Rozglądałam się naokoło z nie mniejszą od Elizabeth ciekawością. Zachód słońca przyjemnie komponował się z ożywczą, orzeźwiającą morską bryzą, która niekiedy spryskiwała nasze twarze pod wpływem zderzeń z promem. O tej porze lokalsi udawali się do pubów - zamykały się sklepy, hotele, zakłady mechaniczne. Otwarte pozostały tylko bary.
I to właśnie dzięki uprzejmości niektórych osób, napotkanych w jednej z knajp, byłyśmy (Simona też zaliczałam do kobiet, poniekąd) w stanie znaleźć ostatniego otwartego mechanika. Sympatyczny pączek w kraciastej koszuli pogrzebał, pogmerał i postukał tu i ówdzie, ponarzekał na stan karburatora i świec zapłonowych, po czym obwieścił wszem i wobec, że będziemy musieli poczekać, bo “tu nie Nowy Jork, części dojdą jak dojdą”.
No i w porządku, nikt nie narzekał - byliśmy przecież na wakacjach. A wyspa zapowiadała się nawet ciekawie. Nawet ja, pomimo swojego sceptycyzmu, musiałam to przyznać. Podobało mi się to otoczenie - spokojne, ciche i uporządkowane. Typowe miasteczko w Ameryce na wybrzeżu.
Widząc narastającą przed nami sylwetkę hotelu, westchnęłam tylko i zabębniłam palcami w barierkę promu. Nie wątpiłam, że Elizabeth zaraz zacznie nas straszyć swoimi opowieściami o duchach, demonach i innych stworach. Hotel rzeczywiście wyglądał jak z taniego horroru. Może jacyś nawiedzeni filmowcy, kręcący film klasy B, zostawili dekoracje po sobie? To nie byłoby niczym dziwnym. Podczas naszej podróży po Ameryce widzieliśmy już takie dziwactwa, że praktycznie nic by nas nie zaskoczyło.
Voodoo? Duchy? Luizjana była miejscem, które spodobało się Elizabeth najbardziej. W tym dusznym, bagnistym królestwie starych bab o mentalności polskich cyganek, o których opowiadała nam babcia Elizabeth, nie potrafiłam poddać się nastrojowi chwili i atmosferze nas otaczającej. Zapach kadzideł mdlił mnie tylko, a dym szczypał w oczy. Zaś na widok laleczek nie potrafiłam powstrzymać uśmiechu rozbawienia. Dla mnie to wszystko było tylko niczym więcej, jak manipulacją dla słabych. Nietrudno wierzyć, że coś złego się dzieje w twoim życiu, gdy tylko ktoś ci tak powie, prawda? Człowiek wtedy z automatu szuka jakichkolwiek znaków, które mogłyby o tym świadczyć.
Tak samo było z tarotem, który postawiła nam jedna z kobiet w tym mieście. Mówiło się, że Nowy Orlean był miejscem czarnej magii, świątynią, gdzie zaklęcia materializowały się niemal dosłownie; stanowił bramę do innych światów. Cóż, dla mnie stanowił jedynie bramę do świątyni komercji, bo zostawiliśmy tam około pięćdziesięciu dolarów. A całe to przesłanie tarota, sprowadzające się do prostego “umrzesz” skwitowałam tylko wybuchem tak jadowitego śmiechu, że żmije z pobliskiego sklepu zaczęły syczeć z podziwem.
- Kochana, idę o zakład, że towarzystwo będzie już jedną nogą w grobie. Nawet się nie zdziwię, jak za hotelem będzie leżał jakiś niewielki cmentarzyk - skwitowałam z rozbawionym uśmiechem. Gdy wyskoczyliśmy z promu, szturchnęłam tylko Simona.
- Lepiej tu nie zapraszaj rodziców, co? - zażartowałam, zanim rozejrzałam się wokoło. Piasek właził mi między palce, ale mi to nie przeszkadzało - uwielbiałam ciepełko, przyjemny wietrzyk i szum oceanu. Prawdę mówiąc, nawet gdyby był tu opuszczony domek na tej wyspie, byłabym i z tego zadowolona.
- Moglibyśmy zrobić ognisko - zaczęłam, zanim weszliśmy do hotelu. Rany. Aż pociągnęłam nosem, marszcząc brwi. Roztocza i te inne takie, o których czasem gadał Simon, miałyby tu pełne używanie. Przesunęłam palcem po ladzie, zbierając kurz, zanim z wyraźnym obrzydzeniem wytarłam dłoń w koszulkę. Ueee. Liczyłam, że mają tu jakąś pralkę… zaraz odwróciłam się, widząc ruch przy ladzie - zimne, przeszywające spojrzenie jasnoniebieskich oczu sprawiło, że przeszył mnie nieprzyjemny dreszcz. Czym prędzej odwróciłam wzrok.
Zwykle nie wierzyłam w bzdury o tym, że ktoś może pozostawiać pierwsze nieprzyjemne wrażenie samym tylko spojrzeniem. A książkowe “martwe oczy”, zwykle opisywane u złoczyńców, były jak dotąd tylko słowami. Jak dotąd.
- Widać - mruknęłam tylko, słysząc o “nowoczesnych luksusach”. Mój wzrok napotkał wiekowy telewizor, wbudowany w drewnianą szafkę. Był piękny. Po prostu… artyzm i sztuka, zamknięte w przedmiocie z lat czterdziestych. Milion pokręteł i szum, widoczny na ekranie, zaintrygował mnie na tyle, że odwróciłam się od całego towarzystwa i przykucnęłam przy telewizorze, starając się zniwelować szum. Moja babcia miała trochę inny model, ale ten też powinien działać tak samo, prawda? Stare sprzęty były budowane na jedną modłę, ale…
- Hej! Zaczekajcie na mnie! - słysząc czyjeś kroki, zerwałam się z miejsca, zanim pobiegłam truchcikiem za ekipą. Szybko się zadyszałam i zasapałam, ale zdążyłam do nich dotrzeć, zanim wszystko zniknęło w głębokiej ciemności. Jednocześnie odpowiedział mi grzmot, odległy grom, który narastał coraz bardziej. Chwilę po tym otoczenie rozjaśniło światło błyskawicy. Przez moment miałam wrażenie, że dostrzegłam przebłysk czegoś białego, jak gdyby mgły przed nami. Najpewniej to było jakieś prześcieradło gdzieś rzucone, albo zastygły dym papierosowy, jeśli nikt nie otwierał okien.
Albo może miałam już halucynacje z głodu, bo niezaprzeczalnie byłam już głodna. Świadczył o tym fakt, że zastanawiałam się nad ugryzieniem tego lukrowanego pączka w warsztacie samochodowym w chwilę po tym, gdy zaczął narzekać na karburator.
Ciekawe, czy jego pośladek byłby równie miękki, na jaki się wydawał?
- Rany, co jest? - zapytałam z irytacją, zanim sięgnęłam do kieszeni, szukając zapalniczki. No nic, musiała mi chyba wypaść gdzieś w mieście. Albo zwyczajnie wpadła w jeden z zakamarków kieszeni, co już wcześniej się zdarzało.
- Czasami podczas burzy wysiada nam prąd - odpowiedział jeden z boyów hotelowych. - Proszę się nie martwić, to tylko tymczasowe.
- Jasne… - mruknęłam bez przekonania, zanim pomacałam otoczenie naokoło siebie. Napotkałam chyba plecy Simona. Lekko je stuknęłam, zanim oparłam dłoń o jego ramię. Drugą ręką macałam w poszukiwaniu Elizabeth.
- Betty? Z której strony idziesz? - zmrużyłam oczy, próbując dostrzec coś w mroku. Światło księżyca czasami przebłyskiwało przez okna, ale i tak było tu ciemno jak w dupie u murzyna. Po chwili huknęły walizki; jeden z boyów zapalił swoją zapalniczkę, jednocześnie grzebiąc w stoliku między oknami.
- Tutaj są świece, można je wziąć w razie potrzeby - poinformował, wyjmując jedną z nich. Bezradnie odebrałam swoją, zanim odpaliłam ją od jego własnej. - Zapałki są w tej samej szufladzie. Wiem, że to może wydawać się trochę przerażające, ale proszę się nie przejmować. Za każdym razem jest tak samo.