Telos: The Dark Side awakens [2os., Star Wars,

Awatar użytkownika
Linuxa
Posty: 33
Rejestracja: wt sie 08, 2023 4:02 pm

Re: Telos: The Dark Side awakens [2os., Star Wars,

Post autor: Linuxa »

-Dobra, dobra. Nie strasz, nie strasz bo się... – Kelan krzyknął nam na odchodne. Nie wydawał się być przestraszony groźbą mojej padawanki, a bardziej rozbawiony. Ewidentnie rzucał Teemie nieme wyzwanie i nie zamierzał trząść przed nią portkami ze strachu. Jeśli chciała go zastraszyć, najwidoczniej musiała bardziej się postarać. Choć po wiązance gróźb, która jeszcze chwilę temu płynęła z automatycznej sekretarki, dało się jasno wydedukować, że Lasena jest już nawykły do takich odzywek.
-Jeszcze zobaczymy co powiesz jak zgarniemy kasę i zwiejemy. Lubię takie transakcje, które nie do końca dochodzą do skutku – zwłaszcza w przypadku tej drugiej strony. – roześmiał się, wracając do naprawy.
Robocik zawtórował mu, śmiejąc się w języku binarnym i przebiegając po pulpicie, tylko po to, by podpiąć się do jednego z łączy.

-Ty mała cholero, złaź stamtąd! – krzyki przemytnika dało się usłyszeć praktycznie w całym statku, a ja mogłem tylko domyślać się, co dzieje się na mostku. Nasz nowy towarzysz z serii BD-3 wydawał się być niewzruszony jakimikolwiek słowami czy krzykami. Dawno nie spotkałem tak charakternego robota.
-BD-3 nie ruszaj tego! NIE RUSZ...! – już po chwili snop iskier posypał się z lampy na korytarzu, a ta zamigała niebezpiecznie tylko po to, by na chwilę przygasnąć a potem rozbłysnąć o wiele bardziej niż na początku. Moc zaiskrzyła w powietrzu a potem szybko przepłynęła wraz z elektrycznością, która rozlała się po całym statku, docierając do wszystkich podzespołów.
-No, masz szczęście, że nas przy tym nie wysadziłeś. – w stłumionym głosie mężczyzny dało się usłyszeć niewypowiedzianą ulgę i byłem pewien, że kilka kropel potu spłynęło z jego skroni.

Tej dwójki nie powinno się zostawiać zbyt długo samych. Nie powinieneś im ufać. To banda idiotów, ale jedno jest pewne – potrafią zwęszyć pieniądze i interes. Sprzedadzą was szybciej niż się obejrzycie.

-Teemo… jesteś pewna, że chcesz robić interesy z tą kobietą? – spytałem po chwili, nie do końca przekonany czy próba wyciągnięcia informacji o Malicosie była tego warta. Owszem, Dela mogła do niego dotrzeć znacznie szybciej niż my, jednak w ten sposób rosło ryzyko, że ktoś mógłby podążać jej śladami i odnaleźć Tarona tylko po to, by urządzić na niego polowanie.
-Dlaczego tak bardzo zależy ci na odnalezieniu Malicosa?

Poszukiwanie ocalałych Jedi było szlachetne, i z całą pewnością, gdybym tylko mógł, sam ruszyłbym w Galaktykę w poszukiwaniu zaginionych przyjaciół, towarzyszy i generałów, jednak w tej chwili, w tej rozpaczliwej sytuacji, gdy nie dysponowaliśmy prawie żadnym zapleczem, działanie to było po prostu głupie. Wydawało mi się zupełnie bezcelowym marnowaniem sił i wątpliwych zasobów. Nie można pomagać innym, gdy samemu potrzebuje się pomocy, nie mówiąc już o tym, że nie mieliśmy pewności czy w ogóle uda nam się opuścić Kashyyk w jednym kawałku, ba! Nie mieliśmy kredytów, zapasów żywności, leków ani leczniczych stymów. To było jak porywanie się z motyką na słońce.

- A co mamy do stracenia? - odrzekła Velt, zerkając na mnie. Chwilę milczała, wyraźnie zastanawiając się, jak odpowiedzieć na następne pytanie.
Powiedziałam jej, że Malicos jest moim Mistrzem. Gdyby nie zależało mi na tym, by go odnaleźć, to byłoby bardziej podejrzane, prawda?

Kłamie jak z nut. Mała, zdradziecka żmija. Nie widzisz tego? Skoro nie potrafi powiedzieć ci prawdy o Malicosie, jaką masz gwarancję, że w przyszłości cię nie zdradzi? Nie wbije ci noża w plecy? Jak możesz komuś takiemu bezgranicznie ufać?

Zaczynało mnie niepokoić, że „Taron Malicos” przewijał się przez nasze rozmowy i myśli o wiele zbyt często. Nawet jeśli było to w formie blefu przed senator – było to w moim odczuciu niestosowne.
Jasnym było, że mistrz miał ogromny wpływ na Teemę, jednak z pewnym niepokojem przyglądałem się temu, że dziewczyna traktowała go niewątpliwie jak pewien autorytet – a tak przynajmniej mi się zdawało. Wpływ drugiego mistrza nigdy nie powinien być tak silny. Nie winiłem o to Teemy, oczywiście że nie. Była tylko dzieckiem, które musiało dopasować się do realiów panujących w Zakonie. Nic dziwnego, że nieco zbuntowany i „fajny” mistrz był miłą odskocznią od chłodnej i poważnej Ceress. Winiłem o to bardziej samego Malicosa, bo powinien dobrze wiedzieć gdzie postawić granicę i gdzie nie wtrącać się jeśli chodziło o edukację obcego padawana.

Dlaczego nie przyznasz, że jesteś po prostu o niego zazdrosny? Przecież wolałbyś, żeby to o tobie się wypowiadała, żeby to ciebie wspominała z nostalgią i wdzięcznością, żeby twoje nauki stosowała. Czym jesteś gorszy od jakiegoś Malicosa? Gdybyś chciał, także mógłbyś zaczerpnąć z ciemnej strony i stać się niepokonany. Z twoimi zdolnościami, nie byłoby to takie znowu nie możliwe.

-Obawiam się, że już podejrzanym jest fakt, że jako mistrz i padawan zostaliście rozdzieleni. Nawet Malicos nie wysyłałby swojego padawana na daleką misję, na tyle daleką aby nie utrzymywać ze sobą stałego kontaktu i nie wiedzieć gdzie się wzajemnie znajdują. – zauważyłem, jednak nie zamierzałem kontynuować tego tematu. Przeczucie podpowiadało mi, że kłócenie się z Teemą nie przyniesie żadnych rezultatów, a jedynie nas poróżni.

Tak jak i ona o Taronie, tak i ja nie miałem najmniejszej ochoty opowiadać o swojej przeszłości od tej nieco mniej poważnej strony. Nie widziałem powodu ani potrzeby, dlaczego miałbym dzielić się moją przeszłością, jeśli nie było to konieczne.

-A więc zakładasz, że było ich więcej? – mruknąłem tylko, postanawiając zbić tą zaczepkę.
-Na pewno moje życie uczuciowe nie równało się z fascynacją Malicosem. – dodałem, może nieco zbyt złośliwie. Słowa Teemy uderzyły we mnie chyba za mocno i szarpnęły trochę zbyt wrażliwą strunę. Było to coś, czego do tej pory nie przepracowałem w pełni i czego po dziś dzień głęboko żałowałem.

Byłem gotów opuścić dla Vereny zakon. I zrobiłbym to, gdybym mógł przeżyć swoje życie jeszcze raz, na nowo. Decyzja o porzuceniu ukochanej dla ideałów była tą, którą chciałbym móc cofnąć i której żałowałem najbardziej w swoim życiu.

Dlatego też rozdrażnienie wrzącą falą rozlało się po moim ciele i wcale nie tak łatwo było je zdusić. Nagle zapragnąłem zaczerpnąć świeżego powietrza – wyjść ze statku i nie wrócić przed zmrokiem, otaczając się jedynie naturą, roślinami i tutejszą fauną. Nawet jeśli miałoby to być stado ognistych żuków.

Zaraz jednak ciężką atmosferę przerwała rozmowa. BD-3 najpewniej zdołał włamać się na szyfrowaną częstotliwość, na której klony rozmawiały sobie w najlepsze. Zmarszczyłem brwi, wyczuwając jednak coś niezwykle znajomego. Spokojny powiew Mocy, który nagle zmieniał się w chaotyczny huragan. Tylko jeden Jedi emanował taką mocą.

Zerwałem się nagle, ruszając w stronę kokpitu i rzucając pilotowi pełne powagi spojrzenie.
-Skąd dochodziła ta transmisja? Możemy ją namierzyć? – spytałem

Czy ty chwilę temu nie pouczałeś aby swojej uczennicy aby nie rzucać wszystkiego by pomóc jednemu Jedi, a teraz gotów jesteś porzucić wszystko dla zaledwie cienia swojej mistrzyni? Mój ty biedny hipokryto… rób tak dalej.

Kelan wzruszył ramionami, po chwili uderzając otwartą dłonią w pulpit, gdy ten wyrzucił blue screen. Po tym akcie bezpośredniej przemocy, komputer pokładowy ponownie wrócił do swojego normalnego trybu.
-Komputer pokładowy jest w strzępach, trochę potrwa zanim przywrócę go do jako takiego stanu, ale może BD coś złapie

Nie trzeba było wcale powtarzać, bo robocik z zapałem podbiegł do łącza i wetknął do niego swój styk. Chwilę obracał nim w miejscu, aż w końcu jego soczewka poruszyła się, a holoprojektor wyświetlił mapę układu i wskazał malutki punkcik żarzący się na żółto.
-Przestrzeń niedaleko Dathomir... – powiedziałem z niepokojem, wpatrując się w czerwoną podobiznę planety wirującą w holograficznej przestrzeni. Nawet poprzez mapę czułem jak powoli mnie przyciąga, jak dawni mistrzowie podnoszą na mnie swoje spojrzenia i wyciągają ręce w moją stronę.

Quint. Dathomira jest tobie przeznaczona. Tak jak przeznaczona jest twojej mistrzyni.

-Moja mistrzyni tam jest. Czuję to. – przyznałem z przejęciem, zaraz jednak marszcząc brwi, gdy żółta kropka przybrała czerwony kolor.

-CHOLERA! BD WYPINAJ SIĘ, NATYCHMIAST! – Lasena rzucił się w kierunku robocika i siłą odłączył go od łącza. Kropka na mapie zaczęła migać a następnie powoli przesuwać się w kierunku korytarza nadprzestrzennego, by zniknąć razem z całą mapą.
-SZLAG BY TO. SZLAG. CHOLERA JASNA. – pilot zerwał się na równe nogi i natychmiast powrócił do komputera pokładowego, przyspieszając prace.

Teraz i ja to wyczułem. Coś zbliżało się w naszą stronę. Mknęło przez kosmos, wprost na nas.

-Namierzyli nas. BD ile razy ci mówiłem, żebyś szyfrował połączenia i koordynaty! Szlag by to. – pilot pokręcił głową, uderzając w panel ponownie.
-Nie zdążę tego naprawić przed ich przylotem. Jesteśmy bez generatora osłon, bez broni i bez sprawnych silników. Nie odlecimy ani nie schronimy się w statku. – podsumował z ogromną beznadzieją w głosie.

Awatar użytkownika
Einsamkeit
Posty: 94
Rejestracja: sob kwie 24, 2021 5:22 pm

Re: Telos: The Dark Side awakens [2os., Star Wars,

Post autor: Einsamkeit »

Zignorowałam Lassie; zamierzałam zająć się nim później. A nie miałam złudzeń - o, nie miałam absolutnie żadnych - że mu nie odpuszczę. Oczywiście zdawałam sobie sprawę z tego, że był przyzwyczajony do gróźb i niewiele sobie robił z tego, co mu mówiłam.
Zaraz jednak musiałam się skupić na Quincie. Zachowywał się bez mała dziwnie, gdy tylko wspomniałam o jego pozostałych poprzednich partnerkach.
O rany, mężczyźni. Wszyscy co do jednego zawsze byli przewrażliwieni na punkcie swoich zdobyczy. Ale żeby w problemy się wpakować to już pierwsi. Niekiedy miałam wrażenie, że uczucia to był tylko zbędny dodatek, podobnie jak mózg - a rozporek decydował o wszystkim.

Jeśli mu powiesz, po co ci jest Malicos potrzebny, wykorzysta tę wiedzę przeciwko tobie. Wbije ci nóż w plecy.
A kto wie, czy nie wpadnie w ręce separatystów. Czy klony nie zechcą wyciągnąć z niego informacji. Jeśli nie oni, to kto inny… choćby Kossa i jego towarzysze.
Dzielenie się z nim takimi szczegółami ściągnie nie tylko na ciebie zagrożenie, ale też na Malicosa, gdziekolwiek teraz się znajduje.
A sama wiesz, że będzie ci potrzebny.


I chociaż starałam się nadal nie okazywać emocji, było to trudne. Miałam wrażenie, że coraz bardziej - intensywniej - narasta w nim agresja, niechęć i złość, a moja odpowiedź na temat Drugiego Mistrza, jakkolwiek racjonalna i logiczna, tylko to spotęgowała. Musiałam starannie ważyć każde kolejne słowo; czułam się tak, jakbym stąpała po bardzo cienkiej linie, po nieostrożnym ruchu gotowa spaść w przepaść. Coraz mniej potrafiłam zrozumieć nastawienie Quinta, którego nastrój zmienił się radykalnie. Nie przypominał już mojego spokojnego, wyważonego Mistrza; miałam wrażenie, że rozmawiam już z całkowicie inną osobą.

Spójrz, jaki jest słaby… zagubiony, łatwo ulegający swoim uczuciom… i to coś nazywasz swoim Mistrzem?
Gdyby był pewien swoich umiejętności, wiedzy, możliwości… nie czułby tej zazdrości, jaką odczuwa teraz. Wiedziałby, że nie może z nim konkurować, bo nie musi. Zdawałby sobie sprawę, że Taron Malicos jest tylko pustym imieniem z przeszłości.


Nie zależało mi na ocaleniu Drugiego Mistrza. Po prawdzie mówiąc, nawet nie wiedziałam, gdzie jest, ale jeśli rozbił się gdzieś, nie mogąc uzyskać możliwości wylotu w jakiekolwiek inne miejsce - to mogła być moja karta przetargowa w przyszłości. Być może postrzegałam go nieco instrumentalnie, ale nie miałam złudzeń, że on postąpiłby w moim przypadku dokładnie tak samo. Przynajmniej na tyle, na ile go znałam. Czyż sam nie mówił mi tego samego?

Ludzie to narzędzia. Niektórzy będą starali się pomóc z dobroci serca. Naiwniacy. Naiwniacy liczący, że inni odwdzięczą się tym samym. Ale kretyństwem jest zakładać, że drugi człowiek zrobi to samo tylko dlatego, że ty dla niego coś zrobiłaś.
Inni mają ci posłużyć jako kolejny krok do osiągnięcia celu. Mogą cię czegoś nauczyć i ty też możesz to wobec nich zrobić. Ale nie dawaj im nic więcej niż ponad to, na co zasługują. Każdemu według zasług, każdemu według potrzeb.


Nie przypisywałam nikomu z automatu dobrych, pozytywnych cech. Łatwiej było się później przyjemnie, pozytywnie zaskoczyć. Mimo to musiałam przyznać Quintowi częściowo rację. A zarazem - nie do końca. Jednocześnie podziwiałam jego umiejętność, czy wręcz talent, do wydobywania z ludzi to, co było w nich najlepsze. Bo to mój Mistrz potrafił. A pomimo pozornej łagodności, czy wręcz pierdołowatości, jak określiłby to ten i ów* umysł miał jak brzytwa.

Nawet Malicos nie wysyłałby swojego padawana na daleką misję, na tyle daleką, aby nie utrzymywać ze sobą stałego kontaktu i nie wiedzieć gdzie się wzajemnie znajdują.

Tu ma rację. Częściowo.


Dłuższą chwilę zastanawiałam się nad słowami Quinta, zanim westchnęłam ciężko, decydując się udzielić kolejnej odpowiedzi. Kto wie, czy nie będzie ona dla niego równie nieakceptowalna.
- Z jednej strony tak. Z drugiej strony z nim mogło stać się to samo, co z nami. Pamiętasz? Zostaliśmy wytrąceni z obranej trasy przez... sama nie wiem w zasadzie co. Gdybyś wtedy dostał się do kapsuły ratunkowej, a ja byłabym na innej części statku, nie potrafiłabym powiedzieć, gdzie spadłeś, tak jak ty nie byłbyś w stanie wskazać, gdzie ja i wrak Venatora się znajdujemy. Komunikatory nie udzieliłyby nam tej informacji. Mój się przecież usmażył. - odrzekłam po dłuższej chwili. Nie zamierzałam jednak zresztą kontynuować tej dyskusji. Nie miało to sensu. Quint miał swoją rację, a ja swoją.

Dalsza rozmowa potoczyła się w najgorszym spodziewanym, a nieoczekiwanym przeze mnie kierunku. Mistrz nadal dolewał oliwy do ognia. Aż zaczerpnęłam głęboki oddech, słysząc komentarz na temat mojej fascynacji Malicosem. Mocniej zacisnęłam dłonie na swoich ramionach, jak gdyby chcąc zbudować trwalszy mur pomiędzy nami. Atmosfera coraz bardziej gęstniała. Miałam przeczucie, że rozsądniej będzie się wycofać, zanim któreś z nas sięgnie po miecz. I byłam dziwnie pewna, że nie będę to ja.

A może właśnie powinnaś to zrobić. Ubiec to, co jest nieubłagane. Dobyć miecza i pozbyć się człowieka, który nawet nie zasłużył nawet na twoją lojalność. Pomogłaś mu, a on pomógł tobie. Ale teraz jest tylko balastem.

Zbędnym balastem, dziecko. Z czasem zrozumiesz, że trzeba się pozbyć pewnych ludzi ze swojego życia, bowiem ciągną nas w dół. Oddalają nas od osiągnięcia naszych celów. Zatrzymują w miejscu. Twój Mistrz, aczkolwiek nie powinienem go nawet tak nazywać, jest jednym z nich.

Zdrada oplata jego umysł niczym pajęczyną. Z czasem zastąpi ją nienawiść. Nie tylko do ciebie, ale też do siebie samego. Ludzie tacy jak on są zawsze skazani na upadek. Zawsze.
Najpierw zacznie nienawidzić siebie samego… tego, czym się stał. Efektem swoich żałosnych, beznadziejnych życiowych wyborów. I tego, że stałaś mu na drodze. Bo gdyby nie ty, jego życie potoczyłoby się inaczej.
Wówczas zacznie wierzyć, że to ktoś inny jest odpowiedzialny za jego porażki życiowe. A ludzie słabi i niepewni zawsze znajdą winę przede wszystkim w innych. Nigdy w sobie.


- Zadałam to pytanie, zanim wpadniemy na jakąś kolejną twoją dziewczynę, która też może nam wbić nóż w plecy. Ale rozumiem, że Malicos jest w tej chwili twoim priorytetem bardziej, niż moim - odrzekłam zgryźliwie, o wiele bardziej nieprzyjemnie niż zamierzałam. Starałam się nie wytrącić samej siebie z równowagi, jednak ton głosu Quinta i jego słowa były bardzo skuteczne. Gdybym miała znów użyć porównania z liną - zakołysałam się na niej niebezpiecznie, gotowa spaść w przepaść.
-Zauważ, że to nie ja ciągle o nim mówię. Skoro był taki wspaniały, mądry, wyrozumiały, to dlaczego nie poprosiłaś Rady o przeniesienie do niego, tylko przyłączyłaś się do mnie?
Trudno było nie spojrzeć na Quinta jak na idiotę. Westchnęłam głośno, głęboko, próbując nadal utrzymać równowagę.
- Bo mnie tylko uczył walki i nie był moim prawdziwym Mistrzem? - odrzekłam spokojnie, prostując się.

Wdech, wydech. Moc i spokój są jak morskie fale. Kręgi na jeziorze. Gniew jest emocją, która tylko zaburza ich rytm. Jest tą kroplą żaru, roztapiającą się w zimnie.
Wycofaj się. Odpuść. Konfrontacja do niczego nie doprowadzi. On na to liczy.
Ta iskra jest tylko jedna. Nie wzbudzi lawiny. Nie zaburzy spokojnej tafli wody.
Tak, jak twój Mistrz nie wytrąci z równowagi ciebie.


Paradoksalnie, im bardziej Quint próbował mnie sprowokować w tej chwili, tym łatwiej było mi się uspokoić. Początkowo mnie zaskoczył, nie mogłam powiedzieć, że nie - jednak teraz czułam, jak Moc oplata mnie coraz mocniej, jak gdyby kojąc w swoich ramionach. Niczym matka tuląca swoje dziecko. Nie potrafiłam nawet już czuć gniewu, irytacji czy agresji jak dosłownie chwilę temu. Nie aż tak.

Nie rozpraszaj się. Nie pozwól myślom ulecieć w chmury.

Umysł powoli zapadał się w otchłań spokoju. Pozostawało mi mieć tylko nadzieję, że żadne inne zagrywki Quinta mnie z tego stanu rzeczy nie wyrwą. Ale stan rzeczy był… obiecujący.

Moc to woda. Moc naturą wody jest. Różni Mistrzowie są. Jedni jak ogień. Inni jak powietrze. Ale najsilniejsza jest woda. W lód zastyga, i tworzy słońce. Ale pod lodem ona wciąż płynie, wciąż drąży skałę. Chociaż powierzchnia płonąć może, pod spodem woda nadal się przetacza.

Umysł jak woda być musi. Nie bujać w chmurach. Marzeniom poddawać się nie może. Odpływać daleko również nie powinna.

Stać twardo na ziemi potrzebujesz. Nie oglądać się w przód. W śmiertelnym niebezpieczeństwie jesteś, tak, tak. Mistrz twój również.


- No o, o, otóż właśnie. Nie jest twoim mistrzem i nigdy nim nie był. Więc czas o nim zapomnieć - odrzekł stanowczo Quint, przerywając potok słów mistrza Yody. Był niczym namolny turysta, próbujący przejść przez rzekę, mimo że tuż obok miał most. Metaforyczny most, który mógł przekroczyć suchą stopą i nie wdawać się w dalsze kłótnie.
- Po pierwsze, zdecydowanie nie mam ochoty umrzeć pod czułą opieką Malicosa. Po drugie, między nami były wyraźne granice, a po trzecie, nie musisz być o niego zazdrosny. Podałam jego imię tylko po to, żeby baba mi uwierzyła, a ty uwierzyłeś w to bardziej niż ona - odparłam, rozcierając skronie. Rozbolała mnie głowa od tego całego ględzenia. Cała ta dyskusja prowadziła donikąd. Była bezcelowa. A jednak nie mogłam odwrócić się do niego plecami i wyjść.

No właśnie. W tym cały sęk.
Nie. Odwracaj. Się. Do. Niego. Plecami.


Sama ta myśl i ponure słowa, odbijające się echem w moim umyśle sprawiły, że aż wzdrygnęłam się, czując lodowaty dreszcz. Miałam wrażenie, że czyjaś zimna dłoń wędrowała od mojego karku po linii kręgosłupa w tej powolnej, męczącej torturze.
Chwilę po tym musiałam się odsunąć, gdy Mistrz ominął mnie i wyszedł pierwszy. Dopiero teraz w moje uszy uderzyła kakofonia nakładających się głosów. I nie były to bynajmniej tylko te, dochodzące z pasma transmisji, słów Lassie i BD-3, ale też coś innego.

- Ktoś próbuje nasłuchiwać. Sprawdzam - głos Klona ucichł, przerwany beztroskim śmiechem Kossy. Stukanie nadal trwało - jednostajne, jednolite, jak gdyby przekazywał komuś niepisany sygnał.
- Coś mi mówi, że jest to moja ulubiona ptaszyna - odrzekł z rozbawieniem Kossa. - To do niej niepodobne. Chociaż być może pod wpływem nowego Mistrza polubiła wtykanie swojego ładnego noska w nie swoje sprawy.
- Chyba bardzo chcesz ją spotkać
- wtrącił się ktoś inny.
- Ona mnie nie interesuje. Chcemy dostać Mistrza. Padawanka sama do nas przyjdzie. - odrzekł Kossa niedbale. - Znaleźliście ich? Wreszcie. Cudnie, cudnie, dobra robota. Hej, Teema, za chwilę wpadniemy się przywitać. Mam nadzieję, że tęskniłaś i dasz mi buziaczka na powitanie.

Nie zwróciłam uwagi na jego teksty; dobra Moc, dotychczas mnie otaczająca, zaczęła się zmieniać. A BD-3 najwyraźniej puścił jakąś dziwaczną muzyczkę. Słyszałam chór złożony z wielu kobiecych głosów… ten zaś zdawał się zniekształcać Moc, wykrzywiać ją i kształtować jak kolczaste winorośle, unieruchamiając mnie w miejscu. Sam śpiew był piękny i hipnotyzujący, sącząc się w uszy niespiesznie niczym najpiękniejsza muzyka. Koił i uspokajał, wręcz unieruchamiając i zatrzymując mnie. Zniechęcając do robienia czegokolwiek.

Chata'winna kuwapi iha ble
Akawite le ohomni ekte
Na ite wastegla iyatakuni sni toki
Wiya sil aya kaga
Ishta vowed iha gye

Oo'oohey
Nimitawa ktelo
Nagi'tanka osike
Niye nuni lel oiha ke wanil
Toh'anl ana'po ekta hehaya o ihake
Hecheto aloe


Zamrugałam, czując melodyjne słowa, oplatające mnie zewsząd. Miałam wrażenie, że uderza we mnie znów tak dobrze mi znane pustynne, gorące powietrze, a we mnie wpatrują się puste, ciemnozielone oczy dathomiriańskich wiedźm. Czerwone niebo, tak doskonale mi znajome, wzbudziło w moim sercu głęboką, rozpaczliwą tęsknotę za Korribanem.

Wiesz, co mówią? Ja wiem. UCIEKAJ.

Ścigana przez własne koszmary
Rozprzestrzenia je na cały świat
Jej twarz powoli zanika
Zastępowana maską demona
Którego niegdyś przysięgła zniszczyć

Nastał już czas
Będziesz moja
Moc jest bezsilna
Przepadłaś tu na zawsze
Od świtu do końca
To już koniec

Siostry wiążą wokół ciebie zaklęcie. Uciekaj. Uciekaj i nie oglądaj się za siebie. Nie masz czasu. IDŹ!


- - Przestrzeń niedaleko Dathomir…
- Nagi’tanka osike…
- Moja Mistrzyni tam jest. Czuję to.
- …oki'ksahe aphe niye…
- Idź. Nie po ciebie przyszli.


Ledwie tylko wypadłam jak burza przez rampę statku, padł na mnie cień ogromnego okrętu Separatystów. Zerwał się mocny, lodowaty wiatr, a uszy wypełnił huk lądujących silników; aż odwróciłam głowę i oparłam się o wspornik, próbując się nie przewrócić. Ledwie udało mi się podnieść ramię, by dostrzec jak Wookie znikają w lesie. Miałam tylko nadzieję, że nie wdepną w mój granat, a jeśli już - to eksploduje on w momencie, gdy wdepną w nie nowi przybysze.
Jednocześnie poczułam znów ten napływ Mocy, który niemal dosłownie mnie przygniótł do ziemi; z trudem wycofałam się do statku.
- Schowaj się! - pociągnęłam Lasenę za ramię. To był koniec. Mogłam mieć tylko nadzieję, że nie zwrócą uwagi na pilota czy BD-3, a skupią się tylko na nas. Cóż, karbonitowy schowek nadal miał jego kształt.
Rzuciłam Quintowi krótkie, uważne spojrzenie. Musiałam wiedzieć, w jakim stanie psychicznym teraz był. A moje obserwacje nie były napawające optymizmem. Mistrz sięgnął po miecz, nie zamierzając ukrywać. Kątem oka zerknął na mnie, a potem powiedział:
- Ty też się ukryj, Teemo.
- Słucham??
- zaprotestowałam z oburzeniem. - Wkurwiłeś mnie, a teraz każesz mi się ukrywać? Nawet nie żartuj.
Spojrzenie Quinta stężało i stało się ostrzejsze. Było to coś zupełnie innego od tej kłótni, przez którą przeszliśmy ledwie chwilę temu. Teraz nie miałam złudzeń, że zirytowałam swojego Mistrza naprawdę.
- Bez dyskusji. Nie przylecieli tu na rozmowy. Są tu żeby nas zabić.
- Aktualnie chyba trochę na to za późno
- Kossa wetknął głowę do statku. Niezbyt ostrożnie, ale to było dla niego nader typowe. Nigdy nic nie robił sobie z niebezpieczeństwa. Ten człowiek byłby skłonny flirtować nawet z największym potworem, by tylko pokazać mu, że się go nie boi i w zasadzie ma go gdzieś. - W zasadzie jedną rzecz trzeba sprostować. Przylecieliśmy, żeby jedno z was zabrać. A drugie, cóż, może najwyżej załapać się na gapę. Ja się nie obrażę.
Poniekąd z automatu odwróciłam się; stałam tuż przy wejściu. Jednak moja dłoń nie zetknęła się z jego dziobem z całej siły tak, jak zamierzałam. Wręcz dałam mu klapsa w policzek, nie porządnego liścia, jak chciałam.
- Możecie spróbować - Quint zawirował swoim mieczem w powietrzu i ustawił w pozycji obronnej. - Ale żeby dostać się do Teemy, musisz najpierw zmierzyć się ze mną.
- No co tak czule? Jeszcze pomyślę, że naprawdę za mną tęskniłaś
- czarne oczy Kossy błyszczały złośliwie, gdy lustrował mnie spojrzeniem. Nawet nie skupił się na Quincie; najwyraźniej to nie on miał się nim zająć. Dopiero po chwili, słysząc jego głos, spojrzał na niego.
- Ogarnij się, gościu, do ciebie nic nie mam. A ona w ogóle stoi bliżej - odrzekł, unosząc dłonie w pozornym geście poddania się. Ja zaś, niewiele myśląc, sprzedałam mu kopniaka, po którym wypadł ze statku, lądując na ziemi. Fakt, że podniósł ręce, wybitnie mi w tym pomógł.
- Cholera, ona jak tęskni, to zaraz ci okaże wszystkie uczucia, co nie? - zapiał z zachwytu Kossa, wygrzebując się spomiędzy traw i dobywając miecza. - Wy tam! Do lasu, za Wookie! - zwrócił się jeszcze do Klonów. Wyraźnie chciał oczyścić sobie pole.

Kossa zawsze był łatwy do odczytania. Chociaż na pozór był zawsze tym uśmiechniętym, skorym do żarcików padawanem, robił często coś innego niż można było przewidzieć. Treningi z nim były świetną rozrywką - nie dość, że potrafił mnie rozbawić swoim komentarzem, to jeszcze był akurat tym jednym gościem, który zawsze znał wszystkie ploty, plotki i ploteczki. Zawsze wiedział, co się działo w Zakonie. Stanowił niezwykły kontrast do postaci swojego Mistrza, Barrisa - ten był spokojny, wyciszony i wyważony, nieskory do tak nieistotnych rzeczy jak czcze pogaduszki. Często zastanawiałam się, jakim cudem w ogóle się dogadywali. Obaj byli swoimi całkowitymi przeciwnościami i skrajnościami.
- Nic się nie zmieniłaś. Wciąż małomówna i gotowa skopać mi tyłek. Zawsze na poważnie, nigdy na zabawnie. Rany, mam nadzieję, że twój Mistrz ma większe poczucie humoru - sekundy później twarz Kossy zapłonęła czerwienią. - A w ogóle twój Mistrz to świetny dodatek. Gdzie wytrzasnęłaś tę maskotkę? Zresztą, nieważne. Zatańczymy?

Wiedziałam, że to pułapka. Ale jaki mieliśmy wybór?

Jeśli jesteś w potrzasku, zawsze weź pod uwagę otoczenie.
Jesteś na statku; być może pilot zdążyłby go podnieść, a ty uciec do środka.
Kossa mimo wszystko nie jest aż tak bezwzględny, na jakiego się kreuje. Wciąż ma do ciebie słabość i sentyment ze względu na dawne treningi. Będzie starał się przeciągnąć walkę tak długo, aż nie osiągną swojego celu. Dopóki ktoś inny nie przyjdzie po twojego Mistrza.
A im dłużej jesteście na zewnątrz, tym więcej czasu możecie kupić pilotowi. Być może chłopak będzie na tyle ogarnięty, że naprawi statek lub chociaż go uruchomi.
Pamiętaj, najważniejsze to utrzymać uwagę Kossy i jego towarzysza jak najdalej od pilota i osób niewinnych. Postronnych. Tych, którzy wam pomogli. Tych, którzy mają szansę na przetrwanie.


*ten i ów - Kossa
Awatar użytkownika
Linuxa
Posty: 33
Rejestracja: wt sie 08, 2023 4:02 pm

Re: Telos: The Dark Side awakens [2os., Star Wars,

Post autor: Linuxa »

Im bliżej obcy obiekt zbliżał się w naszą stronę, tym gorzej się czułem. Nie miałem pojęcia, jaka była tego przyczyna, jednak z każdą chwilą, negatywne emocje ogarniały mnie całego. Kroczek po kroczku, komórka po komórce, naczynie po naczyniu, narząd po narządzie. Gniew i nienawiść rozlewały się po moim ciele ognistymi falami, niemalże paląc mnie na popiół. I choć z początku starałem się z nimi walczyć, wkrótce zacząłem coraz bardziej im się poddawać.

Poczuj to. Poczuj całym sobą, Quint. Pozwól swoim emocjom rozkwitać i łączyć się z energią płynącą do ciebie z całej Galaktyki. Nie ma sensu się temu opierać, czyż nie jest to marnotrawstwo?
Odrzucasz je, tak jak nauczyła cię twoja słaba mistrzyni. Zamiast rozumieć, łatwiej jest zepchnąć na margines i zapomnieć. Masz rzadką umiejętność, która mogłaby uczynić cię niezwyciężonym. Ale zamiast tego wolisz udawać, że wcale jej nie doświadczasz, bo co? Bo tak banda głupców Ci wmówiła? Bo obawiając się tej potęgi nauczyli się jej obawiać i traktować jak coś potwornego? Naprawdę uważasz, że warto trzymać się tych sztywnych zasad, z którymi nawet się nie zgadzasz? Dla kogo, Curran? Dla dziewczyny, która nawet nie docenia cię jako mistrza?


Głos, który do tej pory szeptał, stawał się coraz głośniejszy. W pewnym momencie usłyszałem go tak wyraźnie, jak gdyby ten ktoś stał tuż obok mnie i nachylał się nad moim uchem.
Dreszcz przebiegł po plecach, gdy świdrujący głos coraz głośniej wymawiał swoje wątpliwości. A może były one moimi własnymi?

Naprawdę jeszcze się zastanawiasz? Spójrz na nią. Podważa twoje słowa, nie traktuje cię z szacunkiem, jaki padawan powinien okazywać swojemu mistrzowi. Ma czelność podważać twoje życiowe wybory, krytykować cię. A ty na to nie reagujesz?
W pewnym momencie poczułem, jakby coś z całej siły zaciskało dłoń na moim ramieniu. Chłód lodowatych palców stawał się coraz bardziej nieznośny, gdy te wbijały się coraz głębiej w skórę.

Nie potrafiłem przestać. Słowa wylewały się ze mnie, kipiały niczym woda, do której ktoś wrzucił rozżarzone do czerwoności węgle. Syczały w powietrzu niczym iskry wyskakujące z ogniska. Pod wpływem tego obcego, lodowatego dotyku, potok mocy we mnie, który do tej pory przypominał rzekę, powoli wysychał, zapełniając się gorącą, kipielą magmy. Ta piętrzyła się, aż w końcu jej fala ogarnęła mnie, zamykając w swojej grubej i wrzącej skorupie.
Ciemna strona mocy oblepiała moje ciało, tworząc wokół niego ciasny kokon – kokon, który zacieśniał się coraz bardziej, oplatał klatkę piersiową i uniemożliwiał wziąć oddech. Czułem się tak jak gąsienica powoli zamykana w swoim jedwabnym oprzędzie.

Z tyłu głowy zamigotała myśl, że gdy kokon pęknie, wyjdę z niego jako zupełnie inna osoba.

Sięgnij po miecz Quint. Zrób to, nim będzie za późno. Musisz pokazać jej, że nie wolno z tobą zadzierać. Jeśli nie potrafiłeś zdobyć jej szacunku, musisz wywalczyć go swoją siłą.
Spójrz na to jak na ciebie patrzy. Zrób to.
Zanim ona sięgnie po broń pierwsza. Widziałeś do czego jest zdolna, widziałeś jej furię, jej gniew, widziałeś jak czerpie z Ciemnej Strony. To tylko kwestia czasu, gdy ta siła odwróci się przeciwko tobie.


Niczym w transie rozprostowałem palce prawej dłoni, zupełnie tak jakbym chciał wezwać swój miecz. Dopiero, gdy poczułem wibrującą moc wokół palców, otrząsnąłem się i odwróciwszy głowę, bez słowa skierowałem się w stronę wyjścia.

Głos dawnego mistrza ucichł, jednak pozostawił po dobie niemiłe uczucie chłodu i odrętwienia.

Przepraszam Teemo. Mam nadzieję, że wiesz, że nie miałem tego wszystkiego na myśli. Dzieje się coś niedobrego, coś niewyobrażalnie złego. Jest to coś, czego sam jeszcze nie rozumiem. Przepraszam Teemo.

//Podałam jego imię tylko po to, żeby baba mi uwierzyła, a ty uwierzyłeś w to bardziej niż ona//

Kłamstwa. Same kłamstwa. Słodkie, kuszące, zwodzące. Czy to aby nie jest ścieżka Ciemnej Strony Mocy?

-Quint! – Lasena uśmiechnął się do mnie przyjaźnie, jednak dostrzegając ostre spojrzenie, natychmiast wyprostował się na baczność i z zakłopotaniem podrapał się w tył głowy.
-To znaczy się eee… mistrzu Quint? – zaczął niepewnie, jednak dostrzegając, że te słowa również nie wpłynęły na mnie pozytywnie, uznał, że mądrym posunięciem będzie przejście od razu do sedna całej sprawy. Odchrząknął i postukał kluczem francuskim w poszycie statku.
-Udało mi się naprawić komputer pokładowy. Co prawda komunikacja wciąż trochę nawala, ale przy odrobinie szczęścia poderwiemy się i polecimy… prawdopodobnie. – powiedział z przejęciem i nieukrywaną dumą. Musiałem przyznać, że całkiem nieźle się spisał – obawiałem się że naprawy go przerosną, ale najwidoczniej faktycznie znał ten okręt o wiele lepiej niż wyglądał.
-Bi bi biiip (Prawdopodobnie to my się rozbijemy jak tylko odpalisz silnik) – odpowiedział robocik, na co Lasena skrzyżował ręce na piersi.
-No jak tak ciulowo naprawiasz, to się nie dziwię jeśli się rozbijemy. – odpowiedział zgryźliwie.
-Spokojna głowa mistrzuniu. Jeśli nasz ogon utknie w mgławicy - a mam nadzieję że tak się stanie, zdążymy się stąd zebrać zanim w ogóle zauważą.
Skinąłem na to głową z uznaniem, otwierając właz i z ciężkim westchnięciem zaciągając się przyjemnie rześkim powietrzem na Kashyyk.

Dopiero gdy chłodny wiatr rozwiał moje włosy, zorientowałem się jak wewnątrz statku było duszno. Zapach smaru i starego oleju na powrót stał się nieznośny, gdy skomponował się z cytrusowym zapachem trawy cytrynowej a także słodkim pyłku kwiatowego unoszącego się w powietrzu.

Dysonans między Kashyyk a naszym statkiem był ogromny – gdy w miejscu, w którym się znajdowaliśmy panował chaos, gniew i panika, na zewnątrz dominował spokój i harmonia. To uzmysłowiło mi, że problemy, z którymi się mierzyliśmy, być może nie były wcale takie znowu istotne w tym ogromie Wszechświata.

Zabawne przyznasz to jest. Że Człowiek taki mały, nic nieznaczący okazuje się być, hmm? A w pysze swojej i dumie sądzić pragnie, że to on najważniejszym i to on rację zawsze mieć powinien.
Zgubne to poczucie.
Rozumieć jedno musisz, młody Jedi. Że to, co ty ze swojego punktu postrzegasz, nie zawsze prawdziwym obrazem być musi. Bo czy źdźbło trawy wiedzieć może, co za krzewem znajduje się? Hmm? Nie, mówisz. Słusznie. A czy drzewo, które obok źdźbła rośnie, ocenić to już może?


Słowa mistrza Yody odbijały się echem pośród zielonych wzgórz porośniętych gęstym lasem, pośród wszystkich roślin, które nas otaczały. Przypominały dawne nauki, wzbudzając pewną nostalgię i wstyd.

Słowa swoje cofnąć trudno, prawda. Toteż większe starania podjąć należy aby lekcje z nich wyciągnąć. A jeszcze bardziej starać się trzeba, by uczynić im za dość i zaufanie nowe zbudować. Słuchać należy więcej niż mówić.
Wstyd to emocja słuszna. Nieprzyjemna, owszem. Ale potrzebna by rozumienie dobra i zła odkrywać. Krok to pierwszy by lekcje ważną ze swojego postępowania wynieść. Pierwszy ku oczyszczeniu.


Choć nie do końca zgadzałem się ze słowami mistrza, po części rozumiałem jego przekaz. Musiałem naprawić relację z Teemą, przeprosić ją za każde gorzkie słowo.

Ale dlaczego to ty masz przepraszać, Quint? To ona zaczęła. – chłodny głos ponownie zasiał we mnie wątpliwości, a cały urok Kashyyk zbladł, gdy jasna strona mocy zadrżała wokół mnie.
Czułem, że coraz trudniej zachować mi równowagę, że moje myśli mieszały się z głosami wybrzmiewającymi w duszy.

Zacisnąłem dłonie w pięści, unosząc spojrzenie na niebo, na którym zaraz zamajaczył okręt, znacznie większy od naszego. Wyczułem go bardzo późno – ku mojemu zaskoczeniu Moc nie zareagowała tak, jak zwykle, nie ostrzegła przed nadchodzącym niebezpieczeństwem. Zamiast tego moją duszę ponownie wypełniło poczucie niepokoju, mieszające się z czymś jeszcze – czymś bardzo pierwotnym, skrytym głęboko w odmętach podświadomości, co teraz dostrzegło okazję by wypełznąć ze swojego ukrycia i pochłonąć mnie całego.

Za plecami usłyszałem kroki Teemy, która gwałtownie wybiegła w stronę rampy, zapewne przywołana szumem silników i krzykami szturmowców, którzy opuścili się na linkach i opadli na miękką trawę.
Ich zbroje zostały zmodyfikowane – nie przypominali już klonów, a czynną armię doskonale wyposażoną i specjalizującą się w mordowaniu.
Gdy tylko nas spostrzegli, wymierzyli w nas bronią, jednak nie oddali strzałów, zapewne wyczekując na zjawienie się dowódcy.

Ku mojemu zdziwieniu okazał się być znacznie młodszy niż sądziłem – chłopak był prawdopodobnie w wieku Teemy i od razu nie omieszkał okazać, że zna się z dziewczyną bardzo dobrze. Choć ta wykazała się szybką reakcją (i zgrabnym zignorowaniem rozkazu), młodzieniec wydawał się być zupełnie niewzruszony, a wręcz rozbawiony próbami ataku.
Jego bezpośredniość i rozbawienie wydawały się być jednak jak teatralna maska, która zakładana była na oblicze skrywane przed całą Galaktyką. Mroczne i pełne najczystszego zła – a tak przynajmniej w tej chwili mi się zdawało.

Kątem oka zerknąłem na Teemę, obawiając się, że nie pozostanie głucha na zaczepkę. Czy była silniejsza od tego człowieka? Widziałem jej umiejętności i śmiało mogłem przyznać, że nie należała do osób, które nie potrafiły posługiwać się mieczem. Ale czy sama technika, której nauczył ją Malicos była wystarczająca przeciwko potędze Ciemnej Strony, która wręcz spływała po jego ciele i była niemalże namacalna?

Miecz w mojej dłoni rozbłysł jasnym światłem, gdy nogi same poprowadziły mnie ku zejściu z rampy a następnie na miękką trawę. Zawirowałem ostrzem w powietrzu, jednak to działało niezwykle opornie, przeciwstawiając się moim ruchom.

Wookie, Quint. Musisz powstrzymać szturmowców

Z rozpaczą zerknąłem w stronę lasu, z którego dobiegły ryki ranionych tubylców, a po plecach przebiegł niemiły dreszcz. Czy naprawdę musiałem wybierać między walką z mrocznym Jedi, a ratunkiem niewinnych istot?

-Brakuje Ci równowagi, mój drogi. – nagły, znajomy głos tuż za mną, zmusił mnie do odskoczenia i wymierzenia miecza w drugą postać. Drobna kobieta stała niedaleko włazu do statku Inkwizytorów, odziana w ciemną szatę, której kaptur zasłaniał twarz. Dało się jednak dostrzec srebrne pasma włosów a także ciemne oczy, które zdały się podchodzić nieco żółcią.
-Mówiłam Ci, żebyś nad tym pracował. Widzę, że nie posłuchałeś moich rad. – dopiero po tych słowach, odsłoniła kaptur ukazując się w pełnej okazałości.

Wyglądała na nieco starszą, niż ją ostatnio widziałem. Skóra przyozdobiła się dodatkowymi zmarszczkami, a cienie pod oczami tylko wzmacniały jej nienaturalny, wręcz trupi odcień skóry. Mimo to była to jedyna osoba, którą rozpoznałbym wszędzie we wszechświecie.
-Mistrzyni Tarmin…Nic ci nie jest… myślałem, że... – powiedziałem, z ogromną nadzieją w głosie. Przeżyła. Przeżyła całą tą masakrę. Widok tak dobrze znanej twarzy przywiódł poczucie ulgi. Było ono jednak jakieś dziwne – wręcz kwaśne w smaku. To, co od niej wyczuwałem, nawet przy osłabionym połączeniu z Mocą, nie było tym, co można było określić za pozytywne. Była otoczona ciemną mgłą, jej aura wahała się między odcieniami szarości i czerni, zupełnie tak, jakby niedawno porzuciła ścieżkę Mocy i obrała zgoła inną. Tą, której żaden Jedi obierać nie powinien.
-Oczywiście. Przetrwałam, tak jak i ty, Quint. Cieszę się, że możemy znów się spotkać. Szkoda tylko, że w takich okolicznościach. – dodała, podchodząc kilka kroków.
-Wygląda na to, że Wookie potrzebują twojej pomocy. – zagadnęła, okrążając mnie w coraz ciaśniejszym okręgu i zmuszając do postawienia kilku kroków w tył. Choć przez chwilę wydawała się mieć dobre zamiary, coraz bardziej zaczynałem widzieć w niej wroga. Czułem jak mrok, który rozpościerał się wokół mnie, coraz mocniej na mnie napiera, coraz mocniej wdziera się do mojej duszy. Mistrzyni poruszała się jak lwica, szykująca się do skoku, prężąca się i wyczekująca na odpowiedni moment na atak. Nie znałem jej od tej strony – zwykle spokojna i opanowana, nie rwała się do walki. Nienawidziła przemocy.

Zmieniła się. Zrozumiała, że potęgi nie da się pozyskać bez użycia siły. I ty też wkrótce to pojmiesz.

Po chwili kobieta stanęła między mną, a Teemą, zagradzając do niej drogę i uniemożliwiając dołączenie się do walki z drugim Inkwizytorem. Kątem oka widziałem jak jej towarzysz uruchamia miecz i wiruje nim w powietrzu.

Atmosfera robiła się coraz gęstsza, wiatr który jeszcze chwilę temu delikatnie poruszał liśćmi i koronami drzew, teraz zastygł jakby w niemym oczekiwaniu. Czas również zdawał się zamrzeć, sekundy ciągnęły się w nieskończoność, a wszechobecną ciszę przerywało tylko brzmienie niespokojnych oddechów.
Gdzieś na rampie, Lasena wycelował blasterem w stronę mężczyzny. Posłał mi krótkie spojrzenie, które znaczyło mniej więcej „Spokojnie, Teema ma moje wsparcie. Ty zajmij się staruszką”.

Gdy mistrzyni ujrzała moje zawahanie, sama sięgnęła po miecz. Czerwień rozbłysnęła w jej dłoni, rzucając na twarz krwawy poblask. Teraz już rozumiałem – choć rozumieć wcale nie chciałem.
-Nie chcę z tobą walczyć, Mistrzyni... – powiedziałem, przyjmując jednak pozycję obronną.
-Ale ja chcę walczyć z tobą.

Skupiłem się, starając się uzyskać równowagę, jednak ku mojemu zaskoczeniu, nie poczułem kompletnie nic. Tak, jakbym nagle stał się naczyniem, na którego powierzchni pojawiły się drobne pęknięcia. Dobra Moc, życiodajna powoli sączyła się z nich, aż w końcu nie została ani jedna kropelka.

Mistrzyni Rhea musiała to wyczuć, bo uśmiechnęła się lekko i przypuściła gwałtowny atak. Jakby unosząc się w powietrzu, przefrunęła dzielącą nas przestrzeń w kilka sekund i wyprowadziła cięcie, które sparowałem. Zgrzyt zderzających się mieczy przerwał ciszę, a błękit i czerwień mieszały się ze sobą w szaleńczym, śmiertelnym tańcu.
W końcu i zupełnie niespodziewanie kobieta uniosła jedną dłoń. W chwili, gdy starałem się wykonać cios z wyskoku, mistrzyni mocą wepchnęła mnie pomiędzy zarośla. Trzask łamanych gałęzi rozniósł się po okolicy i przepłoszył skrywające się w okolicznych zaroślach drobne zwierzęta. Upadłem boleśnie na plecy, wprost w kałużę błota, jednak równie szybko się podniosłem, w sam raz by uniknąć ciosu z powietrza. Rhea wpadła pomiędzy zarośla z niebywałą szybkością, z pełną siłą przypuszczając kolejne ataki, które kontrowałem i blokowałem.

-Brak ci szybkości – pouczyła mnie -Czuję, że jesteś rozdarty. Straciłeś połączenie z Mocą, bo bujasz głową w chmurach. – mówiła, wymierzając kolejne ciosy, tnąc znad głowy, z boku, z obrotu. Uchyliłem się w lewo, jednak zaraz poczułem silne uderzenie rękojeści jej miecza, prosto w nos, z którego potoczyła się stróżka krwi. Otarłem ją wierzchem dłoni, w końcu przypuszczając kontratak, na który kobieta tylko czekała.
-Tak. Wspaniale, Quint. Czuję w tobie gniew, frustrację. Sięgnij do niej, zaczerpnij. Pozwól jej się porwać. – Rhea z gracją uniknęła cięcia, ponownie odpychając mnie mocą i odrzucając kilka metrów w tył. Boleśnie uderzyłem plecami o chropowatą korę drzewa, tak ciepłą, tętniącą życiem. Tętniącą Mocą. Skupiłem się, starając się ją pobrać, jednak Moc ponownie umknęła spod moich palców, pozostając głucha na wezwanie. To wzbudziło falę frustracji i gniewu – z każdą kolejną chwilą czułem, że tracę nad sobą kontrolę.

Nie władałem już swoim umysłem, mocno zacisnąłem palce na mieczu, aż palce zbielały i ciąłem na oślep, nie odpowiadając już na Moc płynącą przez kryształ Kyber, a coraz bardziej naginając jego wolę i wymuszając posłuszeństwo.

Miecz ma być ci posłuszny, Quint. Jest narzędziem w twoich rękach. Moc jest narzędziem w twoich rękach. Używaj jej według swojej własnej woli. Twoja wola jest wolą najwyższą. Potęga jest na wyciągnięcie ręki – weź ją, zdobądź ją. Zabij Mistrzynię, a zdołasz ocalić Wookiech, może nawet zdołasz uratować Teemę. Poczuj tą nienawiść, ten gniew. Pozwól mu się spalić i odródź się na nowo. Niczym feniks z popiołów.

Płynąłem w takt słyszanych słów, czując że powoli stawały się moimi własnymi, moim własnym głosem, własnym przekonaniem. Jednoczyłem się z mocą, ale nie tą, której używałem dotychczas.

Dysząc zamachnąłem się ostatni raz, niemalże sięgając ostrzem szyi kobiety – Rhea uśmiechnęła się jednak szeroko, zupełnie tak, jakbym zrobił to, co od samego początku zaplanowała i nim się spostrzegłem, uskoczyła w lewo. Moc oplotła moje ciało a następnie cisnęła nim boleśnie o ziemię – powietrze z płuc uciekło pod wpływem ciosu, dłoń trzymająca miecz rozluźniła się, a ten poszybował gdzieś w stronę pobliskich krzaków. Przepona skurczyła się niekontrolowanie, odcinając możliwość wzięcia kolejnego wdechu, a ciało skuliło pod wpływem bólu i duszności wywołanych kurczem potłuczonych mięśni.

-Zawsze odsłaniasz się w ten sam sposób, mój były Padawanie. Działasz według określonego schematu, który jest łatwy do przełamania, jeśli się go zna. A na twoje nieszczęście, to ja cię go nauczyłam. – powiedziała pochylając się nade mną i mocno zaciskając dłoń na szyi. Dusząc się, złapałem jej nadgarstek, na co ucisk na krtani tylko się wzmocnił. Skąd miała tyle siły?

To potęga Ciemnej Strony, mój drogi.

-Przegrałeś Quint. Ale nie obawiaj się. Jestem tutaj aby ci pomóc. Aby pomóc ci zrozumieć. – jej spokojny głos otulił mnie w chwili, gdy świadomość powoli osuwała się i zapadała w ciemność.

Awatar użytkownika
Einsamkeit
Posty: 94
Rejestracja: sob kwie 24, 2021 5:22 pm

Re: Telos: The Dark Side awakens [2os., Star Wars,

Post autor: Einsamkeit »

Nie ustępuj kroku. Nie pozwól im zbliżyć się do statku.
Okręt nie może zostać zniszczony.
Nie możesz teraz pomóc Wookiem, musisz skupić się na sobie. Na swoim i Mistrza przetrwaniu. A z tym, biorąc pod uwagę stan Quinta, będzie trudniej.
Nie wypieraj się. Wiesz to. Nie trzeba być bardzo biegłym, wysublimowanym w sztuce Mocy użytkownikiem, by to widzieć i odczuwać.

Ciemna Strona oblepia go niczym całun. Zasłania jego prawdziwą twarz, nie pozwalając mu widzieć, mówić ani czuć prawdziwie. Obciąża go, okrywając cieniem. I dobrze wiesz, że on, jako użytkownik czystej, Jasnej Strony, nie poradzi sobie z tym. Nigdy nie mierzył się z tym bezpośrednio. Odwracał wzrok od Mroku, bojąc się spojrzeć mu w oczy.
Jego reakcje mówiły same za siebie. Pamiętasz? Choćby po waszym treningu dzisiaj rano? Wystraszył się ciebie, tego, jak walczysz. Bał się o siebie samego. Nie mierzył się z Ciemną Stroną twarzą w twarz, tak blisko, tak obok.
Jeśli mu nie pomożesz, on przepadnie. Będzie zgubiony.


W następnej chwili mój świat przesłoniła czerwień; Kossa przystąpił do ataku. Naparł na mnie całym ciałem, wymuszając odsunięcie głowy, w stronę której poleciał łokieć; w ostatniej chwili udało mi się tego uniknąć. Jednocześnie poczułam uderzenie Mocy; nosił jej znak niczym płaszcz, rozwiany na wietrze. Tańczył wśród mroku, zgrabnie poruszając się między cieniami. Ostrza zderzyły się z głośnym zgrzytem, jednak Kossa zaraz się wycofał; to uświadomiło mi, że to ja będę musiała go wypchnąć do przodu, by oddalił się od statku.
Słyszałam w tle głos jeszcze jakiejś kobiety; zerknęłam jednak zaledwie przez sekundę, by znów skupić się na swoim starciu.

Rozdzieliła was. Stanęła między wami, tak by mieć czas na reakcję z obu stron.
Działają od długiego czasu razem. To ona tu myśli i planuje, kiedy Kossa jest wykonawcą jej woli.


- Chociaż wyszedłeś z Zakonu, nadal chyba nie nauczyłeś się samodzielnie myśleć, nie? - zagadnęłam przyjaźnie, zanim runęłam naprzód. Otoczenie nie było odpowiednie dla podwójnego miecza; ostrze cięło trawy, zostawiając osmalone zgliszcza i rozsiewając zewsząd duszącą, intensywną woń cytryn. Kossa nie wycofał się, zamiast tego unikając zręcznie moich ciosów; zaparłam się mocniej w ziemi, czując pierwsze drobne krople deszczu. Cholera, to będzie problem. Mokra ziemia równało się błoto, a błoto było równoznaczne ze ślizganiem się i trudniejszym utrzymaniem równowagi.
- I kto to mówi? - odrzekł z humorem, jak gdyby z łatwizną zbijając mój miecz. Obróciłam rękojeść, reagując natychmiast. Nagłe, poziome cięcie na poziomie mojej twarzy zostało zatrzymane przez moje ostrze, które zawirowało w zręcznej ósemce; sekundy później musiałam uskoczyć przed kopniakiem.

Cios z lewej do prawej, blok. Cięcie od dołu, uskok. Łokieć, unik. Wykop, unik. Krople deszczu przeszkadzają. Otrząśnij głowę, wymuś obrót, tak żeby to on musiał mierzyć się z deszczem. Wymuś cofnięcie się na nim, zrób jeszcze krok do przodu. I jeszcze jeden. Och, uskoczył za twoje plecy? Świetnie. Masz czas na obrót i blok.
Miecze brzęknęły głośno, by po chwili ostrze Kossy ze zgrzytem zjechało niżej. Mężczyzna zrobił krok do tyłu.

- I kto to mówi? - powtórzył, zaś jego głos wyraźnie się obniżył. Cienie pod oczami zdawały się potęgować, im dłużej walczył. - Ja odszedłem z Zakonu i przeszedłem na Ciemną Stronę, ale przynajmniej zrobiłem to Z WŁASNEJ WOLI!
Jego krzyk pobudził do lotu niewielką chmarę ptaszków, skrytych jak dotąd w pobliskich zaroślach; z cichym, wystraszonym ćwierkaniem spróbowały się oddalić, walcząc ze smagającym wiatrem. Dzień miał być piękny; jednak miałam wrażenie, coraz silniejsze, że najprędzej przyjdzie tu jakieś tornado. Tak silny był wicher i tak mocny był deszcz. Zapadający coraz głębiej mrok chmur rozświetlały coraz bardziej tylko miecze.
- Widziałem grobowce dawnych Mistrzów na Korribanie. Przewędrowałem więcej tego świata, niż ty go kiedykolwiek widziałaś. - syczał, zaś jego ciosy przybrały na sile; ledwie utrzymywałam równowagę, zbijając je. Nie mogłam jednak przejść do ataku, nie tracąc przy tym równowagi - w obu jej znaczeniach. Chociaż umysł zaczynał mętnieć coraz bardziej, wciąż próbowałam trzymać się ścieżki szarości. Kolejne ciosy sypały się jak grad; łokciem, pięścią czy kopnięciem, mogłam ich tylko unikać lub je zbijać.
Jeszcze.
- Widziałem to, czego żaden Mistrz Jedi nie był w stanie osiągnąć! Żaden nie miał nawet tyle odwagi, by spróbować! - słowa Kossy były cięższe niż krople deszczu. Obróciłam się, odbijając cios i odsuwając go od siebie mocnym kopnięciem; w starciu z użytkownikiem Vaapad nie miało się nigdy większego wyboru.
- Gdybyś tylko sama zaczęła myśleć, zrozumiałabyś, że Zakon nic ci nie oferuje. Zakon tylko wymaga poświęcej. Świat stanąłby przed tobą otworem. Ale po co? To jesteś cała ty… żyjesz, płynąc po prostu z prądem… - mocny kopniak w bok sprawił, że przeturlałam się do tyłu, by w ostatniej chwili ciąć go po nogach. Mężczyzna zręcznie uskoczył w bok, samemu wyprowadzając cios po ukosie, by ciąć mnie od ramienia do biodra i przeskoczyć w obrocie za moje plecy. Udało mi się je sparować, jednak gdy tylko się podniosłam, poczułam promień miecza, o milimetry mijając twarz. Zagryzłam mocno wargi, by stłumić głośny jęk bólu. Krople deszczu, spadające na moją twarz, parowały z cichym sykiem.
- Jesteś jak szmaciana, bezwładna lalka, czekająca tylko, aż ktoś jej wskaże palcem, dokąd iść - szyderczy uśmiech pojawił się na jego twarzy. - Bo zawsze ktoś inny za ciebie pomyśli, ktoś inny poniesie konsekwencje twoich wyborów. Jesteś TCHÓRZEM, VELT! KRYJESZ SIĘ CIĄGLE ZA PLECAMI INNYCH! - zręcznie przeturlał się pod ostrzem mojego miecza, wyprowadzając cięcie w moje plecy. Obrót, sparowanie, przesunięcie ostrza na nogi, blok.
- Gdybyś tylko nie była tak obojętna na wszystko - głos mężczyzny był rozedrgany emocjami. - Razem moglibyśmy osiągnąć tak wiele. Korriban mógłby dać ci tę wielkość.
- Nie tego szukam.
- Och? Myślisz, że będzie ci dane zwykłe, normalne życie przeciętnego człowieka? Mądrala.
- drwiący śmiech przerwał szmer deszczu niby miecz zasłonę. - Nie po Korribanie. Już należysz do nich. Do nas. Mówiłem, to tylko kwestia czasu. - znienacka świat się zatrzymał. Krople deszczu zaczęły uderzać wolniej w ziemię, powoli, jak gdyby przytrzymywane przez czyjąś dłoń. Sam Kossa wzbił się w powietrze, gotów zadać mi ostateczny cios; wyskok z góry i uderzenie miecza od góry do dołu miało mnie przepołowić na pół lub wymusić moją ucieczkę i zwiększenie dystansu.
Szaty padawana zawirowały na wietrze, gdy obróciłam się, nawet nie próbując powstrzymać jego uderzenia; sekundy później ostrze, wędrujące nieubłaganie w dół, przecięło rękaw szaty, zostawiając cięcie na tylnej stronie przedramienia. Syknęłam równie głośno, nie ukrywając bólu; ten zaś rozlewał się po moim ciele falami.

Ciął lewą rękę. Ale to jest tylko draśnięcie. Tylko draśnięcie, pamiętaj. Masz całą rękę, nadal możesz walczyć!

Mężczyzna z głośnym stęknięciem uderzył o ziemię, tnąc ją głęboko. To unieruchomiło go na moment-dwa; sekundę później dostał kopniaka ode mnie, zanim cięłam go z ukosa.

- Sukinsyn - warknęłam do siebie, nie kryjąc rozdrażnienia. Zdążył odsunąć głowę. Nie odcięłam jej, cięłam mu tylko ramię, zostawiając mocny ślad. Sekundę później promień blastera rozpłynął się w półmroku, trafiając Kossę z boku. Mężczyzna jęknął głośno, wspierając się na swoim ostrzu, które stopniowo coraz bardziej gięło się ku ziemi.
- Nawet teraz nie masz odwagi mnie ostatecznie pokonać - wyszeptał chrapliwie, podnosząc wzrok. - Masz teraz szansę, niepowtarzalną… ale nie skorzystasz z niej, nie… na co czekasz? NA CO CZEKASZ?!
Ostrze zazgrzytało cicho, osmalając i wypalając korzenie roślin i traw; przez twarz mężczyzny przebiegł bolesny skurcz. Chwilę później cienie rozjaśniły światełka droida, wirującego i mrygającego co chwila. Cicho szczęknęła odsuwana metalowa szufladka. Ja zaś znów poczułam mocne zawirowanie Mocy, jak gdyby chcące wzbudzić we mnie żar emocji.
Ale nie umiałam. Nie mogłam. Nawet gadanie Kossy, które miało mnie zranić, nie trafiło do mnie. Nie przebiło tej bariery emocjonalnej. Jeszcze…

Na co czekasz? Zniszcz go! Zniszcz go, głupia!

Jeśli nie dosięgnie cię przez uczucia, zrobi to przez emocje. Wykończy cię. Doprowadzi cię do takiego stopnia, że nie będziesz już miała siły, nie będziesz w stanie myśleć i się zatracisz.

Gdzie jest Quint? Czy wszystko z nim w porządku?

Nie myśl teraz o nim. Myśl o sobie.


Coś jednak znów mnie spowolniło; zanim zdążyłam ostatecznie zniszczyć robota, ten zręcznie uciekł spod mojego ostrza, rzucając Kossie stima. Warknęłam głośno, nie mogąc powstrzymać narastającego rozdrażnienia i irytacji. I mimo, że spróbowałam kopnięciem wytrącić fiolkę z jego rąk, wiedziałam, że jest już za późno. Nagłe, silne pchnięcie mocą posłane w moim kierunku miało odrzucić mnie w tył; zaparłam się mocniej w trawie, próbując zostać nie odepchnięta dalej.
- Widzę, że jesteś trudniejszym przeciwnikiem niż twój Mistrz - prychnęła starsza kobieta, dobywając miecz. Pojawiła się tak nagle, znienacka, niczym duch w mroku. Siwe włosy połskiwały pięknym srebrem wśród ciemności, zaś czerwone światło miecza podkreślało jej wiek.

Nie pokonasz ich oboje inaczej, jak sięgając po Ciemną Stronę. On jest szybszy, silniejszy i zwinniejszy. Wykorzystuje różnicę we wzroście i ciężarze. Napiera całym ciałem, chcąc wybić cię z równowagi. Nie boi się uciekać pod miecz, by wykorzystać lukę.
Mrok nie dodał mu odwagi; podsycił go.
Im dłużej będziesz walczyć, tym bardziej będziesz zmęczona. Kossa świetnie to wie. Musisz zmienić styl, żeby go zaskoczyć i zyskać chwilę. A jego Mistrzyni… cóż, przekonamy się…

Poruszała się wokół niego niczym kot… gotowa skoczyć i go rozszarpać. Nie widziałam stylu, w jakim walczy, ale bezpiecznie będzie założyć, że to styl Kossy.

Czasem, by przetrwać, nawet Szarzy Jedi muszą sięgnąć po Ciemną Stronę. Pamiętaj, dziewczyno: różnica leży w intencjach.


- Nie wiem, kim jesteś, ale nie cieszę się z tej znajomości - odparłam, skupiając się na niej. Czułam, jak krew krąży żywo w moich żyłach, a serce bije jak w klatce. Próbowałam się opanować, jednak mój umysł coraz bardziej galopował, przeliczając każde kolejne opcje, każde możliwości.

Nie dosięgnę Kossy, bo ona go osłania. Jeśli przeskoczę za jego plecy, może mi się udać, ale jeśli nie… będę mieć oboje na ogonie.
Ucieczka nie wchodzi w grę. Gdzie jest Quint, do cholery? Martwię się.


Chwilę później przeskoczyłam za ich plecy, próbując jeszcze raz dosięgnąć Kossy; jednak moje ostrze zderzyło się z dwoma mieczami. Miałam teraz przeciwko sobie dwóch przeciwników, a nie tylko jednego. I musiałam wyeliminować oboje.

Jeśli uda mi się to przeżyć, będę musiała to sobie poczytać jako jedno z moich większych osiągnięć życiowych.

Kobieta roześmiała się złowieszczo, po chwili wykonując kilka ruchów, które były bardzo znajome - przypominały trening, któremu oddawał się Quint. Styl, sygnatura ruchów były wręcz tożsame. Miałam wrażenie, że w pewien sposób przypomina mojego Mistrza bardziej, niżbym chciała przed sobą to przyznać.
- Słyszałam o tobie to i owo. Nic dziwnego, że twoja Mistrzyni, a później Mistrz nie potrafili wydobyć twojego potencjału. - jej ostrze zawirowało w powietrzu. Taniec przypominał Soresu, jednak był przepełniony pierwotną dzikością. Nie było w nim ani odrobiny piękna, które oferowała trzecia forma.
- Kossa wyrażał się o tobie w samych superlatywach, ale nie wspominał, że jesteś taka rozchwiana w Mocy, moje dziecko. Czuję że Ciemna Moc cię pochłania.
Zaśmiałam się cicho, ledwie słyszalnie, odgarniając włosy z twarzy. Starcie z Kossą, jakkolwiek szybkie i intensywne, sprawiło że szaty i włosy były rozchełstane. Zresztą sam wyglądał nie lepiej. Wciąż wspierał się o miecz, próbując się zregenerować.

Czyli kobieta nie wie, że używasz Szarości. Kossa… być może, a może i prawdopodobnie, umiejętnie to pominął.
Albo nigdy nie zrozumiał, że jesteś pomiędzy, ale potrafisz to kontrolować. Że zdecydowałaś się to kontrolować.
Zawsze myślał, że próbujesz być po dobrej stronie, nieprawdaż? Dlatego tak tobą gardził, nawet przed chwilą.


- O którym Mistrzu mówimy? Bo jeden z nich doskonale wykorzystał mój potencjał - moje oczy błysnęły niebezpiecznie, gdy runęłam naprzód na Mistrzynię Quinta, uwalniając nagle swoje wszystkie emocje - myśli, uczucia - i przelewając je w mrok. Tylko na to czekałam - by ją zaskoczyć.
Nie pragnęłam jej zabić ani zniszczyć, podobnie jak Kossy. Nie tego chciałam i nie tego potrzebowałam. Jednak musiałam przekuć wszystko to w pragnienie przetrwania.
Ciemna Strona otuliła nas gęstą zasłoną - ja jednak potrafiłam się w niej poruszać równie umiejętnie niczym Kossa, rozdzierając jej kolejne warstwy i zasłony swoim mieczem.

Musisz zmienić styl. Nie możesz wciąż oszczędzać energii. Wciąż masz siłę się ruszać i walczyć, ale musisz to teraz wykorzystać. Oni są bardziej zmęczeni od ciebie. To jest twoja przewaga.
Musisz podszyć się pod kogoś innego. Nie zdołasz naśladować Malicosa, bo nie znasz Jar’Kai, ale znasz doskonale styl kogoś innego, prawda?


Teraz kolejne ciosy, uderzenia były tak lekkie jak piórko; obolałe, wyczerpane bólem ciało odzyskało na nowo energię. Uniosłam dłoń, by spowolnić kobietę. Zamierzałam zadać jej kilka - kilkanaście ciosów. Teraz markowałam styl Kossy i naśladowałam jego techniki. Umysł był nadal zmącony, niczym morze podczas sztormu, jednak nie przejmowałam się tym zanadto.
Świat rozpłynął się wśród wszechogarniającej czerwieni, dosłownie i w przenośni. Furia narastała, im bardziej kobieta wycofywała się pod naporem uderzeń. Zwykłe Soresu, pomieszane z Vaapadem, zmęczenie i podeszły wiek niezbyt zgrywały się ze sobą. Sama nie używałam Vaapada, ale zasypywałam starszą kobietę gradem ciosów, gotowa ją dosłownie rozerwać na strzępy, gdyby tylko popełniła błąd. Jeden błąd.
- No co jest, nie dajesz rady? Mam przestać? - zapytałam, nie kryjąc złośliwości, gdy ostrze znów odbiło się od jej miecza. Jedno z nich z głośnym sykiem rozerwało dół jej szaty. - Myślałam, że Quint miał lepszą Mistrzynię, nie kogoś, kto męczy się po pięciu minutach. To jest ta cała twoja Mroczna Strona? Potęga?- nieubłaganie zrobiłam krok do przodu. I krok. Kopniak z boku, sprzedany Kossie, wyłożył go na chwilę w trawie. - Może pora na emeryturę, skoro nie potrafisz wytrzymać nawet chwili? Gdzie twoje mądrości o mojej rzekomej chwiejności? Dawaj, wyrecytuj mi jeszcze całą encyklopedię Sithów i teksty reklamowe Ciemnej Strony. Jak to szło? Dołącz do nas, poczuj gniew?
Mistrzyni Quinta, pomimo wyśmienitej znajomości techniki Soresu, ewidentnie nie była przygotowana na taki grad ciosów. Choć starała się jakoś ich uniknąć, ostatecznie padła na kolana kawałek dalej, dysząc ciężko i ze zmęczeniem. Walka z Quintem nadszarpnęła jej siły, tym bardziej trudno było jej złapać oddech. Zmarszczyłam brwi, podchodząc bliżej. Kossa nadal wciąż się regenerował, reagował trochę wolniej, nie zdążył jej więc osłonić czy zbić moich ciosów, ale…
Ach, do diabła. Same problemy z tymi ludźmi. Uniosłam miecz, jednak…
- Co do diabła? - jej miecz, który upadł kawałek dalej, zadrżał i pofrunął w stronę, z której wolnym krokiem nadszedł jakiś mężczyzna. Nie widziałam go jeszcze. Milczał przez chwilę wpatrując się w trzymany przedmiot, zaraz jednak czerwone ostrze rozbłysło, rozświetlając jego zmienioną Ciemną Stroną Mocy twarz.
- Ożeż w dupę - stęknęłam do siebie, odwracając się do niego. - Więcej was nie mogło tu być? Więcej was matka nie urodziła?

Sekundy później mnie zmroziło, niemal dosłownie i w przenośni, widząc jego twarz rozjaśnioną przez miecz. Piwne oczy Quinta były teraz żółtawe; cienie pod oczami stały się tym bardziej widoczne. A jego intencje były jednoznaczne i jasne. Byłam już żywym trupem. O ile Ciemna Strona pomogła mi z jego Mistrzynią, i o ile byłam pewna, że zdołam pokonać Kossę, o tyle wiedziałam, że z nim nie mam żadnych szans. Udowodnił mi to już dzisiaj rano.
Nieważne czyj styl bym udawała, nieważne w kogo innego spróbowałabym się wczuć. Był zbyt metodyczny, zbyt poukładany i zbyt silny, przynajmniej fizycznie. Kossa był jak irytująca mucha, ale on… był jak osa. Przerastał mnie fizycznie.
- Quint. To nie jesteś ty - mimo to zrobiłam krok do tyłu. - Zwariowałeś?
Chwilę później świat znów przesłonił mi błysk czerwonego światła; to Kossa dołączył do gry. Z automatu wykonałam obrót, przeskakując do tyłu, zwiększając dystans. Musiałam się zastanowić.
- Na co czekasz? Ruszaj! - mężczyzna wydał polecenie Quintowi.

Sprytnie. Jako jedyny obserwował, co się dzieje.
Poczekał, aż nadejdzie Quint, i sprawdził, po której jest stronie. Oszczędzał swoje siły i energię. Wiedział, że nie zabijesz tej staruchy… że nie przekroczyłaś tej granicy moralnej.
Musisz się wyzbyć skrupułów, żeby przetrwać.


Quint ustawił się w pozycji do ataku, przyjmując jednak pozycję, która od setek lat była zapomniana. Nigdy tego nie widziałam. Przetarłam twarz, obserwując go w milczeniu.
- Et'la cest seo init - jego głos brzmiał bardziej jak warkot dzikiego stworzenia.

Twój mistrz cię nie usłyszy.

Zaraz po tym rzucił się w przód, nacierając z całą siłą. Zachwiałam się, wyraźnie nie wytrzymując naporu uderzenia; odbiłam to odruchowo, poniekąd z automatu, kątem oka wypatrując jeszcze Kossy.
- Co wyście mu zrobili? - musiałam się wycofywać, a więc - coraz bardziej zbliżyć do statku. Odpowiedział mi tylko śmiech Kossy.
- Może ktoś do niego przemawia. Jakiś stary Mistrz czy coś. Póki nie jest przeciwko mnie, to jest chyba dobrze, nie sądzisz? - odrzekł beztrosko. Zacisnęłam usta, obserwując kierunki natarcia. Nie widziałam jeszcze tej formy, tej pozycji; musiałam się uczyć. Obserwować. A Kossa, próbujący wyprowadzić atak z boku, tym bardziej nie pomagał. Nie miałam szans; może i udało mi się przebić przez atak Quinta, zbić jego ostrze i sięgnąć go z boku, by wyprowadzić cięcie, ale nie zdołałam zranić ani jego, ani Kossy. Jedynie drasnęłam poluzowane szaty.
- Wiesz, nie żebym się wtrącał, ale gdybyś do nas dołączyła, byłoby ci łatwiej - zagadnął Kossa. Kolejnego natarcia Quinta już nie powstrzymywałam; jedynie się obróciłam bokiem, tak by jego ostrze zjechało po drugim ostrzu, zanim się zamachnęłam, chcąc go odepchnąć od siebie. Ostrze zawirowało w powietrzu, robiąc ósemkę i zderzając się z ostrzem Kossy. Silny wiatr szarpnął naszymi szatami. Czerwony promień znów opadł w dół, zanim przeskoczył za moje plecy. Świetnie, miałam teraz jednego z przodu, a drugiego z tyłu. Cudownie.
- Mnie bardziej by pomogło, gdybyście nosili obcisłe szaty - burknęłam. Mężczyzna wybuchnął szczerym śmiechem.
- Cudownie. Brakowało mi tego poczucia humoru. Mam nadzieję, że twoja maskotka będzie równie urocza. A to, jak ci się podoba? - rozżarzone ostrze cięło mnie na wysokości uda, na szczęście dość płytko. Nie odpowiedziałam, skupiając się, by odepchnąć go Mocą.

Zapadnij się w Mrok. Zagłęb się w niego. Przestań się hamować. Wciąż masz Ciemną Stronę pod kontrolą; dlaczego teraz miałoby być inaczej?
Poczuj i posmakuj swój gniew. Spójrz, jak zniszczyli twojego Mistrza. Był dobrym człowiekiem; ten ktoś traktuje go jak marionetkę, jak coś, co jest tylko narzędziem.
Powiedziałem ci, że ty też mogłabyś nieść moją jaźń; doceń to, że nie zabrałem twojego ciała.
Ale jeśli chcesz, mogę ci pomóc. Mogę ci pomóc przetrwać.
Zapadnij się tylko w Mrok… tylko tam usłyszysz mój głos.


Ostry deszcz siekł już mocno po twarzy, łagodząc siniaki, stłuczenia i cięcia po mieczach; rozdeptane trawy gięły się pod naszym ciężarem. Chociaż Mroczna Strona pozwalała na utrzymanie energii, nie dopuszczając do zmęczenia, była to tylko kwestia czasu. Palący ból promieniował od twarzy na ramię i udo.

- Widzę cię - odrzekłam do Quinta. - Patrzę przez ciebie. Jesteś słaby… nic się nie zmieniłeś. Zawsze bałeś się Ciemnej Strony, tego, by wejść w to bagno głębiej - kontynuowałam. Blok, uniknięcie kopniaka Kossy, cios po skosie. Lodowate strużki potu ściekały po moich plecach; znów miałam wrażenie, że ktoś przesuwa powoli po moim kręgosłupie palcem, po raz wtóry stosując tę wyrafinowaną torturę.
A jednocześnie nie mogłam wyzbyć się jednego uczucia - dziwacznego, nieprzyjemnego, nietypowego.
Moc, która otaczała Quinta, była inna od tej, otaczającej Kossę i jego Mistrzynię. Była bardziej głęboka, wyrafinowana, bardziej nienawistna, sięgająca do najgłębszych otchłani podświadomości. Sprawiała, że miałam ochotę uciec - odwrócić się plecami i runąć naprzód, głęboko w las, z którego nadal dochodziły strzały.

Znasz tę Moc. Już ją spotkałaś, nawet jeśli jej nosiciel miał dobre intencje.
Musiał jej skądś zaczerpnąć. I chyba sama dobrze wiesz, skąd.

Awatar użytkownika
Linuxa
Posty: 33
Rejestracja: wt sie 08, 2023 4:02 pm

Re: Telos: The Dark Side awakens [2os., Star Wars,

Post autor: Linuxa »

Świadomość osuwała się coraz bardziej w ciemność, a wraz z nią coraz bardziej nabierało na sile uczucie dryfowania. Ciemność wokół mnie falowała, zaraz pokrywając się setkami migających punktów – gwiazd.
Miałem wrażenie, że moje ciało unosi się na wodzie, że znajduje się zawieszone pośrodku bezkresu Wszechświata i morza mgieł. Nie byłem pewien, czy była to jawa, czy sen. Wszystko mieszało się, przetykane poczuciem niezwykłego przyciągania do punktu, który powoli formował się naprzeciw mnie.
Być może umarłem? Może Mistrzyni zadusiła mnie na śmierć i teraz przyszło mi powoli jednoczyć się z Mocą?

Sena mei t’la
Ane cero ilata
Io deo enei
tel acu seren

Głosy, które na początku szeptały, teraz zlewały się w jedną, pradawną pieśń. Nie rozumiałem jej znaczenia, jednak powoli zapadałem się w nią, pozwalając słowom mnie otaczać, a monotonnemu rytmowi powoli kołysać do snu. Siostry Nocy powtarzały słowa niczym niekończącą się mantrę.

Ane cero ilata sed
Io deo enei tenes
Sena mei t’la
tel acu seren

Tena iles seo dei!

Eleor t’las s’et
Der selei t’elo cere
Ter ilse s’ere alanei!
Set der ero cha’ti denet!

Tena iles seo dei telec esemei!

Słowa zaczęły powoli stawać się jasne, język stał się znajomy.

Wypełnij to wątłe ciało
Przepełnij je swoją potęgą
Siewco nienawiści
Powstań z martwych

Zbudź się wielki mistrzu!

Twój sen się kończy
Utkany z sieci pajęczyny
Grobowce otwierają się!
Twój czas powrócił!

Zbudź się wielki mistrzu ze swego więzienia!


Głos Dathomiry rozbrzmiewał wokół mnie, a także i we mnie – wdzierał się do myśli, przelewał się przez duszę, plamił Jasną Moc, zmieniał ją w kłębiące się, zielone opary. Otępiały i odrętwiały nie sprzeciwiałem się mu, powoli tonąc w tych słowach i stając się ich częścią.

Cest t’elo denet tai!
Zgładź swoich wrogów!

Mgła wokół mnie zawirowała, a po chwili uformowała się w postać. Z początku wyglądała wątle – niczym szkielet, który wydostał się ze swojego grobowca. Czaszka pokryta zlepkiem ciemnych włosów przekrzywiła się, a trupie nogi zachwiały, ledwo podtrzymując swój ciężar.
Zaraz jednak, niczym pasożyt zaczerpnął z sił, które mnie przepełniały. Wątłe stróżki mocy i życiodajnej energii wypłynęły ze mnie, owijając się wokół drugiego ciała i budując je, tworząc na nowo. Biel kości zniknęła osłonięta tkankami, fragmenty zgniłego mięsa zaczęły przekształcać się w mięśnie i skórę. Mężczyzna coraz bardziej rósł i mężniał, przekształcając się z truchła w istotę, od której biła siła. Jego twarz zdobiły czarne malunki, a oczy z pogardą wpatrywały się we mnie, zupełnie tak, jakby chciał unicestwić mnie samym spojrzeniem. Widząc obawę odbijającą się w moim spojrzeniu, uśmiechnął się,by po chwili milczenia postawić kilka kroków w moją stronę. Przemówił. Jego głos był przepełniony mrokiem, warkliwy i pełen jadu.

-Tenet s’ic ero malaces. Teo iliacus et mana. Sed Dathomir. Teo sera et mana. Et’la sic ted dominus.
Nie opieraj się. Twoja wola jest moją. Od Dathomiry. Twoja jaźń jest moją. Nieś ją i rządź.

Jego sylwetka zagórowała nad moją, a lodowate palce wbiły się w ramię. Gdyby tylko chciał, mógłby pogruchotać kości jednym tylko ściśnięciem, jednak zamiast tego przeniósł dłoń na czoło a następnie wbił w nie swoje palce. Krew trysnęła na twarz a ból wstrząsnął ciałem, gdy jego palce coraz bardziej zagłębiały się w czaszce. Otaczająca nas rzeczywistość zadrżała, aż w końcu pozostał już tylko obraz ciemnych oczu.

-Tui set’ce. Mana sit vedo legis.
Jesteś słaby. Poprowadzę cię tylko przez chwilę.

Wydawało się, że gwałtownie się podniosłem. Znajdowałem się nieopodal statku, leżąc na trawie. Skąd się tu znalazłem? Przecież chwilę temu ogarniał mnie chłód grobowca, w którym mnie złożono. Setki lat temu.
Z oddali słyszałem odgłosy walki, jednak nie potrafiłem przypomnieć sobie skąd one się wzięły. Czułem się za to tak, jakbym zbudził się po kilkusetletnim śnie i powoli powracał do życia.
Wszystko, co do mnie docierało, przedostawało się jak przez grubą zasłonę, z pewnym opóźnieniem. Wszystko co mnie otaczało musiało przedrzeć się przez głębinę, nim ostatecznie do mnie dotarło. Dźwięki były stłumione, a światło raziło w oczy – zupełnie tak jakbym przyzwyczajony był do ciągłego wpatrywania się w mrok. Zapachy trudno było rozróżnić - wszystkie wydawały się być mdłe i obrzydliwe. Ta planeta napawała mnie obrzydzeniem.

Mane!
Idź!

Ciało podniosło się i wolnym krokiem skierowało w stronę walczących. Dokąd szedłem? Kto walczył?
Ktoś upadł na kolana, jednak nie spojrzałem nawet w jego twarz. Zamiast tego wyciągnąłem dłoń przed siebie, z ogromną lubością zatracając się w Mocy. Ta rozgorzała po całym ciele, niczym płomień – och jak dawno tego nie czułem! Miecz leżący gdzieś na ziemi sam wpadł mi do ręki – zważyłem go jednak w dłoni z pewnym niezadowoleniem. Lekki, krótki, kobiecy. Ten, który niegdyś dzierżyłem był inny - dużo dłuższy, cięższy i wykrzywiony. No i miał podwójne ostrze. Czułem, że wzywał mnie z odległej planety. Dathomira mnie wzywała i dodawała sił. Ale musiałem się spieszyć – to ciało było słabe.

Młokos władający Ciemną Stroną rzucił w moją stronę spojrzenie – jednak nie zaszczyciłem go nawet skinieniem głowy. Skoro dał się pokonać, nie był wart mojej uwagi – tak samo jak i starucha, która wycofała się na bezpieczną odległość. Czułem wokół niej słodki zapach strachu ale i ekscytacji.
-Udało się, rytuał się dopełnił. – powiedziała, co zupełnie zignorowałem. -Mistrz się przebudził i użyczył nam swojej siły.
Zaśmiałem się na to, jednak nie był to śmiech rozbawienia. Moja moc nie należała do nikogo i nie zamierzałem jej nikomu oddawać. Zdobyłem ją i upajałem się nią. Służyła tylko mi.

Bez chwili zawahania natarłem przed siebie, atakując dziewczynę, która odważyła się do mnie przemówić. W jej głosie dało się słyszeć arogancję, pewność siebie. Czułem jak powoli zatapia się w ciemnej mocy, jednak nie zdawała się należeć do niej w pełni. Była czymś pomiędzy, czymś co budziło we mnie pierwotny gniew i chęć zagłady. Jedi należało zniszczyć, obrócić w pył. Za to, co uczynili i za to co czynili przez tysiąclecia.

Pożyczony miecz nie był najlepszym narzędziem do walki – choć z łatwością podporządkowałem sobie kryształ Kyber, trudno było mi używać Takaraty. Mimo to wyprowadzałem ataki, starając się sięgnąć ostrzem w najbardziej odsłonięte miejsca.
Dziewczyna walczyła z użyciem lewej ręki. Nietypowe, choć łatwe do zaobserwowania. Choć jej ataki nadchodziły z innej strony i pod innym kątem, z łatwością je parowałem. Zdawało mi się, że walczy niepewnie. Ah… czyżby obawiała się zranić to biedne ciało?
Wydawało mi się, że walczy z pewnym dystansem i rezerwą, jednak nie potrafiłem zrozumieć dlaczego. Dostęp do wspomnień naczynia był zablokowany, a jego świadomość zaczynała stawiać coraz większy opór.
Z każdym kolejnym cięciem, czułem, że coraz bardziej moja świadomość oddziela się od tej drugiej, z którą do tej pory stanowiliśmy jedno.

Starając się odrzucić wątpliwości, ciąłem z prawej, starając się wykorzystać moment, w którym młoda Jedi wyprowadzała ruch. Musiałem znaleźć jej słaby punkt, przełamać atak i zaatakować. Wywijałem mieczem, celując w klatkę piersiową, uda i żołądek – chciałem zranić ją i zmusić do zejścia do parteru. Gdy straci swoją zwinność – zabicie jej będzie tylko kwestią czasu.
Zamachnąłem się znad głowy, zaraz jednak w Mocy wyczuwając nadchodzący strzał. Zakląłem w starodathomirskim i zmuszony byłem odskoczyć, gdy promień z blastera trafił ziemię tuż pod moimi stopami. Wyczuwałem towarzysza padawanki już od jakiegoś czasu, jednak miałem nadzieję, że niczym posłuszny pies swojej pani, pozostanie na statku i grzecznie zaczeka na swoją kolej.
Zadarłem głowę, zauważając mężczyznę, który stał na rampie i celował do mnie ze swojej broni. Wyglądał śmiesznie – jak małe, przerażone stworzonko, które zachciało być bohaterem. Takimi jak on gardziłem chyba najbardziej. Widząc moje nienawistne spojrzenie, jego dłoń się zatrzęsła, co umożliwiło mi wykonać ruch.
Korzystając z tego, że Upadły Jedi walczył z dziewczyną, w skupieniu wyrzuciłem miecz przed siebie, który obracając się wokół własnej osi, po łuku poszybował w stronę tego, kto ośmielił się wtrącić. Moc prowadziła ostrze, jednak pilot zdążył uskoczyć, nim to dosięgnęło jego szyi. Zawarczałem wściekle, odzyskując broń i odbijając cios wyprowadzony żółtym mieczem.

-Dono kaleb ichi. Ie seret ch’kai eno teberet! Ceret ichi novelet t’kal. Soro eskel tchivi. Set duor kai?
Owszem, twój mistrz jest słaby. Dlatego tu jestem. Powstałem i przybyłem na wezwanie. Głupie dziecko. Naprawdę myślisz że mnie pokonasz?

Deszcz, który coraz mocniej padał, nie stanowił problemu. Mimo błota pod stopami, wystarczyło kilka kroków, by znaleźć się blisko niej i wyprowadzić atak. Jedi była doświadczona – jej ruchy przepełnione były dzikością, jednak wyczuwałem w niej obecność czegoś jeszcze. Gdyby nie sytuacja, zaproponowałbym jej pozostanie moją uczennicą. Szkoda, że musiała umrzeć.

Czerwone ostrze zawirowało w powietrzu, wykonując młynek i kierując się tuż w stronę krtani dziewczyny. Czułem gniew, nienawiść – chciałem ją rozszarpać. Sprawić, że zacznie krwawić, rozpłatać jej gardło. Czerwień była moim ulubionym kolorem i sądziłem, że będzie jej w nim do twarzy. Chciałem, by pokryła się czerwienią ze swoich własnych żył.
Moc prowadziła dłonie, dodawała sił by wykonywać kolejne skomplikowane wymachy i wyrzuty. Czasem wyprowadzała ciosy i kopnięcia, czasem pomagała uskoczyć i zaatakować z boku.

To jednak nie trwało długo. Gdy już ostrze miało zetknąć się z tym uroczym gardełkiem, coś mnie powstrzymało – zupełnie tak, jakby ktoś mocno zacisnął dłonie na moim nadgarstku i zablokował ruch. Dotyk tej osoby palił. Gdy ja byłem stworzony z ognia, on pochodził od wody, która gasiła energię, gasiła wściekłość i nienawiść. Chwilę siłowałem się z niewidzialną siłą, tylko by odkryć, że moja świadomość coraz bardziej zaczęła się rozwarstwiać. Woda ponownie wypełniała ciało.

-Teemo... – ten głos wydał mi się dziwny, nie mój ale jednak należący do mnie. Kim była Teema?
-Uciekaj stąd, zanim znowu stracę nad sobą kontrolę – cienie spod oczu zniknęły, a siatkówka przybrała swoją starą, piwną barwę.
Wycofałem się, powoli otrząsając z tego dziwnego otępienia i zdając sobie powoli sprawę do tego, co tu zaszło.

Miecz wypadł mi z dłoni, gdy łapiąc się za głowę, upadłem wprost w błoto i wiłem się, usiłując odzyskać kontrolę nad własnym ciałem. Zło, które we mnie było nie chciało dać się tak łatwo zwalczyć. W uszach znów zadzwoniły śpiewy Sióstr Nocy przetykane szeptami starych mistrzów. Znów poczułem przyciąganie płynące z wnętrza Dathomiry. Cokolwiek to było, pragnęło na powrót zmusić mnie do ataku, odzyskać kontrolę.

Ta chwila zawahania jednak w zupełności wystarczyła – Lasena przyodziany w plecak odrzutowy, dopadł do Teemy i zaciskając zęby mocno szarpnął ją w kierunku wejścia do statku.
-Kurwa! Zbieramy się stąd! – powiedział, wykonując kilka strzałów w kierunku Kossy i mojej Mistrzyni. Złapał Teemę w pasie i siłą wciągnął na statek, zaraz zamykając za sobą rampę.
-Ach, no tak, zapomniałem, mamy jeszcze statek do zniszczenia - Kątem oka dostrzegłem, że Kossa nie zamierzał dać im tak łatwo uciec – przypuścił atak, jednak statek i tak zdołał się poderwać. Silniki zaszumiały a potężna machina wzbiła się w powietrze i poszybowała dalej. W mocy wyczułem, że nie jest w pełni sprawna – czyżby Kossie udało się ją uszkodzić?

Z ogromną ulgą ułożyłem się ponownie na błocie, dysząc cicho i wpatrując się w zasnute ciężkimi chmurami niebo.
Teema uciekła. Uciekła.

Iset thet sana.
Dziewczyna uciekła.

-Widziałeś co się stało? Mówiłam, że to zadziała – Mistrzyni stanęła w bezpiecznej odległości ode mnie, mówiła do Kossy.
-Musimy zabrać go na Dathomirę, jeśli mam zbadać to połączenie. Jeśli uda nam się odkryć zależność, być może uda się przywrócić dawnych mistrzów do życia w zupełnie nowych powłokach. Wyobraź sobie co Darth Vader powie na nasze odkrycie.

Zaraz po tym poczułem jak Ciemna Strona ponownie mnie oplata i zagarnia w swoje ramiona.

Awatar użytkownika
Einsamkeit
Posty: 94
Rejestracja: sob kwie 24, 2021 5:22 pm

Re: Telos: The Dark Side awakens [2os., Star Wars,

Post autor: Einsamkeit »

TEEMA

Przymrużyłam oczy, obserwując przeciwnika; im więcej nacierał i atakował, tym bardziej byłam świadoma, że to coś nie było moim Mistrzem. Mimo to nadal musiałam być ostrożna. Nie chciałam go zabić i zranić jego ciała… nadal, mimo wszystko wciąż był to Quint. Dlatego nawet nie przechodziłam do ataku, sprowadzając się do obrony, mimo że nie leżało to całkowicie w moim stylu. Wycofując się i odbijając ataki, miałam wrażenie, że to ktoś lub coś steruje moim ciałem - tak jak gdybym była tylko biernym obserwatorem, a miecz poruszał się sam w moich dłoniach.
Świat pomału przestawał być… rzeczywisty. Wszystko wydawało się być surrealistycznym, wyjątkowo abstrakcyjnym koszmarem, przypominającym przede wszystkim sen.
Czy to była jeszcze rzeczywistość?

Zaledwie wczoraj otaczały mnie metalowe ściany i grodzie Venatora; zewsząd słyszałam jednostajny, jednolity szum generatorów i przyciszone rozmowy klonów. To był bezpieczny świat, w którym nie ryzykowałam życiem każdego kolejnego kroku. A teraz, dzisiaj, musiałam walczyć o swoje życie lub, w najlepszym razie, o swoją tożsamość. I nie było tu już nikogo, kto byłby mi przychylny. Byłam zdana sama na siebie.

Ciemna Strona nie mogła mnie całkowicie zabrać.

Odetchnęłam z ulgą, gdy padł kolejny strzał; to pozwoliło mi się cofnąć jeszcze o krok, lecz nie na długo.

Zdana na siebie samą, hm? Prawda to jest?

Sekundy później czerwony miecz z sykiem przeszył powietrze; zbiłam ostrze, by w następnej chwili przypuścić z doskoku atak na Quinta. Musiałam odwrócić jego uwagę od Laseny. Paradoksalnie byłam mu wdzięczna; chociaż pilot był ewidentnie niepokorny i miał gdzieś jakiekolwiek polecenia, miał w sobie na tyle odwagi, by spróbować się włączyć do walki. Jakby nie spojrzeć, ocalił mi życie - wątpiłam, bym poradziła sobie w starciu z trójką Upadłych Jedi naraz. A Kossa, nawet osłabiony, wciąż był śmiertelnie groźny.
Chociaż w porównaniu z tym, co kontrolowało Quinta teraz, był niczym. Mimo, że Ciemna Strona dawała mi dużo energii i siły, miałam wrażenie, że w starciu z tą istotą byłam jak proch, pył i popiół na wietrze. Jego ataki były silniejsze niż cokolwiek, z czym przyszło mi się mierzyć, a kunszt w technice przerastał jakiegokolwiek znanego mi przeciwnika.
Trafiłam na kogoś, kto był wirtuozem. Gdybym była obserwatorem, podziwiałabym jego maestrię z zapartym tchem; ten styl był piękny, jak i rzadki, i gdyby nie fakt, że walczyłam teraz o życie - to rzekłabym, że starcie było przyjemnością samą w sobie nawet, jeśli byłam jedną z marionetek na polu walki i robiłam wszystko, co mój przeciwnik oczekiwał. Nie pozostawianie mi wyboru w morzu możliwości było swojego rodzaju niezwykłym kunsztem.

A może właśnie o to chodzi. Żeby nawet w takich momentach czerpać z tego radość. Cieszyć się każdą chwilą, sparowanym atakiem, unikniętym ciosem. Nie martwić się tym, co będzie za chwilę. Nie myśleć o tym, że w którymś momencie nadejdzie koniec.
Po prostu żyć chwilą. Czerpać z Mocy, gdy ta chce użyczyć siebie. Działać tak, jak ona podpowiada, bez głębszych filozofii i przemyśleń.
Po prostu żyć.


Uśmiechnęłam się z lekka rozbawiona, słysząc sfrustrowane warknięcie istoty, kontrolującej Quinta; sekundy później pomarańczowe ostrza zderzyły się z dwoma czerwonymi. Naparłam mocniej, chcąc ich obu odepchnąć przy użyciu Mocy; Kossa z cichym stęknięciem wylądował w trawie, robiąc przewrót i szybko wracając do pionu, lecz Quint… wykorzystał to do kolejnego ataku. Cokolwiek zrobiłam, obracał to przeciwko mnie. Nie czułam jednak gniewu, lecz podziw. To było niesamowite. W jaki sposób ten człowiek to robił?

Paradoksalnie, im dłużej się z nim mierzyłam, tym łatwiej było mi oswoić pierwotny lęk, ten sam, który sprawiał, że czułam się jak robak. Nic niewarty, marny puch. Chociaż jego potęga porażała, świadomość, że jestem w stanie uniknąć jego ataków lub nawet odpowiedzieć atakiem na atak, dodawała pewności siebie i zmniejszała lęk. Uświadamiała mi, że wciąż mam jakieś szanse, nawet jeśli były mniej niż minimalne. Nawet, jeśli wiedziałam, jakie będzie zakończenie tego starcia.

Owszem, twój mistrz jest słaby. Dlatego tu jestem. Powstałem i przybyłem na wezwanie. Głupie dziecko. Naprawdę myślisz że mnie pokonasz?

Jak sądzisz, naprawdę myślisz, że go pokonasz?
Poddaj się. Odpuść. Daj się pociągnąć Mrocznej Stronie. Zobaczysz, jak wtedy łatwo przyjdzie ci go pokonać. Jest wirtuozem miecza, jest w tym prawdziwym mistrzem; jednak nawet on będzie musiał się przed tobą ugiąć.
Przede mną.
Poddaj się.


- Chociaż chylę czoła przed twoją maestrią miecza, wiem, że ciebie mogę pokonać. Ale wiem, że nie pokonam nigdy mojego Mistrza, którego ciało teraz nosisz. Kim jesteś? - odparłam, nie zamierzając uciekać. Nie miało to sensu. Gdy tylko Quint przypuścił na nowo atak, odskoczyłam, zwiększając dystans; przewidział to jednak, Kossa zaś wyskoczył z tyłu, w skoku wytrącając mi miecz z ręki.
W ostatniej chwili.

Głupia dziewczyna.

Cholera, tak się skupiłam na tamtym, że zapomniałam o nim.

TO NIE JEST USPRAWIEDLIWIENIE!

Jednocześnie furia, jaka ogarnęła przeciwnika, przygięła mnie do ziemi, zmuszając do uklęknięcia; z głuchym stęknięciem przywarłam do traw, starając się przywołać swój miecz. Coś jednak jakby odginało moją dłoń i tłumiło Moc. Przełknęłam głośno ślinę, czując jak serce przyspiesza, a ostrze miecza zbliża się coraz szybciej.
Co to jest? Co to, do cholery, jest? Dlaczego nie mogłam nawet ruszyć palcami, dłonią, czy choćby zmusić ciało do wstania?
Chociaż czułam Moc wokół siebie i wiedziałam, że reaguje na moje wołanie, wręcz drży na koniuszkach palca - to… nie działo się nic. Jakbym była wrażliwa na jej obecność, lecz nie umiała się nią posługiwać; co to było? Dlaczego tak było? Czyżby odcięła się ode mnie, zostawiając mnie samej sobie? Czy to były jakieś czary tej staruchy?
Czułam coraz bardziej narastający strach. Poczucie bezsilności. Lodowata strużka potu popłynęła mi po kręgosłupie. Byłam… unieruchomiona. Jakby ktoś trzymał mocno moje dłonie, zmuszając mnie do przyklęknięcia przed istotą, kontrolującą Quinta. Mogłam tylko czekać na swój koniec. W tle słyszałam odległy śmiech Kossy i strzały z blasterów, przemieszane z rykami Wookiech; wszystko to jednak wydawało się dalekie i stłumione, im dłużej wpatrywałam się w jasnożółte tęczówki mężczyzny przede mną.
To, co w nich widziałam, nie było nawet furią, lecz czystą, żywą nienawiścią; gdyby wzrok mógł palić, już teraz zostałabym obrócona w popiół. Niemalże odczuwałam jego pragnienie, tak bardzo teraz namacalne - by tylko rozerwać mi gardło, rozszarpać mnie na strzępy, skończyć ten pojedynek. By znów poczuć ten kojący spokój.

Więc tak wygląda koniec. Wśród cytrynowych traw i błota. Przynajmniej użyźnisz tę ziemię. Chociaż tak do czegoś się przydasz Wookiem.

W naturze, po Szarej Stronie, istnieje równowarta wymiana. Ta jest jedną z nich.
Wieczny sen wśród cytrynowych traw nie brzmi tak źle…


Wobec tego pochyliłam głowę, godząc się z losem.
Czułam gorycz, pomieszaną z dumą; wszakże wytrzymałam dłużej, niż kiedykolwiek bym sądziła. Poradziłam sobie w starciu z trzema Upadłymi Jedi naraz. To już było coś, jak na padawana, który nawet nie ukończył szkolenia. Co prawda pewnie nikt o tym nigdy nie usłyszy, ale mimo wszystko mogłam być z siebie zadowolona. Nie przegrałam z Kossą ani jakimś łowcą nagród, lecz z prawdziwym wirtuozem miecza.
Ale nie przeżyłam życia tak, jak chciałam. Nie było mi dane zaznać czegoś więcej ponad chłodną akceptację czy zalążek czegoś, co nazwałabym przyjaźnią, już nie wspominając o miłości. Zawsze chciałam mieć rodzinę, jako że nigdy jej nie miałam; cóż, najwyraźniej najbliżej będzie do tej definicji ślimakom i robakom, żerującym na moim ciele. Posmak goryczy stał się coraz silniejszy, mieszając się z poczuciem porażki. I nawet ta dziwaczna myśl, że życie po śmierci wcale się nie skończy - coś, o czym od zawsze nauczał Zakon - niespecjalnie pocieszała.

I dokona się równowarta wymiana. Czerpałaś z otoczenia całe swoje życie. Teraz ono będzie czerpać z ciebie. Na gruncie tego, co ty dasz naturze, wyrosną kolejne trawy cytrynowe. Może drzewo. I ono zostanie zrąbane, by kiedyś ukształtować dom. Będziesz częścią tego wszystkiego; częścią czegoś, co można nazwać naturalną koleją rzeczy.

Ale, posłuchaj, bo to też ważne: przeżyłaś to życie najlepiej, jak umiałaś i jak mogłaś. W tym świecie to i tak spore osiągnięcie. Przypomnij sobie biednego So-Lana. Mistrzów, którzy polegli ledwie kilkanaście godzin temu. Wszystkich tych, którzy odeszli. Przynajmniej będziesz mogła dołączyć do nich bez wstydu.


Z cichym świstem wypuściłam powietrze z płuc, gdy ostrze zatrzymało się o milimetry od mojej szyi, lecz nie ruszyło dalej; odsunęłam się ostrożnie, widząc, jak po twarzy Quinta przetacza się cała walka - jak gdyby próbował jednocześnie utrzymać kamienny wyraz twarzy, by w następnej sekundzie, jak gdyby ktoś pstryknął przełącznikiem, wyglądać jak wystraszony, zdziwiony porg. Widząc to, poczułam, jak zalewa mnie fala ulgi. Znałam mimikę Quinta na tyle dobrze, by odróżnić, który z nich jest który.
Szlag, nie sądziłam, że będę się w ogóle tak cieszyć na jego widok. Ale jednocześnie zdawałam sobie sprawę z tego, że wciąż jestem w śmiertelnym niebezpieczeństwie.
- Mistrzu. Znajdę cię i odzyskam cię. Przepraszam… za tamto… - odparłam cicho, zanim znienacka poczułam mocne szarpnięcie. Z głośnym sapnięciem zwiesiłam się jak worek ziemniaków, wisząc na ramieniu Laseny. Pilot zaskoczył mnie po raz wtóry; potrząsnęłam głową, czując jak oszołomienie powoli opada. Widziałam jeszcze figurkę Kossy, który doskoczył do nas, lecz nie mogąc nas sięgnąć, skierował się w stronę statku; czerwone ostrze miecza zawirowało w mroku, zaś głośne zgrzytnięcia sugerowały, że poszycie ulega uszkodzeniu.

Sekundy później wpadliśmy do wnętrza statku. Plecy uderzyły o metalową podłogę z głośnym hukiem; jednocześnie ktoś - albo coś - podniosło statek. Mocne uderzenie sprawiło, że straciłam dech na dłużej niż minutę. Dopiero po chwili podniosłam się, dość chwiejnie zresztą, i dowlokłam do fotela pilota. BD-3 coś zapiszczał pytająco, lecz nie byłam w stanie nawet rozszyfrować, co mówił. Nie znałam tego całego języka cyfrowego. Robociarskiego. Jakiegoś tam.
Ocknęłam się z tego dziwacznego otumanienia dopiero po chwili, gdy poczułam woń spirytusu albo denaturatu. Jednocześnie moje ramię przeszył palący ból. Prawie aż podskoczyłam na krześle, gotowa sięgnąć po miecz, zanim się zreflektowałam, że szkoda byłoby zdekapitować nieszczęsnego pilota. W końcu miał dobre zamiary.
I to - właśnie ta bezinteresowność - zaskoczyła mnie najbardziej. Zamrugałam, wpatrując się w Lasenę, jak gdybym widziała ducha.
- Kim byli ci ludzie? Wydawało się, że się znaliście - Lasena docisnął wacik nasączony alkoholem do jednej z ran aby ją zdezynfekować. - Myślałem, że wszyscy Jedi trzymają się razem.
- Au!
- nie mogłam powstrzymać syknięcia. Cóż, woda utleniona szczypała i bolała mniej, niż uszczypliwe komentarze Ceress. - Jednego z nich znam. Czasami niektórzy Jedi… nie są usatysfakcjonowani swoim wyborem. Czasami wybierają złą stronę. On tak wybrał.
- I teraz twój mistrz trzyma ich stronę?
- spytał z niezrozumieniem w głosie. - Strasznie to pokręcone… te całe sprawy Jedi.
- Wiem, dla mnie to też wszystko jest popieprzone
- przyznałam, podpierając głowę dłonią. Po chwili spojrzałam na niego; po raz pierwszy miałam okazję mu się przyjrzeć dłużej niż sekunda - dwie. I, o dziwo, nie był wcale aż taki brzydki. Nawet atrakcyjny. Co prawda wolałam nieco inny typ urody od opalonego słońcami Tattooine blondynów, ale… ten nie był taki zły. - Ej, Lassie, czy jak się tam nazywasz… dzięki. Chociaż kazałam ci się schować, to i tak doceniam tę niesubordynację.
- Nie ma za co
- chłopak uśmiechnął się lekko, przyjmując podziękowania i zawiązując opatrunek. - To co teraz zrobimy? Jaki mamy plan? Skąd mamy pewność, że ta banda nie będzie nas gonić?
- Nie wiem. Ale mam pewność, że będą nas gonić. Słuchaj, Lassie. To, co ci powiem, będzie bardzo ważne
- oparłam dłoń na jego policzku, tak by na mnie spojrzał. Lekko, delikatnie go pogłaskałam, w bynajmniej nie flirtującym geście; chyba… chyba po prostu chciałam poczuć, że w ogóle ktoś obok jest. Dopiero gdy mój wzrok napotkał jego, cofnęłam dłoń. Mimo wszystko czując ciepło jego policzka, poczułam się trochę lepiej. Nie byłam sama. Nie zostałam pozostawiona sama sobie.

Bynajmniej nie bezinteresownie.

- Nie wiem, jak długo siedziałeś w tym karbonicie, ale świat się zmienił. Kiedyś Jedi byli poważani i szanowani. Wczoraj Zakon upadł. Jedi przestali istnieć, a ich niedobitki są teraz wyszukiwane po całej galaktyce. Znajomość z jakimkolwiek Jedi może ci poważnie zaszkodzić. Muszę zmienić ciuchy i jakoś ukryć miecz, nie mówiąc o tożsamości. I jeśli chcesz… to możesz mnie wysadzić na Alderaan, przynajmniej tymczasowo, a dalej… dalej sobie jakoś poradzę. - odwróciłam wzrok.
- To Jedi kiedykolwiek byli poważani? - zaśmiał się Lasena, starając nieco rozluźnić atmosferę. Mimowolnie uśmiechnęłam się; jego śmiech skutecznie mnie rozluźnił. - W moich kręgach dobrze płacili za kryształy Kyber i wasze miecze. Tylko tyle mnie obchodziło - wzruszył lekko ramionami, zaraz jednak poważniejąc. Ja również. Zmarszczyłam brwi, wyraźnie zaintrygowana tym tematem.
- Alderaan... chyba powinno nam starczyć paliwa, jeśli w międzyczasie nic się nie wydarzy. Ale nie myśl sobie, że tak łatwo się mnie pozbędziesz, skoro już wpakowałaś się z butami w moje życie - oświadczył, ja zaś tylko pokiwałam głową.
No tak. Lepiej mieć na głowie trzech Upadłych niż żyć sobie spokojnie i szczęśliwie, podrywając laseczki w hangarach, pomyślałam, lecz nie powiedziałam tego na głos; Lasena coś jeszcze mówił.
- Hej... nie przejmuj się. Prędzej czy później wszystko się ułoży. - delikatnie ujął moje dłonie we własne. Spojrzałam na nasze ręce; było to dziwne uczucie, nie nieprzyjemne, ale jednak niecodzienne. Z nikim jeszcze nie byłam tak blisko. - Nie można się załamywać, trzeba walczyć o lepsze jutro, nawet jeśli wydaje nam się że cały wszechświat jest przeciwko nam. Po każdej burzy zawsze wychodzi słońce.
- Pewnie masz rację
- odparłam cicho, nie cofając dłoni. - Ale… po prostu… wiesz, źle się z tym wszystkim czuję. Pokłóciłam się z Mistrzem przed tym wszystkim. Powiedziałam trochę za dużo, a teraz zostawiłam go na dole na pastwę tego czegoś - spuściłam głowę, czując jak zaczyna mi się robić niedobrze. Rzadko kiedy miałam takie odczucia; jednak teraz, po raz pierwszy od niepamiętnych czasów, czułam się tak źle z czyjegoś powodu. Miałam… wyrzuty sumienia?
Nadal prześladował mnie jego wzrok; miałam świadomość, że zraniłam Quinta swoimi słowami. Zachowałam się jak idiotka. I właśnie dlatego starałam się do nikogo i niczego nie przywiązywać. Wyrzuty sumienia były mniejsze.
Po chwili uniosłam głowę, spoglądając na pilota w bladym uśmiechu. Musiałam się wziąć w garść. Nie mogłam obarczać go swoimi problemami.
- Dziękuję - lekko, delikatnie ścisnęłam jego dłonie. Czułam pod palcami tętniący puls, ciepło jego ciała, lekką, delikatną szorstkość rąk. Ot, dłonie człowieka, który na co dzień miał więcej wspólnego ze smarem i narzędziami. Po chwili się podniosłam; skrzywiłam się boleśnie i usiadłam z powrotem. Adrenalina pozwoliła mi zapomnieć o ranie na nodze, lecz rzeczywistość brutalnie mi o niej przypomniała. To też musieliśmy opatrzyć.
- Najpierw zobaczmy Dathomir, później Alderaan, jeśli wszystko pójdzie zgodnie z planem - oświadczyłam. - Wystarczy ci paliwa, czy musimy ograniczyć się do jednego miejsca?
- Obawiam się, że nie wystarczy nam paliwa
- Lasena sięgnął do apteczki po leczniczy stym i podał go mi. Z bolesnym skrzywieniem wbiłam go sobie w ramię, zanim z westchnieniem ulgi zapadłam się głębiej w fotel, przymykając oczy. Myśli galopowały niczym chomik w karuzeli.
- Może gdybyśmy wylądowali gdzieś po drodze i uzupełnili zbiornik... Z tym co mamy, dolecimy tylko na Alderaan. I to ledwo.
- Rozumiem. A Telos?
- To podoba odległość
- zastanowił się Lasena. Pokiwałam głową, zanim sięgnęłam do butelki wody utlenionej. Syknęłam cicho, ledwie słyszalnie, oczyszczając ranę na udzie. Nawet nie myślałam o sprawdzeniu Dathomir; w tym stanie nie mogłabym zbytnio walczyć, chyba że miałabym coś, z czego mogłabym zaczerpnąć. A Dathomir był ostatnim ku temu przyjaznym środowiskiem.
- Mogę wrzucić obliczenia do komputera pokładowego, ale wątpię żeby udało się ustalić taką trasę żeby dolecieć na obie planety na jednym baku - oświadczył. Kiwnęłam głową.
- Więc Telos - oznajmiłam. - Muszę tam znaleźć kogoś. Prawdopodobnie spędzimy tam trochę czasu, ale przynajmniej pożyjemy dłużej niż kilka minut. Masz jakieś zastępcze ciuchy? Ewentualnie, czy umiesz grać w karty?
Krótki moment zamieszania i konsternacji uświadomił mi, że niestety, jedyne ciuchy jakie mieliśmy dostępne na statku, to tylko to, co Lasena nosił na sobie. Nie miałam serca mu zabierać ostatniej koszuli, tak bliskiej jego ciału; pozostawało mieć nadzieję, że wylądujemy na Telos dostatecznie gdzieś daleko, by móc porzucić chociaż część szat. Ewentualnie mógłby wygrać pieniądze w pokera i kupić mi jakieś normalne ubrania. Cóż, Ceress raczej nie zostawiła wygodnej skrytki w banku. Niestety życie nie było tak sprawiedliwe. Jak mawiał Kossa - biednym chuj w dupę, bogatym tam, gdzie trzeba.
Po dłuższym czasie, gdy udało mi się już opatrzyć rany, a Lasena zasiadł za sterami, spojrzałam na niego.
-A o co chodzi z tym płaceniem za kryształy Kyber i miecze? Ktoś je skupował? Chętnie dowiem się czegoś więcej.
Chciałam czymś zająć sobie głowę. Bo teraz ciągle umysł wracał do tamtego widoku - wystraszonych oczu porga. Spojrzenia Quinta. Do jego ostatnich słów.

Uciekaj, Teemo.
Przepraszam, Mistrzu. Zachowałam się jak idiotka. Mam nadzieję, że kiedyś to zrozumiesz i mi wybaczysz.
Nie umiem sobie tego darować. Wiem, że będę żałować tego wszystkiego, dopóki znów się nie spotkamy.
Liczę, że jeszcze będę miała możliwość z tobą porozmawiać.
Ja… naprawdę przepraszam. Byłam okropnym padawanem. To ty starałeś się być dobrym Mistrzem…

KOSSA

Mistrz się przebudził i użyczył nam swojej siły.
Z trudem powstrzymywałem się, by nie wyrazić bardziej zgryźliwego komentarza. Odkąd wpadłem na Rheę, stara baba coraz bardziej zaczynała mnie denerwować. Tak jak zresztą cała ta przeintelektualizowana otoczka, której aurą się otaczała. Całe miesiące spędziła na rajdowaniu grobowców, ignorując fakt, że wszyscy w środku byli doskonale martwi, poza ochroną. Chociaż tych truposzy ochroną bym nawet nie nazwał.
Aczkolwiek, nie, wróć - wiek ochroniarzy w sklepach i ich stan rozkładu zgadzał się z tym, co zastaliśmy w grobowcach. W zasadzie wręcz Sithów nazwałbym prekursorami tego niechlubnego trendu. No, a jako że mieliśmy ten rajding po grobowcach, musiałem nawdychać się pleśni i woni starych grzybów, a bynajmniej nie miałem tu na myśli Mistrzyni. Chociaż może trochę. Wiekowo pasowała do tej kategorii, no nie? Słowo daję, sam zaczynałem grzybieć z racji tego całego podstarzałego towarzystwa. Większość Sithów tak na oko miała więcej niż sto lat, a wyglądała jeszcze starzej. Niektóre katakumby były puste; Rhea twierdziła, że to dlatego że ciała obróciły się w proch, lecz ja skłaniałem się do bardziej banalnej teorii: po prostu ktoś ukradł te wysuszone mumie.
Spojrzałem w niebo, odprowadzając wzrokiem odlatujący statek; aż cicho gwizdnąłem z niemym podziwem, zanim spojrzałem na porzuconego Quintusia bubusia, leżącego jak mokra, porzucona i wyżęta ściera w tych trawach. To się chłop opamiętał w ostatniej chwili, co?
- Dobra, dobra, a co zrobisz, jak się okaże że tego gościa nie możemy kontrolować? - zagderałem, podchodząc bliżej. Zważyłem w dłoni miecz Rhei, zanim jej go rzuciłem i schyliłem się, pomagając się podnieść Quintowi. Nie byłem taki głupi, żeby pomagać facetowi, w pobliżu którego był miecz.
- Idziemy, książę - mruknąłem, wlekąc się z tym ludzkim worem do statku. - Dathomir ci się pewnie nie spodoba, ale darowanym darmowym wycieczkom krajoznawczym nie należy w zęby zaglądać.
- Wtedy pozbędziemy się ich obu
- Rhea wzruszyła ramionami, poprawiając szaty i kierując się w stronę statku. - Nie obawiaj się, mój drogi. Badałam magię Sióstr Nocy od dekad i wiem jak się nią posługiwać.
- Taaa, jasne
- stwierdziłem bez przekonania. - Wiesz co, ja może młody i głupi jestem, ale wolę mierzyć siły na zamiary. Velt zmasakrowała cię w pięć minut i dawała sobie jeszcze radę z tym gościem. Nie masz gwarancji, że nam się uda pozbyć “ich obu” jak to nazywasz - podkreśliłem, wlekąc bezwładne ciało Mistrza do statku. Jeden z klonów, widząc nasz powrót, od razu skierował się do konsoli, zwołując tych gostków, którzy zwiali do lasu. Osobiście byłem ciekaw, ilu z nich w ogóle stamtąd wróci.
Zrzuciłem z siebie bezwładny ciężar, kładąc go na kanapie. Cóż, wolałem nie rzucać tym typem, biorąc pod uwagę fakt, że nie wiedziałem który z nich się obudzi. A Sithowie byli cholernie pamiętliwi. Jeden z nich ścigał mnie do samego końca grobowca, odgrażając się, że nogi mi z dupy powyrywa, bo wyglądałem jak jakiś Darth Khorr, z którym miał - nomen omen - kosę. Dzięki, dziadek, pomyślałem ponuro.
Co prawda nie miałem gwarancji, że jakiś dawno spróchniały Sith był moim dziadkiem, ale kto wie. Podobno nic w rodzinie nie ginie. Pewnie dlatego nie wszystkie dzieciaki były przyjmowane do Zakonu. Rzekłbym, że niektóre były nawet trochę aż za bardzo podobne do co poniektórych Mistrzów. No ale kruk krukowi oka nie wykole, nie? A dzieciaki zawsze można było zesłać gdzieś do kopalni w imię Republiki.
- Chyba nie muszę ci przypominać, że postrzelił cię byle wieśniak z blasterem - Rhea posłała mi kpiące i pełne wyższości spojrzenie. Aż otworzyłem usta, gotów zaprotestować, ale musiałem jej, cholera, przyznać rację. I wcale mi się to nie podobało. Rzuciłem jej tylko najbardziej obrażone, oburzone i pogardliwe spojrzenie, na jakie mnie było stać - od stóp do głów. Aż jej w pięty musiało pójść.
- Wystarczy rozpoznać który z mistrzów nas zaszczycił i będziemy mogli go pokonać w ten sam sposób, w jaki zginął, nie sądzisz?
- Problem polega na tym, że nie wiemy jak zginął
- zasępiłem się. Stanąłem przy mapie, obserwując planety. Cóż, trasę mieliśmy ograniczoną do czterech - Korriban, Dathomir, Nur i skurwiałe Coruscant, które moim zdaniem powinno było zostać zalane betonem i trafione atomówką. - Jeśli zabił go jakiś potężniejszy Sith, na przykład taki Darth Nihilus albo, ja wiem, Revan, to możemy mieć problem z wyrównaniem Mocy - podsumowałem z kwaśną miną, stukając palcami w blat. - Dobra, jedziemy? Klony mogą tu zostać, pozwiedzają sobie troszkę.
Miałem gdzieś te wszystkie zmutowane, skopiowane blaszaki, odbite od jednej sztancy. Niezależne siły Republiki, a to dobre. No i proszę, jak te wszystkie dobrodziejstwa NWO się przydały. Chipy kontrolujące zachowanie, te wszystkie podniebne pierdziawki rozpylające jakieś nie wiadomo co i tak dalej. Osobiście niespecjalnie wierzyłem w takie głupoty, ale lubiłem wkręcać w to Siostry i Braci. Niektórzy byli podatni na takie głupoty, co tylko dobijało mnie jeszcze bardziej.
- Dlatego właśnie musimy wrócić na Dathomirę. Nawet jeśli dawny mistrz znów zapadł w sen, energia tej planety przeciągnie mojego dawnego ucznia na naszą stronę - oświadczyła Rhea. Westchnąłem tylko ciężko i klapnąłem na kanapę naprzeciwko tego śpiącego typiarza.

No to sobie poczekamy. Wcale mnie to nie cieszyło. A wszystkie te pomysły Rhei nie napawały mnie optymizmem. To, w co się zagłębiała, było w najlepszym razie szarą strefą. Obszarem przypuszczeń i zagadek. A stwierdzenie, że byłem sceptyczny, to było jak powiedzieć, że Rhea była ostoją uprzejmości niczym sama królowa Naboo.
Mój wzrok znów padł na tego gościa, który zresztą chrapał sobie w najlepsze.
- A ten twój uczeń ma jakieś imię w ogóle, czy mam mu je nadać? - zagadnąłem, opierając dłoń na mieczu. Nie zamierzałem siedzieć tu bezbronnie. - Zawsze chciałem nazwać swoje zwierzątko Roman. Pasuje.
- Spróbuj. Zobaczymy co się stanie, kiedy przestanie być tak żałośnie bezbronny.
- przyznała z obojętnością w głosie Rhea. - Rób sobie z nim co chcesz. Na Dathomir jeszcze długa droga. Skoro tak cię rozpiera energia, może dla odmiany się do czegoś przydasz i spróbujesz z niego wyciągnąć jakieś informacje.
- Aw, musiałaś go naprawdę bardzo lubić. W ogóle czemu to zawsze ja muszę odwalać za ciebie całą robotę?
- jęknąłem. - W grobowcach to ja musiałem otwierać te drzwi. Ja rozumiem, podeszły wiek ma swoje prawa, ale bez przesady. Wierzę w równouprawnienie!
Miałem już plan. Gdybyśmy kiedyś mieli znów robić wycieczki archeologiczno-krajoznawcze, zamierzałem ją zostawić w jednym z grobowców. Byłem pewien, że Rhea poczuje się tam jak w domu. A ściany były grube - nikt nie usłyszałby narzekania. Co najwyżej jakiś oburzony Sith, że przerywamy mu życie wieczne, złożyłby jakąś reklamację.
Ale przynajmniej nikt żywy by nie narzekał. A kto by się przejmował jakąś starą prukwą, grzebiącą w równie wiekowych śmieciach w poszukiwaniu swoich dalekich przodków.
- Ach tak. Może to w takim razie ciebie powinnam rzucić starym mistrzom na pożarcie? Zresztą wolę jak się czymś zajmujesz, a nie skomlesz nad uchem. Potraktuj to jako rozrywkę.
- O rany, zero poczucia humoru. Pewnie ten gość też go nie ma w ogóle
- burknąłem, podnosząc się z miejsca. Pewnym chwytem sięgnąłem po gościa, zanim strzeliłem mu w dziób, mając nadzieję, że nie obudzę tego drugiego.
- Ty, jak się tam nazywasz. To jak się nazywasz? To bardzo ważne - zagadnąłem przyjaznym tonem głosu. - Tylko go sobie nie wymyślaj, bo wiesz, imiona w stylu MagicalRozpierdalator albo John Doe to już dawno słyszałem i to już niemodne.

Awatar użytkownika
Linuxa
Posty: 33
Rejestracja: wt sie 08, 2023 4:02 pm

Re: Telos: The Dark Side awakens [2os., Star Wars,

Post autor: Linuxa »

LASSIE

Wszystko działo się niezwykle szybko. Gdy tylko skanery wychwyciły ruch w pobliżu, od razu poderwałem się z miejsca. BD-3 grzebał coś jeszcze w korytarzu technicznym, zapewne przepinając wtryski paliwa i robiąc obejścia obwodów, aby statek w ogóle odpalił i zaciągnął paliwo do komory spalania. Nie chciałem zostawiać go z tym samego – Kij jeden wie, czy ten robot w ogóle znał się jakkolwiek na naprawianiu. Wygrałem go w karty jakiś czas temu, ale rozumiałem już dlaczego ktoś go w ogóle postawił. Gnojek był jak wrzód na dupie i więcej rzeczy psuł niż naprawiał – ktokolwiek zaprojektował i zaprogramował tego droida, musiał naprawdę nienawidzić jego przyszłych posiadaczy. Byłem wręcz pewien, że powierzanie mu jakichkolwiek ważnych zadań i misji to niezwykle poroniony pomysł.
-Dobra, mały. Ogarnę co tam się dzieje. Ty spróbuj uruchomić naszą łajbę, ale nie spal nas przypadkiem. – pomachałem w jego stronę kluczem francuskim i wzdychając, złapałem szmatkę, którą otarłem smar z dłoni i ruszyłem w stronę korytarza.

Szum silników i krzyki z zewnątrz skutecznie wypchnęły mnie z czeluści statku i kazały ruszyć w kierunku rampy. Mądrze, albo nie. Brzmiało to tak, jakby zleciało się tu pół armii! Ale po co? Sądząc po reakcji moich „przyjaciół”, nie była to komisja powitalna ani zespół ratunkowy.
Jedno zerknięcie na porośnięty trawą krąg polany przy statku wystarczył do oceny sytuacji. Oooo nieee. My to się nie polubimy, proszę państwa. Nikt do cholery jasnej nie będzie grzebał ani strzelał do mojego statku! I żadne typy w białych garnkach na swoich pustych łbach (kto w ogóle im projektował te zbroje? Jakiś niewidomy?) nie będą do mnie mierzyć ze swoich śmiesznych pukawek!
Choć Teema poleciła mi, żeby się schować (i posłała mi spojrzenie, które jednoznacznie mówiło co się stanie, jeśli jej nie posłucham), nie potrafiłem z obojętnością przyjąć wszystkiego, co mogło się wydarzyć. Nie byłem Jedi do cholery! Nie przychodziło mi wszystko tak łatwo jak im, nie byłem świętym rycerzem w wojnie o pokój, nie miałem przywilejów. Wszytko co osiągnąłem, musiałem wydzierać z życia gołymi rękami, już od najmłodszych lat. Jeśli zniszczą statek, stracę cały dorobek życia.

Już jako dziecko wychowywałem się na lądowiskach, przerzucany z jednego statku na drugi. Uroki życia sieroty porzuconej na jednym z księżyców Iego. Ale nie mogłem przecież narzekać. Już jako szczeniak nauczyłem się naprawdę wielu przydatnych rzeczy – jak zdobyć jedzenie, jak odwrócić uwagę strażników, jak podkraść kilka kredytów z ładowni statku, jak przy pierwszym spojrzeniu dojrzeć z kim ma się do czynienia, jak posługiwać się blasterem, żeby uratować życie. Krążyłem bez celu, wszystkiego ucząc się od rzezimieszków i pilotów, którzy czasem okazywali minimum współczucia i z chęcią uczyli tego, co sami ukochali: pilotowanie i przemoc.
W końcu dzięki zaoszczędzonym kredytom kupiłem pierwszy statek i tak potoczyło się moje niesławne życie – przewoziłem różne towary, czasem ludzi, czasem drobne błyskotki, a czasem skrzynie z nieznaną zawartością. Nie obchodziło mnie co wiozę i dokąd, liczyły się tylko kredyty, za które kupowałem coraz to lepszy sprzęt. Aż w końcu latałem dla wszystkich – Separatystów, Huttów, Jedi, Czerki, drobnych rzezimieszków. Z czego ostatni przelot nie skończył się wcale tak, jakbym tego zechciał. Aż do tej pory, cała Galaktyka była moja i tylko moja. Byłem jak duch, który znał wszystkie korytarze jak własną kieszeń.

Już od chwili przebudzenia z Kyber rozpierał mnie gniew, który trudno było mi ukrywać. Jeśli chociaż połowa z historii, które słyszałem o Jedi była prawdą, Teema i jej mistrz z pewnością wiedzieli w jakim stanie emocjonalnym się w tej chwili znajdowałem. Na szczęście mieli o tyle w oleju głowie, by nie poruszać emocjonujących tematów. Mimo, że nie ufałem im w pełni, w jakimś stopniu nawet ich polubiłem. Oczywiście, byłem im wdzięczny za ratunek! Kto by nie był?! Gdyby nie oni, na pewno spędziłbym całą wieczność jako przycisk do papieru albo fikuśna ozdoba ścienna. Ale to nie tylko o to chodziło. Miałem wrażenie, że oboje potrzebowali pomocy i to bardziej niż ja – mistrz Curran był niestabilny, choć robił dobrą minę do złej gry. Biedny gość, prawdę mówiąc. Rozpacz biła mu z oczu, a sam wyglądał jakby zaraz miał się emocjonalnie rozsypać. Nie zdążyłem zapytać dlaczego, jednak sądziłem że niedługo sam się wszystkiego dowiem. W końcu przez radio przemknęło kilka wiadomości o ofiarach wśród członków niesławnego Zakonu Jedi. Może Curran był zbiegiem, który się ukrywał?
A Teema? Jeśli miałbym być szczery, w ogóle nie przypominała przykładnego Jedi. Absolutnie nie. Wydawała się być bardzo twardą babką, która nie ugnie głowy przed nikim – nawet przed swoim nauczycielem, którego zdawała się sobie podporządkować na całej linii. Oj spotykałem już takie dziewczyny jak ona i nigdy nic dobrego z tych znajomości nie wynikało. Jedna z nich prawie odgryzła mi głowę, gdy zorientowała się, że nie jestem nią zainteresowany w takim stopniu, jakby chciała. I z całą pewnością Teema zrobiłaby to samo, gdybym powiedział albo zrobił coś, czego nie powinienem. Dlatego siedziałem na tyłku i robiłem swoje – no, przynajmniej do czasu aż jakaś starucha nie odciągnęła Currana na osobność, a Teema nie rozpoczęła tango z gościem o niewybrednej facjacie.

W tej walce było coś hipnotyzującego. Nigdy nie miałem okazji z bliska obserwować pojedynku Jedi i zaczynałem naprawdę żałować, że nie zainteresowałem się tym wcześniej. Te wszystkie wyskoki, parowania i ataki! No coś pięknego! Gdyby nie to, że Teema walczyła w tej chwili o swoje życie, przyniósłbym sobie coś do jedzenia i obstawił zakłady. Szkoda, że Jedi nie urządzali żadnych turniejów, bo z całą pewnością nieźle by przy tym zarobili.

Ten jednak nie wydawał się być tak przyjaźnie nastawiony – owszem, miał całkiem niewybredne poczucie humoru, jednak to chyba ono było w tej sytuacji najstraszniejsze. Czy da się być takim pomyleńcem, by chcieć mordować z uśmiechem na ustach? Szczerze wątpiłem, że ten czerwony miecz był tylko od parady, zwłaszcza że wymachiwał nim całkiem dobrze.
Widząc, że Teema obrywa, ustawiłem się w dogodnej pozycji i sięgnąłem po blaster. Czułem, że muszę zareagować i zrobić coś, by tylko pomóc jej wyrównać siły. Szczerze podziwiałem jej umiejętności, jednak obawiałem się, że w starciu z mężczyzną mimo wszystko fizycznie silniejszym od niej, może mieć niemałe problemy. I choć nie dysponowałem taką bronią jak oni, postanowiłem wykorzystać chwilę stagnacji i zawahania. Wymierzyłem i w skupieniu oddałem strzał, trafiając wprost w brzuch. A masz skurwysynu! A masz! Smaż się w piekle!

Mina mi zrzedła, gdy na horyzoncie zawirował robocik – niestety strzały nie strąciły go i zdążył przekazać lekarstwo, dzięki któremu gość ostatecznie się nie przekręcił. Szlag by to.
-Cholera jasna! – stęknąłem, gdy nagle przeciwników się namnożyło. Znikąd wróciła starucha (na szczęście nie stanowiąca żadnego wyzwania dla Teemy) a później na sztywnych nogach przymaszerował mistrz Curran. Z początku wydawało się, że wspomoże Teemę. W końcu był jej mistrzem i z całą pewnością nie stało się nic, co mogłoby zaważyć na jego tożsamości. To byłoby trochę cliche, nieprawdaż? Jednak ku zaskoczeniu chyba wszystkich, mężczyzna złapał za czerwony miecz i dziarsko przystąpił do akcji eliminacji swojej byłej padawanki. I cholera jasna… Spróbował. Skrócić. Mnie. O. Głowę.
Śmierć musnęła mnie delikatnie, zupełnie tak, jakby składała lodowaty pocałunek na moim policzku i figlarnie się uśmiechnęła, przypominając o swojej obecności. Lubiłem kobiety, kochałem, wielbiłem, każde i bez względu na kształt i wygląd. Ale ta była dla mnie o jedną za dużo.
Gdy ostrze smagnęło metal tuż obok mnie, przywarłem plecami do chłodnego poszycia i przez chwilę dyszałem, starając się zrozumieć co właściwie się stało. Jak do tego doszło nie wiem.

-Cholera jasna. Na chędożoną bantę! – kląłem jak szewc, dobiegając do jednej z szafek. Kątem oka rzuciłem okiem na BD-3, który skończył naprawy.
-Odpalaj silniki – poleciłem, siłując się z paskiem i zarzucając na plecy jetpack. To co planowałem zrobić, było szalone i na pewno lepiej wyszedłbym na ucieczce, jednak nie mogłem pozwolić jej tam zaszlachtować. Tym bardziej, że Quint wyglądał jak cholerny psychopata. Nieźle musiał dostać w ten swój czerep, że do reszty zbzikował.
-Bib bi biip bip // Mam nadzieję, że wiesz co robisz – odpowiedział, wskakując na fotel pilota i podłączając się do panelu sterującego.
-Ja też, BD. Ja też.- odpowiedziałem, wracając na rampę i gdy tylko pojawiła się okazja, odpaliłem plecak i pochwyciłem Teemę. Żałowałem, że było za mało czasu, żeby pokazać im środkowy palec, jednak gdy tylko znaleźliśmy się ponownie na statku, BD szarpnął sterami i z rykiem silników nie odpalanych od lat, wzbiliśmy się nad pasmo drzew, ścinając przy tym kilka gałęzi i ruszyliśmy w kosmos. BD bez zawahania wykonał skok w nadprzestrzeń, byleby tylko zgubić potencjalny ogon.
Statek zatrząsł się i zazgrzytał niepokojąco – z całą pewnością nie był w stanie na takie podróże i wysoce prawdopodobne było, że rozpadniemy się na kawałki, jednak starałem się o tym nie myśleć.
Dysząc ciężko, puściłem w końcu Teemę, zrzucając z siebie ciążący plecak i przecierając palcami twarz.
-Ja pierdole… KURWA MAĆ! – krzyknąłem w przestrzeń, starając się jakoś doprowadzić do stanu używalności. To nie pierwszy raz, gdy sojusznik okazał się być zdrajcą, ale żeby dwa razy pod rząd? To jakieś cholerne pasmo nieszczęść! Koniecznie będę musiał zwrócić się do tej wróżbitki, która zaczepiła mnie przed wylotem i chciała przepowiedzieć przyszłość. Może to faktycznie jakiś urok, który został na mnie rzucony.

Teema również wyglądała na przejętą tym wszystkim co się stało. Dopiero z bliska dostrzegłem jak poważne rany zdobiły jej ciało i jak zmęczona była – skrycie podziwiałem ją za to, że stawiła czoło trzem przeciwnikom naraz. Byłem przekonany, że gdybym był w jej położeniu, zginąłbym po bardzo krótkiej chwili. Nie dawali jej forów.

Z niepewnością zająłem się opatrywaniem ran, starając się w jakiś sposób pomóc dziewczynie i okazać wdzięczność za ocalenie tyłka. To była tylko kwestia czasu, gdy i po mnie by przyszli, zwłaszcza że postrzeliłem tego typka. Jeśli ci Sithowie Jedi są mściwi, to mam cholera jasna naprawdę przekichane. I to łagodnie mówiąc.

-Wiesz, we wszechświecie jest mnóstwo dziwacznych osób. Są tacy, którzy z lubością kolekcjonują te błyskotki, a są tacy, którzy przemieniają je w broń i sieją zagładę. Kryształy Kyber są bardzo rzadkie i z tego co słyszałem, Jedi bardzo dobrze chronili wszelkich złóż i racjonowali ich sprzedaż. Znałem gościa, który twierdził, że znalazł złoże, na którym Zakon nie położył łapy, ale okazało się być ono niewypałem. Po przelaniu fortuny w maszyny wydobywcze, gość się dokopał. A i owszem. Tylko, że były to kryształy Kohlen, które są prawie nic niewarte. Są podobne do Kyber, ale nie nadają się do zasilania mieczy na dłuższą metę. Nawet chyba mam tu gdzieś jeden w którejś z szafek. Jeśli go znajdziesz, możesz sobie wziąć. – opowiadałem, powoli owijając udo dziewczyny bandażem i starając się zająć ją opowieścią. Nawet jeśli była nudna, chciałem żeby Teema na chwilę skupiła się na czymś innym niż na bólu.
-A miecze, cóż. Niektórym się wydaje, że wystarczy taki mieć przy pasku i każdy będzie bił przed nimi pokłony. Że mogą być Jedi, nie należąc do Zakonu i robiąc przy okazji straszne rzeczy. – mruknąłem z pewnym zamyślaniem
-Znam takiego jednego łowcę nagród. Nie wiem czy był kiedyś Jedi, czy nie. Ale skupuje miecze i nosi każdego dnia inny. Podobno zabił nawet kilkoro padawanów. Nieprzyjemny typ.
-Hm. Nie skupowała ich co najmniej jedna osoba? To zawsze byli różni kupcy?- Teema nagle spytała, wydając się zaintrygowana tym tematem. Prawdopodobnie nie kojarzyłam, by kryształy Kyber były przydatne do czegoś więcej, jak do mieczy świetlnych i ewentualnie jeszcze do zasilania jakichś maszyn.
-Cóż, jeśli chodzi o udawanie Jedi... teraz lepiej się pozbyć miecza nawet dla własnego bezpieczeństwa. Co do kryształu - chętnie zobaczę różnice, lubię takie błyskotki.- zaraz dziewczyna raptownie odwróciła głowę, słysząc wzmiankę o tym łowcy nagród.
-Jak się nazywa?- najwyraźniej to miało dla Velt większe znaczenie niż dyskusje filozoficzne.
Zastanawiające, że wzmianka o łowcy nagród zainteresowała ją bardziej, niż fakt że ktoś w ogóle skupuje tak święte dla Jedi kryształy. Cóż, jak widać każdy miał swoje własne zdanie na ten temat i nie każdy Jedi dostawał białej gorączki na widok posiadacza miecza świetlnego.
-Prawdę mówiąc mało mnie to obchodziło. W moim zawodzie nie pyta się o imiona odbiorców ani nadawców, jeśli nie chce się wpaść w kłopoty – wyjaśniłem, sięgając po racje żywnościowe i otwierając je z pewnym powątpiewaniem. Tak, bez wątpienia będzie trzeba uzupełnić zapasy przy pierwszej lepszej okazji.
-Cóż, jestem pewien że pojawi się kilka ekstremistów, którzy nie podzielą twojego zdania. Niektórzy lubią się popisywać swoją bronią bardziej niż jej używać. – dodałem, przygryzając suchara o nieco stęchłym posmaku. Chyba tylko one po tylu latach nadawały się jeszcze do jedzenia.
-Nie przedstawił się, używa tylko pseudonimu a i tak lepiej nie pytać go o zbyt wiele. Nie radziłbym go szukać, chyba że chcesz sprzedać mu swój miecz… albo go stracić. – wzruszyłem lekko ramionami
-Cóż, właśnie dlatego pytam, żeby go nie stracić. Gdybym chociaż wiedziała, jak wygląda, byłoby łatwiej, ale zakładam że patrzeć na klientów też nie wolno - mruknęła cierpko dziewczyna, przyglądając się swoim opatrunkom. Skrzywiłem się na to lekko, nieco oburzony jej przytykiem. Kompletnie nie znała realiów tych brudnych i opuszczonych dzielnic miast, śmierdzących szczynami i trupem, gdzie często kręcili się odbiorcy zamówionych towarów. W takich miejscach lepiej było nie wiedzieć za dużo, dla własnego, świętego spokoju. Kto zadawał za dużo pytań, albo poznał zbyt dużo szczegółów, prędzej czy później kończył jako karma dla banth
- Kiedy przybędziemy na Telos, będziesz musiał pójść pierwszy, sam. Już moje ubrania zdradzają, że jestem Jedi, nie mówiąc o mieczu. A i tak muszę go rozmontować i podzielić na dwa osobne. I modlić się, że nie wpadnę na żadnego z tych pozerów, chociaż to nie byłoby takie złe. Przydałby mi się jeszcze dodatkowy miecz- zamarudziła, (matko, jakie te dziewczyny mają problemy. Tak jakby ktokolwiek poza nimi zwracał uwagę na szmaty, które ma na sobie każdy przechodzień) zanim spojrzała z równie wielkim powątpiewaniem na rację żywnościową. Lekko pokręciła głową.
-Ile te racje mają lat? Nie są gdzieś tak w twoim wieku?
Pokręciłem na to głową z powątpiewaniem, obracając suchary w ręku, zupełnie jakbym na podstawie ich wyglądu chciał oszacować ich wiek. Ale nie potrafiłem tego zrobić.
-Poleżały tu z dziesięć lat, ale kupiłem je przed wylotem. Jeśli nie chcesz, to nie jedz, ale nie ma nic innego. – westchnąłem. Oby na Telos było na tyle przyjaźnie, by bez problemu uzupełnić paliwo i zapasy. A także uzyskać pasjonujące wieści ile wydarzyło się pod moją nieobecność.
-No dobrze, postaram się coś załatwić, o ile respektują tam walutę, jaką posiadam. Na Telos dolecimy za kilkanaście godzin. Spróbuj się przespać do tego czasu, a ja wracam do napraw. – powiedziałem, wpychając do ust resztkę jedzenia i otrzepując ręce z okruszków. Paskudne w smaku, ale musiała mi to wybaczyć. Od dziesięciu lat nie miałem nic w ustach i dopiero teraz dopadał mnie głód.
Z cichym westchnięciem opadłem tuż obok skrzynki rozdzielczej i sięgnąłem po śrubokręt, odkręcając pokrywę i zajmując się przepinaniem i naprawą elektroniki.

QUINT

Przyciąganie zaczęło powoli maleć. Śpiewy Sióstr powoli cichnąć, a pradawny mistrz zaczął ponownie powoli przeistaczać się w popiół. Choć jego obecność całkiem nie zniknęła, zapewne powrócił do stanu letargu, wciąż osłabiony i w pełni nie przebudzony. Widocznie Rhea także odczuła ogromne zmęczenie walką i nie była w stanie dłużej podtrzymywać jego istnienia – nie wątpiłem, że to ona za wszystkim stała. Odkąd pamiętałem studiowała historię Dathomiry i zaklęcia Sióstr Nocy. Chciała je zrozumieć, a jednocześnie nauczyć się nimi posługiwać, jako że – jak twierdziła – były one utkane z Żywej Mocy i przepełnione nią. Ich energia była mroczną energią Dathomiry, która ujawniała wiele możliwości.
Gdy tylko przeszła na Ciemną Stronę, musiała powrócić na Dathomirę i wznowić swoje badania, ostatecznie odkrywając tajniki grobowców. A ja miałem stać się jej królikiem doświadczalnym, na którym mogła eksperymentować.
Po części starałem się rozumieć jej fascynację i położenie – pewnie wciąż sądziła, że w pewien sposób powinienem być jej posłuszny i spełniać wszystkie żądania. Przecież zawsze taka była – surowa i władcza, nieznosząca sprzeciwu. Każdy, niezależnie od statusu, wieku ani płci, musiał wykonywać jej polecenia, jeśli nie chciał narazić się na kąśliwe uwagi lub pełne niezadowolenia spojrzenia. Nie bez powodu mistrzowie i rycerze Jedi często schodzili jej z drogi i pola widzenia, czasem posyłali mi pełne współczucia spojrzenia, a czasem szeptali między sobą niepochlebne komentarze. Nauki u Rhei były naprawdę trudnym wyzwaniem i czasami łapałem się na tym, że zastanawiałem się nad tym, jakby potoczył się mój los, gdyby na padawana wybrał mnie inny mistrz. Czy wciąż byłbym taką osobą, jaką byłem teraz?

Uderzenie w policzek wybudziło mnie ze snu – nie było ono mocne, jednak na tyle, bym powoli odzyskał zmysły i w pierwszym odruchu sięgnął po miecz. Palce napotkały pustkę, a w Mocy wyczułem, że moja broń coraz bardziej się ode mnie oddala. A może to ja oddalałem się od niej?
Ukradkiem rozejrzałem się po wnętrzu statku – wydało mi się znacznie większe niż wyglądał na to okręt, a do tego urządzone znacznie wygodniej. Podejrzewałem, że wpływ na to miał trzymający mnie młodzieniec, Rhea wolała bardziej ascetyczne i minimalistyczne wyposażenie.
Kossa – bo to imię błądziło gdzieś na krawędziach Mocy, wydawał się przyjazny – znów wyraz jego twarzy i ton głosu zupełnie nie pasowały do sytuacji. W pierwszej chwili sprawiał wrażenie osoby, której nie dało się nie lubić i z którą, w odpowiedni sposób dało się porozumieć. Jednak czy nie były to tylko pozory?
-Przykro mi, że cię rozczaruję, bo moje imię nie jest fascynujące. W zasadzie jestem zaskoczony, że moja była mistrzyni go nie zdradziła. – przyznałem, a mój głos zabrzmiał dużo słabiej, niż na początku zaplanowałem. Czułem się zupełnie wyprany z sił i emocji – ciało było bezwładne jak szmaciana lalka i świetnie zdawałem sobie sprawę z tego, że nie mam sił by się przed nim bronić. Choć sam wyglądał jakby potrzebował opieki medycznej.
-Nie wiem czego chcecie i dlaczego jeszcze żyję, ale zapewniam was, że nie mam żadnych informacji, które mógłbym wam udzielić. Szkoda waszego czasu. – przyznałem, po chwili przenosząc spojrzenie na Mistrzynię, która niewzruszona stała przy holograficznej mapie i wpatrywała się w topografię Dathomiry. A więc tam mnie zabierali… ale z jakiego powodu?
-Pewnie Rhea go nawet nie pamięta i nie chce się przyznać - Kossa wzruszył ramionami, zanim rzucił mną o fotel. Skrzywiłem się na to nieco, jednak nie chcąc wykonywać gwałtownych ruchów, uniosłem się tylko odrobinę. Mistrzyni nawet nie zaszczyciła nas spojrzeniem.
-Sam się zastanawiam, czemu jeszcze żyjesz i po jaką cholerę mam sobie ucinać z tobą pogawędkę. Ty, Rhea, o co ja go miałem zapytać? - wyraz twarzy chłopaka sugerował, że w zasadzie cokolwiek Mistrzyni by nie powiedziała, on miał to w głębokim poważaniu. Zadziwiające, że mistrzyni pozwalała się tak traktować. Albo i nie, bo zaraz jej lodowate spojrzenie omiotło nasze sylwetki.
-Powtarzałam je kilka razy, ale to ty jesteś zbyt głupi, żeby je zapamiętać. Nie potrafisz nawet przesłuchać jeńca. Naprawdę jesteś człowiekiem, czy zamieniłeś się na mózgi z porgiem? – Kobieta nie szczędziła nieprzychylnych słów. Wprawdzie była taka, jaką ją zapamiętałem, choć przepełniona jeszcze większą ilością jadu.
- Nie, po prostu nie chce mi się odwalać twojej roboty. No dalej, proszę, obudziłem go dla ciebie, nie musisz dziękować. - Kossa machnął ręką, samemu uwalając się na kanapę naprzeciwko. Naprawdę zaskakiwało mnie jego beztroskie podejście, zwłaszcza, że kobieta prychnęła cicho.
-Jesteś ranny... – zauważyłem, czego Rhea kompletnie się nie spodziewała, bo posłała mi zdziwione spojrzenie. Zawsze tak reagowała, gdy zachowywałem się odmiennie od jej oczekiwań. Nie mogłem poradzić na to, że nie potrafiłem przejść obojętnie na takie sytuacje. Nawet jeśli miałem do czynienia z wrogiem.
-I bardzo dobrze. Szkoda, że go tam nie zastrzelili. Byłoby mniej problemów przez tego smarkacza. – syknęła kobieta -Przestań zachowywać się jak gówniarz. Dlaczego w ogóle nie wsadziłeś Quinta do celi?
- A, to nic takiego. Twoja uczennica tylko mnie drasnęła. Nawet nie miała jaj, żeby mi ściąć łeb - skwitował z niesmakiem Kossa, zanim spojrzał na Rheę. Na jego twarzy pojawił się bezczelny uśmieszek. Wyraźnie nic nie robił sobie z jej słów.
- Bo, po pierwsze, tu nie mamy celi - zwrócił się do niej, mówiąc bardzo powoli. - A po drugie, to ty kazałaś mi go obudzić, więc zaoszczędziłem ci czasu z wleczeniem go tam i z powrotem. Zasadniczo, gdyby cię tamten koleś przerobił na mokrą plamę, też nie miałbym mu tego za złe. Wręcz rozumiałbym. – Rhea nic już nie odpowiedziała, wracając do studiowania mapy i stosując swoją zwyczajową technikę radzenia sobie z niewygodnymi tematami: karanie ciszą. Teraz z perspektywy czasu dostrzegłem jak toksyczną i trudną osobą była. Miałem nadzieję, że nie staję się powoli taki sam jak ona.
Korzystając z tego, że nie byłem związany, omiotłem mocą wnętrze całego statku, starając się wyczuć ułożenie korytarzy i umiejscowienie ewentualnych kapsuł. Gdyby zajęli się sobą… być może udałoby mi się do nich przedostać.
-Sądzę, że Teema po prostu nie chciała tego robić… Ty musisz być tym chłopakiem, z którym ćwiczyła i z którym trafiła na Korriban… Słyszałem o twoim mistrzu, przyjmij moje wyrazy współczucia. – przyznałem, starając się nie zniżać do poziomu Rhei i zachowywać przyjaźnie. Nie widziałem sensu w wywoływaniu burd i prowokowaniu mężczyzny.

Awatar użytkownika
Einsamkeit
Posty: 94
Rejestracja: sob kwie 24, 2021 5:22 pm

Re: Telos: The Dark Side awakens [2os., Star Wars,

Post autor: Einsamkeit »

TEEMA

Uśmiechnęłam się lekko, nieco rozbawiona skrzywieniem Laseny na mój przytyk. Aż wręcz cicho zachichotałam, nie mogąc się powstrzymać. Jego twarz wyrażała dosłownie wszystko. Lekko, delikatnie poklepałam go po policzku.
- No, nie obrażaj się.
Chwilę później przed moimi oczyma stanęły herbatniki, równie wiekowe co sam pilot. Przysięgłabym, że były starsze ode mnie, przynajmniej sądząc po zapachu. Odczekałam dłuższą chwilę, aż Lasena sam weźmie pierwszego kęsa; tylko w ten sposób mogliśmy być pewni, że mu nie zaszkodzą. Przynajmniej nie natychmiast.
Jakoś nie ufałam jedzeniu, które miało skład dłuższy niż opis najbardziej podstawowych produktów jak mąka, cukier i drożdże. Mimo to po dłuższej chwili, skutecznie walcząc ze swoim wewnętrznym oporem, wyciągnęłam rękę po jeden. Żołądek zaczynał się odzywać, grając skomplikowaną symfonię rodem z opery z Coruscant. Musieliśmy coś zjeść.
Sam herbatnik smakował przede wszystkim kurzem. Był jak… jak ponad tysiącletnie warstwy kurzu, zbite w jeden sztywny kartonik, przypominający ciasteczko. Westchnęłam ciężko, zmuszając się do przeżucia go.
- Pójdę się przespać, ale obudź mnie, kiedy ty będziesz zmęczony - odrzekłam, zwracając się do niego. - Co prawda pilotować statku nie będę, nie mówiąc o wciskaniu jakichkolwiek guzików, ale lepiej będzie przypilnować mimo wszystko trasy.
- Nie przejmuj się. Przespałem dziesięć lat, więc nie ma szans że tak łatwo zasnę za sterami - zaśmiał się mężczyzna, posyłając mi uspokajający uśmiech. Paradoksalnie… to zadziałało. - Trafisz do kajut? Mogę zaśpiewać ci kołysankę, jeśli chcesz.
- Dzięki, chyba spasuję. Po prostu mnie obudź, jakby coś
- odwróciłam głowę, kryjąc lekki, ledwo widoczny uśmiech rozbawienia.
Szkoda, bo znam kilka całkiem niezłych - zaśmiał się, odprowadzając mnie jeszcze spojrzeniem.

Miałam i tak wyrzuty sumienia, że tak go zostawiam i sobie idę spać jak jakaś księżniczka. Z drugiej strony Lasena miał rację; rozsądniej było iść się przespać, a później wymienić. Podniosłam się ciężko z miejsca, powoli kierując się w stronę tej samej kajuty, w której pokłóciłam się z Quintem. Znów poczułam wyrzuty sumienia, gdy tylko mój wzrok padł na łóżko; po raz wtóry przypomniało mi się smutne, zagubione spojrzenie Mistrza.
A teraz go tu nie było. I nie wiedziałam, kiedy znów go zobaczę i czy w ogóle będzie mi dane wymienić z nim jeszcze parę słów.
Wyciągnęłam się ciężko na łóżku, wpatrując się w milczeniu w sufit. Mimo upływu czasu nie potrafiłam zasnąć; nawet po przymknięciu powiek prześladowały mnie wydarzenia dzisiejszego dnia. To było ledwie parę godzin, rozciągniętych w czasie. Parę godzin, tak niewiele…

Wyskok. Przeciwnik - rosły, dobrze zbudowany mężczyzna - zręcznie uniknął ciosu. Stopy zatańczyły po kamiennej posadzce, gdy obróciłam się, wykonując szerokie cięcie i blok w formie ósemki.
- To, co się wydarzyło, nie usprawiedliwia twojego partactwa - surowy, ostry głos odbijał się echem od kamiennych ścian. Całą scenę rozjaśniał tylko blask czerwonego miecza.
- A kim ty jesteś, żeby mnie osądzać? - cięłam po nogach; ostrze zaraz uniosło się do góry, odepchnięte jego mieczem.
- Jestem twoją jedyną szansą na przetrwanie - warknął mężczyzna. - Widziałaś, co się wydarzyło. Widziałaś, czym stał się twój Mistrz. Jeszcze rano był tak słaby… nijaki… przeciętny. Nie powinien był nawet Mistrzem. A ledwie parę godzin wcześniej był w stanie rozwalić cię na kawałki. Miałaś szczęście. Po prostu szczęście. A przypadek w walce nie istnieje, rozumiesz? Wszystko musi być dokładnie zaplanowane. On wygrał, bo wszystko zaplanował. Dostosował się do sytuacji i zmieniał elementy w zależności od twojej reakcji.
- O, nie zgodzę się… - w następnej sekundzie odchyliłam się, unikając cięcia miecza po twarzy; nie uchroniło mnie to jednak przed ciosem w udo, to samo, w które ciął mnie Kossa.
- A to co to jest? To jest twoje partactwo, nadmierna pewność siebie i brak refleksu. Nie potrafiłaś rozplanować swoich kroków. Pogódź się z tym, Velt, że gdyby twój Mistrz się nie obudził, byłabyś martwa. - głos mojego rozmówcy ciął powietrze niczym nóż. Z trudem zbiłam jego ostrze. - Może uczyłaś się walczyć całymi dniami, tygodniami, miesiącami… ale zaniedbałaś całą resztę. Gdybyś była Sithem, nie poświęciłbym ci nawet splunięcia. Zakon skarlał. Zmalał. Postawił na ilość, nie na jakość, i właśnie dlatego przegrał. Tysiące kiepskich, niewyszkolonych Jedi jest wart mniej niż jeden doskonale doświadczony Sith i jego uczeń.
- Tyle, że w Galaktyce nie ostał się żaden…
- Żaden, o którym Zakon by wiedział, a ci głupcy byli ślepi. Jedi upadli już dawno temu. Stłamszeni przez tradycję. Ogłuszeni przez dawną chwałę. Zaślepieni niekończącą się wojną. Nie chcieli widzieć, słyszeć i czuć nadchodzącego wiatru zmian. Negowali rzeczywistość.
- drwiący śmiech wypełnił moje uszy. W następnej sekundzie zapadła cisza, przerywana jedynie zgrzytnięciami miecza. Stopniowo pojęłam, że odtwarzałam dzisiejszą sekwencję - ponawiałam wszystkie ruchy, znów popełniając błędy. I znów byłam za nie karana.


Zerwałam się z łóżka, wciąż słysząc ten odległy śmiech; z głośnym jękiem uderzyłam głową o górną pryczę. Zapomniałam, że zasnęłam na łóżku piętrowym.
O ile to był sen. Trudno było mi to już ocenić. Cholera, ci wszyscy Sithowie i Upadli Jedi chyba uparli się mnie wykończyć. Z ciężkim westchnieniem zwlokłam się z łóżka, zerkając na zegarek na komunikatorze. Minęło pewnie nie więcej niż kilka godzin.
Sam statek o tej porze był bardzo cichy; silniki mruczały równomiernie, nieustannie pracując. Lasena gdzieś zniknął, być może udając się gdzieś na małe rendez-vous z kocykiem; nie wnikałam w to zanadto. BD-3 kręcił się przy jednej z konsol.
- Bi bibiip trill? - zapiszczał pytająco. Pokręciłam głową.
- Nie wiem, co mówisz - odparłam, klapnąwszy ciężko na kanapę. Woda w butelce też miała pewnie z dziesięć lat, jak nie więcej, ale wolałam o tym nie myśleć. Tak jak o tym, jak szybko mogłam dostać raka od przeterminowanego plastiku.
- Bip bip biiiip. Trill. Bip. - odrzekł BD-3 z dezaprobatą. Pokręciłam głową, upijając łyk.
- Nie mogę po prostu zasnąć - burknęłam, przymykając oczy. Oparłam głowę o zagłówek, wsłuchując się w ciche terkotanie BD-3 i pracy silników. Znów powoli zapadałam się w ten świat - świat Mocy. Świat po drugiej stronie. Świat, przez który energia przetaczała się delikatnymi, wręcz zmysłowymi falami, znów mnie otaczając i przepływając przeze mnie.
Ale była w tym wszystkim też pustka. Dziura, wyrwa, jak zwał, tak zwał; wzrok ciągle wracał na kanapę naprzeciwko, jak gdyby doszukując się tam Quinta. To było dziwne uczucie, nie odczuwać przyjaznej Mocy tuż obok siebie - czułam się jak latarnia na środku opustoszałego morza, czekając na sygnał z nie wiadomo skąd.
- BI BIBIIP. - zaterkotał BD-3 niecierpliwie, rażąc mnie prądem. Aż podskoczyłam, niemal rozlewając wodę.
- Cholera! No już idę sobie, już idę - warknęłam, podnosząc się z miejsca. Sama nie wiedziałam, czy to kojący pomruk silników, czy wszechobecna w Mocy cisza, czy może ta ożywcza dawka elektrowstrząsów mnie tak uśpiły - tak czy owak, tym razem udało mi się zasnąć bez żadnych większych niespodzianek.

- Teemo, jesteśmy już prawie na miejscu. Mam nadzieję, że słodko spałaś - z półmroku dobiegł mnie głos Laseny. Delikatny dotyk na ramieniu skutecznie wybudził mnie z otumanienia i odrętwienia. Odwróciłam głowę, przecierając oczy.
- Już wstaję - mruknęłam, ostrożnie się podnosząc. Tym razem pamiętałam o nie zrywaniu się z miejsca. Głowa wciąż zresztą mnie ćmiła i bolała. Próba ostrożnego zmacania czoła zakończyła się szybką obserwacją - rozsądniej było go nie dotykać. Mogłam się domyślać, że siniaka nabiłam sobie jak ta lala.
Po szybkich ablucjach - chwała bogu, że Lassie miał jakieś zapasowe szczoteczki i pastę, pamiętającą erę pierwszych Sithów - wypełzłam do kokpitu pilota. Cóż, jedno trzeba przyznać - zdecydowanie nie wpasowywałam się w kanony urody tutejszych dokowych dziewczyn. Większość z nich nie miała siniaka na czole, nie mówiąc o podkrążonych oczach. Ani bliźnie na twarzy.
- Środki przeciwbólowe też trzeba będzie jakoś skołować - mruknęłam otumaniona, podpierając głowę dłonią. Spojrzałam na Lasenę, skupionego na podchodzeniu do lądowania; przez dłuższą chwilę się nie odzywałam, nie chcąc mu przerywać. Zdecydowałam się na to dopiero, gdy statek bezpiecznie wylądował w doku.
Wokoło już roiła się masa osób; Twi’lekowie, małe niebieskie latające bulwy ze skrzydełkami, ludzie, małe niebieskie bulwy z czułkami, Mandalorianie… nawet stąd słyszałam gwar i najróżniejsze języki, przemieszane ze sobą, mimo że oddzielała nas gruba szyba i jeszcze grubsza warstwa metalu. Z cichym sykiem wysunęła się rampa.
Sprawdźcie, czy jest tu wydrapane logo Czerki! Jest? Jest?
- JEST! TY, LASSIE TU JEST! - krzyknął ktoś radośnie, zanim wesoła grupka wtryniła się do statku, nie czekając na zaproszenie. Moja dłoń odruchowo powędrowała w stronę miecza, lecz gdy jakiś wyrośnięty chudy chłopaczek w za dużym kombinezonie mechanika pokładowego rzucił się od tyłu na plecy Laseny, dusząc go w mocnym uścisku.
- No nareszcie! Kopę lat! Zdążyliśmy się wszyscy zestarzeć, a Brijasvosk jeszcze zmienić z dziesięć razy kolor włosów - zagderał inny chłopak z tyłu.
- Nie uduście go tam, zostawcie trochę dla mnie! - krzyknęła dziewczyna. Ja zaś miałam ochotę zapaść się głębiej w fotel. Nigdy nie byłam wielkim fanem spotkań po latach; napotkałam ciekawe spojrzenie jednego z chłopaków, tego samego który mówił o starzeniu się.
- Cześć, jesteś dziewczyną Laseny? - jasnoszare oczy otaksowały mnie pobieżnym spojrzeniem. - Nie wiem, skąd on cię wytrzasnął, ale już ci mogę powiedzieć jedno: uciekaj. A przy okazji, jestem Irmer Memesqa, nawigator - skołowana, uścisnęłam mu rękę. A gdy odwróciłam się z fotelem do tyłu, dostrzegłam co najmniej cztery osoby, które właśnie próbowały udusić Lasenę w fotelu. Aż się posypały wyrywane włosy.
- Ten koleś z zielonym irokezem to Brijasvosk, mechanik astrorobotów - spokojny głos Irmera wpasował się w gwar i rozgardiasz. - Laska z różowymi szpicami to Irtenche, planer wnętrz okrętów. Tamten koleś to Eikhar Bhosse, no a ten, co się drze najgłośniej, to Gir Segrin. No, jak tam chłopie, żyjesz jeszcze? Nie udusili cię jeszcze? Żal. Żaaaal. - z tymi słowy nachylił się do fotela, zanim sam na nim usiadł, zajmując jedyną, ostatnią wolną przestrzeń. Lassie był otoczony.
Trudno było się, mimo wszystko, lekko nie uśmiechnąć. Dyskretnie wstałam, odsuwając się z tej przestrzeni. Powinnam była im dać miejsce i czas na przywitanie się, a to było dość osobiste. Najciszej jak potrafiłam, odsunęłam się do tyłu, do części “salonowej”, znów zajmując to samo miejsce, co wcześniej.

KOSSA

Karanie ciszą nie robiło na mnie szczególnie wielkiego wrażenia. W zasadzie, kiedy Rhea zamykała się i odwracała do mnie plecami myśląc, że będę błagać ją o to, by się raczyła do mnie odezwać, ja się cieszyłem. W końcu zapadało parę minut błogosławionej ciszy. Nikt nie truł mi dupy, nie narzekał i nie próbował mi dogryzać. Gdyby to była jeszcze dobra wbita, ale na dzień dzisiejszy tylko tekst o wieśniaku z blasterem był w miarę dobry. Tak czy owak, sztuczki tej starej prukwy nie działały. Może były dobre jako metody wychowawcze tak z 50-60 lat temu.
- No nie chciała tego robić - przyznałem obojętnie, krzyżując nogi. Klepnąłem się po mundurze, szukając w jednej z kieszeni fajek. - I to była jej zguba. Bo gdyby to zrobiła, miałaby większe szanse na przeżycie. Nie wytrąciłbym jej miecza z ręki. Miała cholernego farta, że ty się obudziłeś.
Chwilę później błysnęło ledwie widoczne światło zapalniczki. Przymknąłem oczy, delektując się dymem. Rhea ich nienawidziła, ale to też miałem gdzieś. Już i tak zdążyłem obcykać, gdzie na tym statku mieliśmy zabezpieczenia przeciwpożarowe. I akurat zupełnym przypadkiem tam, gdzie siedziałem, ich nie było. Z momentu delektowania się zarówno ciszą, jak i papieroskiem, znów wytrącił mnie głos tego Quinta.
- Mistrz? A, Barris, mówisz o Barrisie - przez chwilę na mojej twarzy pojawił się wyraz zdziwienia. Pokręciłem głową, wyraźnie zaskoczony. - Nieźle, już zdążyła ci się całkiem ze wszystkiego wyspowiadać?
- Opowiadała o Korribanie i o tym, co się tam stało - Quint niepewnie zerknął na mnie, jak gdyby chcąc odczytać mój nastrój. Uchyliłem powieki, czując na sobie czyjeś spojrzenie; uniosłem lekko brwi, rzucając mu krótkie spojrzenie “nawet nie próbuj”. - Przykro mi, że was to spotkało. - dodał z całkowitą szczerością. Przyjrzałem mu się nieufnie, nie ukrywając nawet zaskoczenia, wywołanego jego reakcją. Wciąż miałem w pamięci, że nad nami wisi Rhea, pozornie nie zwracając na nas uwagi, jednak nie miałem wątpliwości, że gdybym tylko coś więcej powiedział, miałbym opieprz stąd do kosmosu. Czyli długie minuty upierdliwego nudzenia “nie powinieneś rozmawiać tak z Jedi”. Czyli nie chciało mi się tego słuchać. Nie byłem samobójcą. I nie miałem czasu na marnowanie czasu.
- Aw, naprawdę cię polubiła, co? Laska jest jak kamień. - uśmiechnąłem się z lekka złośliwie. Nie starałem się ukryć swoich emocji. Ja tam byłem doskonale wyluzowany, czego o Rhei nie można było powiedzieć. Baba zawsze była spięta, jakby w dupie nosiła z dziesięć kijów. - Ja tam nie żałuję Korribanu. Wiesz tylko, czego żałuję? Że durnia nie zostawiliśmy od razu. Dla mnie i dla niej to było oczywiste, że koleś nie przeżyje. Gdybyśmy to zrobili już na start, może nie musielibyśmy wysłuchiwać Starych Mistrzów, szepczących swoje pierdolety, no a tak musiałem się smażyć w tym cholernym piekle ponad osiem godzin i jeszcze słuchać zgrzytania starych dziadów. - strzepnąłem papierosa, zanim zaciągnąłem się znowu. - A ty byłeś kiedyś na tym zadupiu?
- Teema jest trudna do odczytania, niełatwo odgadnąć jej myśli i intencje - Quint wzruszył lekko ramionami, zaraz jednak zerkając na chłopaka z ogromnym współczuciem. Otrząsnąłem się z tego spojrzenia jak pies, wyraźnie się krzywiąc. Rany, rzygać mi się chciało od tego współczucia czy innych pozytywnych emocji. Koleś! Ja tu się relaksowałem! Nie chciałem tego wszystkiego odczuwać albo współodczuwać!
- Cóż, prawda, że czasem narażanie żywych na pomoc rannemu jest trudnym wyborem. Jednak… czy sam chciałbyś zostać porzucony na pewną śmierć, gdy wciąż istniałaby nadzieja? - spytał nieco filozoficznie, starając się mimo wszystko podtrzymać wartości, w które wierzył. Rzuciłem mu pełne powątpiewania spojrzenie, zanim prychnąłem rozbawiony. Nawet teraz nie opuszczały go te wszystkie świętojebliwe zasady Zakonu. Rany, Jedi to był jakiś pokręcony stan umysłu.
- Na Korribanie nigdy. Choć znam planety przepełnione ciemną stroną. Razem z Mistrzynią prowadziliśmy badania na Dathomirze. Rozumiem, że teraz je kontynuujecie - próbował wybadać temat. Pokręciłem głową.
- Po pierwsze, nie ma mi czego współczuć - wdusiłem resztki papierosa do popielniczki na krawędzi stołu z holomapami. - Nie współczuj mi, bo nie masz czego. Gapisz się na mnie, jakby mi umarł co najmniej dziadek, wujek, kuzyn i szwagier. Po drugie, typ miał kawał kadłuba wbity w bok, ty byś widział w tym nadzieję? No, nie. Czasem trzeba umieć ogarnąć, kiedy odpuścić i nie marnować czasu. - z tymi słowy podniosłem się z miejsca, z bolesnym jękiem rozciągając mięśnie. Ta walka była całkiem niezła, nawet jeśli laska złamała mi przynajmniej jedno żebro. No, nie zdążyłem się jeszcze obejrzeć - bo miałem “przesłuchać” jeńca, czego nawet nie chciało mi się w ogóle robić - ale później to zrobię. A i tak już wiedziałem, że przeciąganie się było cholernie złym pomysłem.
- Gdybym został porzucony, przynajmniej zrozumiałbym, dlaczego to zrobili. Wiesz, dlaczego porzuciłem Jedi i te ideały? - odwróciłem się do mężczyzny, taksując go wzrokiem. Rany, ten koleś kompletnie nie pasował do Velt. Był delikatny, uczuciowy i przypominał porcelanową figurkę, którą miałem ochotę rozwalić o podłogę, a później jeszcze przydeptać i zatańczyć na szczątkach.
- Bo wszyscy, kurwa, powtarzacie ciągle ten sam wyświechtany slogan. Zawsze jest nadzieja, Moc znajdzie swoją drogę, zaufaj Mocy i tak dalej. Na Korribanie ani Dathomirze tego nie ma. Nie czuję się chociaż, jakbym słuchał jakiegoś Radia Yoda. Koleś był martwy i koniec. Jedi negowali rzeczywistość i nadal to robią. Ciemna Strona jest racjonalna. Wy myślicie sercami i fiutem, Mroczna Strona chociaż wie co robi. - oświadczyłem dość kategorycznie. - Daleko jeszcze?
- Współczuję ci tego, że musiałeś doświadczyć tak strasznych rzeczy w młodym wieku oraz wyboru, który dokonałeś. - ten cały Mistrzowski tępak zdawał się puścić moje uwagi mimo uszy i wcale nie przejmować tym, że mógł nastąpić na kruchy lód. Rhea uśmiechnęła się lekko, posyłając mi zaciekawione spojrzenie, wyraźnie oczekując jego reakcji na te słowa.
- Owszem, Rada Jedi nie zawsze miała rację. Prawdę mówiąc, miała ją bardzo rzadko. Ale jednocześnie zasady Zakonu wskazywały drogę, która nie była wypełniona krwią niewinnych. Uczyły, że nie wolno się poddawać ani uciekać jak tchórze od ludzkich odruchów. A porzucanie kogoś na pastwę piasków Korriban, gdy jeszcze tliło się w nim życie jest nawet gorsze niż skrócenie jego cierpienia - przyznał Mistrz Teemy, nieco unosząc ton głosu. Najwyraźniej sam wkurwił się całą dyskusją, co wzbudziło moją cichą satysfakcję. Jednocześnie Rhea też postanowiła się wtrącić, nareszcie odpowiadając na moje pytanie. No w końcu! Szkoda tylko, że odpowiedź przestała mnie już interesować.
- A co, nie znasz się też na mapie, żeby sobie sprawdzić? - Rhea posłała Kossie brzydki, kpiący uśmieszek. - A może Twój rozmówca okazał się mieć rację i rzeczywiście jesteś tchórzem, który próbuje uciec od niewygodnego tematu? Co, Kossa?
Zignorowałem Rheę; bez słowa podszedłem bliżej do Quinta, łapiąc go za gardło i przypierając do zagłówka. Czułem pod palcami, jak żywo krążyła w nim krew. Wbiłem palce najgłębiej, jak mogłem, w szyję tuż pod uszami; z doświadczenia wiedziałem, jak kurewsko to bolało.
- Powiedz jeszcze raz “współczuję”. No dalej, powtórz to, kurwa - powiedziałem cicho, poważnym tonem głosu. - Powiedziałem ci: nie współczuj mi, tępaku, bo nie masz czego. A jeśli jeszcze raz usłyszę to słowo… przestanę być taki miły.
Poważnie walczyłem z pokusą, by nie zacisnąć mocniej dłoni. Nadal wpatrywałem się w oczy Jedi, obserwując je uważnie, wnikliwie. Odliczałem.
Musieliśmy zabić w nich wszystkich te resztki pozytywnych uczuć i emocji. Zniszczyć w nich tę odruchową, atawistyczną chęć przetrwania na bazie altruizmu. Ale jednocześnie też walczyłem o samego siebie. Gdybym to zignorował, Rhea nie omieszkałaby wspomnieć o tym nadzorcom Inkwizytorów. Szlag, nie miałem ochoty się z nimi szarpać, nie mówiąc o tym starym zagrzybiałym grzybie. Całe to jego zasrane współczucie mogło pociągnąć nas obu w dół.
- Współczuję ci. - Jedi spojrzał mi prosto w oczy, wypowiadając te słowa powoli, nieustraszenie, jak gdyby naprawdę w to wszystko wierzył. Warknąłem głośno, rzucając go na stół z holomapami; w następnej sekundzie moja pięść zmiażdżyła mu nos. Poczułem, jak coraz bardziej, im częściej i im mocniej zadawałem ciosy, zalewa mnie furia - gorąca, żwawa, wypełniająca mnie niczym ogień. Mężczyzna osunął się ze stołu; kopniakiem przewróciłem go na bardziej otwartą przestrzeń, by z całej siły wdepnąć mu na żebra. I jeszcze raz. I drugi. I trzeci. Nie mówiąc o twarzy. Początkowo Jedi próbował się osłaniać rękami, lecz z czasem odpuścił. A ja, kierowany dziwacznym podszeptem Mocy, skupiłem się na czym innym niż jego twarzy.
W tym wszystkim starałem się jednak nie zabić go lub nie okaleczyć na stałe. Gdzieś w tym szale wciąż czułem ten lodowaty dotyk rzeczywistości, przypominający języczek u wagi. Nie mogłem przesadzić. Musiałem wciąż się kontrolować. Moc mówiła mi, że pora… przestać. Nie wiedziałem, do czego mogła mnie prowadzić, ani jaki był jej zamysł, jednak posłuchałem.
W następnej chwili podniosłem go jak mokrą szmatę; zacisnąłem mocno dłonie na jego karku.
- Powtórz to jeszcze raz. Chcesz nas obu zabić, kurwiu? Zabijesz nas tym współczuciem. Zabijesz nas obu. Słuchaj, co mówię, to przetrwamy obaj! - syknąłem ledwie słyszalnie do jego ucha, znów rzucając nim o fotel. Odwróciłem się plecami, próbując się uspokoić. Oddech falował nierównomiernie; sięgnąłem po kolejnego papierosa, czując jak fala emocji powoli mnie opuszcza. Powoli. Powoli.
Okazałeś mu litość. Rozczarowujące.
Odwróciłem głowę, wpatrując się w Jedi leżącego przede mną. Drwiące parsknięcie wyrwało się z moich ust. Znów pstryknęła zapalniczka.
- Przestań mnie wkurwiać, to może dożyjesz do końca podróży - warknąłem, wsuwając zapalniczkę do kieszeni. - A, właśnie. Co tam pierdolisz? Nie wolno się poddawać ani uciekać jak tchórze od ludzkich odruchów? No cóż, moim odruchem było spuszczenie ci wpierdolu, więc w zasadzie słucham się Mocy i w ogóle i patrz, jak realizuję nauki Zakonu. A tego gościa to sam bym na Korribanie skrócił o głowę, tylko wiesz, nauki Zakonu też na to nie pozwalały. Jakby stracił łeb, to nie zmarnowalibyśmy chociaż kilku godzin. No, ale oczywiście, zostawienie go wśród piasków też nie jest zbyt litościwe, chuj że typ DOSTAŁBY UDARU I NIE BYŁBY NAWET ŚWIADOM, ŻE UMIERA!
Jebany Zakon nie widział żadnej logiki w tym, że łatwiej było kogoś skrócić o głowę. A po co? A co to głowa? A do czego służy ten miecz? No jasne, oczywiście, przecież bynajmniej nie po to, by skracać cierpienie, no przecież. Rzuciłem mężczyźnie zirytowane spojrzenie, zanim bez słowa starłem rękawem krew na holomapie i wdusiłem przycisk, by zobaczyć więcej szczegółów. Pierdolony Dathomir, pomyślałem z rozdrażnieniem.

Awatar użytkownika
Linuxa
Posty: 33
Rejestracja: wt sie 08, 2023 4:02 pm

Re: Telos: The Dark Side awakens [2os., Star Wars,

Post autor: Linuxa »

LASSIE


Gdy Teema ruszyła do kajut, westchnąłem cicho w duchu i szarpnąłem za kilka kabli. Wprawdzie cieszyłem się, że zostałem sam (nie licząc upierdliwego robota, który beztrosko skakał sobie po fotelach i kanapie w części salonowej). Cisza i spokój – tego potrzebowałem, by trochę ogarnąć się po tym wszystkim. Szum silników był uspokajający, a wir gwiazd mijanych w nadprzestrzeni miał w sobie jakieś hipnotyzujące piękno.
Choć wpatrywanie się w nie było zakazane i bardzo niebezpieczne, bardzo lubiłem otoczenie niebieskich punktów rozświetlających całe niebo i tworzących jasne smugi w przestrzeni. Wielu pilotów wpadało przez nie w kosmiczne szaleństwo i rozbijali swoje statki w mniej lub bardziej zaskakujących okolicznościach. Słyszałem o nieszczęsnym krążowniku, który wypadł z nadprzestrzeni, a kapitan z niewiadomych przyczyn wykonał kolejny skok, wprost na powierzchnię ogromnej asteroidy. Szczątki statku do dziś krążą wokół niej, przypominając o szaleńcu, który skończył swój żywot w iście wybuchowy sposób. Z tego powodu na większości statków instalowano specjalne osłony, a tylko nieliczni byli w stanie wpatrywać się w wir i ujść z tej podróży bez szwanku.

Dlatego też po chwili ponownie zająłem się grzebaniem w elektronice, wyciągając z niej drobne liście i owady, które przez te lata mojej nieobecności zdążyły się całkiem nieźle zadomowić. Z uśmiechem wziąłem jednego z owadów na dłoń i pozwoliłem mu przechadzać się po palcach. Był zjawiskowy! Pokrywy skrzydłowe opalizowały na zielono, jak najpiękniejszy klejnot. Ciekawe czy na Telos ktoś będzie chciał go kupić. Z tą myślą, przełożyłem go do pudełka, a potem podniosłem się i ruszyłem w stronę ładowni. Gdzieś tam powinno znaleźć się małe terrarium, w którym mógłbym go przechować do czasu, aż nie znajdę kupca.
Zaraz jednak, gdy wszedłem do ładowni, w nos uderzył mnie nieprzyjemny zapach błota połączonego ze zgniłymi liśćmi i czymś, co umarło. Skrzywiłem się, zasłaniając nos i rozglądając się za źródłem fetoru. Uniosłem brew, gdy usłyszałem jakiś szelest za skrzyniami z ładunkiem. Może przez przypadek przybraliśmy jakiegoś szturmowca, który nie wytrzymał presji i nie zdążył dobiec do łazienki?

-No wyłaź. Wiem, że tam jesteś. Rączki do góry! – mruknąłem, sięgając po blaster i wolnym krokiem kierując się w tamtą stronę.
-Nie kombinuj niczego, bo podziurawię cię jak ser! – dodałem, choć mój głos nie zabrzmiał groźnie – pewnie przez ten smród przepełniony był słabością i obrzydzeniem. Na Banthę, zaraz się spawiuję!
Hałas rozległ się ponownie, przez co odbezpieczyłem broń i wymierzyłem ją w tamtą stronę. Z której nagle, ku mojemu zaskoczeniu wychylił się mały, futrzaty łepek. Z gęstych, brązowych i tłustych kłaków, wychyliła się para dużych, czarnych oczu. Bez kitu, nie powiecie mi, że taki słodziak może tak potwornie capić!

-Hej mały… skąd się tu wziąłeś?- spytałem spokojnie, ukrywając broń i przykucając, żeby nie wyglądać na takiego wielkiego i przerażającego. Stworek cofnął się lekko, wyraźnie przerażony i cicho zaryczał. Nie zrozumiałem za bardzo co mówił, ale intuicyjnie uznałem, że prawdopodobnie błagał o litość.
-Spokojnie, nic ci nie zrobię. Widzisz? – spytałem, unosząc ręce nad głowę w geście poddania się – i dopiero wtedy mały Wookie zdecydował się opuścić swoją krykówkę. A tuż za nim zionął odór Kashyyk.
-Ugh… jak dolecimy na Telos, będziemy musieli załatwić ci podwózkę do domu… albo przynajmniej kąpiel – przyznałem, łapiąc go na ręce i wynosząc z ładowni. Mimo wszystko wolałem, żeby się tam nie kręcił – w skrzyniach wciąż było kilka rzeczy, które można było łatwo spieniężyć i szkoda byłoby, gdyby ten mały szkodnik je uszkodził.

Resztę lotu na Telos, spędziłem na próbie porozumienia się z małym – jak się okazało Chewbacą, który wciąż pomrukiwał i porykiwał coś odnośnie kolesi w białych kombinezonach. Tak, garnki dały im się naprawdę we znaki. Ciekawe czy Chewie miał jeszcze dokąd wracać, patrząc po tym co odczynili właściciele klonów. Skoro byli gotowi zabić nas, na pewno posiekali tubylców na drobne kawałeczki. Ciekawe czy mięso Wookiech jest w ogóle jadalne i smaczne? Ah na samą myśl znowu zaburczało mi w brzuchu, jednak z niesmakiem spojrzałem na rozpoczętą paczkę sucharków. Wciąż czułem stęchły posmak w ustach i byłem prawie pewny, że kurz i trociny będą się sypały ze mnie z obu otworów, jeśli zjem ich jeszcze trochę. Cholerny Adorn Ray! Niech no tylko dorwę tego skurczysyna! Za to co mi zrobił, mam nadzieję, że sam już dawno żre ten cholerny piasek na Tatooine. „Będzie nas stać na wille na Corusant, zobaczysz! Cudowne życie przed nami! Pławienie się w luksusach!” Tja, srusach chyba! Szkoda, że zamiast w basenie pełnym pięknych dziewcząt i kolorowych drinków z palemkami, skończyłem jako trofeum ścienne. Tyle mi było to potrzebne. Nie było ani willi, ani towaru w dokach. Oby ten chujek dorobił się kulki w łeb za układanie się z Czarnym Słońcem.

-Bi bip bip bi biiip / Lassie, zaraz będziemy na miejscu. Odczyty wskazują, że orbita jest czysta. – BD-3 podbiegł do mnie dziarsko, na co skinąłem głową i od razu skierowałem się w stronę pokojów. Musiałem obudzić Teemę i przede wszystkim przedstawić jej naszego pasażera na gapę, który dziarsko wcinał już drugie opakowanie stęchłych herbatników. Oby tylko mu nie zaszkodziły, bo jeśli to co z niego wypada śmierdzi gorzej niż on, będzie trzeba wietrzyć cały statek.
-Mam nadzieję, że śpisz i że nie jesteś naga, bo wchodzę~ – mruknąłem śpiewająco i jak do siebie, wśliznąłem się do kajuty. Teema spała, choć wyglądała naprawdę dziwnie – dopiero po chwili zorientowałem się, że to prawdopodobnie przez siniec, który wykwitł jej na czole. Musiała naprawdę nieźle oberwać podczas tamtej walki, że dopiero teraz jej to wyszło. Trzeba będzie pomyśleć o jakimś ciuchu z kapturem… albo chociażby o sprayu leczniczym.
-Pobudka, śpiąca królewno. – uśmiechnąłem się, potrząsając ramieniem dziewczyny i posyłając jej ciepłe spojrzenie. Gdy była taka zaspana, wyglądała nawet całkiem uroczo. Gdyby nie to, że była gotowa obciąć mi głowę albo inne części ciała, mógłbym nawet stwierdzić, że jest w moim typie.
-Biiii biip pi bi! / Przyłaź tu, wychodzimy z nadprzestrzeni! – pisk BD skutecznie rozwiał moje rozmyślenia, więc posłałem Teemie przepraszający uśmiech i wróciłem na mostek.

Mlasnąłem z niezadowoleniem, opadając na fotel pilota i odpowiadając na prośbę o identyfikacje. Cholera, strasznie wzmocnili ochronę.
-Nieznany frachtowiec, zgłoś się. Podaj swój status i okaż przepustkę. – męski, znudzony głos huknął z głośników w momencie, gdy tylko wyłoniliśmy się z nadprzestrzeni, a majestatyczna czerwono-złota planeta pojawiła się w zasięgu wzroku. To się przez te dziesięć lat pozmieniało… zwykle udawało mi się wylądować bez konieczności rozmowy z kimkolwiek, teraz jednak ktokolwiek to był, czuwał na swoim posterunku, nawet jeśli brzmiał, jakby miał wyzionąć na nim ducha z nudów.
- Tu Shadowhawk XJ-1138, zgłaszam się. – powiedziałem spokojnym tonem, przesyłając do wieży kontrolnej wszystkie numery i niezbędne informacje.
-Masz przestarzałą przepustkę. Ale dobra, ląduj. – kliknięcie oznajmiło, że wieża kontrolna się rozłączyła, na co odetchnąłem z ulgą. No, przynajmniej nie przerobią nas na marmoladę, gdy podejdziemy do lądowania.
-BD, załatw mi miejsce na tym lądowisku co zwykle. Tak, ten sam hangar. Nie wiem jak długo tu zostaniemy, muszę załatwić nowe papiery inaczej nigdzie już nie polatamy. – mruknąłem, zniżając się i przelatując nad powierzchnią planety. Wkrótce łąki i skały zaczęły zapełniać się zabudowaniami, aż zagłębiliśmy się w miejską tkankę – a właściwie pod nią, bo hangary zostały skryte między budynkami.

Z ulgą osadziłem maszynę na ziemi, wysuwając podwozie i odblokowując drzwi. Statek zazgrzytał, jednak ku mojej uldze, nie rozpadł się na kawałki. Uff a było blisko. Lądowanie nie jest moją mocną stroną.
Zaraz jednak poderwałem się na równe nogi, gdy z lądowiska dobiegły głosy. Cholernie znajome głosy, za którymi tak bardzo tęskniłem. Ze śmiechem powitałem przyjaciół, z lubością wpadając w ich ramiona, pozwalając się ściskać i krzyczeć do ucha. Nie sądziłem, że ich jeszcze kiedykolwiek zobaczę, w końcu minęło tyle lat! A ta banda ochlaptusów z całą pewnością wpakowała się za ten czas w niejedne kłopoty.

-No dobra, dobra, już. Zawstydzacie mnie przed koleżanką. – zaśmiałem się, gdy Bhosse uniósł mnie nad ziemię i wyściskał z całej siły. Aż poczułem jak coś przeskoczyło mi w kręgosłupie, gdy jego wielkie łapy owinęły się wokół mnie. Ten to zadusiłby Banthę gołymi rękoma.
-Przyjaciół się wstydzisz? Ranisz moje serduszko! Myśleliśmy, że straciliśmy cię już na zawsze, a ty nie dajesz nam się nawet przywitać! – Irmer klepnął mnie po ramieniu, gdy w końcu odzyskałem wolność i dech w piersiach.
-Co wy tu w ogóle robicie? Nie powinniście siedzieć na Corusant? – spytałem, otrzepując kurtkę, na co przyjaciele spojrzeli po sobie
-To nie jest rozmowa na ten dok. Powiem ci tyle, że Adorn wychujał nas wszystkich, ale sam wyszedł przy tym najgorzej. Corusant to teraz śmierdząca dziura pełna facetów w czerni. Kto mógł, wyniósł się stamtąd na zewnętrzne rubieże. – Irmer pokręcił lekko głową, widząc moje zaskoczenie. Naprawdę sporo musiało się zmienić od naszego ostatniego spotkania, a przemiany o których opowiadała mi Teema musiały wydarzyć się dużo szybciej i na większą skalę, niż na początku sądziłem.
-No dobra, to czas się napić za stare czasy! – Gir powęszył w powietrzu i skrzywił się nieco -Ale w innym miejscu, tu śmierdzi jakby coś zdechło a potem powstało z żywych i zdechło drugi raz. – dodał z niezadowoleniem, przewieszając mi się przez ramię.
-Daj spokój Gir, na pewno nie cuchnie tu gorzej niż truchła tych zdradzieckich psów Jedi, które widzieliśmy na Corusant. – Itrenche odgarnęła różowe włosy i ponownie zerknęła do swojego datapadu, najpewniej umawiając się z kolejnym klientem na wycenę projektu.
Uśmiechnąłem się lekko, robiąc dobrą minę do złej gry, jednak zaraz posłałem Teemie spokojne spojrzenie.
-Idźcie, dołączę do was na lądowisku. Tylko nie wypijcie wszystkiego beze mnie – roześmiałem się, wypychając ich bez pardonu na rampę, a potem skierowałem się do Teemy.
-Chcesz iść z nami? – spytałem.
-Zaraz załatwię ci jakieś ubrania, żebyś mogła wmieszać się w tłum. Chyba, że wolisz zostać tu z małym. W tym wszystkim zapomniałem ci o nim powiedzieć. – westchnąłem, skinieniem głowy wskazując na Wookiego, wciśniętego między kanapę a stolik i rzucającego mi przerażone spojrzenia. Hałas jaki wywołali moi znajomi, musiał jeszcze bardziej go przerazić. Cóż, prawdę mówiąc swoimi krzykami przebudziliby nawet umarłego z grobu, gdyby tylko zechcieli.
Teema spojrzała z pewnym powątpiewaniem na Wookie, zanim westchnęła. Widziałem, że było jej go szkoda. Miała jednak pewne ludzkie odruchy jak Jedi, nawet jeśli było to tylko przez chwilkę.
-Chyba z nim zostanę. Powinien przyzwyczaić się chociaż do jednej osoby z nas, niż siedzieć tu przerażony i całkiem sam
Nie zamierzałem się z nią kłócić, ani zmuszać do wyjścia. Jeśli uznała, że to jej odpowiada, postanowiłem uszanować jej decyzję.

Więc z zapałem wybiegłem ze statku, przewieszając się ramieniem przez kark Bhosse, który był ciemnoskórym, barczystym mężczyzną. Wtem pognaliśmy w stronę małego baru niedaleko lądowiska, rozmawiając o wszystkim, co ominęło mnie przez te dziesięć lat. Od Irmera dowiedziałem się, że podniesiono opłaty za korzystanie z lądowisk i szlaków, a do tego republikańska waluta jest warta nawet mniej niż ekskrementy Banthy, Gir z kolei opowiedział ciekawą historię odnośnie skupu i sprzedaży i tego, że Imperium rekwiruje połowę towaru, a każdego schwytanego na przemycie od razu skazują na śmierć lub ciężkie więzienie. Itrenche za to opowiedziała o nowych gubernatorach Imperium, którzy ukochali sobie luksusowe statki a także prywatne odrzutowce. Podobno jeden z jej klientów zażyczył sobie umieszczenie na statku trofeum z głów Jedi, których zdołał pokonać. Sytuacja w Galaktyce okazała się być krótko mówiąc, chujowa.

-Nie powiedziałeś nam kim jest twoja nowa koleżaneczka - Eikhar machnął w moją stronę niebieskim drinkiem, pachnącym ostro alkoholem. Widać było, że wpadła mu w oko i zamierzał wypytać mnie o wszystkie szczegóły.
-Nie znam jej za bardzo. Pomogła mi się wydostać po tym jak Adorn mnie zdradził. A ja w zamian zabrałem ją tutaj. Nie wiem za bardzo kim jest. – skłamałem, nie zamierzając za bardzo wdawać się w szczegóły. To najwidoczniej nie zadowoliło mężczyzny, bo uśmiechnął się, biorąc spory łyk napoju – tak spory, że z pełnej szklanki zrobiło się tylko ćwierć. To znaczyło mniej więcej tyle, że zrobiło się poważnie.
-Dobra, dobra. Wiem, że nic nie powiesz dopóki cię nie przycisnę, dlatego co powiesz na to! Zagraj ze mną w karty. Jeśli wygram, pomożesz mi ją poderwać. A jeśli przegram, wybierzesz sobie z mojego ładunku cokolwiek tylko zechcesz. – dodał z dumą w głosie, na co uśmiechnąłem się szeroko. No, teraz zaczęło się robić ciekawie!
Nim się spostrzegłem, zaczęliśmy grać na prawdziwe kredyty, a połowa klientów baru wisiała nad nami, głośno komentując i kibicując naszej rozgrywce. Byłem prawie pewny, że poszły już nawet zakłady o to, kto z nas wygra. Z uśmiechem rzuciłem spojrzenie na karty, które trzymałem w ręce. Przy odrobinie szczęścia napięcie będzie tak duże, że chłopak sam się pogubi.

*-Wchodzę za trzy dychy! – Eikhar rzucił na środek stołu kilka prostokątnych blaszek, które z brzdękiem rozbiły się o mały stosik.
-Eikhar, to wszystko co mamy... – stęknął Brijasvosk, wyraźnie nie aprobując hazardowych zapędów przyjaciela. Już jakiś czas temu pożyczył mu garść kredytów, które jego przyjaciel obiecał oddać mu nawet z nawiązką.
-Spokojnie, Brija. Wiem co robię. – przyznał z szerokim uśmiechem, wpatrując się w wachlarz kart, trzymany między palcami. Sam zerknąłem na moje własne i skinąłem głową.
-Przebijam. Trzy dychy i jeszcze dycha! – dodałem, dorzucając do puli pieniądze i słysząc jak kilkoro Tweeleków za mną westchnęło z zaskoczeniem i przejęciem.
-Podwajam stawkę! – krzyknął Eikhar, na co Brijasvosk aż podskoczył i klepnął mężczyznę w ramię.
-Eikhar, zrujnujesz nas!
-Ciicho Brija. Karta mi dzisiaj żre. – odpowiedział uspokajająco, na co Eikhar pokręcił głową.
-Właśnie widzę, zeżarła całą moją pensję!
-Sprawdzam- odpowiedziałem ze spokojem, nie przejmując się panicznymi stęknięciami Brijasvosk’a, wachlując się kartami i uśmiechając nonszalancko. Eikhar posłał mi za to pełne dumy spojrzenie i wyłożył karty na stół, jednym ruchem.
-MAKAO! – krzyknął, na co w barze zaległa cisza a potem wybuchnęły salwy śmiechu przerywane jękami niezadowolonych osób, które na niego postawiły.
-Głupku, przecież gramy w pokera. Mały strit – zaśmiałem się, rzucając karty na stół i kręcąc głową z politowaniem.
-EIKHAR ty jesteś durny jak Bantha! Nie dość, że swoje przegrałeś, to jeszcze moje!- stęknął Brija.
-Powaliło cię? Swoich nigdy bym nie wrzucił do puli. Nie jestem hazardzistą – mój przeciwnik wzruszył ramionami, na co drugi mężczyzna zrobił się cały czerwony ze złości.*
Tak więc do Teemy wróciłem bogatszy o dwie wypłaty, kilka siniaków po barowej bijatyce i szeroki uśmiech. Spotkanie ze znajomymi było naprawdę bardzo udane.
-Wróciłem! – rzuciłem radośnie do Teemy, kładąc na sofie trzy komplety ubrań ukrytych w pokrowcu – dwa dla Teemy i jeden dla mnie. Nim się uśmiechnąłem, językiem sprawdziłem, czy aby na pewno mam wszystkie zęby. Na szczęście wydawały się być w porządku.
-Po drodze kupiłem też trochę jedzenia i spray leczniczy. Przyda się i tobie i mnie. – roześmiałem się.

*tak, to nawiązanie do Kapitana Bomby. Autorem oryginalnych dialogów jest Grubas Walaszek

QUINT

Kossa był naprawdę zagadkowym człowiekiem. Z jednej strony wydawał się być zupełnie zrelaksowany, wręcz znudzony tym wszystkim co się działo, a z drugiej dał się wciągnąć w rozmowę, z której próbowałem czegoś się dowiedzieć. Moją uwagę o wykopaliskach na Dathomirze puścił mimo uszu – nie stracił czujności, odpowiadał w żartobliwy sposób, jednak nawet jeśli wydawało mu się, że nie zdradził mi nic, wystarczyło to bym rozeznał się w sytuacji.
Kossa i Rhea się nie dogadywali – to było widać jak na dłoni. On był zirytowany jej chłodną i władczą postawą, ona uważała go za głupiego młokosa. A to znaczyło, że nie działali zespołowo.

Możesz to wykorzystać. – wrogi pomruk rozbrzmiał w moich myślach, a na ramieniu ponownie zacisnęły się chłodne palce. - Nie są ze sobą zgrani, możesz ich skłócić, napuścić Rheę na Kossę. Wiesz przecież jak to zrobić. No dalej. Nie chcesz wrócić do swojej padawanki?

Przygryzłem lekko wargę, wpatrując się w cienką smugę dymu, która wolno unosiła się znad papierosa. Było to na tyle dziwne widzieć kogoś, kto miał status taki jak Kossa z tą używką, że całkowicie puściłem mimo uszu gadanie Malaka.
Wydawało mi się, że po papierosy sięgali zwykle robotnicy i osoby z niższych sfer – w końcu powszechnie wiadomym było, że nałóg ten był bardzo destrukcyjny w skutkach i narażał na wiele chorób. Nie mówiąc już o wędzeniu swojej krtani dymem, co skutkowało nawet zmianą głosu. Zaskakujący był widok Jedi, korzystającego z uciech najniższych kast zamieszkujących Corusant.
Zapach dymu wypełnił w końcu całe pomieszczenie. Rhea skrzywiła się, machając dłonią przed twarzą, zupełnie tak jakby chciała go odgonić.

-[bProstackie nawyki.[/b] – mruknęła w przestrzeń, wyraźnie niezadowolona i wysunąwszy dłoń przed siebie, utworzyła wokół barierę z Mocy, która miała powstrzymać dym. -Już wystarczająco śmierdzisz jak świnia, nie musisz dodawać do tego aromatu palonego zielska – Mistrzyni syknęła z wyraźną dezaprobatą.
-Lepszy dym niż smród starych grzybów, pamiętających twoich przodków – Kossa nie czekał ani chwili, by odpowiedzieć złośliwością na złośliwość. Choć wątpliwe, było to pełne podziwu, że był w stanie wymyślać kontry niemalże automatycznie – i to tak celne. Rhea zazgrzytała zębami, zajmując miejsce przy stole i nalewając sobie szklankę wody. Bez słowa przyłożyła ją do ust i wzięła kilka łyków.
Nawet nie drgnęła, gdy po krótkiej wymianie zdań, zostałem rzucony o stół z holomapami. Z początku rzuciłem jej błagalne spojrzenie, jednak ona upiła tylko kilka łyków i założyła nogę na nogę, wyraźnie aprobując to, co robił Kossa.

Pozwolisz mu się tak okładać? – głos starego Mistrza znów wypełnił przestrzeń wokół mnie, gdy osłaniałem się rękami przed kolejnymi, bolesnymi ciosami. Z nosa i pękniętego łuku brwiowego, ciekła krew, a żebra paliły żywym ogniem.
Daj mi przejąć kontrolę, a zmiażdżę go niczym robaka. Ktoś taki jak on plami imię Upadłych Jedi. Wyżywa się na słabszym, a w uczciwej walce, przegrałby z kretesem. Pozwól mi go pokonać.

Chłód znów mnie ogarnął i byłem gotów zapaść się w niego ponownie. Zaraz jednak gdzieś z tyłu głowy zamigotała myśl, drobne wspomnienie rozmowy z So-Lanem. I nagle zrozumiałem, dlaczego Kossa wydawał mi się tak dziwnie znajomy.

On nie jest jak So-Lan. Nie dorównuje mu ani w milimetrze. Nie rozumiesz tego?!

Opuściłem ręce, pozwalając mu na eskalację przemocy i brutalności, przyjmując na siebie każdy cios. Choć Malak wrzał wewnątrz mnie i rzucał obelgami, nie zamierzałem pozwolić mu przejąć kontroli nawet nad jedną komórką mojego ciała. Nie zamierzałem stać się potworem, zwłaszcza, że sam na własne życzenie sprowokowałem szatyna.
W końcu Kossa przestał, rzucając mną o fotel jak szmacianą lalkę i kontynuując swoje rozważania na temat Barrisa i słuszności przykazań Zakonu Jedi.
Skuliłem się nieco, czując jak rozrywający ból w klatce piersiowej uniemożliwia wzięcie głębszych oddechów. Przymknąłem oczy, zatapiając się w Mocy i starając się wyczuć wrażenia płynące z całego mojego ciała. W końcu dostrzegłem połamane żebra, uszkodzone tkanki i poobijane mięśnie – zbyt dużo, by dało się uleczyć za pomocą samej Mocy.

-Upaćkałeś krwią stół – Rhea posłała Kossie spojrzenie pełne niezadowolenia i po chwili rzuciła w jego kierunku szmatkę.
-Radzę ci to wyczyścić, zanim wytrę blat tobą.
Kossa tylko się na to uśmiechnął, łapiąc szmatkę.
-Nie rozpadłabyś się po drodze w pył?
Rhea zmarszczyła brwi – wyraźnie miała już dosyć docinek w swoją stronę i nie zamierzała już dłużej tego tolerować. Między palcami kobiety zabłyszczały fioletowe wiązki mocy, formujące się w błyskawice. Nigdy nie widziałem, by korzystała z tego typu mocy. Z tego co słyszałem, była to bardzo rzadka umiejętność i niewielu Jedi było w stanie nad nią panować.
-Prędzej ty się w niego zmienisz, jeśli w końcu nie zaczniesz się zachowywać, robaku
- Zawsze lubiłem rozmawiać z psychopatami, to takie odświeżające - skwitował Kossa, wycierając blat. Już wydawałoby się, że skończył z docinkami, gdy jego głos ponownie przeciął ciszę.
- A jeśli nie podoba ci się jego ciało, to trochę za późno na reklamacje, wszystkich większych i lepiej zbudowanych Jedi już wykończyliśmy wczoraj, chyba że kojarzysz jakiś magazyn zapasowych Jedi
Nagle w powietrzu dało się wyczuć charakterystyczny zapach ozonu i smuga fioletowych błyskawic z ogromną siłą uderzyła w podłogę tuż obok Kossy. Nie był to chybiony strzał, a miał wręcz przestraszyć i ustawić chłopaka do pionu. Ostrzeżenie.
Błyskawice zniknęły, a Rhea podeszła tym razem do mnie, mocno łapiąc za dolną szczękę i zmuszając mnie do spojrzenia jej w oczy.
-Ty też się zachowuj. Wolałabym, żebyś doleciał na Dathomirę w dobrym stanie. – syknęła, a jej brew drgnęła, gdy znów przerwał jej Kossa.
- Posprzątałem to, bo zawsze sprzątam po sobie. A wiesz, co jeszcze robię? Robię swoją robotę
Rhea popukała palcem w moją klatkę piersiową, co wywołało kolejną salwę rwącego i tępego bólu. Wyraźnie chodziło jej o uzyskanie takiej reakcji, bo uśmiechnęła się zwycięsko i zwróciła do Kossy. -To nazywasz robieniem roboty? Takie ciało ma dostać Darth Malak?!

Mnie tam ono nie przeszkadza. Bywałem nie raz w gorszym stanie. Podczas pojedynku z mistrzem i za razem przyjacielem, straciłem żuchwę a i to nie powstrzymało mnie przed dotarciem do celu! Teraz też tak będzie. To tylko drobne przeciwności, kamyczki na drodze ku potędze. Nic więcej.

Głos Malaka w głowie nie brzmiał wcale pocieszająco, nawet jeśli w jakimś stopniu miał taki być.
Kossa rzucił nam obojgu pogardliwe spojrzenie.
- No lepiej chyba, żeby dostał takie, niż twoje, jak ty przecież zaraz umrzesz ze starości - prychnął.
- A poza tym wkurwiaj mnie. Widać, jaki Mistrz, taki Uczeń, co? A jak Malakowi się nie podoba, to może wrócić do swojego grobowca i nie wytykać z niego nosa. Wiesz, myślę, że co poniektórzy powinni wtedy wziąć z tego przykład
Jesteś pewien, że nie mogę się z nim policzyć?
-Nie zapominaj, że Malak jest nam potrzebny. Lord Vader oczekuje raportu. I co mu wtedy powiesz? – spytała kobieta, rzucając mi ponure spojrzenie. Przez chwilę wahała się, jakby chciała mi udzielić pomocy, jednak potem odsunęła się i wróciła na poprzednie miejsce, sięgając po kolejną szklankę wody. Skuliłem się nieco, kładąc dłoń na obolałym boku i posyłając Kossie pytające spojrzenie.
-Po co właściwie jest wam Malak? – spytałem słabo, starając się jednak pozostać względem niego przyjazny. Nie było to łatwe, bo obolałe żebra wciąż dawały o sobie znać, tak jakby pragnęły zadośćuczynienia lub zemsty za uszkodzenie. Tego samego pragnęła Ciemna Strona, która krążyła wokół mnie coraz ciaśniej.
-Nie zdołacie go kontrolować. Zniszczy was, gdy będzie miał okazję. Starzy Sithowie raczej trzymali się zasady dwóch, jeśli wierzyć legendom – dodałem.
-Możesz mówić, że to nieprawda, ale widzę, że sam jesteś co do tego sceptyczny. Dlaczego dajesz się w to wciągać?

Awatar użytkownika
Einsamkeit
Posty: 94
Rejestracja: sob kwie 24, 2021 5:22 pm

Re: Telos: The Dark Side awakens [2os., Star Wars,

Post autor: Einsamkeit »

TEEMA

Aż dziwacznie było wracać… do cywilizacji. Bo tym był Telos. Kiedyś, zanim jeszcze nastały rządy Dregi, planeta ta była tylko pożywką dla korporacji. Wszędzie na niebie górowały maszyny górnicze, głównie opatrzone logami a to Czerki, a to firm, należących do rodziny poprzedniego gubernatora.
Cóż za paradoks: chociaż Drega nie darzył Zakonu wielką miłością, to uchroniło Telos przed krwawymi porachunkami z Separatystami. Przynajmniej tak można było wywnioskować z tętniącego życiem hangaru; ludzie przepływali przez doki niczym ławica rybek, mieszając najróżniejsze języki galaktyki. Z lekkim, ledwie widocznym uśmiechem zerknęłam na ekipę, która rzuciła się na Lasenę; czułam się jak obserwator cudzego życia, człowiek zamknięty za grubą szybą. Świat Zakonu i świat normalnych, zwykłych ludzi był całkowicie odmienny. I chociaż nie zwracałam większej uwagi na to, co mówią, wyłapałam w gąszczu słów “truchła tych zdradzieckich psów Jedi”. Uniosłam tylko brwi, dostrzegając spojrzenie Lassie; kącik ust zawędrował lekko do góry, gdy spuściłam znów wzrok, zerkając na małego Wookie, wcinającego już chyba drugą paczkę herbatników. Jeszcze się nie odzywałam, nie chcąc zwracać na siebie niepotrzebnej uwagi, jednak zdawałam sobie sprawę z faktu, że moje padawana są dość… wymowne. Korzystając z tego, że usiadłam za stołem w cieniu, miecz dyskretnie przesunęłam z pasa gdzieś na bok, by nie rzucał się tak w oczy. Liczyłam, że Irtenche nie będzie mi się wnikliwie przyglądać, podobnie jak reszta przyjaciół Lassiego. Byłoby szkoda, gdybym musiała skrócić ją o tę piękną główkę. Cóż, zabijanie cudzych znajomych nigdy nie było społecznie akceptowane, nawet jeśli chodziło o kwestie samoobrony. Jednak trudno sądzić, że ktoś, kto tak wyrażał się o Jedi, miał przyjazne wobec nich zamiary.

A co cię powstrzymuje? Fakt, że Lasena jest przychylnie nastawiony?
Jest, bo mu pomogłaś. A on pomógł tobie. Pod tym względem jesteście kwita.
Ale jeśli będzie musiał wybierać, wybierze przyjaciół.
Ich zna dłużej. Są mu bliżsi. I zdecydowanie raczej nie będzie ryzykował problemami tylko dla ciebie, zwłaszcza że dziś znać Jedi to jak mieć dług u Hutta.


Zaraz mały Wookie aż podskoczył na siedzeniu kanapy, z przerażeniem wpatrując się w wesołą grupkę, wypychaną bezpardonowo ze statku. Próbowałam na małego wpłynąć Mocą, by uspokoić go chociaż odrobinę, jednak to niewiele dało; chociaż nie podskakiwał nerwowo na dźwięk głosu Lassiego, widać było jego wystraszone spojrzenie. Mimo wszystko wolałam zostać z tym maluchem tutaj. Niespecjalnie byłam zdziwiona tym, że na nasz statek załapał się Wookie; ten dzieciak był ciekawski jeszcze na Kashyyyk i to jego odganiałam od okrętu. Z drugiej strony, kiedy przybyli tamci… Kossa i jego Mistrzyni… niewątpliwie dla małego jedyną rozsądną drogą ucieczki był nasz okręt, a najpewniej ładownia.
Przynajmniej ja bym się tam schowała.
Gdy statek opustoszał, a głosy towarzyszy Laseny ucichły, zerknęłam na Wookiego. Mimowolnie uśmiechnęłam się lekko, ledwie widocznie.
- Cóż, nie jestem zbyt biegła w wookieskim, ale zakładam, że ty rozumiesz basic - zagadnęłam, wsłuchując się w cichy, urywany ryk. Mały, widząc że nie do końca rozumiem, energicznie pokiwał głową, pokazując na siebie. Paradoksalnie mi ulżyło. Ale mimo wszystko wolałam się upewnić.
- Czyli rozumiesz - upewniłam się. Odetchnęłam z ulgą, widząc znów kiwnięcie głową.
- Miałeś okazję przespacerować się po tym statku? - rozsądniej było go nie dopytywać o Kashyyyk. Lepiej nie było wzbudzać tęsknoty za domem. Dawanie fałszywej nadziei było w moim odczuciu skurwysyńskie; ciężko było przecież obiecać, że wrócimy i odstawimy go do domu, jeśli nie mieliśmy żadnej gwarancji, czy po drodze nie wpadniemy na siepaczy Separatystów. Nadal miałam w pamięci głos Kossy, mówiący o liście ocalałych Venatorów lub tych, z którymi urwała się łączność. Nasz był jednym z nich.
I nadal, co gorsza, pamiętałam o tym niewybuchu. Mimo wszystko nadal byliśmy na krawędzi życia i śmierci. Lassie może trochę mniej, bo jednak był pilotem, a ci wydawali się być cenieni w Galaktyce, ale Jedi… cóż. Nerwowo zabębniłam palcami po stole, zastanawiając się, co powinnam była zrobić.
Gdy Quint był obok - i mimowolnie rzuciłam spojrzenie na kanapę z boku, jakby oczekując, że wciąż będzie tam siedział - wszystko wydawało się być takie proste. Mówił o wylocie na Telos… ale po co? W jakim celu? Wspominał o Dredze, prawda…
Pochyliłam się, opierając łokcie o stół; palce znów wplątały się we włosy, gdy przymknęłam oczy, usilnie się zastanawiając. Próbowałam przypomnieć sobie wszystko to, co mówił, nawet jeśli sama myśl o Mistrzu była bolesna. Przypominało to brodzenie w bagnie, pełnym kolczastych krzewów. Samo wspomnienie jego spokojnego, kojącego głosu raniło. Z tego względu nie dosłyszałam też przeczącego ryknięcia Chewbaccy.

Myślę, że także nie musisz się obawiać, Teemo. Ciemna strona nie zawładnęła tobą. Wyczuwam jej cień, ale nie to, aby cię zdominowała. Choć jasna strona się oparła, byłaś w stanie ostatecznie jej użyć.
Spróbuj wziąć miecz w dłonie i skup się na krysztale. Jeśli będziesz używać go wbrew mocy, zacznie krwawić i nigdy już nie będzie taki jak dawniej. Ale myślę, że jeszcze nie teraz.

Chodźmy, musimy znaleźć sposób, żeby wydostać się z Kashyyk. Jest ktoś, kogo musisz poznać, a konkretnie jegomość, którego wymieniłaś. On będzie wiedział o wiele więcej o Szarych Jedi niż ja.

Na Telos jest świątynia Jedi. Mała i opuszczona. Ale możliwe, że jacyś ocaleni Jedi mogą się tam ukrywać. Jeśli gubernator nie będzie w stanie nam pomóc, być może w tamtejszej świątyni uzyskamy jakieś odpowiedzi…

Obyś miał rację, Mistrzu…


Cichy ryk wyrwał mnie z tego stuporu, przynajmniej częściowo; oderwał mnie od brodzenia we wspomnieniach, ponownego przeżywania tego wszystkiego. Naszej rozmowy pod wielkimi liśćmi w czasie deszczu; treningu w słoneczny, spokojny poranek; przeszukiwania statku. Choć wiele bym dała, żeby po raz kolejny przeżyć tamte dni jeszcze raz… znów czuć się spokojna i bezpieczna. Bo to dawał Quint: ciche, spokojne poczucie bezpieczeństwa, świadomość, że człowiek jeszcze nie przepadł, i że wszystko będzie dobrze. Mimo to znów wróciłam myślami do wczorajszych przeżyć. Znów poczułam, jak oblepia mnie żal, niby piana morskiej fali. Skała emocji zaczynała się powoli kruszyć, a poczucie pustki było tym silniejsze i głębsze, im bardziej uświadamiałam sobie, że siedzenie obok jest puste. Nikt tam nie siedzi. Nikogo tam nie ma. I nie będzie.

Nie wiem, czy kiedykolwiek dosięgnie cię moja myśl, Mistrzu, ale zawsze spełniam moje obietnice. Znajdę cię i odzyskam cię, choćby to była ostatnia rzecz, jaką zrobię. Przepraszam. Przepraszam za to wszystko, za każde moje słowo, które cię zraniło. Przepraszam, że byłam tak beznadziejnym padawanem. Ja… mam nadzieję, że będzie nam dane jeszcze porozmawiać… żałuję tego, co się stało. Przepraszam.
Nie wiem, gdzie jesteś, Mistrzu, ale… mam nadzieję, że wciąż pozostaniesz tym Quintem, jakiego poznałam… tym Quintem, który mnie prowadził. A jeśli coś już się w tobie zmieni, to na lepsze dla ciebie…


Mocniejsze pociągnięcie za ramię i głośniejszy ryk ostatecznie wyrwały mnie z tego bagna. Chwilę później poczułam pod palcami miękkie futro, gdy Chewie sięgnął po moją dłoń, ściskając ją w swoich. Zakolebałam się na swoim miejscu, uświadamiając sobie, jak wiele Mocy wkładałam w swoją myśl, w swoje słowa, jakby tworząc z nich strzałę z wiadomością, mającą dosięgnąć Quinta nawet na drugim końcu Galaktyki; rzuciłam lekki, pokrzepiający uśmiech Chewbacce, w duchu będąc wdzięczna, że mały jednak zareagował. Nawet, jeśli niechętnie musiałam się wycofać z ciepłych objęć Mocy, która była jak woda; jej delikatne uderzenia były niczym morskie fale. Wszystko jednak, co pozostawiała po sobie, to gorycz…
- Wszystko w porządku, Chewie. Dziękuję, że to zrobiłeś. - chociaż mój głos był cichy i podłamany, mały odrobinę się uspokoił. Po chwili i tak się podniósł, chcąc mnie pociągnąć gdzieś przed siebie. Powlokłam się w stronę pulpitu z mapami. Pytające ryknięcie uświadomiło mi, że mały faktycznie nie miał okazji się przespacerować.
-To jest pulpit z mapami. O, patrz, tutaj jak klikniesz, możesz wywołać sobie mapę Galaktyki i wybrać jakąś planetę - zwróciłam się do niego, wywołując mapę. Uśmiechnęłam się blado, widząc że wciąż zostały ostatnie koordynaty: Dathomir. Cóż, rozsądniej było na razie tam się nie wybierać… w milczeniu wyłączyłam mapę, zanim zostałam poprowadzona w stronę pulpitu sterowniczego.
-To stanowisko pilota. Jak podrośniesz, może mu będziesz pomagać - zażartowałam w bladym uśmiechu. Widząc, jaki mały jest brudny, nie zdecydowałam się go podsadzić na fotel; mój wzrok padł na porzuconą książkę z tanim romansidłem. Sięgnęłam po nią, pod palcami wyczuwając szorstką powierzchnię zakwaszonego papieru. To nawet nie było oficjalne wydanie, tylko najprędzej jakiś szmuglowany dodruk, wykonany na najtańszych materiałach.
- A tego, widzisz, nie ruszamy. Na tym się tylko pilot zna. A pilot jest bardzo mądry w tych rzeczach. Chodź, pokażę ci resztę pomieszczeń.
Opór wyczułam dopiero przed łazienką. Chewie rozejrzał się po kuchni i kajutach, a łóżka piętrowe z drabinkami nader mu się spodobały, ale do samego kibelka wejść nie chciał. Westchnęłam ciężko, przyglądając mu się.
- Co wzbudza twój opór? - intrygowało mnie to mimo wszystko. Uśmiechnęłam się do siebie, słysząc obrażone ryknięcie i widząc powrót na kanapę. Wobec tego tam też wróciłam.
- Nic ci nie sugeruję, ale naprawdę mógłbyś się umyć - rozbawił mnie ten mały, mimo wszystko. Wookie tylko założył ręce na piersi, kręcąc głową. Kwestia mycia się nie podlegała dyskusji.
- Nie? No dobrze. Tylko później nie narzekaj, że ludzie narzekają, że śmierdzi. - skwitowałam tylko, zanim się podniosłam z miejsca. Musiałam ręce umyć. No i zajrzeć do kuchni. Nie umiałam za specjalnie gotować, w Zakonie nigdy nie trzeba było się tym przejmować, ale kiedyś należało się nauczyć. Westchnęłam ciężko, spoglądając na naczynia. Cóż, przede wszystkim należałoby je chociaż umyć, bo się przykurzyły. A i tak patrząc po tym, jak wyglądały, wątpiłam, by Lassie kiedykolwiek ich używał. Mężczyźni, wszyscy tacy sami - czy będący z jednego końca Galaktyki czy drugiego.
Przez szmer płynącej wody i trzaskanie naczyń nie usłyszałam początkowo rozmowy z zewnątrz; ktoś kręcił się przy statku.
- Ty, myślisz że tam coś ciekawego jest?
- Daj spokój, dawno tam nic nie widziałem.
- No, ale jak jest nowy, to znaczy że może mieć coś w środku.
- Nie ma sensu tam włazić, czujesz jak tam jebie?
- No… właśnie dlatego może coś mieć w środku!
- Daj spokój, nie będziemy się babrać w gównie. Chodź, znajdziemy coś innego.

Zachichotałam ledwie słyszalnie, słysząc oburzone ryknięcie Chewbaccy. Po chwili coś mnie pociągnęło za rąbek szaty.
- Dać ci mydło? - nie mogłam oprzeć się od tej lekkiej złośliwości. Wookie zawarczał coś, wyraźnie urażony, zanim poczłapał do łazienki i trzasnął wymownie drzwiami. Pokręciłam do siebie głową, wyraźnie rozbawiona, zanim przybrałam znów kamienny wyraz twarzy. Ledwie dokończyłam odwieszać naczynia na przetarte, przeczyszczone półki i myć kanapę - bo kto normalny by na tym usiadł po ubłoconym, brudnym Wookie? - wrócił zadowolony z siebie Lasena.
Uniosłam brwi, wyraźnie zaintrygowana jego nowymi siniakami. Pokiwałam w zamyśleniu głową do siebie. Dziwni ci faceci. Każdy jeden bez wyjątku był zachwycony, że mogą się ponapieprzać, a i przy okazji stracić zęby. Uśmiechnęłam się kątem ust, widząc, jak Lassie i to również sprawdza.
- Widzę. To jedzenie się przyda. Pod warunkiem, że umiesz gotować, bo mi nigdy nie było to potrzebne - z tymi słowy sięgnęłam po spray leczniczy. Zważyłam go w dłoni, zanim rzuciłam Lasenie krótkie spojrzenie. Przebiegły uśmieszek przemknął mi po ustach. Mógł się spodziewać swojego losu.
W następnej sekundzie po wnętrzu statku rozległo się głośne PSZSZSZSZSZSZ, zaś pilot zniknął w chmurze sprayu; zachichotałam cicho, złośliwie, nie mogąc się powstrzymać. Ale przynajmniej po tym siniaki mu zniknęły. Lekko, delikatnie poklepałam go po policzku.
- I proszę. Znowu piękny jak zawsze. Spray co prawda reszty nie naprawi, ale przynajmniej nie straszysz sińcami na buźce - z brzękiem odłożyłam spray na stolik. Zdążyłam już zapomnieć o sińcu na swoim czole, nie mówiąc o innych zadrapaniach. Albo zwyczajnie przywykłam do tego po latach treningów.
-Teraz trzeba zrobić coś z tym. - Lassie wskazał sińca na moim czole i bardzo delikatnie przejął ode mnie spray. Jeszcze nie zdążyłam cofnąć swojej ręki. Drgnęłam, czując lekkie muśnięcie jego dłoni. To pozostawiało… przyjemne wrażenie.
-Mogę? - spytał, ostrożnie nanosząc leczniczą substancję. Z ulgą kiwnęłam tylko głową i przymknęłam oczy, dając się sprayować. Orzeźwiająca, ożywcza mgiełka wydawała się naprawiać… dosłownie wszystko. Po chwili otrząsnęłam się lekko, potrząsając głową. Rzuciłam mu lekki uśmiech, zanim kiwnęłam głową w geście wdzięczności.
- Świetnie. A wiesz, nadmiernie ciekawscy włamywacze przekonali za to Chewbaccę do skorzystania z prysznica - obniżyłam głos, zanim sięgnęłam po ciuchy. Z aprobatą kiwnęłam głową, widząc normalne ubrania.
- Włamywacze, mówisz. Czyli się z nimi rozprawiłaś. Czy mam się spodziewać, że jakiś trup wypadnie gdzieś z szafy? - zagadnął z uśmiechem Lasena, kończąc opatrunki i odkładając spray gdzieś do szafki. Pokręciłam lekko głową.
- Nie musiałam, zapach ich nie zachęcił. Chewbacca obraził się i tak trzasnął drzwiami do łazienki, że myślałam że wylecą. Na trupa nie licz, ale na naprawę drzwi już tak - mruknęłam rozbawiona. W tle wciąż szumiał prysznic. Zaczynałam się zastanawiać, czy Wookie nie próbował się po prostu pod nim utopić. Przyłożyłam ostrożnie strój do siebie, nie chcąc go ubrudzić.
- Zaskoczyłeś mnie, myślałam, że wybierzesz mi jakieś obcisłe, lateksowe wdzianko. Chociaż jestem bardziej niż pewna, że o tym myślałeś - skonstatowałam, sięgając po pierwszy z nich. Kiwnęłam znów z zadowoleniem. Rozmiar pasował. Niezłe miał ten pilot oko. Przysięgłabym, że gdyby wybierał mi jeszcze majtki, to i z tym by trafił.
- Powinnam się niepokoić, że tak dobrze dobrałeś rozmiar? - rzuciłam mu krótkie, taksujące spojrzenie.
- Zmierzyłem cię spojrzeniem, gdy tylko się spotkaliśmy. - Lassie posłał mi rozbrajający uśmiech. Pokręciłam głową do siebie, wzdychając z rozbawieniem. Teraz, gdy nie próbował na siłę ze mną flirtować jak na początku, łatwiej było mi zaakceptować jego podejście.
- A co do strojów. Cenię sobie swoją głowę na szyi. Zresztą lubię, gdy to dziewczyny wychodzą z taką inicjatywą. Nic na siłę - wzruszył ramionami. Pokiwałam tylko głową.
- Nie martw się, cosplay raczej nie będzie moim priorytetem - mruknęłam, odwracając się do niego. Chwilę później na korytarzu stanął Chewbacca, owinięty dwoma ręcznikami. Zamrugałam raz, i drugi. I trzeci. Wookie, skądinąd niewysoki, owinął się ręcznikiem tak aż do ramion do podłogi; na głowie udrapował sobie drugi ręcznik, wyglądający jak turban. I nadal był obrażony, zwłaszcza że jego schnące futro było już naelektryzowane. BD-3 podbiegł obok i podskoczył, będąc porażonym lekkim impulsem.
- Roarrrrr. Użyłem czyjejś odżywki. Jest beznadziejna. Domestos zadziałałby lepiej - zaryczał, człapiąc gdzieś przed siebie. Cóż, nie mogłam się nie zgodzić.

Krótki przegląd szuflady pod umywalką uświadomił mi pewną ważną rzecz: że Lassie, jak na przemytnika, posiadał chyba tylko nożyczki i maszynkę, nawet nie potrzebując grzebienia. Ewentualnie całą resztę miał gdzieś schowaną. W milczeniu zabrałam się za robotę.
Musiałam zmienić wygląd maksymalnie jak najbardziej, jak było to tylko możliwe. Nie mogłam nic zrobić z cerą czy oczami, chyba że założyłabym kontakty i przefarbowałabym włosy. Aczkolwiek najważniejszym było dla mnie to, że nie było mnie za co już złapać.
Jakąś godzinę później spojrzałam w lustro, potrząsając głową i strząsając z siebie resztki skróconych włosów. Zaczesałam je palcami do tyłu. Cóż, nie było cudownie, ale nie było też tragicznie źle. Może mogłabym zostać jakimś galaktycznym fryzjerem i strzyc Wookie, pomyślałam z lekką ironią, sprzątając otoczenie. Cały statek i tak wymagał gruntownego przeglądu. Kurz miał chyba jednak więcej niż dziesięć lat.
Założenie nowych szat było… odświeżające. To pewnie po to te wszystkie laski w filmach, skracające włosy, to robiły. Żeby się poczuć jak “nowa ja”. Nowy rok, nowa ja, pomyślałam zjadliwie, przyglądając się samej sobie w lustrze. Nadal byłam podobna do siebie.
Cóż, tatuaż na twarzy w teorii nie byłby takim złym pomysłem.
- Masz jakąś mapę Telos? Potrzebuję się rozejrzeć po okolicy. - wypełzłam z łazienki. Sorry, Lassie. Jeśli chciałeś gdzieś do toalety, to trzeba było skorzystać gdzieś na lądowisku. Spojrzałam na komunikator Quinta na swojej ręce; mimo wszystko nierozsądnie było odpalać na nim mapę. Rozsądniej było spojrzeć na mapę choćby pokładową.
- I gdzie masz tutejszych tatuażystów i ile ich usługi kosztują? Na marginesie, o co chodzi twojej kumpeli od “zdradzieckich psów Jedi”? Zdaje się, że twoi przyjaciele niezbyt wielką miłością darzą Zakon - przechyliłam głowę, przyglądając się Lasenie. Sięgnęłam po miecz, chcąc go sobie przypiąć do pasa z powrotem. Raczej wątpiłam, żeby mnie ktoś zaatakował w łazience, a sam fakt, że zostawiłam przy nim miecz, był dużym kredytem zaufania.

KOSSA

Nawet mi powieka nie drgnęła, gdy wyczułem zapach ozonu, a fioletowe błyskawice rozpełzły się po podłodze tuż obok mnie. Zamiast tego wyprostowałem się, rzucając Rhei spojrzenie najgłębszej pogardy. Prychnąłem głośno, dając jej do zrozumienia, że niespecjalnie przejmowałem się tym ostrzeżeniem. W zasadzie miałem je tak głęboko, że nawet słońce tam nie dochodziło, nie mówiąc o Mocy. No wiecie, gdzie, nie? Nie każcie mi tego mówić głośno. Choć nie miałem oporów mówić słowa “dupa”, lubiłem pozostawiać niedopowiedzenia. Brzmiały wtedy lepiej. Jakoś bardziej dramatycznie.
Przewróciłem oczami, słysząc dalsze słowa tego grzyba. No, co mógłbym powiedzieć? Bardzo ciekawe. Z całą pewnością nie spróbowałbym jej wkopać w to gówno jeszcze głębiej, nawet ja nie byłem aż tak niemiły. Prawda?
- Powiem mu wtedy, że to twój pomysł - odparłem, słysząc o Lordzie Vaderze. Cóż, spośród wszystkich osób, które szanowałem, on był jedną z nich. Człowiek… ulegał. Czuł się mały i drobny, nieistotny niczym robak, korzący się przed jego potęgą. I choćbym kiedyś pragnął być tak silny, wiedziałem, że mało komu udałoby się tego dokonać. Nie chodziło nawet o użytkowanie Mocy, odczuwanie nienawiści, pogardy czy czegokolwiek innego; był niczym wcielenie jednego z tych Starych Mistrzów, których spotkaliśmy na Korribanie, a później - Dathomirze.
Odwróciłem głowę, słysząc pytania Jedi; zlustrowałem go pobieżnym spojrzeniem, zanim przewróciłem oczami. Wrzuciłem papierosa do popielniczki, nawet nie trudząc się wypaleniem go do końca. Swoimi upierdliwymi pytaniami skutecznie mi go obrzydził. Wręcz jego głos mnie zniechęcał przed zapaleniem kolejnego. Szlag. A naprawdę chciałem się zrelaksować. Ale jedno musiałem przyznać: dobrze koleś kombinował. I wypowiedział na głos wszystkie moje myśli.

Nie zdołacie go kontrolować. Zniszczy was, gdy będzie miał okazję. Starzy Sithowie raczej trzymali się zasady dwóch, jeśli wierzyć legendom. Możesz mówić, że to nieprawda, ale widzę, że sam jesteś co do tego sceptyczny. Dlaczego dajesz się w to wciągać?”.

- Właśnie dlatego, tak jak powiedziałeś - burknąłem. - Poza tym jest jeden mały, taki tyci tyci problemik, z którego Jedi nie zdają sobie sprawy, bo nadal myślą jak Jedi: Sithowie nienawidzą się nawzajem. Widzą w sobie zagrożenie. Wyobraź sobie więc Vadera i takiego Starego Mistrza. Jak myślisz, który z nich ugryzie pierwszy? Nie mamy żadnej gwarancji, że koleś który w tobie siedzi, będzie chodził grzeczniutko na smyczy jak my.
Po chwili przykucnąłem przy tej mokrej ścierze. Klepnąłem go mocno w żebra, pod palcami wyczuwając lekkie wgłębienia. Przysiągłbym, że coś się nawet lekko przesuwa, jakby zapadając się pod moim dotykiem niczym gąbka. Uśmiechnąłem się. Naoczny, widzialny efekt własnej pracy zawsze był nieziemsko satysfakcjonujący.
- Małe przypomnienie: właśnie to się znowu z tobą stanie, jeśli będziesz mnie dalej wkurwiał. - zwróciłem się do niego, nie kryjąc uśmiechu. Po chwili przymknąłem oczy, przywołując Moc.
Nie czekałem, aż ona przyjdzie do mnie. To ona była na moje wezwanie i zawołanie. To ja ją kontrolowałem, nie ona mnie. Wyczuwałem w czarnej przestrzeni czerwone nici, otaczające i oplatające tło niczym pajęczynę; złapałem je, splatając w jedno, stapiając się z nimi w jedno, stając się jedynie pośrednikiem pomiędzy tym Mistrzem a Ciemną Stroną, która wciąż wiła się pomiędzy nami zmysłowo, posłusznie, niczym pociągająca nas obu kobieta. Niemal czułem tę fizyczną przyjemność przelewającą się pomiędzy moimi palcami.
Cholera, aż żałowałem, że będziemy dzisiaj kwitnąć na Dathomir. Chociaż gdyby udało mi się jeszcze wyrwać którąś Siostrę… to nie byłoby takie złe. Ewentualnie jakąś naiwniaczkę ze slumsów, której losem nikt się nie przejmie. Zobaczymy. Liczyłem, że Dathomir nie zajmie nam zbyt wiele czasu, a Rhei nie będzie się chciało grzebać po innych grobowcach w poszukiwaniu nowych, kolejnych ofiar.
Przyjemne ciepło przelało się przez moje ciało, tocząc się poprzez dłonie, wnikając w żebra mężczyzny przede mną. Nie pozwalałem czerwonym nitkom nadmiernie się rozrosnąć, dosięgnąć jego twarzy i naprawić nosa czy choćby rozbitego łuku brwiowego; nie byłem aż tak uprzejmy. Już i tak wystarczyło, że próbował mnie naiwnie przekabacić na swoją stronę.
Nie spieszyłem się, pozwalając Mocy naprawić te żebra dogłębnie, dokładnie, nie tylko powierzchownie, jak to zazwyczaj robiłem; wówczas podczas tortur łatwiej było je ponownie złamać.

Zapłakana twarz Arani uniosła się, słysząc szczęk otwieranych grodzi. Wszedłem do jej celi, z pozorną troską przyglądając się posiniaczonej twarzy padawanki. Aw, biedna dziewczyna. Tak wcześnie oderwana od swojego Mistrza, który poległ przy jej obronie na jej własnych oczach. Jaka szkoda. Mógłbym jej nawet współczuć, gdyby nie to, że niespecjalnie mi na tym zależało.
- Znów nie dali ci spokoju? - wyciągnąłem dłoń, lekko gładząc jej policzek i ścierając łzy, żłobiące jedyną czystą ścieżkę wśród morza brudu. Jakaż to ironia losu, że to łzy oczyszczały najbardziej. Bolesne, ale to one wyzbywały nas od cierpienia.
- Ja nic nie wiem! - zapłakała, przylegając silniej do mojej dłoni niczym wystraszony kot. Wplotłem palce w jej włosy, delikatnie podpierając jej głowę. Mięśnie szyi, czy też raczej więzadła miała rozluźnione, najwyraźniej uszkodzone pod wpływem tortur. Nie potrafiły już utrzymać głowy w sztywnej, prostej pozycji. - Wszystko mnie boli, i… ja chcę stąd wyjść! Ja chcę tylko stąd wyjść!
- Mogę to wyleczyć - odezwałem się cicho, leniwie przeczesując jej włosy. Ile lat mogła mieć? Z szesnaście? Może mniej, na tyle wyglądała. Młoda siksa jeszcze, niewiele młodsza ode mnie. A czułem się, jakby dzieliły nas całe lata świetlne. - Mogę ci pomóc.
- Niby jak? - szczere, jasnoniebieskie spojrzenie napotkały moje oczy; czerwone światło odbijało się w nich, barwiąc je na równie czerwony. Mogłem w nich dostrzec odbicie samego siebie. Oparłem drugą dłoń na jej policzku, stabilizując jej głowę.
- Powiedz mi, o co cię pytają - odrzekłem, kciukiem muskając jej potłuczoną skroń. Jej wargi zadrżały.
- M-Mistrz Targon m-mówił, że… żeby wam nie mówić…
- I co ci z tego przyszło? - mój głos był niewiele głośniejszy od szumu generatorów w tle. - Tylko cierpisz. Obrywasz za nic. Któregoś dnia w końcu cię zabiją, a ja nie będę w stanie ci nawet pomóc.
- Ja… ja… - wyczuwałem, z jak wielkim trudem pracują jej płuca. Prawdopodobnie połamane żebra nie pozwalały jej zaczerpnąć tak głębokiego oddechu, jakby chciała. Jak potrzebowała. - Ja nic nie wiem… tylko tyle, że miał przy sobie jakąś kostkę…
- I do czego ona służyła? - znów zatapiałem się w Mocy. Znów, po raz wtóry, łączyłem się z Ciemną Stroną, wzywając ją do siebie. Zatańczyły wokół mnie ciemnoczerwone cienie, splatające się ze mną i przepływające do niej, rozplatające się wokół niej niczym pajęczyna. I znów dając i mnie, i jej tę przyjemną, kąsającą przyjemność. Stopniowo, gdy obrzuciłem ją powolnym spojrzeniem, widziałem, jak plamy siniaków ustępują. Żebra znów były zlepione, wyleczone, choć tylko pobieżnie. Gdyby ktokolwiek uderzył ją mocniej, z łatwością by się złamały. Ale Moc nie wędrowała dalej; nie leczyła rąk i ran na nogach, brzuchu, plecach czy rękach. Musiałem trzymać ją w ryzach.
- Nie… wiem… - szepnęła, spuszczając wzrok. Mocniej zacisnąłem palce na jej włosach.
- Skup się i bądź dobrą dziewczynką - mój głos stał się jeszcze niższy. Jej serce biło coraz szybciej, jak zamknięte w klatce. - To tak niewiele. Twój Mistrz by to zrozumiał. Wszakże nie zasłużyłaś na tyle cierpienia. Zasłużyłaś?
- Nie… nie… - po twarzy dziewczyny znów potoczyła się łza. Z trudem powstrzymałem zniecierpliwienie.
- No właśnie. Nie przekazujesz im przecież innych wrażliwych informacji - odrzekłem cicho. Dziewczyna spuściła głowę, nic dalej nie mówiąc. - Oni chcą tylko wiedzieć, komu przekazał tę kostkę. Nic więcej, nic mniej. Nic więcej im nie powiesz. Będziesz bezpieczna. Nie będziesz już więcej cierpieć.
Cisza, jaka między nami zapadła, była męcząca. A słowa, niedopowiedziane i niewypowiedziane, brzęczały między nami jak rój much. Ja zaś coraz silniej walczyłem z pokusą, by nie zacisnąć mocniej dłoni i nie uderzyć jej głową o metalową ścianę. Raz i drugi. I trzeci. Niemal czułem płynącą z tego fizyczną przyjemność. Moc zakołysała się i zafalowała niebezpiecznie, kusząc mnie do tego.
- Przypomnij mi, jak długo musiałaś siedzieć bez leczenia jakichkolwiek ran? Bez pomocy, takiej jak moja? - spojrzałem na nią. Miała tylko jedną szansę.
- Dzie… dziewięć… - chlipnęła.
- Chcesz znów przeżywać to samo? Może znów pójść na krzesło? Przypomnij sobie, jak to boli, kiedy setki, tysiące igieł wbijają ci się w skórę. I znów przewodzą prąd. Przypomnij sobie, dziewczyno, jak wiele bólu poniosłaś, jak wiele cierpienia cię to kosztowało. A oni wrócą. I znów pójdziesz na krzesło. I znowu. A wtedy ja ci nie pomogę. Nie będę w stanie.
W niemym napięciu obserwowałem oczy dziewczyny, szklące się coraz bardziej łzami. Jej twarz delikatnie, powoli tężała, im bardziej skłaniała się ku podjęciu jednej, konkretnej decyzji. Nawet spojrzenie zdawało się pociemnieć, im bardziej przypominała sobie ból, który jak dotąd przyszło jej odczuwać.
- Nikt teraz cię nie potępi. Nie musisz dołączać do swojego Mistrza - szepnąłem, zsuwając powoli dłoń na jej szyję. Moc znów ruszyła naprzód, delikatnie naprawiając mięśnie i więzadła. Kciukiem gładziłem delikatnie skórę, wyczuwając pod palcami tętniący puls. Lecz w każdej chwili mogłem zacisnąć wokół niej dłoń.
- Mistrz Targon… spotkał się na dwa dni przed śmiercią… z mistrzynią Valen - mówiła krótko, urywanie, zaczerpując gwałtowne wdechy, jak gdyby nabierała kolejnych coraz bardziej rozpaczliwych haustów. - On… tak myślę… powiedział jej… żeby wzięła tę kostkę i ukryła ją dalej…
W moich oczach pojawił się ciepły, przyjazny błysk, który Arani zaczerpnęła chciwie, jak gdyby tylko tej aprobaty pragnęła; chwilę później przykucnąłem przy niej, gdy przysiadła na metalowej ławie. Dłoń zsunęła się z jej szyi na ramię, rękę, dłoń. Trudno było mi uwierzyć, że te wyniszczone szpony niegdyś trzymały miecz.
- Co się ze mną teraz stanie?
- Wypuścimy cię. Będziesz mogła do mnie dołączyć, jeśli chcesz - odrzekłem spokojnym, uspokajającym tonem. - Jeśli nie… będziesz mogła pójść gdzieś dalej, przed siebie. To jest Mistrzyni Taia Valen, tak?
- Tak, dokładnie… - dziewczyna spuściła głowę.

Poszukiwania Tai Valen trwały ponad dwa tygodnie; nie było to łatwe, jako że Mistrzyni po walce na arenie zniknęła, podróżując nie wiadomo dokąd. A gdy ją znaleźliśmy, okazało się, że nie miała przy sobie żadnej kostki. Samo spotkanie z Caralho Targonem było zaś natury czysto erotycznej, bez większych implikacji.
Szlag, jak mnie wtedy ta dziewczyna wkurwiła! Zmarnowałem całe cholerne dwa tygodnie tylko po to, żeby się dowiedzieć o kolejnym romansie w Zakonie. Aaaach, jak ja to kochałem. Hipokryzja Zakonu z dnia na dzień unaoczniała się coraz bardziej.

Drzwi do celi rozsunęły się nagle, odepchnięte nagłym uderzeniem Mocy; wszedłem do środka, kopniakiem odgarniając robota obserwującego na bok. Niewielki robocik rozpadł się na kawałki pod wpływem zderzenia ze ścianą. Sykliwa smużka zjadliwego dymu zniknęła równie szybko, jak rozwiały ją moje szaty.
- Zbieraj się. Idziesz na krzesło - warknąłem do Aranii. Wykiwała mnie. A jej zbaraniałe, zdziwione spojrzenie, jakie mi rzuciła, tylko mnie wkurwiło jeszcze bardziej. Niewiele myśląc, uderzyłem ją w twarz. I raz, i jeszcze. Cichy pisk powstrzymał mnie przed trzecim ciosem, gdy dziewczyna uciekła do kąta, ukrywając się przede mną niczym szczur. Z pękniętej wargi ciekła krew.
- Okłamałaś mnie!
- To nieprawda! - krzyknęła, jej głos zaś załamywał się. - To nieprawda! Nie próbowałam cię…
- Tak? To gdzie Valen ma kostkę? - odwróciłem się do niej. W następnej chwili zacisnąłem pięść; Moc również zacisnęła się wokół jej szyi.
Ja byłem teraz Mocą. To ja kontrolowałem teraz każdy jej aspekt. Shaia była teraz jak marionetka; mocnym szarpnięciem postawiłem ją na ziemi, zmuszając ją, by się podniosła. Jej opór był słaby. Głowa znów zwiesiła się w bok, tak jak wtedy, kiedy uszkodzono jej szyję. Zacisnąłem dłoń mocniej, odcinając jej dostęp do powietrza.
- Ostrzegałem cię, że nie będę w stanie ci pomóc - syknąłem. - Myślałaś, że znalazłaś naiwniaka? Na co liczyłaś?
Zwierzęce przerażenie w jej oczach tylko dodało mi siły; dziewczyna rozpaczliwie potrząsnęła głową, dłońmi sięgając do swojej szyi. Poluzowałem lekko uścisk. Zawsze tak robiłem. Dawałem im chwilę, by znów im odciąć dostęp powietrza. I znów luzowałem, by w ostatniej chwili - zanim zdążyli zaczerpnąć głęboki wdech - odciąć im dostęp i wycisnąć z ich płuc ostatnie resztki powietrza. Nie mieli szans. Zawsze błagali o litość.
- Myślałam, że… myślałam, że jej to dał…
- Czy ktoś inny jeszcze go odwiedzał? - ciało Arani uderzyło o metalową podłogę niczym kukła.
- Nie… nie wiem…
- TO CO TY KURWA WIESZ! - straciłem cierpliwość. Mocny kopniak zmiażdżył jej głowę; pod metalową podeszwą buta skóra ustąpiła, rozchodząc się i rozłażąc na boki jak pęknięta dynia. Gdybym się bardziej postarał, może wsadziłbym jej czubek stopy do mózgu. Ciekawe, jak bardzo by to bolało. Bez kitu, cholernie mnie to zaintrygowało w tym momencie. Czy mózg, którego się szturchało gołym palcem, mógł odczuwać cierpienie?
- Ja nie wiem! Nic nie wiem! - padawanka zwinęła się w kłębek, tłumiąc szloch. Drżącą dłonią sięgnęła do swojej głowy, wywołując w sobie pisk bólu. Krew rozlewała się po metalowej podłodze powoli. Wiedziałem, że nie mam dużo czasu, zanim straci przytomność. Już i tak za bardzo dałem się ponieść, popełniłem błąd. I CZYJA TO BYŁA, KURWA, WINA!
- Powtórzę jeszcze raz. Lepiej, żebyś się nad tym zastanowiła. Kto. Go. Jeszcze. Odwiedzał - powtórzyłem cicho, stając nad nią. - Mamy nazwiska. Ułatwię ci robotę. Cab Quamar? Hatarron Saduse? Kiera Voss? Verbeke? Essia Orden?
- Nie… nie… ja nie powiem… nie wiem… - ciało dziewczyny drżało i dygotało pod wpływem niekontrolowanych drgawek. Westchnąłem ciężko.
- Kończy mi się cierpliwość - oświadczyłem, robiąc krok. Kopniak przewrócił ją na plecy. W następnej sekundzie żebra pękły pod mocnym naporem mojego ciężaru. I jeszcze raz. I trzeci. Krzyk odbił się echem od metalowych ścian; szturmowcy za moimi plecami odsuwali się. Wyraźnie wyczuwałem opór - szczególnie ich. Czuli obrzydzenie na widok tego, co widzieli. Dłonie dziewczyny zacisnęły się mocno, jakby wbijając w skórę resztki paznokci.
- Mogę ci pomóc. Ale musisz mi powiedzieć! - mój głos był głośniejszy od płaczu dziewczyny. - Dlaczego wciąż czujesz lojalność wobec kogoś, kto jest już martwy?! Ty wiesz, co jest w tej kostce!
- Nie! Nie wiem! - łzy pokrywały jej twarz niczym jebany wodospad. - Nie wiem! Ja nic nie wiem!
- Nie zmuszaj mnie, bym sięgnął do twojego umysłu Mocą - szepnąłem, kucając przy niej. Oparłem dłoń na jej czole, zsuwając ją powoli na jej oczy, zasłaniając jej widok. Ciemność koiła ból. - Nie muszę tego robić. Dobrze to wiesz. Dobrze. To. Wiesz.
- Nie…
- Wykorzystałaś moją dobrą wolę - kontynuowałem równie cicho, jak cichy był jej głos. - Oszukałaś mnie. Okłamałaś mnie. Chciałaś być dobrą dziewczynką? Wobec kogo? Wobec gościa, który umarł dwa tygodnie temu i dla którego byłaś tylko jedną z wielu uczennic, które sobie wyszkolił? Nie byłaś dla niego nikim ważnym. On by cię już dawno wydał. Dlaczego wciąż walczysz? Odpuść.
Skrzywiłem się z obrzydzeniem, czując pod palcami ciepłe, rzewne łzy. Niemy szloch wstrząsnął jej ciałem. Puls powoli spowalniał. Miałem mało czasu.
- Wiesz, co się z tobą dzieje? Powoli umierasz. I to w imię czego? Dochowania lojalności wobec kogoś, kto egoistycznie domagał się, byś nic nikomu nie mówiła, choćby za cenę swojego życia. Może śmierć będzie bezbolesna. Nie wiem. Nigdy nie umierałem. Wiem tylko tyle, że nie byłem takim jebanym egoistą jak twój Mistrz. Próbowałem ci pomóc. Oszukałaś mnie w zamian.
Już i tak wiedziałem, że było za późno. Jej życie dokonywało się już teraz. Nie czułem się zobowiązany jej “naprawiać”. Nie była szczególnie błyskotliwa ani wybitna. Nie była doskonałym operatorem miecza. Była nikim i jak nikt żyła. Umrze też jako nikt. W milczeniu obserwowałem, jak jej drobne ciało trzęsie się od tłumionego łkania. Żałosne.
- V…
- V?
- Vosca Verbeke - cichy szept rozpłynął się w powietrzu. W następnej chwili jej ciałem szarpnęły kolejne drgawki. Moc rozpłynęła się wokół moich palców, litościwie przyspieszając jej śmierć.


Uniosłem wzrok, przyglądając się Quintowi. Mistrz Teemy był już w trochę lepszej kondycji. Cofnąłem dłoń, odsuwając się od niego. Jednocześnie zabrzęczał dzwonek rozmowy przychodzącej.
- No i proszę. Napraw sobie nos i czoło, a jeszcze będziesz mógł wyrywać panienki na tym Dathomirze. Jeśli w ogóle ostały się jakieś żywe - poklepałem go po nowo wyleczonych żebrach, zanim się podniosłem, rzucając Rhei długie, przeciągłe spojrzenie. Znów usiadłem na kanapie naprzeciwko, zarzucając nogi na stół z holomapami. W mojej dłoni pojawiła się znów kostka - ta sama, której Arani nie chciała wydać. Cóż, i tak ją znaleźliśmy.
A to peszek. Bez słowa rzuciłem ją Quintowi.
- - A to, wiesz co to jest?

ODPOWIEDZ