma zgadywania. Jest “tak” albo “nie”. Sprawdź obozowisko i wybij wszystkich w okolicy
- odparła krótko, odkładając pióro i podnosząc głowę znad papierów. Aż zaczerpnęłam głęboki oddech, gdy tylko ujrzałam jej twarz.
Widziałam ją tylko raz w życiu i zapamiętałam aż za dobrze. W milczeniu spojrzałam na nią; jej ciemne oczy, wcześniej płonące błękitem, teraz były czerwone niczym kryształy żołnierzy którzy nam towarzyszyli. Jeden z nich, zakuty w złotym łańcuchu, lśnił na jej szyi. A jednak ona jedna nie wyglądała jak ci, którzy nas przyprowadzili tutaj. Szybkie, pobieżne spojrzenie wyraźnie pokazywało, że nic z niej nie… wyrastało. Liczne blizny - nie tylko po ostrzach - pokrywały jej twarz, stanowiąc świadectwo wielu stoczonych walk. To była ta sama najemniczka, której strzała trafiła Otto, obracając cały nasz plan ucieczki wniwecz. Chociaż nie ścigała mnie dalej po tym wszystkim - jej zadanie zakończyło się wraz ze śmiercią mojego towarzysza - to jednak przerażał mnie nadal sam jej widok, przywołując na myśl najgorsze wspomnienia. Na samą myśl o tym, co się wydarzyło, znowu skręcił mi się żołądek.
- Co robi tutaj dwóch Szarych? - jej głos nie wyrażał żadnego zdziwienia. Raczej zaciekawienie. Był przyjemnie głęboki i - aż niechętnie musiałam to przyznać - seksowny. Mogłaby wydawać na nas wyrok śmierci, a to i tak by brzmiało jak wyjątkowo sprośna obietnica w łożu. Jednocześnie, oprócz niechęci i strachu, poczułam nagle złość. Jakim prawem ten człowiek był tutaj? Dlaczego nie poniósł żadnej kary? To istniała ta karma, czy nie? Nie potrafiłam uwierzyć, wręcz przyjąć do wiadomości, że życie było aż tak bardzo niesprawiedliwe, jak teraz.
- A co ty tutaj robisz? Myślałam, że będziesz dalej wykonywać kontrakty na bogu ducha winnych ludzi w Denerim - nie mogłam się temu oprzeć. Kobieta przeniosła wzrok z Javiera na mnie; kącik jej ust drgnął i powędrował w dół. Rozpoznała mnie.
- Zawsze mogę powiedzieć twojej rodzinie, gdzie jesteś. - odparła z drwiącym uśmiechem, zanim odchyliła się w krześle i splotła dłonie w piramidkę, obserwując nas w milczeniu. Zapadła nieznośna cisza, której nie śmiałam już przerywać.
- Powtórzę pytanie. Co robi tutaj dwóch Szarych? - zapytała spokojnie, przenosząc wzrok na Javiera. Jej brew uniosła się w górę. Oczekiwała odpowiedzi. I coś w tym wszystkim mówiło mi, że mieliśmy bardzo nikłe szanse wyjść z tego wszystkiego żywi. Większe szanse na przetrwanie miał w tym wszystkim już Otto, który zresztą już dawno nie żył. Ile to by było lat…? Pięć?
- Wykonujemy tu swoje zadanie, zanim skierujemy się na Głębokie Ścieżki- Javier odpowiedział zdawkowo, nie zamierzając wdawać się w zbytnie dyskusje w tym temacie. -A co wy tutaj robicie? Raczej nie ma tu zbyt wielu zbuntowanych magów, a najbliższy krąg jest co najmniej dzień drogi stąd.
- Nie jesteśmy Templariuszami, jakich znacie - odparła kobieta, podnosząc się ze swojego miejsca. Na swoich ramionach poczułam czyjeś ciężkie łapy; chwilę później na jej biurku spoczęły nasze torby - także te podróżne - z wysypaną z nich zawartością. - A wy… dwójka samotnych Strażników tutaj, na powierzchni, podczas gdy wszyscy inni zniknęli z Orlais… można by was nazwać dezerterami… czyż nie? To jest to “zadanie”? Przetrwać jak najdłużej na wolności? - dodała z lekka drwiąco, spoglądając na zawartość naszych toreb. Pierwsze, co wzięła do ręki, to mój zwitek z nazwiskami Strażników; następnie w jej dłoni spoczął medalion z czerwonym kamieniem, takim samym, jakie miała na swojej szyi. Był on w torbie Javiera.
- A więc to twoje dzieło - mruknęła, odkładając medalion na bok ze swoistym szacunkiem. Nie rzuciła nim, jak jakimś miedziakiem.
- Może układ? My nic nie wiemy o kopalni czerwonego lyrium, a ty nas nigdy nie widziałaś? - wtrącił się Javier. Uniosłam brwi, wyraźnie zaskoczona jego słowami. Jednak nie odzywałam się i nie uczestniczyłam w rozmowie. Wolałam nie narażać tej delikatnej dyskusji na porażkę przez moje wtrącanie się.
- Bystry jesteś, ale nie w moim interesie są plątający się wokoło Szarzy Strażnicy, wtykający nos w nie swoje sprawy - skwitowała oschle kobieta, unosząc do swojego poziomu wzroku moje fiolki z antidotami. Prychnęła ledwie słyszalnie, odkładając je na bok.
- To po co nas ratowaliście przed Hurlockami? O nie, coś tu jednak jest w twoim interesie - Javier nadal zręcznie fechtował słowami, jak gdyby cała ta dyskusja stanowiła dla niego jedynie pojedynek szermierczy, a nie walkę na śmierć i życie. Nie byłam pewna, po prawdzie, czy zdawał sobie sprawę z faktu, że teraz walczył o przetrwanie. Dosłownie.
- A myślisz, że w moim interesie są darkspawny w środku i pobliżu kopalni? - prychnęła kobieta, wertując zręcznie nasze rzeczy i przeglądając je.
- Myślę, że skutecznie odstraszają wieśniaków i niechcianych gości - odparował niemal natychmiast Javier. Ja, podobnie jak pozostali Templariusze, tylko śledziłam wzrokiem ich oboje.
Kobieta spojrzała tylko nań rozbawiona; chociaż nie uśmiechnęła się, w jej oczach pojawił się ten lekki błysk humoru.
- A widzisz tu jakichś? - zapytała drwiąco, zanim znów sięgnęła po moją listę. Przez dłuższą chwilę nie odzywała się, studiując nazwiska. - Problem z darkspawnami jest taki, że zaczynają się rozmnażać na dolnych poziomach kopalni, blokując nam dostęp do wydobycia. Chyba widzisz zależność. Nie rozczarowuj mnie, wydawałeś się być całkiem bystry - skwitowała, składając ją. Chwilę póżniej nasze rzeczy wylądowały z powrotem w torbach, podobnie jak medalion Javiera. Poza moją listą.
- No to może się jakoś dogadamy? Jesteśmy Szarymi, więc umiemy się rozprawić z darkspawnami. Pozbędziemy się waszego kłopotu z kopalni, a wy puścicie nas wolno i rozejdziemy się w zgodzie zapominając o tym spotkaniu - wielkimi oczami wpatrzyłam się w Javiera. Sama nie byłam pewna, czy bardziej szanuję jego umiejętności targowania się, czy raczej jego upór. Czy może raczej chęć przetrwania.
- Pomyśl, jeśli nam się nie uda, to tam zginiemy. A jak nam się uda, to nie będziesz musiała narażać swoich ludzi, a pozbędziesz się problemu. Tak czy tak, będziesz na wygranej pozycji - dokończył Antivańczyk. Kobieta jednak nie wydawała się być zainteresowana. Uniosła tylko brwi, pozwalając mu dokończyć - jednak jej twarz mówiła wprost “nie”. Znałam to spojrzenie. Miała je moja matka, ilekroć zamierzałam ją o cokolwiek poprosić. Na samo wspomnienie domu - i mojej rodziny - żołądek znów mi się skręcił. Czy naprawdę mogła im powiedzieć…?
- Sprytne. Ale tu nie ma darkspawnów... jeszcze. Właśnie dlatego trzymamy ich od kopalni z daleka - odparła w bladym uśmieszku.
- No to może dogadamy się w jakiś inny sposób? Wyglądasz mi na kobietę, z którą da się dojść do porozumienia. Na pewno jest coś, co mogłoby cię przekonać żeby nas puścić i pozwolić odejść - miałam wrażenie, że przez moje skronie przetaczają się kolejne krople potu.
- Cwany jesteś, ale nie. Zresztą, jesteś wyjątkowo bezczelny. Zwykle ludzie błagają mnie o życie, zamiast negocjować. Ciekawa odmiana - z tymi słowy kobieta popchnęła nasze torby dłonią, dając nam jasny znak, że możemy je zabrać z powrotem. Nie śmiałam nawet dopytywać o listę, którą zachowała dla siebie. Nie wiedziałam, do czego jest jej ona potrzebna.
Jej wzrok znów obiegł i Javiera, i mnie; uniosłam wyżej głowę, ignorując lodowaty dreszcz pod wpływem jej spojrzenia. W jej postawie, zachowaniu - choć chłodnym i pozornie obojętnym - było coś, co kazało mi stać na baczność i słuchać. Wzrok kobiety zatrzymał się na dłużej na nożu, przytroczonym do pasa Javiera, podobnie jak na jego pasie. Nie odezwała się na ten temat ani słowem, ale przymrużyła oczy niczym zadowolony kot.
- Przyprowadź Cellettiego i Arroyę- zwróciła się do tego samego Templariusza, który nadal obserwował całą sytuację zza drzwi. Mężczyzna już otworzył usta, by coś odpowiedzieć, jednak widząc zmarszczkę, pojawiającą się między jej brwiami, zrezygnował. Niemy pojedynek bez słów uległ przerwaniu, gdy odwrócił się plecami od niej i odszedł. Przez chwilę wsłuchiwałam się w jego kroki, odbijające się echem wśród korytarzy. Pozostali Templariusze rozpierzchli się. Słyszałam tylko ich przyciszone rozmowy. Przygotowywali się do rozbicia obozowiska Hurlocków. Szemrała ostrzałka: ostrzono miecze. Trzaskały skrzynie ze strzałami. Znałam ten charakterystyczny chrobot.
- Właściwie dlaczego nie zrobią tego ci Strażnicy? Przecież to ich robota.
- Jest ich tylko dwójka. Jaki pożytek z martwych, zmutowanych Strażników w okolicy? My poradzimy sobie z nimi raz dwa
- odparł ktoś inny. - Nie marudź. A może wolałbyś wycieczkę do Emprise du Lion?
- Zamknij się.

Spojrzałam na Javiera w milczeniu, zanim sięgnęłam po swoją torbę, zarzucając ją na swoje ramię. Nie miałam pojęcia - tak szczerze - dlaczego kobieta zdecydowała się nas puścić wolno. “Puścić wolno”. Bo miałam wrażenie, że nie było to aż tak bardzo bezinteresowne, biorąc pod uwagę fakt, że najwyraźniej jej porucznik nie był przekonany do tego całego pomysłu.
- Skoro mamy to wszystko z głowy… wypad na korytarz - zwróciła się do nas Templariuszka.
- Jedno pytanie… dlaczego? - nie potrafiłam tego pojąć. Bardziej jej się opłacało, jak zresztą słusznie już zauważył Javier, gdybyśmy byli martwi. A jednak puszczała nas wolno? Nawet jeśli mieliśmy przeżyć na tej cudownej wolności może z dwie-trzy minuty?
- Mam swoje powody - odparła w bladym uśmieszku, sięgając ponownie po pióro. Potrząsnęłam głową, zanim wyszłam pierwsza; stanęłam przed rozległym jeziorem, obserwując w milczeniu spokojną wodę i odległe skały na zewnątrz, widoczne z wnętrza kopalni. Tutaj ścierały się dwa światy: paradoksalnie bardziej bezpieczny, zimny mrok, a ciepłą i wyjątkowo niebezpieczną szarość na zewnątrz. Co za ironia losu, że człowiek czuł się bardziej bezpieczny przy Templariuszach… mimo, że zdawał sobie sprawę, że nie byli w ogóle naszymi sojusznikami. Przez dłuższą chwilę wpatrywałam się w wodę z założonymi ramionami, próbując zebrać wszystkie myśli. Jednocześnie znów słyszałam te ciche, ledwie słyszalne szepty - jednak Templariusze, przygotowujący się do starcia z Hordą, stali za daleko i rozmawiali między sobą przyciszonymi głosami.

To tutaj odwróciłam się do Javiera, po raz pierwszy patrząc na niego - wprost, stojącego tuż przede mną. Przełknęłam głośno ślinę, czując tę dziwaczną nerwowość. Jakbym była speszoną nastolatką, pytającą kogoś o wyjście do ogrodu celem spędzenia romantycznych chwil, a nie po to, by złożyć przeprosiny.
- Ja… chciałam cię przeprosić - zwróciłam się do niego cicho. - Gdyby nie ja, nie byłbyś po uszy w tym bagnie. Nie powinnam była cię prosić, byś ze mną szedł. Przepraszam. - dodałam cicho, spuszczając wzrok z jego oczu. Przypatrywałam im się przez chwilę, urzeczona tą jasną szarością, lecz i tak odwróciłam spojrzenie, wyraźnie speszona.
- Zrozumiem, jeśli w ogóle przeżyjemy tę… “eskortę” i będziesz chciał się rozdzielić - dodałam szeptem, odruchowo, nerwowo bawiąc się swoimi palcami. Zawsze w momentach, gdy się denerwowałam - takich osobistych momentach, oczywiście - one zaczynały swój taniec, splatając się przez chwilę, zaciskając wokół innych, czy bawiąc z dłońmi w inny sposób. Brałam pod uwagę fakt, że jeśli mielibyśmy się wyrwać na wolność, to będziemy musieli zabić tych dwóch Templariuszy. Byłam świadoma, że trzeba będzie dokonać morderstwa. Zresztą równie dobrze oni też mogli planować to samo. Jakoś nie łudziłam się, że cała ta sytuacja - “eskorta” - była ot tak, z dobrego serca, bo ta… kapitan Fraser… miała dobry dzień.
Paradoksalnie, denerwowałam się tym znacznie mniej niż tym, co mogłam usłyszeć od Javiera. Po dłuższej chwili znów uniosłam wzrok na moment, zerkając na jego twarz - oczy - wyraźnie nerwowa, spłoszona, niepewna tego, co usłyszę. No i martwiłam się o niego, przede wszystkim. Nazwiska, które wymieniła kobieta, pochodziły z Antivy. Rozpoznała go? A może rozpoznała coś w jego rynsztunku Może chodziło o ten nóż, o pas? A może medalion? Nie wiedziałam, o co chodzi, i to mnie martwiło jeszcze bardziej.

Awatar użytkownika
Linuxa
Posty: 56
Rejestracja: wt sie 08, 2023 4:02 pm

Re: The Shadow of the Calling [2os, fantasy]

Post autor: Linuxa »

Dawno już nie czułem się tak otumaniony. Każdy krok zdawał się być zupełnie nieistotny, jakbym wcale nie przemierzał właśnie krętych, ciemnych szybów i korytarzy rozświetlanych jedynie mdłym blaskiem wydobywającym się z rdzenia kryształów. Wydawało mi się jakbym unosił się w powietrzu, zupełnie tak, jakby każdy krok był tak lekki jak piórko - mimo, że stukot butów o kamienną posadzkę rozbijał się echem o stalaktyty groźnie zwisające z sufitu.
Wprawdzie nawet nie zarejestrowałem całej tej wędrówki - nie byłem w stanie stwierdzić jak znalazłem się nagle pod ziemią, otoczony wyrastającymi, krwawymi kryształami, a także żołnierzami, którzy jakby wcale nie byli już ludźmi. A jednak nie wydawali mi się straszni - wręcz przeciwnie. Coś sprawiało, że zaczynałem czuć z nimi pewną więź - ulotną, mglistą niczym strzępka pajęczyny powiewająca na wietrze, a jednak namacalną. Jakiś głos z tyłu głowy wyszeptał, że ja też mogłem stać się taki jak oni.
Mój umysł - choć z początku zdawał się krzyczeć i wyć ostrzegawczo, nagle jakby zwolnił, całkowicie poddając się kuszącej i cudownej pieśni, która rozbrzmiewała z każdej strony, odbijając się echem od kamiennych ścian.

Słyszysz mnie… tam, gdzie cienie śpią,
Gdzie zimna ziemia karmi sny.
Szepczę przez kamień, przez krew i stal —
Wiem, kim byłeś, wiem, kim się stajesz.

Głos, który wypowiadał te słowa był zmysłowy, przesiąknięty dźwięcznym brzmieniem, które stanowiło swoistą harmonię z muzyką, która wcześniej objawiała mi się jako Zew.

Javierze, synu ostrza i wiary,
Lyrium płonie — czerwone, czyste.
Rzuć szaty Szarego, zapomnij o strachu,
Wróć do mnie — i zostań na zawsze.
Pamiętasz ten smak na języku —
Błogosławieństwo światła, co cię prowadziło.
Ale to tylko cień — stary i zimny,
Ja jestem nowym ogniem, co żyje i śni.

Czy Czerwoni Templariusze również to słyszeli? Czy ta muzyka również otaczała ich i otulała tak jak mnie w tej chwili? Czy Constantia również była w stanie usłyszeć te przejmujące słowa? Chyba nie… nie wydawała się być tak pochłonięta tą cudowną pieśnią.

Strażnik, Kruk czy templariusz? Wszystko to kurz.
Twoje Przeznaczenie szepcze spod ziemi.
Nie walcz — posłuchaj pieśni w kościach,
Bo Zew już w tobie gra.
Jedna kropla. Jedno tchnienie.
Czerwone lyrium kołysze cię snem.
Twoje serce bije razem z pieśnią,
I nigdy więcej... nie będziesz sam.

Słowa urwały się nagle - dokładnie w chwili, w której znalazłem się w małym i ciasnym pomieszczeniu wypełnionym przedmiotami, których raczej trudno było spodziewać się w kopalni. Długi stół, dokumenty, jakaś stara mapa i skrzynie z nieznaną zawartością. To miejsce przypominało raczej swoistą kwaterę dowódcy - i to nie byle jakiego górnika.
Jedno spojrzenie z resztą na osobę zasiadającą przy stole wystarczyło, by domyślić się, że faktycznie tak było i na domiar złego wpadliśmy w głębokie bagno.

Kobieta, która najwidoczniej była tu przywódczynią, odznaczała się dość nietuzinkową urodą. Mimo blizn i śladów pokrywających jej skórę, miała w sobie coś, co tym bardziej wybrednym “koneserom” nie pozwoliłoby przejść obok niej obojętnie. A jednak jej postawa dawała do zrozumienia, że lepiej było zrobić wszystko aby tylko uniknąć tego palącego i wrzynającego się w skórę spojrzenia. Fraser. To nazwisko było znane chyba każdemu, kto kiedykolwiek miał na tyle pecha, by choć przez chwilę mieć styczność z Zakonem. Tuż przed nami siedziała jedna z najbardziej skutecznych Łowczyń zbuntowanych magów. O takich jak ona krążyły legendy - i to takie, które raczej nie stawiały nikogo w najlepszym świetle i mówiły mniej więcej tyle, że gdy tylko znalazło się w jej towarzystwie, lepiej było już myśleć o własnym pogrzebie. Słyszałem o niej tyle, że była okrutna, nie wahała się przed niczym a także… nie była litościwa jeśli ktoś zalazł jej za skórę. Gdy jeszcze służyłem w kręgu w Antivie, miałem okazję jedynie przez chwilę ją zobaczyć - ścigała wówczas wyjątkowo upartego i potężnego apostatę, który ewidentnie skumał się z demonami z Fade - ale już wtedy wiedziałem, że nigdy nie chciałbym aby ścigała właśnie mnie.
I proszę. Teraz właśnie siedziała przede mną, wbijając we mnie spojrzenie krwistoczerwonych oczu i wręcz przewiercając mnie nim na wylot. Wyprostowałem się wręcz automatycznie, czując się znów jakbym był jakimś mało istotnym Templariuszem gotowym korzyć się przed Łowczynią. Bez słowa pozwoliłem także odebrać swój rynsztunek, zupełnie tak jakbym faktycznie przygotowywał się do sporadycznej inspekcji jednego z przełożonych.
Ale to wszystko było absurdem, ułudą. Nie byłem Templariuszem - byłem Strażnikiem, do tego u mojego boku stała przestraszona chyba Constantia, którą sam w to wszystko wpakowałem i którą ewidentnie naraziłem na pewną śmierć. Zganiłem się za to wszystko w myślach - zerwałem z tamtym życiem, wyparłem się tego kim byłem - ba! Przestałem być tym zahukanym szczeniakiem, który słuchał każdego idioty w większym hełmie od mojego i jak dotąd świetnie sobie radziłem! Czasem tylko tęsknie spoglądałem na handlarzy Lyrium, wiedziony szeptami i śpiewem, którego nawet teraz bardzo mi brakowało. Cholera Javier! Weź się ogarnij!

Nie było to łatwe, bo kusząca pieśń wciąż jakby rozbrzmiewała wokół mnie, jednak teraz nie była aż taka natarczywa a jedynie jakby stanowiła tło do całej rozmowy z Marią. Nie miałem pojęcia czy to ona była tego przyczyną, ale byłem jej poniekąd za to wdzięczny. Odzyskałem chociaż trochę trzeźwości umysłu - na tyle, by nie dać się jej zastraszyć i spróbować wyplątać nas z tej beznadziejnej sytuacji.
Constantia się nie odzywała - choć słowa Marii na temat jej rodziny rozbudziły we mnie ciekawość, rozumiałem że dziewczyna mogła nie chcieć kontynuować wątku tej rozmowy. Najwidoczniej niewiele pomyliłem się, sądząc że Constantia prawdopodobnie uciekła z domu by dołączyć do Szarych, a jej rodzina najwidoczniej wciąż jej szukała. Ale - w zasadzie nie była to moja sprawa. Zamiast więc się tym zainteresować, wzbudziłem w sobie iskierki gniewu, uznając, że wyciąganie tak prywatnych wątków przy tylu zainteresowanych, było ze strony Łowczyni całkiem niesprawiedliwe.

Maria była nieprzejednana. Niczym lodowa figura, która roztaczała wokół siebie nieprzyjemne widmo śmierci i chłodu. Prawdę mówiąc nie łudziłem się, że cokolwiek z nią wytarguję. Być może rozsądniej byłoby się zamknąć i siedzieć cicho - co z resztą Constantia - ta bardziej rozgarnięta z naszej dwójki, właśnie robiła. Ale ja taki nie byłem. Wolałem zrobić coś, cokolwiek niż tak po prostu pozwolić się skazać na śmierć. Od zawsze miałem w sobie ogromną wolę życia i Czerwona Templariuszka nigdy nie będzie w stanie jej zgasić - ani swoimi spojrzeniami ani grymasami.
W końcu w czerwonych oczach odbiła się nuta rozbawienia i ostatecznie wypowiedziane zostały ostatnie rozkazy a następnie zostaliśmy wyproszeni. Ku mojemu zdziwieniu nawet i nasze rzeczy w większości zostały zwrócone. Ofiarowała nam łaskę, nawet jeśli tylko chwilową - i tak uczyniła coś wbrew temu o co bym ją podejrzewał. Dała nam wszakże szansę na ucieczkę - jeśli oczywiście nasza eskorta okaże się być na tyle nieuważna lub łatwa do pokonania. Musiała wiedzieć, że spróbujemy uciec - a jednak nie kazała nas wtrącić do lochu ani rzucić na pożarcie Hurlockom.
Constantia wypowiedziała na głos pytanie, które i mnie ciążyło - w zachowaniu Marii nie było żadnej racjonalności - przynajmniej tak mnie się wydawało. A jednak musiała mieć jakiś ukryty, wewnętrzny motyw. Cholernie mnie to zmartwiło - bo kto wie co ta kobieta zamierzała zrobić. Po co z resztą była jej lista, która była w posiadaniu Constantii? Coś tu ewidentnie było na rzeczy.
-Tak po prostu dajesz nam odejść. To do ciebie nie podobne, Łowczyni- odpowiedziałem jeszcze na odchodne, zanim podążyłem za Constantią.

Gdy tylko opuściliśmy jaskinie i znaleźliśmy się nad jeziorem, poczułem się jakby jakiś ciężar zniknął z moich ramion. Pieśń Lyrium wciąż dzwoniła mi w uszach, ale nie była już tak nahalna, tak głośna i wgryzająca się w każdą myśl. Teraz wydawała się być jedynie delikatnym zaśpiewem, który mieszał się z szumem wody.
Przymknąłem oczy, biorąc głęboki wdech przez nos i wczuwając się w zapach wodorostów zmieszanych z ziemnym aromatem obmywanych przez wodę skał. Gdyby nie to, że w oddali dochodziły nas głosy szykujących się do bitwy Templariuszy, mógłbym uznać, że miejsce to było w pewien sposób urokliwe i chętnie zostałbym tu na kilka dłuższych chwil.
Być może był to tylko spokój przed nadchodzącą burzą - ale chciałem się nim trochę porozkoszować.

Głos Constantii wyrwał mnie jednak z zadumy, a ja zwrócilem się w jej stronę z pewnym zaskoczeniem. Przepraszała mnie? Ale przecież nie miała absolutnie za co. To ja naraziłem nas na niebezpieczeństwo, wjeżdżając niemalże w sam środek obozu Czerwonych. Gdyby nie to, że Fraser miała wyjątkowo dobry humor, zapewne skończylibyśmy na środku tego jeziora jako przynęta na ryby.
A jednak to Constantia, ta cudowna, urocza dziewczyna stała tu przede mną i kręciła się niespokojnie, jakby obawiając się mojej odpowiedzi. To jej zmieszanie i jednocześnie nerwowość były ujmujące a za razem wzbudziły we mnie poczucie, że nie zasługiwałem na to by widzieć ją w takim stanie.
Nim się jednak spostrzegłem, moja dłoń wysunęła się w jej stronę, a palce łagodnie musnęły jej brodę, jakby w ten sposób chcąc ją przekonać do spojrzenia w moją stronę. Gdy tylko nasze spojrzenia się spotkały, przywołałem na usta spokojny i łagodny uśmiech, jakby chcąc ją zapewnić, że niepotrzebnie tak bardzo się zmartwiła.
-Margarita.- powiedziałem miękko, znów używając słowa, które tak bardzo mi się z nią kojarzyło. Moje palce łagodnie przesunęły się na jej policzek, który pogłaskały w czułym i uspokajającym geście.
-To nie jest twoja wina. To raczej ja powinienem przeprosić za to, że wplątałem cię w całe to bagno z Czerwonymi Templariuszami- westchnąłem. Mój głos zadrżał lekko, objawiając prawdziwą skruchę. O mało przeze mnie nie zginęła - ha, o ile w ogóle mogłem to już teraz wypowiedzieć. Ta eskorta… cóż, mogła mieć względem nas całkiem nieprzyjemne plany.
-Obiecałem, że pomogę Ci odnaleźć Blackwalla. Więc dotrzymam tej obietnicy. A potem… cóż. Jeśli będziesz miała mnie już dosyć, to pójdę sobie w swoją stronę, a jeśli nie, to chętnie będę ci dalej towarzyszył.- odpowiedziałem. Polubiłem jej towarzystwo - z resztą Maria miała sporo racji. Szarzy zniknęli z Orlais a to stawiało pojedynczych Strażników w dość niewygodnej pozycji. Podróżowanie w pojedynkę mogło być ryzykowne a ja… nie wybaczyłbym sobie, gdyby Constantii coś się stało.

Zaraz za nami rozległo się chrząknięcie. Dwójka mężczyzn odziana w zbroje Templariuszy, stała niedaleko nas, najwidoczniej oczekując na to aż będziemy gotowi by wyruszyć. Jeden z nich, barczysty o bujnym zaroście i przeszywających, czerwonych oczach, warknął coś cicho, a potem wskazał głową ścieżkę, która miała poprowadzić nas jak najdalej od terenu kopalni czerwonego lyrium.
Drugi mężczyzna był równie wysoki, choć nieco skromniej zbudowany. Prowadził konia Constantii, jednocześnie wbijając we mnie swoje spojrzenie. Jego usta drgnęły, jakby chciał coś powiedzieć, jednak jedno spojrzenie jego towarzysza wystarczyło by na powrót przywołał powagę i obojętność na zmienioną przez Lyrium twarz. Milczał najwidoczniej nie chcąc wdawać się w rozmowę. A ja nie potrafiłem oprzeć się wrażeniu, że rycerz wydał mi się szalenie znajomy. Te ostre rysy twarzy, ciemne włosy, charakterystyczna blizna na policzku. Calletti…
-Ruszać się- wysyczał ten, którego Maria nazwała Arroyą. Jego głos był szorstki - i najwidoczniej to on zamierzał dowodzić podczas naszej wyprawy. Nim zdążyłem coś powiedzieć, jego ciężka dłoń opadła na moje ramię, a silne popchnięcie niemalże wytrąciło mnie z równowagi. -Ty. Idziesz pierwszy.
-Z miłą chęcią. Ale może wskażesz mi najpierw drogę?- zażartowałem. Najwidoczniej jednak Templariusz nie znał się na żartach, bo chwilę potem jego pięść zderzyła się z moim policzkiem. Nagły ból sprawił, że zatoczyłem się, wydając z siebie warknięcie i pocierając palcami zbolałą twarz. Zamroczyło mnie na krótki moment.
Cholera… Chłop miał przyłożenie - choć jak podejrzewałem, nie użył całej swojej dostępnej siły. Z całą pewnością to, co jednocześnie zmieniało go w żywą choinkę naszpikowaną czerwonymi kryształami, najwidoczniej dawało mu też nienaturalną siłę. Miałem szczęście, że nie złamał mi szczęki, choć pewnie i tak jutro na policzku wyrysuje się fioletowy siniak. -Ah, Mierda!
Templariusz złapał mnie za napierśnik i ponownie szarpnął w stronę ścieżki.
-Idę już, idę- syknąłem, rzucając jednocześnie Constantii pełne troski spojrzenie. W głębi siebie miałem nadzieję, że Templariusz, który ją pilnował, miał w sobie jeszcze trochę z tego samego wesołkowatego i przyjaznego Callettiego, którego kiedyś znałem.

Awatar użytkownika
Einsamkeit
Posty: 129
Rejestracja: sob kwie 24, 2021 5:22 pm

Re: The Shadow of the Calling [2os, fantasy]

Post autor: Einsamkeit »

Przyglądałam się Javierowi nerwowo, z zaniepokojeniem. Nie byłam pewna, co mam o tym wszystkim myśleć. Czyżby on i ta kobieta się znali? Jeśli tak, to skąd? Raczej wątpiłam, by wpędził nas świadomie w pułapkę, patrząc po tym, jak gorączkowo próbował nas wyciągnąć z tarapatów podczas tej dyskusji. No i… co teraz? Będzie chciał się rozdzielić, jeśli rzecz jasna przeżyjemy?
Powoli, stopniowo, czułam jak nerwowość coraz bardziej pożera moje ciało. Jak z lekkiego, powoli raczkującego zaniepokojenia wzrasta, podnosi łeb, karmiona moją niepewnością. Jak z delikatnego mrowienia przechodzi w nieprzyjemne odrętwienie. Mimo to nadal bawiłam się palcami, coraz szybciej, coraz bardziej intensywnie. A gdy poczułam ten ciepły, delikatny dotyk palców Javiera pod moją brodą, nakłaniający mnie subtelnie, bym spojrzała w górę, przełknęłam znów nerwowo ślinę. Co odczytam w jego oczach? A może będą już zimne, obojętne, bez uczuć, jak drzwi zamknięte na klucz?
Właściwie dlaczego tak nagle teraz mi na tym zależało? Spotkaliśmy się przecież wczoraj! Ale nie mogłam, mimo wszystko, zignorować tego uczucia nerwowości - zaniepokojenia, może lęku - kotłującego się w moim ciele i wywracającego żołądek na drugą stronę.
Przez moje ciało przeszedł przyjemny, niemal zmysłowy dreszcz, gdy palce Javiera powędrowały w górę, w stronę mojego policzka. Chociaż patrzyłam teraz w jego oczy - nadal patrzące z tą łagodnością, a nawet też skruchą - nie mogłam zbyt długo tego wytrzymać. Ten gest był… powinnam była się przyzwyczaić, w końcu Otto robił to samo, ale jednak… to było coś innego. Dopiero po chwili wróciłam znów spojrzeniem w górę, powoli, od jego torsu, na szyję, brodę, usta, oczy. Miałam tylko nadzieję, że nie jestem znowu czerwona jak burak. Ale przynajmniej odrobinę mi ulżyło - teraz mogłam zrzucić winę na światło, emanujące od czerwonego lyrium. Poza tym, czym ja się przejmowałam? Zaraz zginiemy. Z tego też względu napawałam się każdą mijającą sekundą naszej rozmowy, każdym jego gestem, czy tym przezwiskiem, którym mnie obdarzył.
- Nie mogłeś tego wiedzieć. Nie mam więc jak przyjąć tych przeprosin, bo to nawet nie twoja wina - odparłam cicho. Nie chciałam, by ktokolwiek mnie usłyszał. Chociaż nie miałam złudzeń. Ci ludzie… wydawali się mieć nadludzką siłę. Tak jakby to, co pili, dawało im dużo większe fizyczne i mentalne zdolności. Więc nie zaskoczyłoby mnie, gdyby mieli też wyostrzony wzrok i słuch.
- W takim razie chętnie będę kontynuować drogę w twoim towarzystwie. Może już nie wpadniemy na kolejnych Czerwonych Templariuszy - uśmiech odrobinę mi zmiękł. Nadal przyglądałam się jego twarzy, jak gdyby chcąc zapamiętać każdy jej szczegół. Jednocześnie miałam wrażenie, że wszystko to jest tylko zły sen, abstrakcja, surrealistyczny koszmar. Stałam w obliczu śmierci i cieszyłam się po prostu tą chwilą, jednocześnie mówiąc, że chętnie pójdę w dalszą drogę - wiedząc, że ona miała już teraz, już wkrótce się zakończyć.

Ledwie Javier skończył mówić, ktoś nam przerwał; odwróciłam głowę, wpatrując się w dwóch Templariuszy. Część z nich nosiła już półotwarte hełmy przez swoje mutacje, niektórzy jednak nadal mieli standardowe wyposażenie. Nieliczni, z tego co zdążyłam zauważyć podczas swoich wędrówek, dopiero zaczynali mutować. Ci dwaj wyglądali jeszcze jako-tako jak ludzie. Jeszcze, chociaż widać było, że mutacja bierze górą. Siłą rzeczy intrygowało mnie, co sprawiało, że wyglądali jak potwory i jak szybko zachodził ten proces, jednak nawet nie śmiałam o to pytać. I tak byśmy się nie dowiedzieli.
Delikatnie musnęłam dłonią ramię Javiera, zaciskając je w niemym geście otuchy. Ale komu chciałam jej dodać? Jemu, czy raczej sobie? Westchnęłam cicho, cofając rękę i poprawiając torbę, zanim posłusznie dołączyłam do Templariusza, prowadzącego mojego konia.
Widziałam, jak Javier i jeden z naszych przewodników obserwowali się przez dłuższą chwilę; mężczyzna, trzymający lejce Bethildy, miał ciemne włosy i charakterystyczną bliznę. Czyżby się znali?
Mój wzrok siłą rzeczy zawędrował na jego zbroję i rynsztunek, a konkretniej - nóż, przytroczony do pasa, oraz sam pas. W końcu na to samo zwróciła uwagę kapitan Fraser. Bingo: obydwa elementy wyposażenia u obu mężczyzn były takie same.
Wiedziałam niejasno, że Templariusze mieli jeden, standardowy rysztunek, podobnie jak Szarzy Strażnicy. Javier natomiast wydawał się łamać zasady i protokoły, pozwalając sobie na mieszanie ekwipunku.
W takim razie co go różniło od tych pozostałych Templariuszy? Dlaczego Fraser nie próbowała go zwerbować, ani też choćby przeciągnąć go na swoją stronę? Szarzy Strażnicy mieli wiele sekretów i tajemnic; ludzie z zewnątrz nie zdawali sobie sprawy, że lśniąca fasada obrońców ludzkości tak naprawdę skrywała w sobie zgniliznę, oszustwo i niewolnictwo. Bo jak inaczej można było nazwać nasz los?
Dlaczego odszedł, jeśli rzeczywiście był Templariuszem? A wiele na to wskazywało: fakt, że rozmawiał z tą kobietą tak, jakby ją znał, reakcja jednego z żołnierzy, pasujący do nich rynsztunek… nie potrafiłam tego pojąć. Czyżby popełnił jakąś zbrodnię, przez którą go wyrzucono? A może odszedł sam, z własnej woli? Słyszałam o takich przypadkach, choć były one rzadkie. Raczej częściej można było napotkać kogoś, kto został z Zakonu usunięty. Niektórzy z nich dołączali do Szarych, w nadziei na odkupienie lub polepszenie swojego losu. Wiedziałam jednak - widziałam to wszakże na własne oczy na ulicach Denerim, ilekroć wymykałam się z Otto - że wielu z nich kończyło w slumsach, błagając o miedziaka.
Ale przecież Javier nie miał złych intencji. Gdyby chciał mnie zabić dla jakichś błyskotek, już dawno miałby okazję. Gdyby chciał mnie wydać - również. I widać było zresztą, że nie był jednym z tych Czerwonych. Więc co sprawiło, że znalazł się tutaj…? Był przecież mężczyzną, twardo stojącym na ziemi. Wątpiłam, by uwierzył w te wszystkie bajki o szlachetności służby Szarych Strażników. Nie wydawał się być takim człowiekiem.
Ale z drugiej strony - do Templariuszy dołączali zwykle idealiści, prawda?
Im dalej szliśmy, tym większy czułam mętlik w głowie; zmarszczyłam brwi, słysząc przekleństwo Javiera. Odwróciłam głowę, spoglądając na niego, wyraźnie zmartwiona. Jego dawny towarzysz wydawał się pozostać obojętny - chociaż trudno było mi to ocenić. Natomiast mężczyzna, który go prowadził, wydawał się być coraz bardziej rozdrażniony, ciągnąc go brutalnie za sobą.
Pokiwałam ledwie widocznie głową, czując spojrzenie Javiera, które mi rzucił; z zaniepokojeniem i zmartwieniem zmierzyłam wzrokiem jego twarz. Miałam nadzieję, że Templariusz nie złamał mu żadnej kości. Jeszcze tego by brakowało! Połamane kości - rozkruszone “pod skórą”, a zwłaszcza te w twarzy - groziły śmiertelną infekcją. Wiedziałam, jak ewentualnie spróbować to wszystko naprawić, ale mimo wszystko wolałabym, by do takiej sytuacji nie doszło. Chociaż wątpiłam, by Templariusz się tym przejmował. Wcale bym się nie zdziwiła, gdyby polecenie kapitan Fraser o odprowadzeniu nas miał tak naprawdę gdzieś. Chociaż kobieta budziła posłuch, to jednak przynajmniej jeden z nich wydawał się mieć coś nie tak z głową. A konkretniej ten, który tak przyłożył Javierowi.
- Javier, wszystko w porządku?
- Iść, nie gadać
- warknął jeden z nich.
- Daj spokój. Nikt ich tu nie usłyszy - skwitował z przekąsem drugi. Przez półmrok trudno było mi ocenić, który z nich mówi. Prychnęłam głośno.
- Bywało lepiej.- odpowiedział Javier, siląc się na uśmiech. Mimo tego gestu to wcale nie zmniejszyło mojego zmartwienia.
- A jak ty się czujesz? W rozmowie z Marią… wydawałaś się bardzo nieswoja. Jeśli mogę oczywiście o to zapytać - dodał. Przez chwilę milczałam, zastanawiając się, jak ująć to wszystko w słowa. Jednocześnie szepty stawały się coraz głośniejsze. Wędrowaliśmy przez długi, acz bardziej wąski korytarz, oświetlany coraz liczniejszymi czerwonymi kamieniami, które wydawały się cicho, delikatnie… śpiewać? Zamrugałam, wyraźnie zaskoczona. Nie byłam pewna, co mam o tym wszystkim myśleć.
A jednak poczucie tej dziwacznej obecności się nasilało. Szepty były coraz głośniejsze. A może to ja popadałam w obłęd? Sama nie wiedziałam. Słyszałam je przecież tak głośno, jakby ktoś stał za moim ramieniem i mówił prosto do mojego ucha. Czy też raczej mruczał - kojąco, łagodnie, jak gdyby wypowiadał jakąś mantrę. Która była zresztą bardzo chwytliwa. Mimowolnie złapałam się na tym, że powtarzałam ją w myślach za tym głosem, podczas gdy zastanawiałam się, jak opisać całą historię.
Nie, Vita! Skup się! Musisz zacząć mówić!
- To było… wydarzyło się kilka lat temu - zaczęłam, odrywając wzrok od czerwonych kryształów, porastających ścianę. - Poznałam wtedy swojego dotychczasowego partnera. Otto był wędrownym bardem. Przez jakiś czas romans trwał w ukryciu. Opracowaliśmy plan ucieczki, wszystko wydawało się iść jak z płatka…
Teraz widziałam, jak bardzo głupi to był plan, idiotyczny poryw serca. A jednak nie mogłam nadal nie odczuwać tego żalu. Nie wobec siebie, ani Otto - ale wobec mojej rodziny. Cóż, arystokraci kochali swoje dzieci tak długo, jak tańczyły im tak, jak sobie życzyli. Jednocześnie poczułam ulgę: im dłużej, im bardziej mówiłam, tym mniej słyszałam te wszystkie dziwne szepty. Wgapiłam się w plecy Javiera. To mi… pomagało.
- Moja rodzina się dowiedziała. Nie wiem jak, nie wiem skąd ani od kogo, ale to był fakt. Pewnie ktoś ze służby im powiedział. Wyszłam w nocy z domu. Znalazłam Otto w umówionym miejscu. Gdy tylko wskoczyłam do powozu i wyjechaliśmy przez bramę miasta, znikąd pojawił się Templariusz, noszący na sobie zbroję Zakonu. To była kapitan Fraser. Wtedy wyglądała trochę inaczej, chudsza, bardziej styrana życiem, ale niewątpliwie ona. - parsknęłam z lekką goryczą w głosie. Jednocześnie byłam pewna, że Templariusze - mimo że nadal szli, pozornie nie interesując się moją opowieścią - nadstawiali uszu.
- Miała tylko jedną strzałę. Tyle jej wystarczyło. Jej koń dogonił powóz. Uniosła swój łuk i napięła cięciwę. W locie trafiła Otto. Nie ścigała mnie dalej i nie próbowała mnie zatrzymać. On… spadł. Gdzieś do rowu, albo na drogę. A ja nie mogłam zatrzymać już powozu ani zawrócić. Nawet dzisiaj nie mogę zawrócić. - na mojej twarzy pojawił się wyraz zaciętości. - Gdyby moja rodzina dowiedziała się, gdzie jestem, niewątpliwie zaraz zakrzyczeliby połowę ważniaków z Weisshaupt, że mają mnie im wydać. Wyobrażasz to sobie? Człowiek, słyszący Zew, tańczący z bandą innych ważniaków i zamieniający się powoli w koszmar z Hordy, jednocześnie wciąż uczęszczający na bale, tańce, uroczystości. Nie ma jak zamieniać się w trupa, jednocześnie nosząc sukienkę z falbankami i kokardkami, jak to panna. Uroczo. - zaśmiałam się jadowicie. Niespecjalnie darzyłam moją rodzinę wielką miłością, nie po tym, co się wydarzyło. I jakoś nie miałam złudzeń, że gdyby tylko się dowiedzieli, sytuacja byłaby dokładnie taka, jak opisałam. Tak jak mówiłam: arystokraci kochali swoje dzieci tylko wtedy, gdy te tańczyły im tak, jak tylko oni im grali. Tak, jak oni sobie tego życzyli.
- Teraz kolej na moje pytanie. Skąd ją znasz? Byłeś Templariuszem, prawda? Więc dlaczego nie jesteś w Zakonie? - nie pytałam go ze złością, niechęcią czy z innymi negatywnymi odczuciami. Raczej… byłam zaciekawiona.

Awatar użytkownika
Linuxa
Posty: 56
Rejestracja: wt sie 08, 2023 4:02 pm

Re: The Shadow of the Calling [2os, fantasy]

Post autor: Linuxa »

Constantia nie musiała się o mnie martwić - a jednak to robiła. Czując na sobie to pełne troski spojrzenie jej miodowych oczu, znów poczułem to dziwne ciepło, które próbowało rozrosnąć się w mojej piersi. Myśli o niej, o delikatnym dotyku jej dłoni na ramieniu jakimś cudem sprawiły, że pieśń śpiewana przez Czerwone Lyrium jakby ucichła, tracąc na swojej mocy. Bo owszem była piękna i kusząca, otulała mój umysł mgiełką odrętwienia i wręcz zwierzęcego pragnienia - ale jednocześnie nie potrafiła się przebić przez to dziwne uczucie muskające serce - ani przez wspomnienie ciepła odbijającego się w spojrzeniu pełnym najsłodszego miodu.

W końcu korytarze przez które szliśmy zdały się stawać o wiele szersze i powoli wychodzić w stronę powierzchni. Czerwone kryształy coraz rzadziej porastały kamienne płyty tworzące system jaskiń - a Templariusze jakby dali nam nieco więcej swobody o ile można by to było tak nazwać. Na tyle by Constantia mogła zbliżyć się do mnie i zadać swoje pytanie. Cóż, odpowiedziałem jej dość automatycznie - w końcu nie zamierzałem obarczać jej niczym co było wyłącznie moją sprawą. W tej sytuacji z resztą raczej trudno było potwierdzić, że wszystko jest w porządku - nie, gdy dwaj Templariusze dyszeli nam w karki, gdy w każdej chwili mogli nas zaatakować i spróbować zabić. Jeden z nich wydawał się być co najmniej nieobliczalny. Kto wie co mogłoby mu przyjść do głowy, gdyby uznał, że jednak planujemy ucieczkę. A dowódczyni Fraser mogła mieć równie dobrze w głebokim poważaniu czy faktycznie nasza eskorta odprowadzi nas… dokądkolwiek nas obecnie prowadziła. W końcu w jej interesie było pozbycie się problemu - a jeśli Templariusze by nas ubili, mogliby śmiało powiedzieć, że sami ich pierwsi zaatakowaliśmy. A Maria nie miałaby powodu żeby im w tych słowach nie wierzyć.
Prawdopodobnie byliśmy obecnie w sytuacji patowej - żołnierze pewnie również nie do końca nam ufali, co znaczyło, że prędzej czy później wpadniemy w grę zwaną zaufaniem. Zwycięzcami będą ci, którzy jako pierwsi sięgną po broń i skutecznie jej użyją. Wiele rzeczy wskazywało na to, że była to tylko kwestia czasu.
Na razie jednak postanowiłem o tym nie myśleć; byliśmy zbyt blisko obozu Czerwonych by czegokolwiek próbować nie naraziwszy się na dalsze kłopoty. Póki co rozsądnym było iść przed siebie i przynajmniej udawać, że nie zamierzam sprawiać żadnych kłopotów.

Rozmowa z Constantią była więc w pewnym stopniu czynnikiem, który nieco złagodził moje zamiary. Nie sądziłem, że się przede mną otworzy (no bo znaliśmy się ledwie jeden dzień! Kto normalny zaczynał znajomość od wyjawienia historii swojej najbardziej traumatycznej sytuacji życiowej?), ale dziewczyna mnie zaskoczyła. Choć z początku jej głos był niepewny, delikatny, w końcu objawił historię, która była… przejmująco smutna. Mogłem tylko wyobrażać sobie co Constantia czuła w tej chwili - a jednocześnie jak trudno musiało jej być dzieląc się ze mną tymi wydarzeniami. Doceniałem to, że mi zaufała na tyle by wyjawić swoją przeszłość i powód dołączenia do Szarych. A jednocześnie w głębi siebie poczułem pewne poczucie winy - w końcu osoba, która stała za śmiercią jej ukochanego, należała do tego samego zgrupowania, do którego należałem ja. Zabawne, że osoby, które w teorii miały służyć dobru, w rzeczywistości miały krew niewinnych na rękach.

-Przykro mi Constantio. Przykro mi, że coś takiego cię spotkało- zacząłem, nie bardzo wiedząc jakich słów powinienem użyć. Czy w ogóle było możliwe aby jakkolwiek ją pocieszyć?
-To co zrobiła Maria… nawet trudno mi wysłowić jak potworne to było.- przyznałem. Słowa jakoś nie chciały łączyć się w jedno, z resztą wydawały się strasznie błahe i mało znaczące. Zamiast tego zwolniłem trochę aby zrównać się z nią krokiem, a potem bardzo delikatnie ująłem jej dłoń w moją własną.
-Nie wrócisz tam.- moje oczy zapłonęły z determinacją. -Gdyby się dowiedzieli, choćby wysłali za tobą setkę najemników i rycerzy, nie pozwolę im cię zabrać.
Mówiłem szczerze i z pełnym przekonaniem. Wyznawałem zasadę, że każdy powinien móc decydować o sobie i swoim własnym życiu - i rodzina Constantii jak bardzo bogata i wpływowa by nie była, powinna to uszanować. Z resztą sama dziewczyna była… w pewnym sensie już stracona - przynajmniej jeśli chodziło o powrót do “normalnego” funkcjonowania. Nie miałem pojęcia czy istniały jakieś sposoby aby cofnąć to co było skutkiem rytuału Dołączenia, ale wątpiłem by faktycznie na całym świecie istniało coś, co pozwalałoby pozbyć się tego zalążka ciemności, który zaczynał się już rozrastać. To byłoby niebezpieczne zarówno dla Constantii jak i jej otoczenia. Kto wie jak szybko postępowałby Zew i jak bardzo zmieniłoby to dziewczynę. Pewnie prędzej czy później Weisshaupt i tak zaczęłoby na nią polować. Stanie się szmacianą lalką tańczącą na sznurkach bogatych rodziców - i jednocześnie oczekując na śmierć z ręki Szarych… to był potworny los, którego nigdy absolutnie bym jej nie życzył.
- Taki los wszystkich, którzy mają pecha trafić na najemnika z kontraktem. - westchnęła tylko. A czując moją dłoń, delikatnie ją zacisnęła, splatając na chwilę ich palce. Tylko na chwilę... - Pogodziłam się ze stratą Otto, ale nie z tym, co zrobiła moja rodzina. Życie płynie dalej. W Denerim uczy się ludzi, że życie płynie. Rzeczy się dzieją. Najwyraźniej to musiało się wydarzyć, bym mogła poznać ciebie - dodała, zerkając na mnie w lekkim uśmiechu. - Więc... dziękuję. Twoje słowa wiele znaczą.
Odwzajemniłem lekko jej uśmiech, choć jej słowa we mnie zarezonowały. “Taki los wszystkich, którzy mają pecha trafić na najemnika z kontraktem”. Ah… jak dobrze o tym wiedziałem.
Gdzieś z tyłu głowy przebiegła mi nawet myśl, że być może niewiele brakowało a sam mógłbym polować na nią i Otto, gdyby Kruki rozszerzyły swoją działalność także na Denerim.
Po tym co mi powiedziała… zawahałem się przez chwilę na jej pytanie. Jednocześnie chciałem być z nią szczery, ale również obawiałem się jej reakcji. Czy nie ucieknie ode mnie gdy pozna prawdę? Gdy opowiem jej kim byłem i co robiłem?

Spojrzałem na nią niepewnie a potem na nasze splecione dłonie. Jej palce były takie drobne i tak delikatne - a jednocześnie jakby idealnie wpasowywały się do tej zawiłej układanki splecionych dłoni.
Tak, byłem jej winny prawdę. Chciałem być z nią szczery. Nawet jeśli teraz po tym co jej powiem, mnie znienawidzi.

-Pochodzę z małego miasteczka w Antivie. Jestem czwartym synem jednego z pomniejszych handlarzy suknem - jednego z tych, którzy źle ulokowali majątek, tracąc praktycznie wszystko co mieli. Jako najmłodszy syn, który jeszcze był za mały żeby zacząć pracować, byłem w domu kolejną gębą do wykarmienia. Rodzice podjęli decyzję. Uznali, że gdy oddadzą mnie do Zakonu zapewnią mi lepszą przyszłość, a jednocześnie sami nie będą musieli się martwić o siebie ani pozostałych braci..- zacząłem z pewną goryczą w głosie. Czy ich nienawidziłem? Nie. Dawny żal zmienił się już bardziej w oschłość i obojętność. Nie czułem więzi z dawną rodziną, która wolała mnie porzucić i skazać na mój obecny los.
-Wyszkolono mnie i przyjęto jako Templariusza w Kręgu w Antivie. To właśnie stąd kojarzę Marię. Wielką Łowczynię Magów. Nie spotkałem jej nigdy osobiście - byłem po prostu jednym z rycerzy. Moim zadaniem było pilnowanie magów przebywających w Kręgu - ale przez to, że prawo było dość łagodne i liberalne, nie mieliśmy zbyt wiele do roboty. Rano śpiewaliśmy pieśni o Stwórcy, a po południu kręciliśmy się bez celu, udając, że mamy cokolwiek do roboty. A mimo to i tak dowódcy faszerowali nas Lyrium. - tu przypomniałem sobie, że Constantia mogła nie wiedzieć o co chodzi. W końcu zwyczaje i rytuały Templariuszy nie były podawane do opinii publicznej. -W ogromnym skrócie - to właśnie ono pozwala nam nabywać pewnych zdolności przydatnych do kontrolowania magów - ale jednocześnie cholernie uzależnia. Jeśli zacznie się je brać, w końcu zacznie się sięgać po więcej i więcej - do tego stopnia, że bez fiolki Lyrium nie jest się w stanie myśleć, oddychać i jakkolwiek funkcjonować. A gdy Zakon dowiaduje się o tym, że jeden z Templariuszy wpadł w taki stan, wydala go i porzuca na ulicy jak brudnego kundla.- nie lubiłem rozmawiać o tym fragmencie przeszłości. Uzależnienie od Lyrium wciąż z resztą czasem się odzywało, dziwnymi ciągotami i pragnieniami. Nawet teraz, przybierając postać tego słodkiego i kuszącego śpiewu.
-I tak oto z Templariusza stałem się obdartym żebrakiem, błagającym o każdego złamanego miedziaka, którego można było wydać na fiolkę ciekłego lyrium. Pozwolono mi zachować jedynie pas i nóż, które mało brakowało a przehandlowałbym na targu. Właśnie takiego znalazł mnie Giuli Arainai. - tu na chwilę się zatrzymałem, zastanawiając się czy Constantia kojarzy to nazwisko. Nie było ono owiane tajemnicą, ale jednocześnie mogło być obce dla osób, które nie pochodziły z Antivy -Był członkiem Kruków. Takiego… ugrupowania, które zrzeszało najemników, skrytobójców. Przyjął mnie pod swoje skrzydła, a ja wypełniałem zadania, które mi zlecał. Z początku za dostawy Lyrium, później za złoto i bogactwo, którego nigdy nie doświadczyłem. Wtedy myślałem, że złapałem samego Stwórcę za nogi! Czułem się nareszcie kimś znaczącym! Javier Maraves w końcu stał się kimś, moje nazwisko było znane, Kruki mnie szanowały. Ale to wszystko do czasu - do czasu aż nie zawaliłem zadania. Kruki mają jedną zasadę - przestajesz być użyteczny - przestajesz istnieć. Musiałem ratować się ucieczką z Antivy. Aż w końcu trafiłem na Strażnika. Zaproponował mi wymazanie mojej przeszłości, ochronę przed Krukami, a ja… się zgodziłem. Myślałem, że wkładając srebrno-niebieską zbroję uchronię się przed śmiercią. Dopiero po Dołączeniu dotarło do mnie, że ten stary dziad mnie oszukał. Chciałem uciec przed śmiercią a niejako sam wpakowałem się jej w ramiona.- ostatnie słowa były pełne goryczy skierowanej do mnie samego. Byłem głupim tchórzem, który zrobiłby wszystko aby się ratować. Zupełnie bez honoru.
-Teraz już wiesz… dlaczego uważam, że zasługujesz na towarzystwo kogoś o wiele lepszego. - dodałem, choć w moim sercu odbił się strach. Czy Constantia mnie znienawidzi przez to co jej powiedziałem? Czy odsunie się, ucieknie?
Zdało mi się, że nawet Czerwoni Templariusze z zaciekawieniem oczekiwali na jej reakcję.

Awatar użytkownika
Einsamkeit
Posty: 129
Rejestracja: sob kwie 24, 2021 5:22 pm

Re: The Shadow of the Calling [2os, fantasy]

Post autor: Einsamkeit »

Słuchałam Javiera ze spokojem, skupiając się na nim, jego słowach. Dzięki temu przynajmniej nie słyszałam szeptów w tle… dziwnych, coraz bardziej niepokojących, przerażających. Miałam nadzieję, że to tylko efekt otoczenia i bliskości tych Templariuszy. Wcześniej nie było mi dane poczuć tego wszystkiego, w końcu nie miałam z nimi zbytnio do czynienia - a jeśli już, to co najwyżej na odległość strzały.
Gest Javiera bardzo mnie zaskoczył, choć tego nie okazałam; Templariusze, na szczęście, nie zwrócili na nas uwagi. Albo przynajmniej udawali, że tego nie widzą. Mimo to doceniałam jego szczerość i delikatność. Nie wracałam do tematu tamtej koszmarnej nocy w rozmowach z ludźmi - ba! Javier był pierwszym człowiekiem, który usłyszał tę historię tak naprawdę.
Gdy to on zaczął opowiadać, wsłuchałam się w jego głos. Miałam wrażenie, że również nasi czerwoni towarzysze nadstawiali ciekawie uszu - mimo, że rozglądali się wokoło, pozornie niezainteresowani.
Już początek był wyjątkowo przykry; zerknęłam na niego ze współczuciem w oczach, słysząc gorycz w jego głosie. Nieszczególnie mu się dziwiłam. Musiał czuć się wyjątkowo osamotniony i porzucony, zwłaszcza jako ten najmłodszy. Delikatnie pogładziłam kciukiem jego bok dłoni, nadal słuchając. Nie chciałam się wtrącać, by nie wybić go z rytmu.
Zamrugałam, słysząc o lyrium. Widziałam czasem Templariuszy na ulicach Denerim, żebrzących i błagających o miedziaka “na lyrium”, ale nigdy nie dopytywałam się, co to jest. Zwykle guwernantka mnie odciągała od większości z nich, lub odganiała ich służba.
Pokręciłam lekko głową, słysząc o Aranaim. Nigdy nie słyszałam tego nazwiska. Bywałam, owszem, z rzadka w Antivie - jednak to był dla mnie całkiem inny, obcy świat, widziany głównie z perspektywy dworskiej. Tak więc nieobce były mi piękne pałace z żółtego i białego kamienia, ocienione zwojami zwiewnych materiałów, chroniących przed słońcem; podmuchami ciepłego, niemalże pustynnego wiatru i szumu fal. Ale nie widziałam życia w dokach czy tego, co działo się w cieniach ulicznych straganów. Nie widziałam tych zbrodni, nieszczęść i tragedii, bowiem odwracano mój wzrok, nęcąc i kusząc go błahostkami dostatniego życia.
Kto wie? Może z Javierem się kiedyś minęliśmy? Może ominęłam go, odwracając wzrok i udając, że nie istnieje? A może zawiesiliśmy na sobie wcześniej wzrok, na chwilę - i odwróciliśmy się od siebie, rozchodząc się w swoje strony? Trudno było mi powiedzieć.
- Nie powiedziałabym, że zasługuję na towarzystwo “kogoś lepszego”. Ty jesteś dobry - odparłam cicho, z namysłem. Miałam w głowie niezły mętlik. Templariusz, najemnik, a w końcu - Szary Strażnik. I chociaż nie miałam wątpliwości, że nie dołączył do tej formacji z honoru i ideałów, w końcu dał mi to do zrozumienia już na początku, nie miałam też wątpliwości, że był dobrym człowiekiem. Zły człowiek ratowałby przede wszystkim siebie, a nie mnie - i nie starałby się mi pomagać. Neutralny co najwyżej minąłby się ze mną, skupiony na swoich sprawach.
Z drugiej strony podobieństwa do tego koszmaru w czerwonej zbroi Templariuszy były aż nadto duże; ale czy też Javier byłby w stanie przyjąć kontrakt na kogoś takiego, jak ja? Chociaż nie chciałam dopuszczać do siebie tego pytania, ono wciąż krążyło w moim umyśle, kłując mnie swoją obecnością.
Tak czy nie?
Nie miałam złudzeń, rzeczywistość sypnęła mi piachem w oczy: Tak. Jak najbardziej.
Ale znowu: do wszystkiego tego zmusiły go okoliczności życiowe. Czy kapitan Fraser nie miała podobnie? Podejrzewałam, że sama robiła kontrakty również za lyrium lub pieniądze, za które mogła je kupić. Dlaczego więc starałam się usprawiedliwiać jego, ale nie ją? Bo chodziło o Otto?
Ach, nie, przecież byłam nadal wściekła, po tylu latach - ale nie na nią, tylko na swoją rodzinę. Co sama też przyznałam w rozmowie z Javierem zaledwie chwilę temu. Czy powinnam wściekać się na narzędzie, a nie na jego twórcę - czy też użytkownika?
- Nie miałeś łatwego życia - podsumowałam, zerkając na niego. Zastanawiałam się, jak powinnam była to wszystko ująć w słowa. - Nie będę oceniać twoich powodów. Nie powinnam oceniać też ciebie, chociaż nie ukrywam, że nie jest to łatwe. W końcu, domyślam się, że przetrwanie na ulicy, będąc człowiekiem głęboko uzależnionym, nie jest marzeniem większości ludzi. Zwłaszcza tych, przyzwyczajonych do dostatniego życia w postaci łóżka, dawki narkotyku i strawy każdego dnia. - te słowa właściwie przyniosły mi otrzeźwienie. Jakim prawem ja miałabym oceniać jego, skoro dotychczas ja żyłam w złotej klatce, mając wszystko podstawione pod nos? Nie byłam faszerowana żadnym narkotykiem, mającym mi pomagać w łowieniu czarodziejów i czarownic. Czy jak ich tam nazywali. Magów, czy coś. Nie musiałam mierzyć się z odrzuceniem. Ani z przetrwaniem za wszelką cenę.
Więc jakim prawem ja go miałam oceniać? Nie był przecież gorszy ode mnie. A nawet wręcz, w pewien sposób, lepszy - bowiem służył szlachetnej sprawie. Nawet ja słyszałam o tym, co robili Templariusze. Denerim było równie niespokojne, co Kirkwall i Ferelden - nawet do moich uszu dochodziły pewne opowieści. Nie widziałam co prawda żadnego Templariusza w akcji, nie dochodziło też do jakichś walk w mieście - król Alistair bardzo starannie pilnował spokoju i porządku. Ale same historie o ich poświęceniu wystarczały, by wyrobić sobie szacunek.
- Sama dołączyłam do Szarych Strażników z konieczności. Kiedy ukrywałam się przed łowcami głów w jednej z gospód, pomógł mi starszy Szary Strażnik. Schowałam się między nim a podłogą, siedział przy ścianie - teraz, gdy o tym myślałam, to był wyjątkowo idiotyczny plan i pomysł na ukrycie się. Na szczęście łowcy głów nie byli zbyt lotni, ale mimo wszystko…
- Dzięki jego opanowaniu i wyjątkowej umiejętności przekonywania, zdołał nakłonić łowców, by poszli szukać mnie w innym miejscu. Co prawda nie przekonywał mnie, bym dołączyła, ale wizja immunitetu i możliwość nie ukrywania się przez dwadzieścia cztery godziny na dobę wydatnie pomogła w podjęciu decyzji - podsumowałam. Czy byłam zła na niego, że nie powiedział mi całej prawdy? Właściwie niekoniecznie. Bo jakie inne życie ja mogłabym prowadzić? Raczej niespecjalnie widziałam się w roli małżonki jakiegoś rolnika, hodującego kukurydzę czy ziemniaki w Ferelden. A już na pewno nie jako wygnana arystokratka, mieszkająca kątem u kogoś z rodziny. Fakty były takie, że ja nie widziałam żadnego sensownego życia - czy też sposobu na przetrwanie - dla siebie. Życie w szeregach Szarych, chociaż z tego co słyszałam, krótkie - było satysfakcjonujące.
- Myślę, że oceniasz się zbyt surowo - podsumowałam, zerkając na niego. - Wszyscy podjęliśmy pewne decyzje, wierząc, że będą dla nas najlepsze. Oczywiście nikogo tu nie zrównuję, magów, Templariuszy, Czerwonych Templariuszy, Szarych Strażników, członków Inkwizycji i tak dalej… ale wszyscy podejmowaliśmy wybór najlepszy dla nas, będąc nierzadko postawieni pod ścianą. Pewne rzeczy, podjęte przez nas, pewnie zostaną ocenione po latach jako złe dla całego Thedas… ale jak nauczyły mnie lekcje historii, to zwycięzcy oceniają swoich przeciwników, nie odwrotnie. Gdyby Czerwoni Templariusze zwyciężyli, byliby dziś widziani jako herosi Thedas, szczególnie gdyby musieli zmierzyć się z Qunari. Gdyby zwyciężyli Qunari, wszyscy żylibyśmy wśród zasad Qun i nie mielibyśmy nawet prawa złego słowa o nich powiedzieć. I tak dalej.Szarzy Strażnicy zawsze byli oceniani pozytywnie ze względu na swoją rolę podczas Plag, nawet jeśli miano im wiele do zarzucenia. Koniec końców to, jak kończysz - czy jako przegrany, czy zwycięzca - definiuje twoją rolę w historii. Wierzę, że nawet Czerwoni Templariusze nie podejmowali swojego wyboru, kierowani chęcią zniszczenia całego Thedas, a ich pierwotny cel był inny. - cofnęłam swoją dłoń uścisku dłoni Javiera, chociaż niekoniecznie chciałam. Ale wychodziliśmy już na pustą przestrzeń. Otaczało nas po lewej stronie morze - a po prawej sześciokątne skały. Kamienista plaża, otoczona drobnymi białymi kamyczkami, połyskiwała w oddali.
Znów poczułam tę pewną nerwowość. Wiedziałam, że teraz będziemy musieli podjąć inną decyzję. Czy Czerwoni Templariusze nas zaatakują? Czy raczej puszczą nas wolno, zgodnie ze słowami kapitan Fraser? Zawsze mogła dać im dodatkową instrukcję, której my nie usłyszeliśmy. Równie dobrze mogła bawić się z ludźmi w kotka i myszkę - pozornie dawać im wolność, a jednocześnie wbijać im też nóż w plecy.
Nie znałam tej kobiety. Ale liczyłam, że Czerwoni Templariusze mieli jednak odrobinę honoru. Oczywiście niekoniecznie musiał go mieć ten… Arroya, czy Celletti, podczas gdy kapitan Fraser mogła go mieć. Ale mimo wszystko… gdzieś w głębi mnie kiełkowała ta nadzieja, że nie będę musiała sięgać po swój nóż. O ile w ogóle miałabym czas do niego sięgnąć. Bo łuk, niestety, w tej sytuacji żadnej przewagi mi nie dawał.
Miałam wrażenie, że Czerwoni Templariusze czuli to samo - tę chłodną nerwowość, napinającą nerwy jak cięciwa czy struny lutni. Czyżby sami nie do końca byli pewni, co powinni zrobić i jak należało postąpić?
Gdyby się chłodno zastanowić, Fraser, puszczając nas wolno, dawała światu jasny znak: patrzcie, Czerwoni Templariusze nie są aż tak okrutni, jak myślicie. Pozwalamy ludziom odejść wolno.
A jednocześnie - równie dobrze mogła mieć w tym wszystkim jakiś swój piekielny plan.
Naturalnie, samo pozbycie się naszych ciał również byłoby banalnie łatwe. W końcu żadna sztuka wrzucić trupa do morza. Zbroje, które nas obciążały, pociągnęłyby nas wyjątkowo szybko na dno. A nawet jakbyśmy wypłynęli, to kogo by to obchodziło? Na Sztormowym Wybrzeżu raczej nie krążyło zbyt wiele statków. Ludzie, jeśli już się przemieszczali tutaj, to głównie z Kirkwall i Ostwick, a i to nie okrętami, a raczej łodziami - takimi jak te, które właśnie widziałam przed sobą. Długimi, dobrze zbudowanymi, z herbami Zakonu Templariuszy na burcie.
Mój wzrok napotkał spojrzenie Cellettiego. Czerwony Templariusz wpatrywał się we mnie wyjątkowo intensywnie, jak gdyby chcąc przewidzieć, jaki ruch tym razem wykonam. Teraz pojęłam, co mogli czuć magowie w Kręgu, gdy tylko byli podejrzewani o cokolwiek negatywnego. Spojrzenie mężczyzny było wyjątkowo jasne i klarowne, wyostrzone - nie przysnute i przyćpane, jak wzrok niektórych Templariuszy, których przychodziło mi niekiedy mijać.
Trwaliśmy w impasie, każda strona czekająca na swój ruch.
Przełknęłam głośno ślinę.
- No to… rozchodzimy się w nasze strony, tak? - zagadnęłam, choć bez szczególnie wielkej nadziei i przekonania, co zresztą było słyszalne w moim głosie. Jednocześnie sama byłam wyjątkowo napięta - gotowa dobyć noża, uskoczyć, odepchnąć przeciwnika czy wskoczyć na konia i skopać go przy użyciu Bethildy. Wszystkie opcje brałam pod uwagę.

ODPOWIEDZ