LAVRENCE
Rozmowa na temat odczytania kolorów nastroju D musiała poczekać. I może i dobrze, bo Lavrence w momencie usłyszenia tej prośby zaczął czuć delikatny stres. Objawiał się on, niestety, nie tylko psychicznie, ale i fizycznie: głównie delikatnym szczypaniem pod pachami. Jeszcze tego by mi brakowało, myślał z żałością, żebym się tu zaczął pocić! Wybawił go satyr, ogłaszając rozpoczęcie wyścigu, dzięki czemu Lav z ulgą skupił się na zadaniu. Jednak — czemuż on się tak zestresował? Czym, skoro sam zaczął temat? Ano tym, że był ledwie pierwszakiem; byle żółtodziobem, który nie wiedział nawet dokładnie, czego jeszcze nie wiedział. Mógł coś tam lekko umieć, czymś się lekko przechwalać — ale tak jawne sprawdzenie się przed kimś? Przecież na pewno by się zbłaźnił. A że lubił D, wolał tego nie robić i zachować przed nią twarz. I owszem, istniała jakaś tam szansa, że by coś tam słusznego wyskrobał z tych kolorów, ale Lavrence nie miał aż tyle wiary w siebie, by brać to za pewnik.
— Sprawdzimy to innym razem, może po zawodach — wymamrotał tak szybko, że ledwie dało się go zrozumieć. — To co, ruszamy?
I ruszyli. Związani, zaczęli kuśtykać do odpowiedniej bramy, która miała ich wpuścić do labiryntu. Rytm kroków musieli jeszcze dopracować, ale jakoś to szło — dosłownie i w przenośni. Czego mógł się spodziewać, Lav nie wiedział, ale i wolał się nad tym za dużo nie zastanawiać. Po co się nakręcać i z góry siebie samego straszyć? Choć z drugiej strony, powinien być choć trochę przygotowany na ewentualne przeszkody. Tylko jakie? Jak mógł się choćby psychicznie nastawić, skoro...
Nie zdążył nawet dokończyć myśli, jak runęli w dół. Wrzask wyrwał się z jego gardła niczym równie przestraszone zwierzę. Myślał sobie, że jak nic za chwilę umrze, rozwalając sobie łeb o ziemię. Okazało się zupełnie inaczej, bo choć lądowanie mieli twarde i nieprzyjemne, byli względnie cali. Wystarczyło tylko wstać, otrzepać się i od nowa ustalić rytm kroków. Ze dwa razy się potknęli, kilka razy jedno prawie nie runęło na bok, ale w końcu zaczęli iść w głąb ciemnego korytarza.
Rzecz w tym, że bardzo długo się nic nie działo.
— I o co tu chodzi? — myślał na głos, przyglądając się nieciekawym, kamiennym korytarzom, oświetlonym bardzo słabo palącymi się lampami. — Mamy tak po prostu chodzić i poszukać wejścia? Przecież tu nawet nie ma żadnych rozwidleń!
A jednak były, choć pojawiły się dopiero po kilkudziesięciu metrach i wiodły jedynie albo w prawo, albo w lewo. Padło na lewą stronę, więc i tam poszli. Niestety okazało się, że to ślepy zaułek. Chyba za karę za wybranie złej drogi coś nawet na nich wyskoczyło. Tym razem Lav powstrzymał się od krzyku, zwłaszcza jak okazało się, że to tylko worek z drobną ilością robactwa rozwiązał się nad ich głowami. Żadne z nich nie było tym jakoś bardziej poruszone, więc śmiało wrócili na skrzyżowanie, by skręcić w prawo.
Błyskawicznie spostrzegli, że oto właśnie trafili tam, gdzie mieli trafić: nagle niemal oślepiło ich bardzo jasne, białe światło, które dochodziło właściwie nie wiadomo skąd — bo nigdzie nie było widać żadnych lamp. Błyskawicznie jednak zaczęło słabnąć, sprawiając wrażenie na tyle przytłumionego, że aż ledwie istniejącego. Jednak nie to przykuwało ich uwagę, ponieważ to leciwe światło ujawniło coś znacznie ciekawszego.
Lustra.
Ale nie jedno, nie trzy lub pięć, a całe mnóstwo. Mówiąc wprost: trafili do sali, w której ściany, sufit, a nawet podłoga pokryte były lustrami. Efekt był co najmniej dziwny, bo wszedłszy do środka, powitał ich cały oddział ich samych. D i Lavrence zamrugali i machnęli lekko rękami, zadziwiony tym, ile osób odpowiedziało im tym samym.
— Czuję się chyba trochę niezręcznie — mruknął Lav z krzywą miną, nie mogąc oderwać wzroku od swojej krzywej miny odbijanej dosłownie wszędzie. — No dooobra... ale o co tu chodzi?
Odpowiedź zapewne stała na środku tej sali, choć para jeszcze jej nie rozumiała. Przed sobą widzieli bowiem niewielki, kamienny postument, na którym leżał jedyny obiekt, który nie był odbiciem: kryształ, wielkości ludzkiej pięści, matowy i szary, nie emitujący ani nie przyjmujący żadnego światła. Obok niego znajdował się mały, mosiężny grawerunek. D poprowadziła ich bliżej, aby mogli się temu lepiej przyjrzeć i odczytać napis. Brzmiał on: “Z szarości wydobądź blask”.
— Aha — mruknął głupio, jeszcze nie bardzo wiedząc, o co może chodzić.
Rozglądali się więc dalej, mając nadzieję, że odszukają więcej wskazówek. I po chwili być może coś znaleźli, bo na wysokości około dwóch metrów, w jednym z narożników sufitu, znajdował się maleńki otwór, z której wydobywał się cieniutki, niemal niewidoczny, pojedynczy promień światła. Był tak słaby, że tonął w blasku luster.
Wtedy zarówno D, jak i Lavrence odkryli cel swojej misji: musieli rozjaśnić całą salę światłem odbitym, a narzędzia mieli przed sobą: lustra, kryształ i ten maleńki lufcik, przez który wpadała jedyna wiązka światła. A kiedy już to rozgryźli, łatwo odkryli, że poszczególne lustra były przesuwalne i można było zmieniać ich kąt nachylenia. To dobra wiadomość, przynajmniej teoretycznie. Zła była taka, że lufcik znajdował się na wysokości około dwóch metrów, więc żeby to światło jakkolwiek „poruszyć”, musieli się nieźle nakombinować — i naskakać. To z kolei kończyło się kilkukrotnie mniej lub bardziej bolesnymi upadkami.
— Nie cierpię tej liny! — wkurzał się Lavrence, marudząc głównie dla samego marudzenia. Bo oczywiście, najłatwiej byłoby ten uporczywy sznur zerwać, ale to nie wchodziło w grę — dosłownie i w przenośni. — Dobra, to jeszcze raz skaczemy i próbujemy jakoś to lustro przesunąć. Raz… dwa… trzy!
W końcu udało się sięgnąć to lusterko, które znajdowało się najbliżej lufciku. Niestety, sięgnąć do niego to jedno — a drugie to ustawić je tak, by wiązka światła padła na kolejne lustro. Czekało więc ich kolejnych szesnaście prób, nim jakoś udało im się tę wiązkę stworzyć — zupełnie ich przy tym wykańczając.
Zostało im więc jeszcze tylko jakieś milion luster. Łatwizna.
Z czasem szło im coraz sprawniej, zwłaszcza gdy zaczęli rozumieć cały układ luster, tym samym łatwiej dostrzegając najlepsze kombinacje. Brzmi łatwo — ale nim się z tym uporali, stracili zdecydowanie za dużo czasu. Tym bardziej, że od czasu do czasu zbyt nieostrożnie przesunęli jedno z luster, przez co wiązka światła uciekała im gdzieś w kosmos, każąc im zaczynać zabawę od nowa. Więc całość polegała głównie na okrzykach radości, gdy wytwarzali kolejne wiązki, i przekleństwach, gdy im ta wiązka zwiewała.
A gdy szary kamień wreszcie eksplodował jasnym, rozproszonym światłem, D i Lavrence nie krzyknęli z radości ani nie zatańczyli lambady. Po prostu odetchnęli z ulgą, mając nadzieję, że zdążą zregenerować siły do kolejnego zadania.
Bo kto by pomyślał, że aż tak ich zmęczą byle lusterka?
— Chyba wyszło nieźle, co? — zagadnął, całkiem z siebie zadowolony. Z siebie i z D. — Takie zagadki logiczne to fajna rzecz. Gdzieś słyszałem, że osoby uzdolnione magicznie są w te klocki słabsze, ale uważam, że to bzdura. Ciekawe — dumał dalej — czy w tym labiryncie będą tylko takie? Czy to jakiś wyjątek i zaraz wyskoczy na nas jakiś smok ziejący ogniem?
Po chwili zmarszczył czoło, czując lekkie mdłości — latania to on miał już po dziurki w nosie.
— Żadnych smoków, proszę — ni to burknął gniewnie, ni jęknął żałośnie.
ANTONETTE
Mówiąc w bardzo dużym, olbrzymim wręcz i monumentalnym uproszczeniu: Tosia się bała.
Strach, oczywiście, był czymś żałosnym, śmiesznym i niegodnym, a już na pewno niegodnym jej małej, szalonej osóbki. Tak, tak, Antonette znała te wszystkie bzdurne mądrości, że przecież nikt nie jest idealny, że każdy ma jakieś swoje wady i słabości oraz że każdy się czegoś boi. Ale cała rzecz nie leży w tym, czego ten strach dotyczy — ale kogo. Bo jeśli boi się jakaś zupełna sierota boża, no to nie ma w tym nic dziwnego — nikt się po sierotach bożych niczego innego nie spodziewa. Ale jeśli zacznie się bać jakiś napakowany tuz, to już był bardzo poważny znak, że i cała reszta powinna się rzeczonego strachu bać. A idąc tym tokiem rozumowania, Tosia też nie powinna się bać, bo uchodziła za osobę zbyt wesołą i szaloną, by strachom ulegać. Ba!, niejednokrotnie to jej się bano, zwłaszcza gdy wybuchała niekontrolowaną radością, nierozerwalnie związaną z gadulstwem. Tym bardziej więc jak ona mogła się bać, skoro to jej się bano?
Niedorzeczność.
A jednak — bała się.
— Niech to szlag! — jęknęła, zupełnie już zła na siebie.
I złość tak mocno ją rozpaliła, że aż zaczęła wbijać mordercze spojrzenie w te wszystkie piły i inne siekiery.
— CHOLERNE ŻELASTWO! — wrzasnęła tak gwałtownie, że aż lekko zachrypła. — KAŻECIE MI SIĘ BAĆ! A NIC INO WAS DO OGNIA WŁOŻYĆ I JUŻ!, SOCZEK Z WAS TYLKO ZOSTANIE!
Wtem Tosia popatrzyła z największą uwagą na swojego towarzysza. Dalej potoczyła się rozmowa o tym, że Wujek zdecydowanie za często zapominał, do czego był zdolny — a w tym akurat momencie była to kwestia fundamentalna. Więc kiedy już Tosia uprzejmie uświadomiła Demosa w tym, co potrafi, mogli się za to żelastwo zabrać — a Tosia mogła przestać się bać.
No, przynajmniej tak prawie całkiem. Prawie.
Natomiast temat pizzy o tyle ją zaskoczył, że postanowiła go podjąć. W końcu jedzenie było znacznie, znacznie lepsze od siekier. W ogóle, jedzenie wygrywało ze znaczną większością rzeczy na świecie.
— Pomyślałeś o pizzy, bo jest przygotowywana w piekarniku, a ty sam jesteś jak żywy piekarnik? — spytała najzupełniej poważnym tonem. — Podobno najlepsze są robione na… kamieniu? Nie jestem pewna, czy dobrze zapamiętałam. Czy ty, Wujek, byłbyś jednocześnie dobrym piekarzem, czy tam inną kuchtą, skoro znasz się na… yyy… odgrzewaniu?
Paplała trzy po trzy, bo to jej pozwalało zniwelować strach… no, a przynajmniej trochę go osłabić. A skoro już Wujek sam o tym wspomniał, Antonette bardzo chętnie tę gadkę kontynuowała nawet jeśli jej w ogóle się jeść nie chciało.
I pewnie nie będzie chciało aż do końca dnia.
No, chyba że z Octaviem. Na kolacji. Romantycznej takiej. To wtedy tak.
Chociaż — wtedy też nie. Bo będzie za bardzo zajęta Octaviem. Poza tym, podczas jedzenia można się ubrudzić; jedzenie w ogóle może być przyczyną wielu katastrof, absolutnie niewskazanych podczas wymarzonej randki. Więc też by nie jadła! Octavio oczywiście by mógł, więc coś by zamówili, ale ona może wymigała się dietą — specjalnie dla niego, rzecz jasna. Albo nie!, skarciła się zaraz w myślach, bo uznała, że specjalne głodzenie się może być uznane za płytkie, a Octavio, jako medyk, na pewno by tego nie pochwalał. Więc znalazłaby inny powód niejedzenia — cóż, zawsze mogła powiedzieć, że po prostu nie była głodna. Ale to byłoby niegrzeczne, pomyślała strapiona. No to może zamówiłaby po prostu coś małego, lekkiego? Wszak ona przecież drobnej budowy, to i je jak wróbelek.
— Tak! — zakrzyknęła dziarsko w myślach. — Tak zrobię!
— Jak?
Antonette zamrugała ze zdziwieniem, nie rozumiejąc, dlaczego ktoś jej odpowiada na jej myśli. Chwilę jej to zajęło, ale w końcu doszła do dość wstydliwego wniosku, że chyba coś jej się wymsknęło na głos.
— Nic, nic — wymamrotała, tracąc rezon. — A ty, Wujek, może być się tym żelastwem zajął, zamiast moje myśli podsłuchiwać?! — ochrzaniła Demosa, zaraz rzeczony rezon odzyskując.
Na szczęście Wujek był chyba przyzwyczajony do wybuchów Tosi, bo posłusznie skupił się na swoim zadaniu. A ona nie przeszkadzała — o ile tak można było powiedzieć, bo cały czas przecież byli do siebie przywiązani linami. Tak czy siak, siedziała cichutko i przyglądała się pracy Wujka. Problem w tym, że kompletnie nic nie widziała, co było bardzo rozczarowujące. Tościk marszczył się na twarzy, jednocześnie czasem mocniej naciskając dłonią na metalową ścianę, a czasem lżej. Ale to tyle, jeśli chodziło o jakieś działania. I owszem, czasami coś gdzieś zgrzytało, jęczało i syczało, co z pewnością było efektem pracy Wujka. Ale na własne oczy tego nie widziała, co mocno ją zasmuciło.
Ale w końcu Demos się odsunął. Zabójczy świst ustał, ale on zamiast się cieszyć, miał jakąś niewyraźną minę. Przez myśl jej przeszło, że może jako kowalowi było mu szkoda tych wszystkich zardzewiałych obrzydlistw, ale zaraz to od siebie odrzuciła, uznając to za scenariusz zdecydowanie zbyt nieprawdopodobny. I, co ważniejsze, nienormalny.
Tak czy siak, nic już nie latało. Antonette podejrzliwie zmarszczyła brwi, wpatrując się w puste otwory, przez które jeszcze niedawną śmigały śmiercionośne narzędzia szalonego drwala. Skąd ta nieufność?, przecież ufała Wujkowi! Jemu — owszem. Ale żelastwu absolutnie nie. Ale Tosia już raz dała się pokonać strachowi i ani myślała poddać się tej cholerze ponownie, dlatego, udając pewną siebie, zrobiła nieco koślawy „krok” do przodu. Najpierw jeden, potem drugi. Tościk cierpliwie czekał i podążał za nią, bo i nie miał innego wyjścia. Przy trzecim zakicaniu nieco się zawahała, ale czwarty, piąty i reszta poszły już całkiem sprawnie — zwłaszcza że jak dotąd nic jej nie poszatkowało.
— A może ja już jestem martwa — dumała niepasująco beztroskim tonem — i tylko mi się wydaje, że przez to przeszłam?
Toni odwróciła się, zlustrowała podłogę uważnym spojrzeniem. Nope — tosiowych zwłok brak.
— Oh — zawołała z radosnym zaskoczeniem. — Czyli się udało!
Lina nie za bardzo jej na to pozwalała, ale na tyle, na ile mogła, przytuliła się do przyjaciela, będąc z niego bardzo dumna i jednocześnie ciesząc się niesamowicie, że jej szanse na wyjście z tego żywo znacznie wzrosły.
— Jesteś wspaniały! — zaćwierkała radośnie, zmierzając pewnie naprzód. — Mówił ci to ktoś? Jeśli nie, a to niemożliwe, to ja ci tak mówię. Ciekawe — zaczęła się zastanawiać ze złośliwym uśmieszkiem — czy Megara ci to mówiła. Mówiła, Wujek? Na pewno cię jakoś komplementowała. A ty ją komplementujesz? Powinieneś. Kobiety lubią, jak się je komplementuje. I nieważne, że to często kłamstwo. Liczy się, żeby było ładne.
I tak sobie wesoło kicali, czujnie rozglądając się dookoła. Przez dobrych kilka minut, a może i nawet całe dziesięć, nic się nie działo. Tyle tylko, że z czasem zaczęło się robić coraz chłodniej. Na początku w ogóle tego nie zauważyli; ot, nieświadomie pocierali się ramionami lub poruszali gwałtownie ramionami, aby strzepać z siebie lodowaty dreszcz. Ale kiedy zimno zaczęło szczypać ich w skórę tak mocno, że aż pojawiła się gęsia skórka, zaczęli się dziwić.
— Po prostu schodzimy coraz niżej, czy to element zadania? — spytała Tosia.
Szybko poznała odpowiedź, bo równie prędko i raptownie temperatura zaczęła spadać. Białawe obłoczki wypływały z ich ust z każdym oddechem, a zęby postanowiły odśpiewać pieśń swojego ludu, szczękając o siebie jak szalone. Mimo to szli dalej, bo przecież nic innego im nie pozostawało. A gdy dotarli do wąskiej sali oświetlonej mdłym, białawym światłem, zauważyli kilka rzeczy. Pierwszą z nich był lód i śnieg, które znajdowały się dosłownie wszędzie. Drugą była długość owego pomieszczenia — bo sięgała chyba w jakąś przestrzenną nieskończoność. Nie dało się wypatrzyć jej końca, zasłonięty był bowiem upiornie ziejącą pustką. Nietrudno więc było domyślić się treści zadania: wygrasz, jeśli przejdziesz przez komnatę i nie zamarzniesz, pamiętając przy tym, że im dalej, tym zimniej. A przynajmniej tak domyślała się Tosia. Demos, jak się okazało, był podobnego zdania.
I o ile tego typu zadanie mogłoby wielu przerazić albo chociaż zmartwić, oni oboje byli… znudzeni. I rozczarowani. A przynajmniej rozczarowana — znowu! — była Tosia.
— Dobra — mruknęła ze znużeniem — po prostu to roztop i idziemy dalej.
MIKA
Theo był konkretny i rzeczowy. Może i trochę flegmatyczny, zwłaszcza jak na jej gust, ale Mika ani myślała narzekać. W tej całej losowej, nijakiej plątaninie studentów mogła trafić na dosłownie każdego — i pewnie jeden byłby gorszy od drugiego. Dlatego Theo, który może nie miał w sobie genu zwycięzcy, ale za to wiedział, jaką robotę trzeba wykonać, był ostatecznie naprawdę dobrym wyborem.
Poza tym, jak na kogoś, kto ciągle sprawiał wrażenie, jakby całe życie spędzał w półśnie, był zdumiewająco żwawy. Gdy wystrzał ogłuszył ich na tyle, by stracili odrobinkę cennego czasu, zerwał się jak najlepszy biegacz, żeby tylko tę stratę nadrobić. Mika nie zamierzała go za to ochrzaniać — to nie była jego wina. Te kilka sekund zamierzała nadrobić w jakiś inny sposób.
Grunt, że ruszyli. W mało spodziewany sposób — zjeżdżając na tyłkach w dość przerażającą ciemność — ale dzięki temu najgorszą część, czyli oczekiwanie, mieli już za sobą. Mika bardzo lubiła to poczucie, że oto coś, co miało się wydarzyć, wreszcie się wydarzyło, bo dzięki temu wyskakiwało z uciążliwej kolejki wiszących nad głową zadań do ukończenia. To było już w trakcie, Można je było więc uznać za zamknięte.
Gdy wstali, otrzepali się i odzyskali rytm wspólnego chodzenia, mogli rozejrzeć się dookoła.
— Spodziewałam się czegoś innego.
Mika rzadko wyrażała swoje myśli na głos, zwłaszcza tak beztrosko jak teraz — wszak ta informacja nie była nikomu potrzebna. Ale czuła, że Theo myślał to samo, dlatego kontynuowała.
— Kiedy mówili o labiryncie, wyobrażałam sobie coś bardziej klasycznego. Ale plus za kreatywność — mruknęła, powoli ruszając razem ze swoim tymczasowym partnerem naprzód.
Miękkie, jasne światło elektrycznych lamp oświetlało ściany, przeplatane zwykle kamieniem i metalem. To jednak co jakiś czas migało, lecz jego zbyt równa częstotliwość wykluczała obecność demonów. Po co więc to migotanie? Czyżby dla zbudowania nastroju? Mika uważała to za zupełnie zbędne, ale nie skomentowała tego ani słowem.
Szli więc powoli, zastanawiając się, czego mogą się spodziewać, gdy nagle...
— AACH! CHOLERA! Theo, żyjesz?!
Theo żył, ale nie miał najszczęśliwszej miny. Mika wcale mu się nie dziwiła: też by nie miała, gdyby o mało co nie wpadła do dziury, która chytrze ujawniła się pod jedną z płytek, na którą nadepnął chłopak. A skoro on prawie poleciał, to i ona, dlatego instynktownie szarpnęła nim w drugą stronę, powalając ich na ziemię, ale przynajmniej w ten sposób unikając nieprzyjemnej śmierci.
Zresztą, jaka śmierć jest przyjemna?
Oczywiście, komfortowo byłoby tak poleżeć jeszcze na zimnej posadzce i ochłonąć po tym, co miało miejsce jeszcze przed chwilą, ale nie było na to czasu. Mika więc podniosła się ostrożnie, tym samym zmuszając do tego Theo. Zaraz potem zbliżyli się do dziury, robiąc to bardzo ostrożnie, i uważnie się jej przyjrzeli.
— To żaden przypadek — zawyrokowała ponuro Mika. — Zobacz, żadnych ostrych kantów wokół otworu, więc nie ma mowy o zwykłym uszkodzeniu podłogi. To zapadnia.
Blondynka podniosła wzrok, lustrując resztę posadzki. Wyglądała zupełnie normalnie, ale na pewno normalna nie była.
— Widzę tu dwa problemy — oznajmiła chłodno. — Pierwszy jest oczywisty. Pod panelami ukryte są zapadnie, więc przejście tego korytarza na pewno mocno nas spowolni. Drugi jest taki — odwróciła głowę w stronę Theo, przeszywając go spojrzeniem — że nie wiem, czy właśnie nie wykorzystałam jednej ze swoich umiejętności. Bo nie wiem — tłumaczyła — czy wyciągając cię z tej dziury, zadziałał zwykły instynkt samozachowawczy, czy jednak maczały w tym palce boskie siły. Oby to pierwsze. Bo w przeciwnym razie już na starcie wykorzystaliśmy swoje koło ratunkowe.
A z tego Mika byłaby więcej niż niezadowolona.
Ale oto po chwili, gdy adrenalina zaczęła z niej schodzić, znalazła trzeci problem. A raczej go poczuła. Jęknęła pod nosem, krzywiąc się brzydko, gdy dotknęła nogi pod kolanem. Bandaż już nie spełniał swojej funkcji, będąc jedynie kawałkiem mokrej szmatki. Rana zaś ponownie zaczęła krwawić i pulsować bólem, najwyraźniej nie znosząc najlepiej niedawnego upadku. Trudno!, syknęła wściekle w myślach. Z bólem czy bez, i tak sobie poradzi. Choćby miała sobie tę nogę potem odciąć.
— Pomyślmy nad opcjami. Ani twój dar do roślin, ani manipulowanie dźwiękami raczej tu nie pomoże. Można by spróbować wprawić poluzowane panele w jakieś mikrodrganie, ale są chyba zbyt dobrze przymocowane. I pewnie jakoś magicznie. Z tego samego powodu i moja umiejętność może się mało przydać, bo nie wiem, czy dostrzegę tu jakiekolwiek szczegóły. Ale mogę spróbować.
Podejście bliżej, aby dokładniej zlustrować podłogę, było zbyt ryzykowne, ale z drugiej strony, nic innego im nie zostało. Bardzo, ale to bardzo powoli i równie ostrożnie posuwali się do przodu, a Mika starała się skupić i dostrzec w posadzce jakiekolwiek anomalie. Początkowo wszystko wyglądało najzupełniej normalnie, co zaczynało Mikę poważnie irytować. Albo coś ją poważnie rozpraszało — jak chociażby dokuczliwy ból nogi. Zagryzła więc zęby i lekko tupnęła ranną nogą — jakby chciała przywołać ją do porządku — po czym raz jeszcze wbiła morderczy wzrok w kafelki. Czy one się jakoś różniły kolorem? Nie, nic takiego nie występowało. Czy krawędzie delikatnie wystawały ponad lub poniżej płaszczyzny? Nie. A może one jakoś delikatnie różniły się wzorami? Nie były niczym wymalowane, ale posiadały bardzo delikatne ozdobne wyżłobienia. Ciągnęły się głównie po lewej stronie i łagodną falą skręcały w prawo. Mika poszła tym tropem i, bardzo ostrożnie ciągnąc Theo za sobą, sprawdzała kolejne płytki. Dwie wyglądały zwyczajnie, ale po naciśnięciu na trzecią, ujawnili ziejącą w dole czerń. Mika podekscytowała się tym odkryciem, więc szukała dalej. A skoro już wiedziała, że musi się skupić na dekoracyjnych żłobieniach, wysiliła swoje bosko wzmocnione zmysły, aby dostrzec w nich choćby najmniejszą różnicę.
— Wygląda na to — mamrotała bez podnoszenia głowy, ciągle wpatrzona w kafelki — że podejrzane są wszystkie te, które tę małą falkę skręcającą w prawo mają nieco bardziej zafalowaną. Inne są prostsze, łagodniej skręcają i one są chyba bezpieczne.
Zerknąwszy kątem oka na Theo, zastanawiała się, czy wiedział, o czym w ogóle mówiła. Możliwe, że dla innego oka, które nie jest tak wyostrzone na szczegóły, ta różnica była zupełnie niewidoczna. Grunt, że ona je widziała, a po kolejnych testach upewniła się, że miała rację.
Gdy już w miarę pewnie kroczyli naprzód, po jakimś czasie Mika zauważyła, że na posadzce nie było już żadnych wyżłobień, a powierzchnia stała się idealnie gładka. Odetchnęła, choć jednocześnie złapała się za nogę, która coraz bardziej dokuczała. Zaklęła w myślach, po czym wyprostowała się dumnie.
— Idziemy.