Telos: The Dark Side awakens [2os., Star Wars,

Awatar użytkownika
Linuxa
Posty: 33
Rejestracja: wt sie 08, 2023 4:02 pm

Re: Telos: The Dark Side awakens [2os., Star Wars,

Post autor: Linuxa »

LASSIE

Drega był… naprawdę zagadkową postacią. Zupełnie inaczej wyobrażałem sobie postać gubernatora, sądząc że być może zachowa nieco powagi należnej pełnionemu urzędowi, ale także okaże się spokojny i wyrozumiały tak jak zwykle bywali Jedi. Oczami wyobraźni widziałem go jako postawnego mężczyznę ubranego w błyszczojedwab, o postawie godnej prawdziwego władcy i zrzeszającego sporą świtę wiernych i oddanych służących.
Gubertnator jednak postanowił zupełnie mnie zaskoczyć, swoim ciętym językiem i chłodem, który wiał od niego bardziej niż lodowy wiatr na Ilum. Gdyby tylko mógł, zapewne zmieniłby mnie i Teemę w sopel lodu samym tylko spojrzeniem. Nie mniej – zaskakujące było także to, że na swoich usługach nie posiadał legionu żołnierzy, a bandę rzezimieszków i hultajów, którzy byli tego samego pokroju, co podejrzane typki przesiadujące w kantynach. Ciężkie czasy wymagają ciężkich środków, ale nie sądziłem, że na Telos jest aż tak ciężko.

Nawet jeśli zostaliśmy przyjaźnie powitani przez jego ucznia, nie oznaczało to, że damy się zastraszyć otaczającym go ludziom, ani tym bardziej tym, którzy na limo pod okiem zasłużyli sobie dosłownie chwilę temu. Ahhh to chyba ta tak zwana kosmiczna Karma w końcu przyniosła ze sobą sprawiedliwość. Teema obiła jednego z typków aż miło! A ja z ogromną satysfakcją zająłem się nosem i policzkiem tego drugiego. Aż przyjemny chrupot gruchotanej chrząstki nosa wypełnił hangar i jednocześnie moje serce ogromną radością. Bez droida medycznego tu się nie obejdzie, ale być może jeden z drugim nauczą się zachowywać jak prawdziwi mężczyźni, a nie zgraja dzieciaków.

W końcu walkę przerwał Drega, wyraźnie niezadowolony że prawdopodobnie jego pachołki do załatwiania spraw na mieście, zostaną uziemione na kilka dni w lokalnym ambulatorium. Ale sami sobie zasłużyli! I była to sprawa między nimi, a nami. Coś, czego ktoś taki jak on, prawdopodobnie nigdy nie zrozumie. Bo też wbrew wszystkiemu, nie wydał się być osobą, która miała w sobie jakikolwiek honor – Drega wydawał mi się niezwykle śliski. Jak wąż, albo taka oślizła ryba wyłowiona gdzieś z czeluści wszechoceanu na Kamino. Zdawało się, że gdziekolwiek się go nie chwyci, wyśliźnie się z drugiej strony, lub co gorsza, zatopi w skórze długie zęby jadowe, a rana będzie babrać się długimi miesiącami. Całe moje wyobrażenie dysyngowanego i pewnego siebie mężczyzny, szlag jasny trafił. Bo zamiast niego, zobaczyłem kogoś, kto równie dobrze mógłby mieć na drugie imię „cień”. Drega był z tych typów, których widywało się codziennie, a i tak nie byłoby się w stanie opisać jak wyglądają ani jak się zachowują. Był szczupły, a jego skóra wydała mi się mieć niezdrowy odcień, zupełnie jakby nie odżywiał się prawidłowo i nie przespał kilka ostatnich nocy. Najwidoczniej upadek Zakonu Jedi także i na nim odcisnął swoje piętno.
Nie potrafiłem się jednak wyzbyć wrażenia, że jego spojrzenie kryło coś jeszcze. Mężczyzna zdawał się nas badać, oceniać i testować każdy nasz zamiar. Jego baczne spojrzenie raz po raz prześlizgiwało się po mojej sylwetce, jakby chciało zbadać ile dokładnie mam wzrostu, ile ważę lub co skrywam pod skafandrem. Szkoda, że żadna dziewczyna nigdy nie patrzyła się na mnie tak wnikliwie!

Drega wydawał się nieustępliwie wystawiać nas na próbę czy to swoimi słowami, czy gestami – doskonale wiedział, że nie będę w stanie przecisnąć się przez korytarz, jednak mimo wszystko podjął ryzyko wprowadzenia mnie w wąskie zaułki – tylko po to, by sprawdzić czy Teema okaże się przejąć moim losem i pomóc mi przejść w miejscu, w którym panowała całkowita ciemność. Oczy nie zdawały się tu na nic, jednak Moc mogła dać możliwość na przedostanie się przez labirynt bez najmniejszych przeszkód. Gdyby nie to, że znów poczułem kojący dotyk ciepłych dłoni na nadgarstku, już po pierwszym zakręcie potknąłbym się i runął jak długi w ciemność. Ktokolwiek zaprojektował to przejście, za grosz nie znał się na gościnności. Chyba nawet szczur zgubiłby się w tych ciemnościach i plątaninie ciasnych przejść.

Gdy w końcu udało nam się znaleźć w bezpiecznym pomieszczeniu, a światło przyjemnie otuliło całe wnętrze schronienia, puściłem dłoń dziewczyny, otrzepałem kurtkę z kurzu i rzuciłem mężczyźnie długie, badawcze spojrzenie. Tym bardziej, że jego propozycja zabrzmiała naprawdę bardzo kusząco. Tak bardzo, że gotów byłem puścić w niepamięć wszystkie podszyte mądrością starego dziada obelgi i wybaczyć konieczność przeciskania się przez tajny korytarz-tylko-dla-Jedi. Oferta była kusząca. Za kusząca. I z pewnością kryło się za nią znacznie więcej, niż Drega zdołał wyznać. Cholerny dziad i jego tajemnice! Czy wszyscy Jedi tacy byli? Czy przeprowadzano im zajęcia o nazwie „Jak być cool i udawać, że jest się tajemniczym” albo „Sztuka kiepskiego kłamstwa”? Ciekawe czy Drega był taki mocny tylko w gębie. Choć z początku wydawało mi się, że możemy się zakumplować, czar prysł szybciej niż bańka mydlana i już po kilku zdaniach czułem, że jeszcze chwila i zaczniemy skakać sobie do gardeł.
Drega zakładał na siebie maski, doskonale ukrywając swoje myśli i zamiary i celnie kontrując każde wypowiedziane w swoją stronę słowo. Ten upór był wprawdzie godny pochwały, jednak nie potrafiłem pozbyć się wrażenia, że wszystko co było wypowiedziane w moją stronę, każde słowo czy nawet haust powietrza, zmieniał się w niewidzialny sztylet wycelowany wprost we mnie lub w Teemę.

Dlatego tym bardziej ucieszyłem się, gdy mogłem opuścić to miejsce. Choć nie chciałem zostawiać Teemy na pożarcie, czas coraz bardziej mnie gonił – tym bardziej, że tym razem nie miałem już przewodnika.

-Czy jest stąd jakieś inne wyjście? – spytałem rudzielca, który napychał sobie usta żelkami i wydawał się być przy tym najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. On jeden z całej tej zgrai wydawał się być jeszcze najnormalniejszy i miałem szczerą nadzieję, że to z nim przyjdzie mi częściej rozmawiać niż z jego zrzędliwym mistrzem.
Palastal zacmokał przez chwilę, przeżuwając kilka różowych żelków pachnących niezwykle kwaśno i pokręcił przecząco głową, posyłając mi spojrzenie smutnego psa.
-Przykro mi. Trzeba wrócić tym samym przejściem, którym tu przyszliśmy. Wiesz, to dla bezpieczeństwa. – wzruszył ramionami, a jego głos zabrzmiał tak, jakby wyrażał niezwykłe ubolewanie z tego powodu. Chociaż on jeden jeszcze wydawał się pamiętać, że jako jedyny w tym pomieszczeniu nie władam żadną, tajemną siłą zdolną kontrolować umysły albo podnosić ciężary cięższe ode mnie samego!
Mimo to, dziarsko pokiwałem głową i ruszyłem w stronę drzwi prowadzących do ciasnego korytarza.
-Jasne, to dzięki za gościnę i w ogóle. – mruknąłem, wciskając się do ciasnego otworu i słysząc jeszcze za plecami stłumiony dialog
-Myślisz, że da sobie radę?- zmartwiony głos Palastala odbił się echem od ścian korytarza
-Stawiam dziesięć kredytów, że się zgubi – ten należący do Dregi już ani odrobinę nie przypominał kogoś, kogo w ogóle obchodziłby mój los. Ma szczęście, że mnie tam nie było!
-Mistrzu, nie bądź taki. Za mało go cenisz… dam dwadzieścia, że w ogóle nie trafi do wyjścia.

Osz ty Judaszu! A już miałem sądzić, że jesteś kimś na poziomie! W przeciwieństwie do twojego mistrza!
Z niezadowoleniem sapnąłem, przeciskając się przez wąski korytarz i mocno przywierając dłońmi do ściany. Cholera jak tu ciemno! Jak w d… dziupli. Gdy tylko właz zatrzasnął się za mną bezpowrotnie, w przejściu zapanowała ciemność. Zostałem sam, otoczony zewsząd chłodem ścian, ciszą i ciemnością. I pomyśleć, że w Galaktyce są wariaci, którzy za takie atrakcje słono płacą, żeby zjeść kolacje przy zgaszonym świetle. Ja co prawda jedzenia tu nie mam, ale doświadczenia podobne – i to całkiem za darmo!

W miarę powolnego przesuwania się do wyjścia, moja orientacja w terenie zaczęła coraz bardziej szwankować. Teraz trzeba skręcić w lewo? A może w prawo? Kto do cholery wymyślił przejście, które się rozwidlało w pewnym momencie!
Zgrzytając zębami i klnąc na czym świat stoi, przywarłem do ściany i uznałem, że jedynym logicznym wyjściem z tego problemu będzie miarowe przesuwanie się i skręcanie zawsze w lewo, aż ostatecznie dotrę do wyjścia. Pomysł może i głupi, ale był jedynym, który na chwilę obecną przyszedł mi do głowy.
I gdy już wymyśliłem co najmniej czterdziesty ósmy epitet dotyczący Dregi, z impetem wpadłem na metalową powierzchnię, która wyrosła naprzeciwko mnie. Zakląłem gorzko, pocierając czoło, którym przydzwoniłem aż miło i odkrywając, że to, co prawdopodobnie przyczyni się do powstania na nim guza, było niczym innym niż włazem. Który grzecznie otworzył się w momencie, gdy nacisnąłem na metalową klamkę.

Chłodne powietrze wpadło do wnętrza korytarza, a ja wytoczyłem się z powrotem do hangaru, poprawiając fryzurę i udając, że wcale nie włóczyłem się po mrocznych korytarzach przez ostatnie piętnaście minut, bliski płaczu i zmówienia ostatniego pacierza.
Musiałem wyglądać naprawdę dziwnie, bo kilkoro pilotów rzuciło mi zatroskane i zdziwione spojrzenia, ale w końcu wtoczyłem się do wnętrza statku, żeby przebrać się w czyste ubrania i nieco ogarnąć.

Nie chciałem w końcu wyglądać jak jakiś cham i prostak, który nie potrafił przygotować się na randkę. Zarzuciłem więc na siebie czyste ubrania i przeczesałem włosy, układając z nich całkiem niezgorszą fryzurę. Dopiero gdy uznałem, że nie wyglądam najgorzej (mimo powoli wykwitującego sińca na czole), ruszyłem w stronę wyjścia z hangaru.
Choć wygodniej byłoby polecieć tam statkiem, uznałem, że Drega mógłby odebrać mój wylot jako niekontrolowaną ucieczkę z miejsca zbrodni – a przecież nie chciałem wzbudzać jego dodatkowych podejrzeń, prawda? Lepiej żeby skupił się na pilnowaniu Teemy niż dokładnym patrzeniu mi na ręce, bo choć nie zamierzałem zrobić niczego złego, nie lubiłem czuć się kontrolowany i obserwowany.

Droga, któą miałem do pokonania nie okazała się być jakaś specjalnie długa – hangar znajdował się pod miastem, więc jeden z jego włazów prowadził na jeden z centralnych placów. Bardzo sprytne i przemyślane – kilka dróg ucieczki w różnych miejscach zawsze dawało swego rodzaju komfort i pozwalało zachować pewną anonimowość lub pozbyć się potencjalnego pościgu. Gdy dotarłem pod umówione miejsce, moja „partnerka” posłała mi nieco zniecierpliwione spojrzenie. A więc się spóźniłem.

-Już myślałam, że nie przyjdziesz – stęknęła, trzepocząc rzęsami i kierując się w stronę uliczki wypełnionej po brzegi restauracjami. Z drobnych kramików unosił się przyjemny zapach jedzenia i przypraw, a odgłosy rozmów wypełniały miejską tkankę, nadając jej własnego głosu i charakteru.
Czerwone lampiony żarzyły się nad ulicą, rozświetlając drogę i nadając niezwykły klimat całej tej wieczornej scenerii. Gdybym mógł, zapewne zostałbym tu znacznie dłużej, wpatrując się i chłonąc całe to miejsce, jednak kobieta szła przed siebie, postukując czerwonymi obcasami i kierując się w stronę znacznie droższych i bardziej dystyngowanych restauracji.
Szkoda – pomyślałem, mając nadzieję, że zatrzymamy się w którejś z małych, acz klimatycznych knajpek. Tym czasem szliśmy w stronę ogromnego molochu, który był jednocześnie znaną sieciówką, która otwierała swoje restauracje na wszystkich planetach w okolicy. To niestety oznaczało monotonię – serwowano jedne i te same dania, których smak był jałowy, mimo że kosztowały krocie. Choć pięknie podane, nijak miały się do jedzenia przyrządzanego w lokalnych, rodzinnych miejscach.
-Zarezerwowałam nam stolik. – poinformowała mnie kobieta, wchodząc do środka i od razu kierując się w stronę piętra a następnie zajmując stolik z piękną panoramą na całe miasto. Aż westchnąłem z zachwytu, niemalże przyklejając się do szyby i z dziwną melancholią wpatrując się w miasto spowite nocą, w senne sylwetki osób krążących po uliczkach, w pojedyncze statki zrywające się ze swoich lądowisk. Spektakl był niesamowity – przepełniony podziwem, ale także głębokim uczuciem pustki. Czułem się tak, jakbym nagle był zupełnie sam, osamotniony i opuszczony, ale jednocześnie znajdowałem się tu i teraz. Samotność w tłumie ludzi. Samotność w ogromie spojrzeń, twarzy, oddechów. Tak przytłaczająca, obezwładniająca, a jednocześnie… kojąca.
-Widzę, że masz naprawdę dobry gust – przyznałem w końcu, odrywając się od szyby i zerkając na kobietę, która wetknęła między wargi szklaną lufkę, w której wylocie umieszczony był wolno spalający się papieros o ostrym, nikotynowym zapachu. Kobieta zaciągnęła się nim, sięgając po kartę i przeglądając pobieżnie menu.
-Oczywiście. Chyba nie sądziłeś, że dam się wyciągnąć byle gdzie – przyznała z uśmiechem zadowolenia, zakładając nogę na nogę. Dopiero teraz zauważyłem, że była ubrana w sukienkę z naprawdę głębokim wycięciem. Nawet ślepy zauważyłby grę, w którą grała i zorientował się, że kolacja miała być w mniemaniu kobiety jedynie prologiem tego, co miało nastąpić dużo później. Jednak, choć jeszcze kilka lat temu ochoczo zagłębiłbym się w tą ulotną relację tak teraz… poczułem że całe moje ja nakazało mi się zdystansować. Że kazało mi wziąć kartę i zerknąć na wypisane na niej potrawy, zupełnie tak, jakbym nie dostrzegł uroku rozpościeranego przez kobietę siedzącą naprzeciwko mnie. I ku mojemu zaskoczeniu… wydała mi się ona niezwykle odmienna od Teemy. Bo nie była nią… nie była Teemą. I chyba to nie podobało mi się w tym wszystkim najbardziej.

Reszta wieczoru przebiegła już niezwykle nudno – rozmowa niezbyt się kleiła, mimo że starałem się zabawiać kobietę na wszelkie możliwe sposoby – zacząłem opowiadać jej o swoich przygodach, zacząłem sypać żartami a nawet zaproponowałem jej zmianę miejsca na bardziej rozrywkowe – żaden z tych tematów nie zadowolił jej na tyle, by podjąć go na dłuższą chwilę. Zdawało mi się, że oczekiwała ode mnie ciągłych komplementów – że jej obraz rzeczywistości kręcił się w głównej mierze wokół niej, a ja miałem stanowić jedynie dodatek w postaci adoratora, który chwaliłby jej piękno i niezwykły charakter. Charakter, którego niestety nie posiadała.
Tym bardziej wydało mi się, że gdy tylko skończyliśmy nasz posiłek, rachunek został opłacony a nasze drogi rozeszły się, oboje odetchnęliśmy z ulgą. Choć nie rozstaliśmy się zwaśnieni, nie miałem ochoty już nigdy więcej odnawiać tego kontaktu, toteż w przypływie nagłego impulsu, skasowałem numer kobiety z komunikatora… a potem wszystkich innych, z którymi kiedykolwiek rozmawiałem.

Idąc nocnym miastem i popijając alkohol z ciemnej butelki, wbiłem spojrzenie w niebo. Gwiazdy migotały nad głową, jednocześnie tak znajome i obce, odległe. Teraz, gdy nie było przy mnie Teemy, zacząłem zastanawiać się nad swoim losem i tym, co wydarzyło się od chwili, gdy zostałem przebudzony. W myślach wciąż pojawiały się słowa Dregi, które były niczym irytująca, brzęcząca mucha. Czy Teema rzeczywiście mnie wykorzystała? A być może to ja sam pozwoliłem wciągnąć się w jakiś dziwny układ? Ale przecież jej gesty, jej zachowanie… wydawało się takie szczere. Czyżbym się pomylił? Czyżby każdy dotyk jej dłoni, muśnięcie palców na moich włosach, przeciągłe spojrzenie, czyżby to wszystko było tylko i wyłącznie po to, abym robił co tylko Velt sobie zamarzy?
Wzdychając cicho, oparłem się plecami o jeden z murków i podrapałem się palcami po głowie. Chłodne powietrze działało kojąco na zszargane nerwy, a nogi chciały ponieść mnie jeszcze dalej i dalej. I znów powróciło to dziwne uczucie samotności. Choć miasto niewiele się zmieniło, dało się wyczuć upływ czasu od mojej ostatniej wizyty. Szyldy nad znajomymi miejscami nie były już takie same, ludzie choć znaliśmy się tyle lat, wydawali się być znacznie starsi i zmęczeni życiem. Nawet powietrze pachniało inaczej. I choć dla mnie od ostatniej wizyty na Telos, było to ledwie kilka dni, dla tej planety i jej mieszkanców było to dziesięć lat. Całe, cholerne dziesięć lat. Tyle czasu zostało mi bezpowrotnie odebrane, zostałem z nich okradziony. Dziesięć lat, które mogłem spożytkować zupełnie inaczej. Kto wie, może bym się ustatkował? Może założyłbym rodzinę? Może zamiast użerać się ze stukniętym staruchem aka Drega i jego rudym przyjacielem, teraz znajdowałbym się w zupełnie innym położeniu? I przede wszystkim miałbym dokąd wrócić? Bo przecież nie miałem… nie miałem gdzie się podziać. I nie zostało mi już praktycznie nic, nic poza moimi kośćmi i statkiem umieszczonym w cholernym hangarze, cholernego pana gubernatora.
Dopiłem resztkę alkoholu i czując przyjemne buzowanie w głowie, oderwałem się od ściany i ruszyłem dalej przed siebie. W chłód, samotność i ciemność.

QUINT

Krzyki cierpienia rozrywały ciszę na strzępy. Wiązki blasterów uderzały o ściany, wypalając w nich głębokie, czarne bruzdy, a czerwone ostrze wirowało w powietrzu, stykając się z kolejnymi ciałami, kończynami, zbrojami i robotycznymi częściami. Z przyjemnością tworzyłem ten chaos, czując jak czerwone wici Mocy otulają cały statek i zamykają go w swoim uścisku. Czułem jak Moc drży, z ekscytacją chłonąc lęk pokonanych, spijając ich krew broczącą wnętrze statku i wije się wokół mnie, jakby błagając o więcej. Więcej ciał, więcej okrucieństwa, więcej nienawiści.

Jeden z Mandalorian wycelował we mnie swój miotacz płomieni, jednak nim zdążył go użyć, wykonałem unik, tanecznym krokiem okrążąjąc go i przebijając miecz przez jego klatkę piersiową. Biedaczysko – nie zorientował się nawet co się stało ani z której strony nastąpił atak, nim niewątpliwie stracił swój żywot. W imię czego? Garści kredytów?

Zabawne, że Mandalorianie upadli tak nisko, by stawać przeciwko Sithom za garść marnych groszy. Niegdyś byli niestrudzonymi, niepokonanymi wojownikami odzianymi w zbroję z Bezkaru. A teraz czym są? Są tylko szarą masą, niezdolną do przypuszczenia jakiegokolwiek ataku. Stali się słabi, tak samo jak cała Galaktyka.

Gdzie się podziali ci sławetni Rycerze Jedi? Gdzie podziała się ich niezłomność i wiara w te nudne i śmieszne ideały? Czy ten Wielki Zakon Jedi, ta Wielka Republika tak łatwo dały się spowić Ciemnej Stronie i obróciły się w pył za zaledwie jednym jej muśnięciem? Jeśli tak, jakim cudem Galaktyka wciąż istnieje? Jak to możliwe, że chaos nie pochłonął każdej, żywej istoty, że antymateria nie zderzyła się z materią, obracając wszystko w nicość?


Rozważania głosu wewnątrz mnie, przerwało nagłe poruszenie się ogromnego robota. Mechaniczne ramię złapało mnie i uniosło w powietrze tak szybko, że miecz świetlny, który do tej pory dzierżyłem, upadł i dezaktywował się z cichym syknięciem.

-Zdychaj, psie republiki – mechaniczny głos droida wydał mi się wręcz komiczny – bo nie ja tu miałem zginąć.
-Święte słowa – mruknąłem, zmuszając Moc do oplecenia się wokół karoserii maszyny i naciśnięcia na nią z ogromną siłą. Zgrzyt zgniatanego metalu przerwało jedynie szczękanie części i podzespołów, które zmieniały się powoli w bezkształtną masę.
Maszyna zatrzęsła się, a mechaniczne ramię poluzowało, gdy Moc zgniatała ją coraz bardziej i bardziej.
Wysunąłem dłoń przed siebie, wymuszając kolejne jęknięcia metalu i zwiększając siłę ucisku, aż w końcu z dorida nie zostało nic poza kupą złomu i plamą oleju na posadzce.

I gdy już miałem przywołać do siebie miecz, poczułem jak dwoje łowców nagród łapie mnie za ramiona, gdy trzeci z nich wbił w moją szyję iniektor. Pchnięcie mocy odepchnęło ich ode mnie, jednak było już za późno – substancja rozlała się wewnątrz moich żył, a mnie opanowała coraz większa słabość. Upadłem na kolana, gdy świat wokół mnie zaczął wirować, aż w końcu zapadła całkowita ciemność.


Tymczasem po drugiej stronie korytarza przestrzennego, na Dathomirze lądował myśliwiec Tie. Silniki wzbiły chmurę czerwono-brązowego pyłu, a ich szum przepłoszył okoliczne zebranie Zabraków, którzy żywo dyskutowali o swojej ostatniej potyczce z Jedi, który był niespełna rozumu. Klapa pojazdu uchyliła się, a na ziemię zeskoczyła szczupła kobieta o bystrym, złotym spojrzeniu.
Roztaczała wokół siebie aurę niedostępności, a także siły i arogancji. Wiedziała po co tu przyleciała i zamierzała wypełnić swoją misję wzorowo. Chciała udowodnić Lordowi Vaderowi, że nie pomylił się co do niej i że zasługiwała na wyższe stanowisko w powoli tworzącej się hierarchii Inkwizytorów z Nur.

Nawet nie zaszczyciła spojrzeniem pobojowiska, przez które właśnie przechodziła. Gdzieś spod jej nóg rozlegał się chrupot kości miażdżonych jej butami i szczęk zbroi po których się przechadzała niczym po makabrycznym dywanie skrojonym idealnie na jej przybycie. Mimo, że zdawała się tym nie przejmować, dokładnie notowała w myślach całą scenerię, zamierzając wydobyć z niej każdy szczegół. Domyślała się już, co tu mogło zajść, jednak chciała z całą pewnością upewnić się, że jej raport będzie zawierał wszystkie, niezbędne informacje.

-Gdzie on jest? – spytała surowo, gdy starsza kobieta wyłoniła się z ostrzelanego statku. Pamiętała ją – niedawno odczytywała jej akta, badając przeszłość i zastanawiając się, czy ktoś taki jak Rhea Tarmin zasługiwał na przyjęcie w szeregi rodzącego się Imperium, czy być może, tak jak i Jedi zasługiwała na eksterminację.
Osobiście Deth uważała, że Rhei należało pozbyć się przy najmniejszej, możliwej okazji, jednak Vader nakazał jej cierpliwość. Oh w tym jednym nie miała ochoty się z nim zgodzić.

Rhea na szczęście nie wdawała się w długie rozmowy, wyraźnie zdezorientowana i obolała po stoczonej niedawno walce. Nie wydawała się być w ciężkim stanie, jednak widać było, że potyczka nadszarpnęła jej siły do granic możliwości. Już po chwili poprowadziła młodą kobietę do wnętrza statku i wskazała stół nawigacyjny, na którym rozłożony leżał Kossa.
Aż żal było na to patrzeć – Deth nie pamiętała kiedy ostatnio widziała go w tak opłakanym stanie i było to dla niej nowe i odświeżające – oczywiście, że zamierzała mu wytykać ten stan przy każdej możliwej okazji. W końcu to chyba pierwszy raz, gdy ten niepokonany i działający jej na nerwy Kossa, wyglądał jak zbity pies.
-Doprawdy, nawet nie wiesz, jaki zaciągasz teraz u mnie dług – zaśmiała się, wyciągając ręce przed siebie i w skupieniu wyczuwając strzępki Mocy otulające Kossę. Czuła jego słabnący puls, wyczuwała krew powoli wypływającą z ran, stapiała się z słabym biciem jego serca. Deth powoli, niczym pająk zaczęła tkać – zaczęła łączyć ze sobą tkanki ciała, odbudowywać pogruchotane przez blastery kości, łączyć przerwane naczynia krwionośne, mięśnie i ścięgna. Kilka kropel potu wykwitło na jej czole, gdy w skupieniu oddawała się tej kreacji, zupełnie tak, jakby chciała zbudować Kossę na nowo za pomocą strzępków energii i Midichlorianów krążących w krwi jej i leżącego przed nią mężczyzny.
W końcu położyła dłonie na jego piersi, zmuszając moc do pobudzenia pracy jego serca i wprawiając organy w ruch. Nie zamierzała pozwolić mu umrzeć. Przynajmniej nie do czasu, aż uda jej się go przesłuchać.

Awatar użytkownika
Einsamkeit
Posty: 94
Rejestracja: sob kwie 24, 2021 5:22 pm

Re: Telos: The Dark Side awakens [2os., Star Wars,

Post autor: Einsamkeit »

TEEMA

- Zaczekaj jeszcze, Palastal. To ważne.
Gdy Drega ujął moją dłoń, jakby chcąc odczytać wszystkie wydarzenia z przeszłości, zaś Palastal oderwał się od skrzyni, gotów udać się do statku, ja cofnęłam swoją rękę i zeskoczyłam ze swojego miejsca. Po chwili stanęłam przed nimi, obserwując ich obu. Znamienne, jak bardzo Uczeń i Mistrz byli do siebie podobni. Chociaż różniło ich wszystko - Drega był wszakże wysoki, szczupły, miał czarne włosy do ramion i zarost, podczas gdy Palastal był niższy, dobrze zbudowany a krótkie, ogniście rude wlosy zaczesywał na bok - mieli bardzo podobne do siebie spojrzenie. Z pozoru obojętne i nie wykazujące żadnych emocji, lecz mogło się to szybko zmienić.
- Wspominałeś coś o ustaleniu zasad, Drega - zaczęłam spokojnie, opierając dłonie na pasie. Zaczerpnęłam głęboki oddech, uspokajając się, lecz nie było to łatwe, gdy wewnątrz kiełkował gniew - powoli, stopniowo, coraz silniejszy, ustępując rozdrażnieniu. A to trafiło na niezwykle podatny grunt. Już wcześniej byłam poddenerwowana widząc, jak obaj traktują Lasenę, ale teraz komentarz Rasabry i ich głupi zakład przelał czarę goryczy. Nie mieli prawa się z niego śmiać.
W trakcie moich podróży, czy to z Ceress, czy z Quintem, miałam okazję spotkać najróżniejszych ludzi. Bardziej przyjaznych lub mniej; chcących nas zabić, otwarcie nami pogardzających, wyśmiewających ideały Zakonu, cokolwiek. I jakkolwiek mnie to nie ruszało, tak nie potrafiłam patrzeć obojętnie na znęcanie się nad kimś, kto nie miał z tym wszystkim nic wspólnego. A taką osobą był dla mnie Lasena. Niewinnym człowiekiem, który znalazł się w tym całym bagnie przypadkiem. I nie musiał się w to mieszać - jak sam zauważył, mógł opijać swój powrót z przyjaciółmi, zamiast angażować się w to wszystko. Nie zasługiwał na takie traktowanie ani z mojej, ani z niczyjej innej strony.
- Oho, mamy przesrane, w końcu straciła cierpliwość - mruknął Palastal, obserwując mnie uważnie. Chociaż z pozoru stał rozluźniony, wciąż wcinając swoje żelki, miałam wrażenie, że napiął mięśnie, jakby w oczekiwaniu na konfrontację; Drega zaś pozostał spokojny, wciąż wyluzowany, jak gdyby tego się spodziewał.

Lub tego właśnie oczekiwał.

- To się zgadza. Co w związku z tym? - przyznał mężczyzna z obojętnością w głosie, stukając palcami w blat skrzyni.
- Więc pora ustalić moje - oświadczyłam, prostując się i obserwując ich obydwóch. - Po pierwsze: przestaniesz zastraszać Lasenę. Mnie możesz dręczyć, wbijać mi szpile, testować to, jak się będę zachowywać, ale od niego się odpieprz. I przestań mu grozić przemocą albo torturami nawet w żartach. To jest niewinny człowiek, który został wplątany w to wszystko, jasne? Ciebie to też dotyczy, Rasabra.
- Znam wiele określeń, jakimi nazwałbym pilotów, ale z pewnością nie określiłbym żadnego z nich mianem niewinnego
- twarz Zaana nie drgnęła ani o milimetr. - Ale jak sobie chcesz.
- Nie “jak sobie chcę”
- odparłam lodowatym tonem, wpatrując się w jego oczy. Obserwacja zachowania Ceress bywała niekiedy użyteczna; człowiek wiedział, jak naśladować ten ton głosu czy spojrzenie. - Tak ma być. Chcesz utrzymać lojalność innych osób? To zrób coś, by ją utrzymać.
- Kto powiedział, że to mnie ma zależeć na lojalności?
- Zaan zaśmiał się, okrążając metalową skrzynię i omijając ją. - Śmiem powiedzieć, że to raczej ty nie jesteś w pozycji do negocjacji.
- A ty teraz wykorzystujesz swoją przewagę i siłę, żeby mnie zastraszyć?
- uniosłam brwi, wyraźnie zaintrygowana jego zachowaniem. Wszakże rzadko widywało się człowieka tak otwarcie okazującego swoją pozycję siły. - Jeśli tak ma to wszystko wyglądać - tak, że na kolanach będę ci dziękować za to, że mnie łaskawie wziąłeś pod swoje skrzydła - to prościej będzie, jeśli od razu polecę gdzieś indziej.
- No wreszcie
- w oczach mężczyzny pojawił się przebłysk zadowolenia. Rasabra zaśmiał się krótko, rzucając mi gumową żabę. Złapałam ją, wyraźnie zdezorientowana. Jej słodki, piankowy smak odrobinę ukoił rozdrażnienie. Więc to dlatego Palastal ciągle coś wcinał? Żeby ukoić nerwy od przebywania non stop z Dregą? Bo w chwili obecnej to wydawało mi się jedyną rozsądną odpowiedzią. Z drugiej strony - jak w takim wypadku nie nabawił się nadwagi?
Coś mi mówiło, że wkrótce, chcąc nie chcąc, będę zmuszona poznać odpowiedź.
- Uczniów nie uczono stawiania granic - wyjaśnił Zaan, podstępnie pojawiając się za ramieniem Palastala. W następnej sekundzie wyciągnął rękę, sięgając do paczki z żelkami. - Wielu z nich wychowywano, by bez słowa sprzeciwu spełniać wszelkie żądania Mistrza, nieważne jakkolwiek by były absurdalne. Padawan nie miał myśleć. Padawan miał słuchać i bezdyskusyjnie wykonywać polecenia, jak żołnierz. Ci ludzie dorastali, nie rozumiejąc czym są granice, i nie potrafiąc ich w ogóle postawić. Uważasz, że to jest zdrowa relacja?
- Taaa, to jest to, styl nauczania Dregi
- mruknął Palastal. - Najpierw cię wkurwi, doprowadzi do granic wytrzymałości, a jak w końcu wybuchniesz, to jeszcze cię zapyta “co tak długo?”.
Pokręciłam lekko do siebie głową, wyraźnie skonfundowana. Zaan zawsze był politykiem - to wiedziałam już od dawna. Jak mawiała Ceress, zmieniał charakter w zależności od sytuacji; gdy tego trzeba było, był poważnym, stonowanym człowiekiem z klasą, by prywatnie zamienić jedną maskę na inną; w tym wszystkim wydawał się być człowiekiem, który nawet nie pamiętał własnej twarzy.
Teraz dopiero pojęłam, że zawsze wszystkich testował. Nawet Ceress, co doprowadzało Mistrzynię do szału. A jednak jednocześnie kobieta darzyła go dużym szacunkiem, chociaż oboje ewidentnie nie przepadali za sobą. I chyba paradoksalnie potrafiłam teraz zrozumieć, dlaczego. Rozmawianie z Dregą było jak przeglądanie się w lustrze. A jak mawiała Ceress - każdy nienawidził swojego odbicia w prawdziwym, realnym życiu.
- Jesteś cierpliwa, ale jak każdy człowiek masz swoje granice - kontynuował Drega, kradnąc kolejnego żelka. Spojrzałam na niego - w te lodowate szarofioletowe oczy, wąskie usta, na twarz, przypominającą teraz maskę. Czy ktokolwiek mógł go odczytać? Kiedykolwiek?
- Musieliśmy tylko ją znaleźć. Zastanowić się, co sprawi, że naturalnie powiesz “nie”, “tak się nie robi”, “nie zaakceptuję tego”, “teraz moja kolej na wyznaczenie zasad” - dodał. Prychnęłam głośno, nie mogąc się powstrzymać. Jednak zabrzmiało to jak parsknięcie małego kociaka, obrażonego na większego kocura - tak samo infantylnie.
- Ja tam obstawiałem, że wkurwi cię sam fakt bycia w Zakonie - mruknął Rasabra, wzruszając ramionami. - No i, cholera, przegrałem.
- Tak samo jak nie powinieneś grać na giełdzie, jeśli nie rozumiesz zasad gry - skwitował Drega, zanim znów spojrzał na mnie. - Twoim słabym punktem jest to, że zaczęło ci zależeć na tym człowieku. - kontynuował. Poniekąd z automatu złapałam kolejnego żelka; zagapiłam się w milczeniu na drugą żabę, wpatrując się w nią z równie wielkim niezrozumieniem.
- Być może twój poprzedni Mistrz już ci to tłumaczył, lub nie zdążył - ciągnął mężczyzna, wyciągając z kieszeni Palastala kolejną paczkę. - Ale od zawsze tłuczono wszystkim padawanom, że Jedi nie wdają się w relacje przyjacielskie, quasi-rodzinne, miłosne… domyślasz się, dlaczego?
Z ciężkim westchnieniem zajęłam miejsce na metalowej skrzyni po raz drugi. Quint - jakkolwiek sama myśl o nim nadal bolała i wywoływała wyrzuty sumienia - zwrócił moją uwagę na parę istotnych rzeczy. Spuściłam wzrok na swoje dłonie, znów - na żabę, tym razem już z odgryzioną głową.
- Bo można w ten sposób wykorzystać ich uczucia i przeciągnąć ich na Mroczną Stronę - mruknęłam ponuro.
- Tak. I nie. Ty wściekłaś się dopiero, kiedy zaczęliśmy znęcać się nad twoim kolegą, który nie mógł się bronić i nie był na równej pozycji. Tu leżała twoja granica - odrzekł Drega. - Co oznacza, że można nią swobodnie manipulować. Czy czułaś wtedy gniew? Agresję? Rozdrażnienie, które zaczęło w tobie kiełkować?
Milczałam przez dłuższą chwilę, ze smutkiem wracając myślami do postaci Quinta. Znów, po raz kolejny, plułam sobie w brodę za wszystkie moje dotychczasowo wypowiedziane słowa. I za to, jak traktowałam Lasenę; Drega miał rację. Nadmiernie polegałam na innych, jak gdyby licząc, że za mnie naprawią całą sytuację. Czyż nie o tym też mówił Kossa? Chociaż chciał mi dopiec, zmusić mnie do okazania emocji i naturalnego zaprzeczenia rzeczywistości, by wywołać konflikt wewnętrzny… miał rację. I musiałam mu to przyznać.
- Nie musisz mi odpowiadać. Natomiast przypomnij sobie wszystkie te momenty, kiedy odczuwałaś gniew. Zastanów się, co go wywołało. - głos Dregi wydawał się dochodzić z daleka.

Walka z Rheą nie wzbudzała gniewu. Oczywiście, wykorzystałam go, by ją pokonać przy użyciu Ciemnej Strony, jednak nie byłam wściekła na kobietę, która jedynie stała się ofiarą mojego instynktu przetrwania.
Nie czułam złości ani wobec niej, ani Kossy, czy też Quinta.
Byłam wściekła na samą siebie. Bo gdybym nie zaogniła sytuacji tymi kilkoma słowami… gdybym nie trafiła w czuły punkt Mistrza… do tego wszystkiego być może by nie doszło. Nie zachowałam się jak padawan, osoba, która powinna wspierać Mistrza. Chociaż zadałam z pozoru racjonalne pytanie, zanegowałam wszystkie jego osobiste wybory, które podjął wcześniej, a których najprawdopodobniej do dziś żałował.

Dlatego przelałaś swój gniew w tę walkę. Wiedziałaś, że nie zdołasz przeżyć, jeśli nie odwołasz się do Ciemnej Strony. Na Rheę przelałaś swój ból. Nie zabiłaś Kossy, chociaż miałaś taką szansę.
Pytanie, czy nie zrobiłaś tego dlatego, że był twoim wieloletnim partnerem sparingowym, czy dlatego, że wciąż istniał w tobie ten naturalny opór, wykształcony przez lata treningu? Jak to brzmiało? Jedi nie zabija słabszych? A pokonany oznacza słabszego. Co za naiwny tok myślenia. Logiczne, że to wywoła konflikt.

Jesteś słaba. Po prostu słaba. W jeszcze jednej rzeczy ten chłopak miał rację: będziesz musiała przełamać się, żeby w ogóle przetrwać. I będziesz słaba, dopóki po raz pierwszy nie zabijesz niewinnego.
Oczywiście, zabiłaś część klonów na Venatorze. Ale to było dla ciebie łatwe, ponieważ mieli złe zamiary. Chcieli cię zabić, więc musiałaś to zrobić, by ochronić siebie i Mistrza.
Ale gdyby zachowywali się normalnie, a ty i Quint odebralibyście wiadomość bez manipulacji ze strony Clemma… czy potrafiłabyś go zabić, wiedząc, że zabijasz jeszcze niewinnego człowieka? Człowieka, którego chip nie został jeszcze aktywowany?
Nie? Nie musisz odpowiadać. Ja wiem.
Jesteś słaba.
Pogódź się z tym.


Uniosłam głowę, rzucając Dredze wyraźnie zmęczone spojrzenie; mężczyzna przypatrywał mi się w wyraźnym napięciu, podobnie jak Palastal. Obaj spojrzeli na siebie, lekko, ledwie widocznie kręcąc do siebie głowami.
- Wszelkie momenty, w których pozwalałam sobie na odczuwanie gniewu, były intencjonalne - mój głos był niewiele głośniejszy niż szept. - Wiedziałam, że będą w walce moją tarczą. Dodadzą mi siły i mocy, kiedy będę tego potrzebować. Gniew ocalił mi życie.
- Przekonamy się, czy potrafisz go kontrolować w bardziej skrajnych warunkach
- odrzekł Drega. - A teraz… co robiłaś ostatnio pouczającego?
- Co?
- to pytanie po raz kolejny wybiło mnie z tropu. Zamrugałam, wyraźnie zdziwiona zmianą tematu.
- Co robiłaś, żeby poszerzyć swoją wiedzę? Umiejętności? Zakładam, że w Zakonie nie nauczyli cię niczego pożytecznego, skoro nie wysłali cię do kopalni ani na farmę - odrzekł kwaśno mężczyzna. - Żeby przetrwać w tym świecie, musisz chociaż posiadać jakieś podstawowe umiejętności, które możesz sprzedać. Umiesz sprzątać? To posprzątasz hangar, wieżowiec, cokolwiek. Umiesz strzelać i pilotować statek? Możesz zostać łowcą nagród. Umiesz naprawiać statki? Możesz zostać mechanikiem. No i nie możesz od tego chłopaka oczekiwać, że zrobi wszystko sam. Musisz stać się pożyteczna, żeby móc cokolwiek negocjować i żeby nie wykopał cię w końcu ze statku za bycie pasożytem.
- Dlaczego nie mogę zostać politykiem?
- Bo politycy to kurwy bez sumienia i honoru
- odrzekł bez mrugnięcia okiem. W następnej chwili w ostatnim momencie - zanim książka zderzyła się z moją głową - złapałam grube tomiszcze z zaklejonym taśmą tytułem. Ktoś dopisał nowy - “Myśliwce - jak to spieprzyć, a następnie naprawić”. Pokręciłam do siebie głową, wyraźnie rozbawiona.
- Mechanik rzucił robotę? - zagadnęłam, otwierając książkę. Widać, że ktoś czytał ją niejednokrotnie, bowiem otworzyła się na rozdziale “najbardziej podstawowe awarie myśliwców i jak je znaleźć” z dopiskiem “jeśli widzisz dziurę w poszyciu i lejącą się benzynę - gonkaj stąd jak najszybciej”.
- Nie. Ale wolisz to, czy chcesz porozmawiać jeszcze o zasadach?
- Chyba już nie mam nic więcej do powiedzenia w tym temacie
- mruknęłam bez większego przekonania.
- Tak właśnie myślałem.

Kolacja minęła dość spokojnie; gotował Palastal i być może dlatego wszyscy przetrwaliśmy. Drega sam z siebie nie wyglądał jak materiał na jakiegokolwiek kucharza. Zgarnęliśmy ze statku i Chewiego, i BD-3, który w dodatku wyciągnął od Dregi nowiutkie baterie.
- Lubię tego małego drania - stwierdził starszy Jedi, rozsiadając się wygodnie przy stole. Mruknęłam coś ledwie słyszalnie, nos wetknąwszy w książkę. Chociaż była nudna, przypisy trochę ratowały sprawę. BD-3 ćwierkał coś w tle, najwyraźniej opowiadając coś zarówno i Dredze, i Chewiemu. Ja musiałam się odciąć.
Co za dużo, to niezdrowo. W ciągu tych trzech dni wydarzyło się tak wiele, że książka - choćby najnudniejsza - stanowiła ostoję. Gwarancję, że będę mogła przez jakiś czas oderwać się od rzeczywistości i nie myśleć o rzeczywistości.
A jednak mimo wszystko - nie do końca potrafiłam się na niej w pełni skupić.
Niekiedy moje myśli odrywały się od partii tekstu, wracając do tematu Laseny. Pomiędzy lekkim, palącym płomieniem zazdrości zastanawiałam się, jak przebiega ta randka; chociaż życzyłam mu po cichu powodzenia i dobrej zabawy, to jednocześnie liczyłam, że to wszystko nie zajdzie zbyt daleko. Ta dziewczyna bądź co bądź była całkiem ładna. A jeśli była interesująca? Zabawna? Jeśli czas przy niej mijał tak dobrze, że Lasena mógł zaliczyć to do jednej z najbardziej udanych randek? Auć. Ta myśl zabolała. Nerwowo przebiegłam wzrokiem przez zdanie, wałkując je po raz dziesiąty. Chyba. Przestałam liczyć.

“Zanim zaczniesz pracować nad panelem sterowniczym, upewnij się, że zasilanie statku jest odcięte.”
Myślę, że wszyscy to już wiemy, ale jak elektryka prąd nie tyka, tak mechanika już może
“To zapobiegnie przypadkowemu uruchomieniu systemów lub porażeniom prądem.”
Tego nie wiedziałem. Sprawdzić statystyki celowego porażenia prądem podczas napraw i obejrzeć filmiki

- Jesteś pewien, że miał znaczone karty?
- Beeep bep bep trill bip!
- Ach, to dlatego przegrał zakład
- mruknął Drega. Palastal z szelmowskim uśmiechem wyłożył karty na stół. Uśmiechnął się przepraszająco, widząc moje spojrzenie znad książki. A ja nie zamierzałam przecież pozwolić na demoralizację Wookiego. Ile on miał lat, z dziesięć? Zresztą byłam pewna, że gdyby Irtenche usłyszała o tym, oberwałoby mi się porządnie. Ona jedna z całej ekipy Laseny jak dotąd przejęła się faktem, że zostawiliśmy małego samego na statku. Co z tego, że pod opieką BD-3?
- Pokażemy mu tylko, jak się gra w pasjansa - wyjaśnił z poważnym wyrazem twarzy, zanim się uśmiechnął szelmowsko. Przewróciłam oczami, zamykając książkę; szkoda, rozdział o psuciu naprawianiu kapsuł ratunkowych był całkiem fascynujący. Ale zdawałam sobie sprawę, że jeśli wciąż będę mielić kolejne kartki, moje myśli nadal będą wędrowały w stronę Laseny. Nawet teraz miałam poczucie, że wolałabym z nim porozmawiać, niż siedzieć tutaj. Musiałam czymś zająć ręce i myśli.
- To dlaczego tych kart jest pięć i macie je wszyscy trzej? - zapytałam groźnym tonem, odkładając książkę. Palastal i Drega spojrzeli na siebie. - Zresztą. Chewie nie gra, jest za młody.
- Sugerujesz, że to gra tylko dla dorosłych?
- Zaan przymrużył oczy w uśmieszku. Przewróciłam oczami, zabierając Wookiemu karty. Nawet nie zrozumiałam obrażonego ryknięcia.
- Nierozsądnie jest grozić Jedi urwaniem mu rąk, mały. To ona ma tu miecz świetlny - odrzekł Palastal, odkładając karty. - No dobrze. Nie muszę wam przedstawiać zasad, prawda?
- Podróżowałam z Ceress, czy coś więcej muszę mówić?
- mruknęłam, zaglądając w swoje.

- Za kilkanaście godzin wylądujemy na Bandomeer. W przyszłości poznasz wiele miejsc, w których będziesz musiała się odnaleźć - głos Krell wypełnił ciszę. Na stole z cichym plaśnięciem wylądowała talia kart - wyjątkowo pięknych, rzekłabym że nawet do stawiania wróżb, aniżeli do grania. Uniosłam wzrok znad czytanej właśnie książki, skupiając się na postaci Mistrzyni. Jak zawsze elegancka i z klasą, teraz z wprawą tasowała karty w dłoniach. A przecież nigdy nie podejrzewałabym ją o zainteresowanie takimi prostymi rozrywkami. Zawsze preferowała literaturę, galerie sztuki czy teatr albo jakieś inne cuda, z pogardą patrząc na proste rozrywki prostych ludzi.
- Możliwe, że wpadniesz na najróżniejszej maści chochsztaplerów. Na przemytników, bukmacherów, hazardzistów, szulerów, handlarzy… nazwij to jak chcesz. W dokach takich ludzi jest pełno - wpatrywałam się jak zahipnotyzowana w karty. - Informację często musisz wygrać. Zdobyć podstępem, umysłowymi sztuczkami, albo po prostu przechytrzyć. Powinnaś wiedzieć, jak do tego podejść. Kto wie, czy ta wiedza nie okaże ci się kiedyś potrzebna na wagę złota?
- Ceress, czy nie możesz po prostu przyznać, że ci się nudzi?

Śmiech Mistrzyni wypełnił ciszę. Karty zostały rozdane.
- Muszę zachować jakieś pozory, prawda? - odrzekła. - Poker to w istocie nie jest tylko gra matematyczna, ale też gra umysłów. Wiele osób wierzy, że sposób, w jaki grasz, dużo mówi o tobie. Czy boisz się podejmować ryzyko i odpuszczasz już na start, jeśli nie masz najlepszej karty. Czy starasz się wymusić na przeciwniku odpuszczenie dobrych kart przez blef. Czy może stawiasz wszystko na jedną kartę już na początku. Wszystko to ich zdaniem sporo o tobie mówi. Wiele osób traktuje cię później przez pryzmat wygranej gry. Głupota, prawda?
- To jak postawię wszystko już na początek, to świadczy to o mnie, że jestem głupia, czy że nie znam zasad?
- Kto powiedział, że nie jedno i drugie?
- Ceress!
- W porządku, w porządku. Żartuję. Widzisz, czasem trzeba wiedzieć, kiedy lepiej jest przegrać. Niekiedy to się bardziej opłaca, by osiągnąć swój cel. Czasami lepiej jest udawać idiotę, którego nikt nie będzie podejrzewać o przebłysk choćby jednej przytomnej myśli, by koniec końców oszukać wszystkich. A niekiedy trzeba postawić się w pozycji człowieka, który wie, o co gra, i jak gra. Natomiast jest jedna rzecz, której ludzie bardzo nie lubią, nieważne czy to prości mieszkańcy doków, czy wytrawni politycy…
- Jaka?
- Kiedy najwięcej wygrywa idiota, który ewidentnie nie wie, jak grać. Bo oznacza to, że nie wie nawet, jak przejść dalsze negocjacje, a honor jednak nakazuje się zgodzić. Bo widzisz, ci wszyscy ludzie mają bardzo wypaczone poczucie zarówno moralności, jak i honoru…


- Przebijam - głos Dregi wypełnił ciszę; wszyscy graliśmy w skupieniu. Nawet Chewie, który ciekawie obserwował przebieg gry, nie wtrącał się. Wszyscy byliśmy całkiem nieźle wprawieni.
- Sprawdzam - chociaż pozornie nie odrywałam zbytnio większej uwagi od kart, analizowałam zachowanie zarówno Palastala, jak i Dregi. I nie miałam złudzeń - tak jak ja oceniałam ich, tak samo czynili oni.

Są różne typy ludzi w grze… Drega nie jest impulsywny. Jest cierpliwy, doświadczony i sprawdza zakłady, podbijając to, co mu pasuje. Wie, jak utrzymać kontrolę przy stole. To nie świr, który rzuci wszystko na jedną kartę. Wyeliminował już Rasabrę, który zresztą ewidentnie gra tylko rekreacyjnie i zachowuje się dość impulsywnie, bez większego przemyślenia, co powinien podbijać.
Auć. Dobrze, że nie grał na prawdziwe pieniądze.
Lubi wyzwania. Bo co to za zwycięstwo, wygrać z Rasabrą? Mnie rozerwie na strzępy chyba, że będę ostrożna. Obserwuje, czy ulegnę emocjom także w grze. Czy może odpuszczę i dam się wciągnąć w jego grę.
A to jest już kolejny test. Muszę zmienić taktykę.


- Chyba żartujecie? Byłem pewien, że blefujecie - na twarzy Rasabry pojawiło się zdziwienie; po chwili z irytacją rzucił na stół swoje karty. Chewie ryknął coś pocieszająco i klepnął go po ramieniu.
- Mówiłem ci, nie powinieneś nawet grać na giełdzie - odparł Drega, uśmiechając się kątem ust. Kilka chwil później Zaan podniósł się znad stołu, również rzucając swoimi kartami z równie wielkim rozdrażnieniem. Najwyraźniej nie przewidział porażki lub uznał, że będzie mało prawdopodobna. Śmiech Rasabry wypełnił pomieszczenie.
- Nie znoszę losowości, bo chociaż jest ograniczona i przewidywalna, ma w sobie zbyt wiele kombinacji - obwieścił z irytacją. Chewie zaryczał krótko, urywanie, jak gdyby się z niego nabijając. - I nie, nie ma potrzeby wyrywać nikomu rąk. Porażka to cenny element gry, nawet jeśli nie przydarzył mi się od dziesięciu lat.
- A kiedy ostatni raz grałeś?
- Rasabra oderwał się od swojego komunikatora.
- Dwa lata temu, a co?
- Eeeee, rozbierany poker małżeński się nie liczy
- Rasabra machnął ręką.
- Nigdzie nie mówiłem nic o żonie - kamienny wyraz twarzy Dregi sam w sobie był odpowiedzią. Mimowolnie zapragnęłam poznać dalszą część historii. Czyżby był to mężczyzna? Jakiś seksowny pilot z pociągiem do starszawych polityków? To brzmiało jak interesujący materiał na love story.
- Więc grałeś z jakimś seksownym pilotem?
- Pilotką i miała i tak już chłopaka
- odparł mężczyzna, odwracając się od nas. - Nie wiedzieć czemu miałem wrażenie, że albo ten chłopak był Upadłym Jedi, albo Inkwizytorem, więc szybko się stamtąd zmyłem. Szkoda, była naprawdę ładna.
Uśmiechnęłam się lekko do siebie, znów sięgając po podręcznik napraw. Jedno musiałam przed sobą przyznać: ta gra pozwoliła mi skutecznie odciągnąć myśli od Laseny. Po raz pierwszy nie zastanawiałam się, jak przebiega ta cała randka i nie czułam w końcu aż tak wielkiej zazdrości, jak wcześniej.
- BD-3, Chewie, zbieramy się - zakomenderowałam, ujmując łapę Chewbaccy. Wookie ryknął coś obrażony i stanął w miejscu - jednak nie na wiele mu się to zdało. Zaczęłam go po prostu ciągnąć za sobą jak matka obrażone dziecko. Dalsza droga do statku upłynęła dość spokojnie - co prawda, z robocikiem bipiącym mi nad uchem i porykiwaniami urażonego Chewiego, ale dało się to znieść.
Odetchnęłam z ulgą, gdy tylko znów weszliśmy do statku; zagonienie obrażonego Wookiego do spania było dość trudne, jednak nie niewykonalne. Gdy już w końcu pozbyłam się ich obydwóch, poniekąd z odruchu zerknęłam na stanowisko pilota, zanim zdecydowałam się znów zająć miejsce obok. Paradoksalnie mimo, że to tutaj czułam się najlepiej, poczułam też to samo dziwaczne osamotnienie, połączone z poczuciem, że coś tu jest nie tak. Nie tak, jak powinno być. Tak po prostu.

Nasmaruj płaszczyzny stykowe obudów szczeliwem płynnym, a następnie włóż wał korbowy w obudowy. Skręć całość w kolejności 1-21 według schematu A-21 w dwóch fazach. Śruba ustalająca o średnicy większej musi być wciśnięta w punkcie 9. Na czop prawy nałożyć pierścień kątowy łożyska HA2181, zwrócony kołnierzem do rolek łożyska...

KOSSA

Jedyne co pamiętałem to to, że świat był kurewsko rozmazany. Może nie aż przesadnie, ale dość, by widzieć rozmyte krawędzie stołu przede mną czy płomień, będący jedynie bezkształtnym owalem. I ciepło mojej własnej krwi, kapiącej z rozwalonego nosa, nie mówiąc o łuku brwiowym. Ach, czuć ból - to było takie ożywcze. Ktoś krzątał się w pomieszczeniu - widziałem jedynie plecy, acz po rozmiarze mogłem spokojnie założyć, że był to mężczyzna. Prawdopodobnie ten sam, który mnie zaskoczył w trasie. Nie pamiętałem zbyt wiele - nic poza hipnotyzującym spojrzeniem czerwonych oczu. Zasrani Anzaci i ich pierdolone umysłowe sztuczki. Wycieczek mi się, kurwa, zachciało. Ale nie żałowałem - przynajmniej w końcu na własne oczy mogłem przekonać się, dlaczego byli tak niebezpieczni, nawet jeśli była to ostatnia rzecz, jaką przyszło mi zrobić.
- No i co teraz zrobisz, wyssiesz ze mnie w końcu mózg, czy zostawisz mnie sobie na deser? - zapytałem, nie ukrywając złośliwego uśmiechu. Chociaż myślenie przychodziło mi z pewnym trudem, czułem, jak ożywcze zimno, dopływające z zewnątrz, skutecznie mnie orzeźwiało.
Zaraz, zimno?
Przymknąłem oczy, znów zapadając się w Moc. Wcześniej nie czułem tego ożywczego, delikatnego wiaterku. Płomień nie trzepał się tak mocno, jak teraz. Co oznaczało, że albo ktoś wszedł po cichu do środka, albo zostało otwarte okno lub drzwi. A raczej wątpiłem, by mój napastnik tak pragnął się przewietrzyć.
- Moc jest w tobie silna - odrzekł Anzat, odwracając się do mnie. Zastukałem powoli butem w podłogę. Raz, drugi, trzeci. Mało kto kojarzył ten kod, ale tylko debil nie wykorzystałby tej szansy, nawet jeśli jedynym odbiorcą tego komunikatu był kot. Jeśli go w ogóle jeszcze nie zjedli. Anzaci, jak zdążyłem się przekonać, byli popierdoleni.
- Ach, rozumiem że powinienem czuć się zaszczycony, że to mnie wsadzisz swoje czułki do nosa - zadrwiłem, odwracając głowę. Moc zafalowała niecierpliwie.
- Nie po to tu jestem - stwierdził mężczyzna. Zmarszczyłem brwi, przyglądając mu się podejrzliwie. No co jest? Nie byłem nawet aż tak atrakcyjny, by jakiś wygłodniały Anzat chciał mnie zeżreć?
- Dostałem jakiś zaoczny wyrok śmierci? Kontrakt na mnie, o którym nic nie wiem? - zagadnąłem, wyraźnie zaintrygowany. No, o co mogło chodzić? - Jak pamiętam, wszystkie moje ofiary jak dotąd były martwe… nie?
- Najwyraźniej nie, skoro interesuje się tobą Inkwizycja
- skwitował oschle mężczyzna. W Mocy wyczuwałem niewielkie, delikatne poruszenie; ktoś poruszał się na piętrze.
- No teraz to dopiero czuję się zaszczycony - uznałem z zadowoleniem w głosie, nadal stukając butem po podłodze. Nie wiedziałem, jakie licho w ten sposób przywlekę - czy może wpadnę z deszczu pod rynnę - ale jakoś nie byłem wielkim miłośnikiem BDSM, zwłaszcza jeśli byłem przywiązany do krzesła w towarzystwie jakiegoś podstarzałego gościa.
Cóż, miałem raczej jasne preferencje. Lubiłem niewysokie, wyszczekane czarnulki z jasnymi oczami w przedziale wiekowym od 18 do 22 lat, takich nie za starszych ode mnie. Siwiejący koleś z fancy zarostem raczej zdecydowanie do nich nie pasował, głównie z racji płci i wieku. Całą resztę może mógłbym pominąć, gdyby nie fakt, że nadal, pomimo tych wszystkich niedogodności, nie rajcował mnie wąż wślizgujący mi się do tyłka. Nie mówiąc o czułkach, wchodzących do nosa. Doprawdy, Anzaci mogliby przez te kilka tysięcy lat wyewoluować w normalny sposób. Przecież ta technika przypominała wsadzanie koledze z podwórka palców do nosa.
A mogli to wszystko osiągnąć w bardziej schludny i elegancki sposób. Trepanacje. Zdzieranie skalpu. Picie z czaszek wrogów. Wysysanie energii życiowej czy tam zupy z mózgu nie plasowało się ani jako “schludne” ani “eleganckie” ale co ja tam wiedziałem.
Ciemnowłosa kobieta powoli zsunęła się z otworu w suficie i bezgłośnie zeskoczyła na podłoże. Poruszała się pewnie i zupełnie bezszelestnie, niczym drapieżnik podchodząc do swojej ofiary. Wyprostowała się dopiero, gdy znalazła się tuż za plecami wysokiego mężczyzny, który już po chwili runął jak długi na ziemi przeszyty czerwonym ostrzem miecza świetlnego.
-Dopiero poczujesz się zaszczycony. - kobieta prychnęła, obchodząc mnie dookoła i rozcinając wiążące mnie liny… tylko po to aby mocno zacisnąć palce na mojej szyi i przyszpilić mnie do ściany z całą swoją siłą. Uh-huh, naprawdę na mnie leciała, nie?
-Pójdziesz ze mną. I dobrze ci radzę, nie kombinuj niczego. Bo zrobi się bardzo niemiło.
- Lubię takie ostre flirty, ale nie zapomniałaś o czymś?
- Moc jak zawsze pozwoliła mi zrobić z siebie użytek; miecz znów zawitał do mojej ręki, ledwie tylko przeleciał przez stół. Zacisnąłem dłoń na nim, gotów go odpalić.
- Szkoda byłoby przypiec tę ładną buźkę, jestem zwolennikiem hasła peace and love, zwłaszcza tego ostatniego, kiedy jest okazja - dodałem, czując że powoli tracę dech. No, ale jeszcze nie miałem ochoty skopać tej ślicznotki, kiedy wieczór mógł się dla nas skończyć znacznie milej. Mógłbym w ostateczności to duszenie wybaczyć.
Przez twarz kobiety przebiegł delikatny cień uśmiechu, gdy jej chwyt się rozluźnił, a ona jak gdyby nigdy nic odsunęła się na bezpieczną odległość. Zagapiłem się na nią bezczelnie. Mówiłem przecież, że lubię niewysokie, wyszczekane czarnulki, nie? A przecież mało która kobita miałaby odwagę rzucać się na wyższego od siebie gościa. Zaimponowała mi w pewien sposób. No i miała całkiem ładny uśmiech.
- Uznam to za odpowiedź twierdzącą - powiedziała, przypinając miecz do pasa. Wobec tego i ja to zrobiłem; bywałem w pokrętny sposób uczciwym i honorowym człowiekiem. - No i muszę cię zmartwić, choć jesteś śliczniutki na flirt z mojej strony musisz sobie zapracować - dodała, zaś na mojej twarzy pojawił się szczery, szelmowski uśmiech.
- Say no more, my lady - odrzekłem, pochylając się nad Anzatem. Obmacałem pospiesznie jego dziób, szukając tych pojebanych czułków. Bezskutecznie. Cholera, no. Wobec tego nadepnąłem na jego kark, miażdżąc go z całej siły; w tej robocie człowiek mylił się tylko raz.
- Szybkie pytanie: lubisz kwiatki? Bo jeśli tak, to chyba musimy urządzić po drodze tripa na jakąś ładną planetę. Aczkolwiek nie sądzę, że jesteś ich fanką, tak jak zachodów słońca, czekoladek w serduszka czy innej takiej szmiry - stwierdziłem, wychodząc pierwszy na zewnątrz. Czy powinienem trzymać ją za swoimi plecami? Pewnie nie. Ale kto powiedział, że byłem normalny.
Kobieta ruszyła za mną, sama jednak kierując się w stronę statku ukrytego w jednym z okolicznych wąwozów. Cały czas pozostawała czujna, jakby wyczekując ataku z mojej strony lub towarzyszy martwego Anzata.
- Zostawię to twoim domysłom. Nie interesują mnie przewidywalni mężczyźni - odpowiedziała sucho. Westchnąłem z pewną irytacją. Nie ułatwiała mi tego zadania, co? - A najwięcej punktów zdobędziesz, gdy grzecznie podzielisz się ze mną wszystkim co wiesz.
- To może być trudne, bo nie wiem, czego nie wiesz, a co ja miałbym rzekomo wiedzieć - oświadczyłem, rozglądając się naokoło. Mnie tam się do tego jej statku nie spieszyło, zwłaszcza że i tak nie miałem pojęcia, dokąd się wybieramy.
- No cóż, najlepiej więc będzie jeśli streścisz mi wszystko. Tylko postaraj się mnie przy tym nie zanudzić - mruknęła kobieta, coraz mocniej zatapiając się w Mocy. Przewróciłem oczami.
- Nazywam się Kossa, urodziłem się jakieś dwadzieścia cztery lata temu na Chalactcie, w wieku trzech lat zawinęło mnie dwóch kolesi z Zakonu, cztery lata temu odszedłem z tego pierdolnika i świetnie sobie radzę, jak sama zresztą widzisz - podsumowałem krótko, przyglądając jej się badawczo. Musiałem się zastanowić, w jaki sposób się stąd zawinąć w miarę skutecznie, a nic poza porwaniem jej statku i zabawą w star crush nie przychodziło mi do głowy.
-Nuda - odpowiedziała kobieta, i choć postawa jej ciała wskazywała na to, że była spięta, na jej ustach wykwitł delikatny uśmiech. W zasadzie całą sobą dawała całkowicie sprzeczne sygnały, co tylko wzmacniało poczucie, że nie dało się jej tak łatwo odczytać. I, cholera, podobało mi się to. Nie była typową nudziarą. Zwłaszcza że nadal miałem w pamięci dotyk jej delikatnych rączek na mojej szyi. Uh-huh, ktoś tu miał chyba nietypowe upodobania.
- Chętnie posłucham za co zostałeś złapany. I czego chciał twój nowy kolega, zanim pięknie rozpłaszczyłeś go na podłodze.
- No wiem, że nuda, dlatego streściłem swój życiorys najbardziej jak tylko mogłem - wzruszyłem ramionami, człapiąc tuż przy niej. - A w ogóle to chwila chwila, paniusiu. Nie wciśniesz mi kitu, że nie wiesz, po co tu jestem, skoro przyszłaś do tej chaty na tym wypizdowiu tylko po to, żeby mnie uwolnić. - o nie nie, taki naiwny to ja nie byłem. A w Świętego Mikołaja nigdy nie wierzyłem, nie mówiąc o bzdurach takich jak “poziom midichlorianów”. Ja tam byłem zdania, że te rzekome midichloriany oznaczały po prostu “odpowiedni poziom biedy, w której rodzice będą się cieszyć, że jest o jedna gęba do wykarmienia mniej”, o ile takowi w ogóle istnieli.
- Uznajmy, że znalazłam się tu przypadkiem i znalazłam w sobie tyle pokładów dobrej woli, żeby pomóc koledze w potrzebie - mruknęła. Zaśmiałem się szczerze. Rozbawiła mnie jak chuj.
- Jasne, a ja jestem Mistrzem Jedi - oświadczyłem, zanim spojrzałem na statek przed nami. - Naprawdę albo musisz na mnie ostro lecieć, albo musieli ci obiecać kupę kasy, skoro chciało ci się tłuc taki kawał drogi tylko dla kolesia, który nie wierzy we Wróżkę Zębuszkę ani dobre intencje.
- Ujmę to tak, cukiereczku - kobieta odwróciła się nagle, gwałtownym ruchem zapinając na moich nadgarstkach kajdanki, a potem pokazując mi kluczyk, który ukryła w swoim biustonoszu. Nietrudno się domyślić, na czym skupiłem większą uwagę. Co? Na Anzacie ze świecą było szukać kobitki, której piersi nie byłyby ani szare, ani niemyte ani obwisłe.
-Dam ci dwie alternatywy. Albo będziesz grzeczny i być może okażę się na tyle wyrozumiała, żeby odpalić ci procent w ramach współpracy, albo będziesz robił pod górkę i do mojego pracodawcy trafisz w bryle karbonitu. Umowa stoi?
- Kurwa, muszę być naprawdę ważny, że aż do karbonitu chcecie mnie wsadzić - aż zapiałem z zachwytu. Co? To łechtało moje ego przecież. Z wysiłkiem podniosłem wzrok, wpatrując się w jej oczy. Chociaż to było trudne.
- Możemy się podzielić. Ja się nie będę stawiał, ale dzielimy się pół na pół i mnie wyciągasz, tak żebyśmy mogli później doprowadzić mnie przed oblicze sprawiedliwości jeszcze gdzieś indziej - zawsze miałem łeb do interesów.
Tym razem kobieta zaśmiała się całkiem szczerze i ze słyszalną sympatią w głosie. Widocznie nie spodziewała się takiej propozycji. Co oznaczało, że albo inni kolesie nie byli tak lotni, albo nie wpadli na taki pomysł. Kretyni. No, ewentualnie była początkująca w tej branży, to też mogło być całkiem sensowną odpowiedzią.
- A jaką mam gwarancję, że mnie nie oszukasz? - spytała, po chwili odpinając miecz od mojego pasa i chwilę ważąc go w dłoni. Cholera, nawet to wyglądało… gorąco.
- Nie pogniewasz się, że go pożyczę. - uśmiechnęła się rozbrajająco. Pokręciłem tylko głową.
- Skarbie, wolałbym żebyś coś innego mi odpięła niż miecz, ale widzę, że nie jesteś taka odważna - uśmiechnąłem się kącikiem ust.
Kobieta uniosła lekko brew, po chwili nachylając się nad nim zupełnie tak, jakby chciała złączyć swoje usta z moimi ustami w namiętnym pocałunku. Jej ręce przesunęły się po moim torsie, wolnym, miarowym ruchem sunąc coraz niżej. Jej palce zdawały się zahaczać o rąbki materiału mojej szaty, a czasem kręciły małe kółka i rysowały niewidoczne ślady - aż w końcu dotarły do paska i jego zapięcia… z którego odpięły komunikator. Aż się zaśmiałem. Mała cwaniara. Nie spodziewałem się i tak zresztą, że jej rączki zajdą tak daleko. Większość pozornie otwartych dziewcząt najczęściej się peszyła, gdy przychodziło co do czego. “Ale jak to? Mam go dotykać? Tam?”. Ta przynajmniej dotarła do paska. A to już, rzekłbym, był całkiem niezły postęp jak na taki początek znajomości.
-Proszę bardzo, klient nasz pan - uśmiechnęła się zwycięsko, odsuwając się i wspinając po rampie na statek.
- Skoro już i tak nie mam przy sobie miecza ani komunikatora, to czemu jeszcze nie zabierzesz mi tej ostatniej pary spodni, którą mam na sobie? Taka przyzwoita jesteś, czy nie lubisz po prostu dokańczać raz już zaczętych rzeczy? - zapytałem, wchodząc za nią.
Gdybym był normalny, to pewnie bym się teraz przejmował, że umrę gdzieś, nawet nie wiadomo gdzie. Ale w zasadzie wolałem przynajmniej zginąć na tym statku, niż sterczeć w chacie tego Anzata na środku wypizdowia jak palec w dupie. Rozejrzałem się wokoło dość ciekawie, szukając jakichkolwiek rzeczy, które mogłyby mi pomóc uwolnić się z kajdanek. Bo na nadanie wiadomości nawet nie liczyłem. Komunikator był mi teraz potrzebny jak dziura w moście.
-Hmm niech no się zastanowię… chyba podziękuję. Striptiz dla ubogich dobry jest tylko na Ryloth - mruknęła, prowadząc mnie w stronę mostku i wskazując fotel drugiego pilota. Uniosłem brwi, wyraźnie zaintrygowany.
- Nieźle awansowałem - stwierdziłem, zasiadając ciężko w fotelu. Cholera, byłem w kropce. Jak dotąd liczyłem, że ciepnie mnie na jakiś fotel w zacisznym, zacienionym miejscu i będzie mieć mnie gdzieś, tak jak robili to w filmach. Ale na co ja liczyłem. Przymknąłem oczy, usadzając się w miejscu, podczas gdy Moc pozwoliła mi się dyskretnie rozejrzeć.
Mmm. Panna kombinowała ostatnio coś z włosami. Odwróciłem się na fotelu, obserwując wnętrze. Musiałem tylko poczekać, aż wleci w jakiś pas asteroidów, ewentualnie ktoś - choćby piraci - skupią na sobie jej uwagę.
- Tylko nas nie zabij. Nie wygrałaś tego statku w karty, prawda? - wolałem się upewnić.
- Nie, nie wygrałam go w karty. Zabiłam jego pilota. - odpowiedziała rozbrajająco, podrywając maszynę do lotu. Kącik ust znów powędrował do góry. A w tym szumie wirujących silników i mocnych wibracjach lekkie, delikatne zawirowanie w Mocy - gdy tylko sięgnąłem po spinkę - było niemal niewyczuwalne. W następnej chwili naparłem mocniej spinką na mechanizm, chcąc go odblokować.
- Interesująca redystrybucja dóbr. Lubię ostre kobiety, ty lubisz nieprzewidywalnych facetów. Coś czuję, że się dogadamy - stwierdziłem, jak najdyskretniej zsuwając kajdanki ze swoich nadgarstków. Banał. Nawet przedszkolak dałby radę to zrobić, zwłaszcza że miałem już w tym wprawę. Chociaż ja nie byłem fanem BDSM, niektóre moje partnerki miewały różnorakie fantazje.
-- No proszę, pierwszy prawdziwy komplement z twojej strony - mruknęła z rozbawieniem kobieta. - Aż boję się spytać, czym sobie na niego zasłużyłam. Znam cię pięć minut i mogę już powiedzieć, że nie jesteś bezinteresownym typem.
- Bezinteresownym? Nie. Nieprzewidywalnym? Jak najbardziej. Uczciwym? Jak cholera - odrzekłem, podnosząc się z miejsca. W następnej chwili odskoczyłem na drugi koniec pomieszczenia, Mocą sięgając po mój miecz. Nie miałem czasu na marnowanie czasu.
- Ponegocjujemy, panienko?
Kobieta uruchomiła autopilota, zanim podniosła się i sięgnęła po swój miecz. Awww, prawie zmiękłem, widząc ten gest. A już liczyłem, że ją zaskoczę.
-Myślałam, że już nigdy nie spytasz - mruknęła, doskakując do mnie i wykonując serię gwałtownych i naładowanych mocą ciosów. Zaśmiałem się, parując z łatwością pierwsze z nich; maleńka była szybka i zwinna, lecz nie miała tyle siły co ja. Kto by pomyślał, że dwa jajca w spodniach dadzą takiego boosta do natury. Bez większego wysiłku mogłem ją odtrącić od siebie niczym muchę.
- Widzę, że to ja będę musiał przejmować inicjatywę - stwierdziłem, zamaszystym ruchem odbijając jej miecz w lewo, by następnie uderzyć z łokcia w jej skroń. Vaapad, kochanie, nie rozróżniał płci.
Ciszę przerywał szczęk naszych mieczy; umiejętności panny były imponujące. Wymuszała na mnie bycie w ciągłym ruchu, uniki, obroty, przemieszane z kopniakami i ciosami; oboje byliśmy użytkownikami Vaapad, chociaż ona miksowała swój styl z czymś jeszcze. We Świątyni Djem So był stylem uznawanym za wysoce nieodpowiedni - jak zresztą chyba wszystko poza Soresu - gdyż Moc była używana tutaj do ataku, nie zaś obrony.
Uchyliłem się przed ostrzem jej miecza w ostatniej chwili, jednocześnie przerzucając rękę przez jej łokieć i unieruchamiając go, przyciągając pannę do siebie; chociaż miecz wyleciał jej z dłoni, wrócił zaraz do drugiej, zaś ja dostałem soczystego kopa w kostkę, zmuszając mnie do przyklęknięcia.
Spojrzałem w stronę mojego miecza, który wylądował i tak gdzieś na podłodze w ferworze naszego starcia; ostatkiem sił zdążyłem go wyłączyć, nim ostrze przecięło poszycie i część sprzętu.
Oddech falował szybko, niecierpliwie, galopując równie szybko jak serce; ja zaś wpatrzyłem się w jej złociste oczy. Cholera, była naprawdę ładna. I nie mówiłem tego tylko dlatego, że przebywałem już jakiś rok na Anzacie. Bez słowa przyjąłem jej dłoń, podnosząc się z miejsca.
- Jesteś całkiem ciężkim przeciwnikiem. Podobała mi się ta walka - odrzekła od niechcenia kobieta, gasząc swój miecz. Ja zaś tylko lekko, delikatnie musnąłem kciukiem jej kącik ust, dolną wargę, nadal wpatrując się w jej oczy jak zahipnotyzowany, zanim przyciągnąłem ją do siebie, kradnąc sobie w następnej chwili mocny pocałunek.
Nie na długo się tym nacieszyłem; w następnej chwili poczułem ostry, palący ból po policzku. Oderwałem się z głośnym syknięciem.
- Mała, gr… - po chwili i tak znów umilkłem, gdy tym razem to kobieta mnie pocałowała; wtopiłem się całkowicie w jej ciepłe usta, palce wplatając w jej włosy. A więc to ona musiała jednak przejąć inicjatywę, huh?
- Mówiłeś, że lubisz ostre kobiety. Uważaj czego sobie życzysz - mruknęła kobieta, odrywając się od moich ust. Uśmiechnąłem się.
- Żartujesz? Jest idealnie.


Zaczerpnąłem głęboki wdech, czując ostry, rwący ból w płucach, rękach, ramionach… wszędzie. Nawet nie zrywałem się z miejsca. Nie było, kurwa, warto.
Jedynie wyciągnąłem rękę w bok, w stronę jaśniejszej plamy. Znałem ten zapach, tę woń delikatnie duszących, korzennych perfum rodem prosto z Haruun Kal. W następnej chwili moje palce musnęły delikatnie ciepły policzek kobiety w geście wdzięczności; ktokolwiek patrzyłby na to z boku, widziałby jedynie gest odruchowy, nie zaś w pełni świadomy. Mój dotyk zsunął się znów niżej, delikatnie muskając jej kącik ust i dolną wargę kciukiem, by bezwładnie osunąć się po brodzie i zastygnąć gdzieś w powietrzu.
Wiedziałem, że nie powinienem już tak kusić losu; Deth nie mogła zawsze przychodzić mi z pomocą. A jednak robiła to niczym jakiś dziwaczny, skrzywiony anioł stróż z zamiłowaniem do bezsensownej przemocy. Po raz wtóry poczułem na własnej skórze - jak i usłyszałem - chichot losu.
- Lubię zaciągać długi u ładnych dziewczyn, ucieczka przed wściekłą wierzycielką tylko dodaje emocji całej grze - mój głos był niewiele słyszalny. Nie miałem zresztą większej siły mówić. Przymknąłem znów oczy, czując po raz kolejny falę rwącego bólu. Zasrani Mandalorianie. Nawet umierając, byli kurewsko celni. Chociaż byłem pewien, że nie wyglądam już jak chodzący durszlak, miałem poczucie, że tak jest. Ach, niech no ich tylko znajdę. Z radością rozpierdolę ich na kawałki, a resztki członków Haxion Brood z przyjemnością sprzedam na złom. Ciekawe, ile za nich dostanę. Pewnie niewiele, Jawowie nawet by zapłacili więcej. A to już była dostateczna obelga, zostać sprzedanym na części Jawom… odruchowo zacisnąłem dłoń, czując narastającą wściekłość.
Przyjemne ciepło znów zaczęło krążyć po moim ciele, pobudzając mnie do życia. Oślepiająca furia sprawiła, że byłem w stanie się chociaż podnieść bez większego jęknęcia bólu nawet, jeśli wszystko nadal mnie kurewsho bolało.
- Te mandaloriańskie zbroje nam się przydadzą, można złupić ciała - dodałem, rozglądając się po pomieszczeniu. - Haxion Brood można sprzedać Jawom, a to co zostanie, przetopić. I wiesz co? Z resztek zrobię sobie, kurwa, kastet. Jak tylko wejdę do ich kwater, pokażę im co noszę na ręce i zapytam, czy rozpoznają swoich kumpli, bo oni będą, kurwa, następni. - zaśmiałem się otwarcie, rozbawiony własnym pomysłem. Zacisnąłem dłoń na krawędziach stołu z holomapami. Coś mnie jeszcze powstrzymało, by nie schodzić. Rozejrzałem się po pomieszczeniu, szukając wzrokiem Rhei, nim uniosłem głowę, obserwując Deth.
Jak zawsze piękna i gotowa do spełnienia swojej misji. Jedno wiedziałem - albo Vader nam nie uwierzył, albo Rhea go wkurwiła swoim pomysłem, albo uznał, że przyda się ktoś jeszcze do pilnowania Malaka. Cóż, w każdym scenariuszu mieliśmy przesrane.

Awatar użytkownika
Linuxa
Posty: 33
Rejestracja: wt sie 08, 2023 4:02 pm

Re: Telos: The Dark Side awakens [2os., Star Wars,

Post autor: Linuxa »

LASSIE

Noc robiła się coraz chłodniejsza, a z każdym kolejnym krokiem i mijaną ulicą, miasto powoli wyludniało się. Śmiechy i dźwięki rozmów cichły, muzyka dobiegająca z kantyn i barów, zmieniała brzmienie na nieco spokojniejsze, a migające światła gasły. Okoliczni sklepikarze przerzucali szyldy na drzwiach – „Zamknięte” – ten napis coraz częściej pojawiał się na drzwiach i w okolicznych gablotach.

Z cichym westchnięciem chłonąłem całą tą scenerię, zastanawiając się czy jeszcze mam szansę gdziekolwiek znaleźć nocleg – z każdym mijanym hostelem zaczynałem coraz bardziej w to wątpić. Okoliczni mieszkańcy rzucali mi współczujące spojrzenia, gdy zaciągając się alkoholem wprost w butelki, skierowałem kroki w stronę podlejszej dzielnicy.

Oczywiście, że mogłem wrócić na statek, raczej wątpiłem, że Drega jest takim zimnym draniem, który nie pozwoliłby mi spędzić nocy we własnym schronieniu, jednak w obecnym stanie nie miałem najmniejszej ochoty się tam w ogóle pokazywać. Mogłem się założyć o to, że od samego rana spadłaby na mnie lawina niepochlebnych i prześmiewczych komentarzy. Rudzielec pewnie sam nie omieszkałby dorzucić swoich trzech groszy. Chociaż… najbardziej chyba bałem się spojrzenia Teemy. Nie chciałem przyczynić się do kolejnych przytyków w jej stronę odnośnie „niepoprawnego znajomego”, nie chciałem też, żeby musiała zajmować się mną jak małym dzieckiem. Kobiety często czuły się odpowiedzialne za doprowadzenie swoich męskich przyjaciół do jako takiego porządku i choć niektóre bywały przy tym opiekuńcze, czy czułe, inne potrafiły urządzać tyrady i dyskusje długimi tygodniami. Jeśli miałbym określić, jak postąpiłaby w tej sytuacji Teema, sądziłem, że uplasowałaby się idealnie pośrodku. Ale tak czy tak, wolałem nie pokazywać się jej, gdy wciąż czułem przyjemne buzowanie w głowie i szum alkoholu we krwi.

-Lassie? Co ty tu robisz? – zaraz za sobą usłyszałem znajomy głos, a silne ramię owinęło się wokół mojej szyi, nie pozwalając się wywinąć. Brijasvosk posłał mi zmartwione spojrzenie.
-Czemu pijesz? I do tego sam? To przez tą nową panienkę? spytał badawczo, ciągnąc mnie w stronę swojego mieszkania. Czułem się dziwnie z myślą, że w pewien dziwny sposób się mu narzuciłem, ale jednocześnie byłem naprawdę wdzięczny za to spotkanie. Choć trochę ukoiło samotność w moim sercu.
-Wiesz jak jest Brija. Chyba zaczęły się powoli skutki uboczne tej dziesięcioletniej drzemki – mruknąłem z westchnięciem, na co mężczyzna kiwnął niepewnie głową, na wszelki wypadek nieco wzmacniając uścisk.
-Byłeś z tym u jakiegoś medyka? – spytał, na co pokręciłem przecząco głową. Owszem byłem nieco osowiały, ale nie czułem pilnej potrzeby chodzenia po lekarzach. Z resztą przez cały ten czas tyle się działo, że nawet nie przyszło mi to do głowy, żeby poddać się jakimkolwiek kontrolnym badaniom.

Brijasvosk zmarszczył groźnie brwi, a jego spojrzenie stężało. Oj, doskonale znałem ten stan. Gdyby nie to, że uznał, że jestem na tyle zalany by nazajutrz niczego nie pamiętać, zapewne urządziłby mi całą pogadankę na temat odpowiedzialności za swoje zdrowie i życie – i gdyby nie późna godzina, najpewniej wykopałby mnie wprost do przychodni i jeszcze by przypilnował, żebym na pewno z niej nie spierniczył.

-Doprawdy, co ja z tobą mam. Ciesz się, że Itrenche na ciebie nie wpadła, bo byłaby mniej wyrozumiała niż ja – stwierdził, prowadząc mnie wąskimi uliczkami wprost do niewysokiego budynku utrzymanego w typowych, mdłych kolorach. Miejsce nie wyróżniało się niczym szczególnym, pachniało papierosami i stęchlizną, w przedsionku walały się puste butelki i puszki po napojach, a w kącie holu stały roznegliżowane dziewczyny mające nadzieję na złapanie kolejnego klienta. Typowa paskudna miejscówka, która kosztowała pewnie o wiele za dużo, niż w rzeczywistości była warta.
-Nieźle się urządziłeś – mruknąłem, gdy Bria wetknął kasetkę z kluczem do odpowiedniego slotu, a odrapane i zarysowane drzwi rozsunęły się. Mieszkanie mężczyzny utrzymane było całkiem schludnie, acz w bardzo minimalistycznym zakresie. Nie było w nim typowych ozdóbek ani pierdółek, jedynie podstawowe i potrzebne przedmioty.
Bez wahania, zrzuciłem buty i jak długi wyciągnąłem się na kanapie w kącie pomieszczenia. Bria ruszył za to do części kuchennej, z której dobiegło mnie skrzypienie drzwiczek otwieranej szafki i szum wody nalewanej z kranu do jakiegoś naczynia. Mężczyzna po chwili wrócił do mnie, podając mi szklankę z wodą i wciskając do ręki kilka dziwnie wyglądających tabletek.
-Masz, to powinno pomóc na te symptomy – mruknął, odwracając się ode mnie, a ja z zastanowieniem połknąłem pastylki i popiłem je wodą. Gdyby tak nie szumiało mi w głowie, zapewne byłbym zaskoczony skąd Brija w ogóle miał przy sobie takie rzeczy i jakim cudem w ogóle mnie w tym wszystkim znalazł, jednak póki co nie zamierzałem zaprzątać sobie tym głowy.
Przyjemny rausz minął, pozostawiając po sobie mdłości i niemiłe uczucie odrętwienia. Wgapiłem się w wirujący sufit, starając się jednocześnie opanować mdłości, które zaczęły wstrząsać ciałem. Cholera, odzwyczaiłem się od picia. Jedna butelka, phi! Kiedyś mogłem wypić trzy i czuć się lekko nakręcony. Albo dostałem coś szalenie mocnego, albo przez ten cholerny karbonit wątroba zaczęła odmawiać posłuszeństwa.
-Lassie, wszystko dobrze? – Bria rzucił mi zmartwione spojrzenie, na co z jękiem niezadowolenia skuliłem się na kanapie.
-Zaraz się zrzygam – stęknąłem, zaciskając powieki i walcząc z sobą, żeby powoli zasnąć.

DETH


Moc wokół mnie falowała, powoli przepływając przez wszystko, co nas otaczało. Wydobywała się z jądra planety, przebijała przez skały, przepływała przez metalowe poszycie aż w końcu docierała do ciała. Prześlizgiwała się po palcach, wolno oplatając Kossę i zagłębiając się w jego tkanki. Midichloriany w krwi odpowiadały z pewnym opóźnieniem, jednak regeneracja powoli postępowała. Choć nie byłam mistrzynią jeśli chodziło o wszystkie te medyczne szmiry bajery, Ciemna Strona Mocy wzmacniała moje działania, rezonując z biciem jej źródła znajdującego się w jądrze planety. Pachniała nieco metalicznie, niczym krew od lat przelewana na Dathomirze. I jak krew do krwi, z lubością przylgnęła do Kossy, wlewając się w jego żyły. Pochwytywałam palcami wątłe nitki energii, splatając z nich na nowo kształty komórek, naczyń i tkanek. Jednocześnie starałam się wybadać stan jego mózgu – jeśli miało go wypłaszczyć, wolałam wiedzieć o tym, zanim poprzez nasze połączenie w Mocy, pociągnie mnie za sobą w niebyt. Jego umysł znajdował się jakby za mgłą, pochłonięty przez wizje wywołane gorączką i bólem – stał się dla mnie zupełnie nieuchwytny i nawet przez Moc nie byłam w stanie odczytać, o czym teraz śnił.

Skupiłam się więc na tym, nad czym miałam kontrolę. Skierowałam wiązki życiodajnej energii wprost do ciała mężczyzny, powoli regenerując je i spajając w jedno. Choć widywałam go w różnym stanie, chyba jeszcze nigdy nie byłam zmuszona opatrywać niemalże każdego kawała jego ciała. Kossa był w strzępach – nie przypominał człowieka, a raczej bryłę mięsa gorączkowo walczącą o to, aby nie zdechnąć i pozostać przy życiu jak najdłużej tylko się dało. Zawsze byłam pełna podziwu temu, jak trudno było go zabić – mógł sobie mówić co tylko chciał, jednak jego wola walki i życia była imponująca. Dlaczego więc wiedząc o tym, mimo wszystko odczuwałam zmartwienie? Choć obiecaliśmy sobie, że uczucia są dla słabeuszy, a nas łączą jedynie relacje czysto cielesne i biznesowe, nie potrafiłam nie odczuć niepokoju rozlewającego się w żołądku i ściskającego płuca. Z trudem powstrzymałam dłonie od drżenia ze strachu o jego życie.
Przez pewien czas Rhea stała obok, w skupieniu obserwując moje zmagania i próby uleczenia ran – zachowała jednak pewien dystans, zapewne nie będąc pewna w jaki sposób powinna zareagować. I miała szczęście – jeśli tylko by podeszła, mogłaby stracić coś więcej niż tylko czucie w rozbitym przez mój łokieć nosie. Choć Kossa mnie denerwował, (ugh rany, ile razy miałam ochotę go zabić!), nie potrafiłam powstrzymać się przed irracjonalnymi odruchami zazdrości. Nie życzyłam sobie, żeby ktokolwiek inny go dotykał. Zwłaszcza, gdy był w tak bezbronnym i opłakanym jak na siebie stanie.

Na szczęście starucha, wyraźnie znudzona próbami odratowania swojego towarzysza, szybko wycofała się w głąb statku. Jej kroki odbiły się echem w Mocy, gdy odeszła i zamknęła się w jednej z kajut – zapewne by opatrzyć własne, pomniejsze rany. Cóż, równie dobrze mogła sobie tam strzelić w łeb. Nie obchodziło mnie zbytnio co dokładnie się z nią stanie. Przeszkadzała mi, a jej obecność, nawet jeśli tylko wyczuwalna w Mocy, była szalenie drażniąca.

Moc pozwoliła mi upewnić się, że zostaliśmy całkiem sami – wokół nas rozpościelał się jedynie zapach śmierci i powoli rozkładających się ciał. To przywodziło pewne, miłe wspomnienia, bo właśnie z tym zapachem kojarzyłam Kossę. Zawsze był szalenie niepoprawny i samym swoim pojawieniem się gdziekolwiek niósł niepowstrzymany chaos. Czasem nawet większy niżby sam chciał. Ilekroć się widywaliśmy, prawie zawsze miał na sobie czyjąś krew, dusił kogoś lub znajdował się w ekstazie wywołanej czyimś cierpieniem. Kiedyś zastanawiało mnie to, czy jego życie zawsze tak wyglądało, czy to ja miałam szczęście oglądać go w takich momentach. Ale później uznałam, że jednak mam to w głębokim poważaniu, a Kossa nie był małym chłopcem, któremu należało mówić co miał robić. Nie bez powodu Vader tak bacznie mu się przyglądał i także nie bez powodu zostałam wysłana aby go skontrolować. Kolejny. Pieprzony. Raz. Ciekawe czy ten gnojek w ogóle zastanowił się kiedyś, jakim wrzodem na tyłku potrafił być. Chyba powinnam mu to jakoś bardziej nakreślić. Ale to mogło zaczekać… czego Vader nie widzi, o to nie będzie się czepiał, prawda?
W końcu ostatnia z ran została zasklepiona, a stan mężczyzny uregulował się. Wzdychając ze zmęczeniem, przysiadłam na krawędzi stołu, tuż obok głowy nieprzytomnego bruneta. Korzystając z tego, że główny zainteresowany nie miał pojęcia co się dzieje, zdjęłam ciemne rękawiczki i bardzo delikatnie przesunęłam palcami po jego policzku, ocierając go z odrobiny krwi. Ta rozmazała się nieco, pozostawiając na jasnej skórze czerwony ślad, na co westchnęłam z niezadowoleniem. Denerwowało mnie to, że jego twarz została zbroczona krwią jakiegoś robaka – nie zasługiwała na to, żeby znaleźć się w tym miejscu i miałam nadzieję, że jej właściciel już dawno gryzie piach.

Palce delikatnie przesunęły się po jego kości policzkowej – Kossa wydawał się jeszcze szczuplejszy niż gdy się ostatnio widzieliśmy. Jego skóra miała niezdrowy, szary odcień i była chłodna, prawdopodobnie wskutek utraty dużej ilości krwi. Choć życie nieśmiało się w nim tliło, należało jak najszybciej przewieźć go na Nur. Albo chociaż do jakiejś placówki, która mogłaby udzielić mu odpowiedniej pomocy medycznej. Obawiałam się, że nawet jeśli udało mi się ustabilizować jego stan, ten może się pogorszyć.
-Jesteś wrzodem na moim tyłku, wiesz? – mruknęłam sama do siebie, delikatnie przeczesując palcami ciemne kosmyki, które rozsypały się niedbale. Były nieco dłuższe niż ostatnio, jednak podobał mi się w takiej fryzurze. Trudno było mi przyznać sama przed sobą, że tęskniłam za tą jego wredną twarzą.

Z westchnięciem przesunęłam palcami nieco niżej, z pewnym niezadowoleniem wpatrując się w postrzępioną i poszatkowaną szatę – naprawdę lubiłam gdy Kossa nosił ten płaszcz, szkoda że teraz prawdopodobnie trafi na śmietnik razem z Mandalorianami. Hmm może był to dobry czas żebym podarowała mu nowe odzienie? Ciekawe czy nosiłby je, czy puścił z dymem. Tak czy tak, chciałabym zobaczyć każdą z tych sytuacji.
Z zaciekawieniem przesunęłam palcami po bokach mężczyzny, jednocześnie sprawdzając jego kieszenie. Nie byłam matką Teresą, aby jęczeć nad jego ciałem i grzecznie czekać aż się obudzi; wręcz przeciwnie, postanowiłam skorzystać z okazji i zerknąć w najciemniejsze zakamarki szaty, gdy było to dziecinnie proste. Vader wspominał coś o holokronie – może Kossa był na tyle nierozważny aby wciąż nosić go przy sobie?
Po chwili moją uwagę przykuła malutka paczuszka, ukryta w wewnętrznej kieszeni płaszcza. Z krzywym uśmiechem sięgnęłam w tamtą stronę mając nadzieję na jakieś ciekawsze znalezisko, jednak ku swojemu niezadowoleniu wydobywając jedynie paczuszkę tanich papierosów. Doprawdy, nadal palił to świństwo? Zapach ich dymu obudziłby chyba nawet i umarłego…

Nim jednak zdążyłam przeszukać jego spodnie, wyczułam w Mocy, że Kossa zaczął powoli się budzić. Szkoda, bo miałam zaraz przejść do tej znacznie ciekawszej części – ten cholernik zawsze wiedział jak zniszczyć najlepszy moment. Odsunęłam się niechętnie, nie chcąc zarobić prawego sierpowego w policzek na wypadek, gdyby pomylił mnie z Rheą. Nadal pamiętałam nasze pierwsze starcie i to, jak silne wyprowadzał ciosy.
Świadomość Kossy miarowo otrząsała się ze snu, a krew w żyłach zaszumiała nieco głośniej, pobudzając ciało do życia. Uśmiechnęłam się ledwie widocznie, gdy chłodna dłoń przesunęła się po moim policzku, a później opadła.
-Przykro mi to mówić, ale póki nie odzyskasz sił, o ucieczce możesz tylko pomarzyć. Wiesz, że lubię bawić się moją zdobyczą, gdy już ją pochwycę.

Uznając, że nic więcej nie mogę zrobić, przysiadłam na kanapie tuż obok stołu i wyciągnęłam przed siebie nogi, kładąc je na jednym z podłokietników. Starucha nie wyściubiła nosa ze swojego „pokoju”, więc mogłam zachowywać się o wiele swobodniej, niż wymagała tego sytuacja. Kossa również wydawał się skanować pomieszczenie w poszukiwaniu swojej „partnerki”.
-Jeśli szukasz Tarmin, poszła do siebie. – skinieniem głowy wskazałam wąski korytarz prowadzący w głąb statku. Który był w znacznie bardziej opłakanym stanie, niż oczekiwałam. Inkwizytorzy nie będą zadowoleni na wieść, że jeden z ich flagowych wehikułów wygląda jakby coś przeżarło go i wypluło. A podobno mieli zwrócić go w nienaruszonym stanie.
-No proszę, nie sądziłam że lubisz staruszki. Czyżby twoje gusta się zmieniły? - chwilę stukałam palcami w opakowanie papierosów, a później wyjęłam jednego z paczki i wetknęłam między spierzchnięte wargi. Już po chwili pomieszczenie wypełnił zapach spalanego tytoniu – a Kossa mógł tylko na to patrzeć. Czy chciałam go zirytować tym, że po raz kolejny zabrałam coś co należało do niego? Być może. A być może był to mój sposób aby zachęcić go do przysunięcia się bliżej, aby odebrać paczkę, którą bawiłam się w dłoniach. Mój wybieg okazał się być skuteczny, bo zaraz poczułam obok siebie obecność mężczyzny.
- Szukam jej, żeby jej nakopać za te idiotyczne pomysły - Kossa mruknął ponuro, zabierając mi papierosa. Mogłam się po nim spodziewać, że nie będzie bawił się w żadne uprzejmości. Mimo to mile było wiedzieć, że miał do staruchy bardzo podobne podejście do mnie.
- Panienki w twoim wieku nie powinny palić - dodał przemądrzałym tonem, zaciągając się.
Z lekkim uśmiechem uniosłam się nieco, łapiąc za jego nadgarstek i zmuszając w ten sposób, aby pozwolił mi zaciągnąć się papierosem. Ktoś inny być może poczułby się obrzydzony świadomością palenia jednego papierosa w dwie osoby, jednak dla mnie… było to coś miłego. Taki nasz prywatny, intymny moment, na który mogliśmy sobie w tej chwili pozwolić.
-A kawalerzy tacy jak ty nie powinni mówić innym co mają robić. – odpowiedziałam zgryźliwie, po chwili wydmuchując dym tak, by nieco musnął jego twarz.
-Skąd ty w ogóle wziąłeś te papierosy? Myślałam, że po tym jak spłukałam tą ostatnią paczkę, zrozumiesz aluzję, żeby więcej nie kupować tego świństwa. W całej galaktyce musisz lubić akurat te. – westchnęłam z niezadowoleniem. Z lubością wspomniałam nasze ostatnie spotkanie, w ciągu którego doszło między nami do naprawdę przyjemnego wieczora, którego finałem był Kossa uciekający z mojej kwatery w podskokach. Zawsze bawiło mnie jego podejście do kobiet i to, że jego znajomości kończyły się jeszcze szybciej niż się zaczynały. I chyba tylko ode mnie uciekał i wracał raz po raz. A czasem to ja uciekałam od niego. Chyba byliśmy siebie naprawdę warci.
- Przyganiał kocioł garnkowi – Kossa uśmiechnął się lekko, zanim wolną ręką wygrzebał z paczki papierosa, a zaraz potem odpalił swój papieros od mojego, który wciąż trzymał w dłoni. Spojrzałam się na ten gest jak zahipnotyzowana, naprawdę żałując, że w tej chwili nie znajdujemy się całkiem sami, a sceneria nie przypomina bardziej mojej kwatery niż wraku statku.
- Sama mi mówisz, że mam tego nie palić, a co robisz? Zresztą, jak te ci nie pasują, to kup sobie własne.
Spojrzałam na niego z lekkim rozbawieniem. Oh, czy naprawdę tego nie rozumiał, czy tylko się ze mną droczył?
-Ja po prostu dbam o twoje zdrowie - uśmiechnęłam się, delikatnie kładąc dłoń na jego policzku i głaszcząc kciukiem skórę. Czy zbyt bardzo się zbliżyłam? Być może. Czy zamierzałam się przejmować, że ktoś mógł nas podejrzeć? Absolutnie nie. Jeśli ktoś by się ośmielił, wróciłby do domu w kilku paczkach.

-Widzę, że skoro masz siłę żeby... być sobą, to niepotrzebnie się tu w ogóle fatygowałam - westchnęłam teatralnie, jednak chciałam przez to powiedzieć coś zupełnie innego, coś co tylko Kossa mógł zrozumieć. Podświadomie chciałam żeby zrozumiał jak bardzo się o niego zmartwiłam i jednocześnie jak bardzo cieszę się, że przeżył. Przez lata naszej znajomości nauczyliśmy się komunikować w bardzo dziwny sposób. Pozostawialiśmy między sobą niedopowiedzenia, czasem zaprzeczaliśmy swoim intencjom, czasem pozwalaliśmy sobie na przesadną ironię lub sarkazm. Ale był to nasz kod, nasz sposób rozmowy. Coś co tylko ludzie tak samo pokręceni jak my, mieli szansę w ogóle pojąć.
- Zaniedbując przy okazji swoje własne? - mężczyzna na moment przymknął oczy niczym zadowolony kot, wyraźnie ciesząc się tym czułym gestem.
- Chyba bardzo chciałaś mnie zobaczyć, najwyraźniej tęskniłaś bardziej niż mogłabyś się przyznać - odparł, zaciągając się papierosem, odpalonym od jej własnego. Spojrzał kontrolnie w górę na czujniki, jednak najwyraźniej były uszkodzone. Szkoda, w filmach często pary przeżywały niezwykle romantyczne chwile w deszczu. A to, że na Dathomir prawie nigdy nie padało, stawiało nas w z góry przegranej pozycji.
- Jest w tym wszystkim pewna zaleta: jesteś tu, jesteś całkiem miła i możemy palić bez przeszkód.
-nie sądziłam, że coś takiego jak "moje zdrowie" cię przejmie. Uważaj, bo jeszcze pomyślę, że masz jakieś ludzkie uczucia - zaśmiałam się, ostrożnie przenosząc dłoń na jego kark i wsuwając palce w ciemne włosy. Zawsze lubiłam to robić – zatapiać palce w krótsze włosy na jego karku, przeczesywać i czasem lekko za nie ciągnąc. Kossa też zwykle nie protestował. A spróbowałby tylko.
-Miałabym tęsknić? Po tym jak uciekłeś? Uwierz mi, że miałam ciekawsze rzeczy do roboty, niż dumanie nad twoją uroczą twarzą - Na kolejne słowa, prychnęłam z rozbawieniem, prawie zapominając że starucha wciąż mogła nas podsłuchiwać. A chrzanić to. Nie obchodziło mnie, co sobie myśli i czy w ogóle cokolwiek dzieje się pod tą pomarszczoną zmarszczkami głową.
-Obrażasz mnie, gdy mówisz, że jestem miła. Chociaż twoje obelgi potrafią być urocze. Mogłabym się przyzwyczaić
Kossa uśmiechnął się znowu, zanim spoważniał i wydmuchnął dym. Szara chmura owiała moją twarz, nim rozpłynęła się w powietrzu.
- Czasami bywam miły - odparł, zagapiwszy się na papierosa. Po chwili uniósł głowę, z nieukrywaną przyjemnością poddając się pieszczocie.
- Nie uciekłem. Ja tylko się oddaliłem. Przecież i tak bym wrócił - sprostował, znów się zaciągając. Drobinki popiołu zatańczyły w powietrzu.
- Mogłabyś czy już się przyzwyczaiłaś? - w kąciku ust mężczyzny pojawił się uśmiech. Nadal nie cofnął zresztą ręki, za którą wciąż trzymała. Tak jakby mu to... odpowiadało. I mi także to odpowiadało.
-Może byś i wrócił, ale znasz mnie. Wiesz że sama wolałam cię znaleźć – mruknęłam, mrużąc oczy i odbierając mu mojego papierosa. Dopalając go, rzuciłam niedopałek na podłogę i zmiażdżyłam podeszwą buta.
-Wiesz też, że moja obecność świadczy o tym, że wpakowałaś się w niezłe kłopoty
- Dobrze, że nie jesteś człowiekiem, który ściąga długi. Chociaż pewnie bym wtedy zaciągnął jak największy, żeby taka ślicznotka mogła mnie ścigać - Kossa zaśmiał się cicho i znów się zaciągnął. Poważnie pokiwał głową, słysząc kolejne słowa, nim wydmuchnął kolejny kłąb dymu. - Ja mam kłopoty, czy Rhea? - dopytał spokojnie, patrząc mi w oczy. Po chwili jego niedopałek również wylądował na podłodze. I mimo że sam Kossa był spokojny, jego oczy błyszczały niebezpiecznie.
- Obawiam się, że Vader miał na myśli was oboje. Mam odzyskać to, co zostało z Holokronu i zabrać waszego jeńca na Nur- odpowiedziałam, rozglądając się krytycznie. Zniszczony statek, martwa załoga i tona trupów walająca się przed wejściem raczej jasno wskazywała na to, co się tu wydarzyło.
-Ale patrząc na okoliczności, widzę, że raczej nie mam czego tu szukać. A szkoda.
Mężczyzna pokiwał głową, wyraźnie rozluźniony. Najwyraźniej w ogóle nie przejmował się karą, jaką miał ponieść. Zamiast tego objął mnie ramieniem, przyciągając do siebie; jego palce delikatnie przebiegły mój bok. Każde miejsce, które dotknął zdawało się zapłonąć przyjemnym ogniem, a po kręgosłupie przebiegł dreszcz, gdy chcąc nie chcąc moje ciało zderzyło się z jego torsem.
- Zacznę może od tego, że jeniec nie wyraził żadnej chęci do współpracy, jak to Sith zresztą. Genialny plan Rhei padł w zarodku - odparł, nie kryjąc złośliwego rozbawienia.
- A holokron został rozwalony na amen. Ale powiedzmy sobie to wprost... kogo obchodzą jakieś gówniaki na jakiejś liście - dodał obojętnie. Mnie obchodziły, ale do tego myślę, że jeszcze zdążymy przejść.
- A o starą się nie martw.
-Mam się nie martwić, bo? – mruknęłam pytająco, choć doskonale znałam ten wyraz twarzy. Rhea miała to nieszczęście, że Kossa rzadko kiedy odpuszczał i w zdecydowanej większości o wiele lepiej na znajomości z nim wychodziły osoby, które mu nie podpadły.
-Cóż, musisz mi wybaczyć, że wrócę do korzeni naszej znajomości, ale muszę cię poprosić, żebyś opowiedział mi wszystko co wiesz. Tym razem ze szczegółami. I najlepiej w ustronnym miejscu – dodałam. Czy miało skończyć się tylko na rozmowie? Cóż, tylko Moc jedna wie. Ale dyskretnie liczyłam na to, że Kossa zdążył się zregenerować i nie jest już tak poobijany. I że ma ochotę na odrobinę, starodawnej intymności.

Awatar użytkownika
Einsamkeit
Posty: 94
Rejestracja: sob kwie 24, 2021 5:22 pm

Re: Telos: The Dark Side awakens [2os., Star Wars,

Post autor: Einsamkeit »

TEEMA

Uchyliłam sennie powieki, wybudzona jakimś cichym bipnięciem BD-3; uniosłam głowę, czując zesztywniałą szyję. Z cichym jękiem bólu oparłam dłoń na niej, próbując ją rozmasować.
Sny były… dziwne. Z rzadka coś się w nich działo; teraz jednak miałam wrażenie, jakbym oglądała jakiś film, horror co najmniej. W nim zaś to mnie ciągnięto gdzieś przez kamienne korytarze, na pozór niczym się od siebie nie różniące; nie byłam w stanie nawet iść, tak więc to dwójka Mandalorian i co najmniej trzech innych członków Haxionu eskortowało mnie do jednej z cel.
Wszystkie myśli wydawały się rozedrgane, rozbite… jak gdyby ściana umysłu została rozwalona na kawałki, a ja nie byłam jedynym obserwatorem. Chwilę później zostałam wrzucona do celi. Zapadła ciemność.
Ale była ona tylko pozorna; wciąż gdzieś, pod zasłoną przymkniętych powiek, dobiegał mnie czyjś głos - dobiegający jakby z daleka, z oddali, a jednocześnie tak blisko, jakby ktoś stał za moim ramieniem. Lodowate zimno, płynące z kamienia, przeszywało do szpiku kości. Jedno spojrzenie na moje dłonie uświadomiło mi, że nie byłam sobą - ręce nie należały do kobiety, ani nie miały żadnego komunikatora. Szaty należały do Jedi.

- Nie wierzę w to co widzę - obcy głos rozbrzmiał z ogromnym rozdrażnieniem.
- Dawno nie byłem świadkiem tak żałosnej potyczki. Rzeczywiście Zakon Jedi osłabł przez te stulecia, tak bardzo, że nie jesteście w stanie wyczuć kompletnie niczego. - warczał, gdy Quint - ja - powoli doczłapał do kraty oddzielającej jego celę od korytarza prowadzącego ku wolności.
- Proszę, bądź ciszej.- stęknął mężczyzna, czując coraz mocniejsze pulsowanie w głowie. Czułam to równie dosadnie, jak gdyby i mnie bolała głowa; ból narastał coraz bardziej, zdając się tępy i rwący. Jednocześnie jeden z mężczyzn przemawiał moimi ustami; drugi zaś przebywał… w mojej głowie. Nie był mną, nie był nawet żadną moją myślą ani nie zdawał się być także myślą Quinta, jego wewnętrznym głosem - tak jakby był całkowicie obcym człowiekiem.
- Żałosne. Nie potrafisz nawet pozbyć się tej substancji z ciała. Co z ciebie za Rycerz Jedi? Nawet na Sitha się nie nadajesz.
- Przestań zrzędzić. Nie dajesz mi się skoncentrować - głos Quinta choć przytłumiony, zaczynał coraz bardziej kipieć złością i agresją. Moc wokół niego drżała niespokojnie, gdy spróbował wyważyć za jej pomocą kratę.
- Naprawdę masz czelność mnie teraz pouczać? Gdybyś mnie słuchał, nie znaleźlibyśmy się w tej sytuacji. - drugi głos także stawał się coraz głośniejszy i donioślejszy.
- Owszem, mam czelność. A teraz się zamknij. - już po chwili dało się słyszeć dźwięk wyważanych krat. Mroczna Strona przymiliła się do niego - do mnie - do nas niczym stęskniony kot; znów owinęła się wokół naszych rąk, dłoni, zastygając na opuszkach palców, napierając na kraty. Były one poluzowane - przynajmniej takie się wydawały, sądząc po szczęku metalu i kamienia - lecz nie dały się przesunąć. Było to bezskuteczne i wręcz bezcelowe. Zmęczenie zaś było tym mocniejsze, im więcej wysiłku zostało włożone w tę próbę.

Żałosne. Jeden drugiego poucza, lecz sam nie użyczy mu swojej siły. Czyż to nie zabawne?
Czy wiesz, jaki jest cykl życia pasożyta?
Zagnieżdża się w ciele swojego nosiciela. Wyżera go od środka. Nie robi tego nagle, by go nie zabić, oczywiście. Ale powoli, stopniowo pożera go coraz bardziej, samemu rosnąć. Niektóre gatunki z czasem wygryzają sobie drogę na zewnątrz. One nie przeżywają zbyt długo.
Inne, które wciąż tkwią w swoim nosicielu, stają się z nim na stałe powiązane. Nieliczne z nich bywają nawet pożyteczne. Rzadko bo rzadko, ale zdarza się, że pojawiają się profity.
Ale tak czy inaczej, jak każdy pasożyt - ten też, mimo życia w symbiozie, zabije swojego gospodarza. Taka jest po prostu ich natura.


- Bep bep beep! - BD-3 wrzasnął mi coś do ucha, podskakując niecierpliwie.
- Co! - zerwałam się ze swojego miejsca, wyraźnie zdezorientowana. Spojrzałam na robocika, nie kryjąc irytacji.
- Jęczałaś i mówiłaś przez sen, chyba miałaś koszmar - wyjaśnił robocik; Moc znów wyświadczyła mi przysługę, tłumacząc jego głosik. Pokiwałam ze znużeniem głową, podnosząc się z miejsca. Książka o mechanice spadła na podłogę. Położyłam ją i tak na miejsce Laseny.
- Dzięki, BD-3 - mruknęłam, człapiąc jak najciszej do kuchni. Cicho zaszemrała nalewana woda; zerknęłam przez okno, obserwując opustoszały hangar. O tej porze - 3:19 - nikt nie przechodził, nie kierował się do swojego statku, nie przenosił niczego. Dok był opustoszały. Cisza była wręcz przytłaczająca. Nie szemrały nawet silniki myśliwca. BD-3 był cicho - udał się chyba na stację ładowania. Chewbacca nadal spał.
Bycie samej w tak idealnie cichym, opustoszałym miejscu było… dziwne. Miałam wrażenie, że nikt żywy nie został już w okolicy. Żółtawe światło lamp oświetlało kolejne pasaże, metalowe drzwi, ciężkie skrzynie z bronią i innym sprzętem. Ale inne statki, również pozostawione w pobliżu, były opustoszałe. Nie kręcili się tam mechanicy ani piloci.
Nic dziwnego, to była ta jedna godzina, w której każdy spał - a przynajmniej tak się wydawało.
Cicho brzęknął komunikator, przysyłając kolejną wiadomość. Ze znużeniem wcisnęłam ikonkę koperty; nawet nie zamierzałam odczytywać tego wszystkiego, nie byłam typem, który wtykał nos w nie swoje sprawy - jednak rozmowy wczytały się automatycznie. Zamarłam z rozdziawionymi ustami, widząc wszelkie szczegóły aparycji pani senator z Alderaan. Kobieta nie miała na sobie, cóż, nic.
Wyglądała jak niedogotowany kurczak, pomyślałam, przyglądając się jej nogom. Kiepskie oświetlenie sugerowało, że albo miała beznadziejnego fotografa i zero kasy na eleganckie studyjne fotki, albo, cóż, robiła zdjęcia sama sobie w domowym zaciszu. Brakowało jeszcze tylko tego, by wepchnęła sobie aparat fotograficzny wiadomo gdzie i strzeliła sobie selfie z samowyzwalacza z tej wysokości. Brrrr.
Kolejne fotki włączyły się same; chociaż starałam się unikać wzrokiem szczegółów, szukając ikonki “X” do wyłączenia, zrobił się z tego wszystkiego pokaz slajdów.
- Na miłość boską, trochę litości - jęknęłam ledwie słyszalnie do siebie. Po co w ogóle odpalałam te wiadomości! Mogłam je ignorować i żyć szczęśliwie bez świadomości, że istnieje tak wiele obrzydliwych zabawek. To znaczy może gdybym zobaczyła je w innych okolicznościach, nie uznałabym ich za paskudne, ale…
Z wysiłkiem zignorowałam fotkę wypiętego tyłka ze sterczącym z niego dildosem, kierując wzrok powyżej zdjęcia; po chwili zorientowałam się, że nie powinnam była szukać ikonki “X”, tylko zwyczajnie wcisnąć strzałkę… nie, strzałki też nie powinnam była.
Rozdziawiłam usta jeszcze bardziej, widząc tym razem inną fotkę - bynajmniej nie była ona robiona w zaciszu domowym. Ale ja znałam to wnętrze. Błękitne mroźne zimowe niebo w tle wraz z wieżowcami i górniczymi maszynami sugerowały, że fotografia została zrobiona na Telos.
A mówiąc więcej - był to apartament, ten sam, w którym nocowałam z Ceress podczas naszej obserwacji wyborów. Kobieta, której twarzy nie było widać na zdjęciu, nosiła srebrzystą elegancką suknię wieczorową, która tylko podkreślała bladość jej cery. Elegancko umalowane usta w ciemnoróżowym kolorze kontrastowały z chłodnym srebrem i mleczną bielą. I mogłabym wszystkie pieniądze, ba, nawet siebie postawić - że to była moja Mistrzyni.

Nie mogę się doczekać powrotu na Coruscant. Jestem zmęczona tymi wszystkimi arystokratami myślącymi, że Jedi jest do kupienia za garść kredytów. Ale może powinniśmy gdzieś się wymknąć na jakąś kolację i na przyjemny wieczór do hotelu? Daj znać, co o tym sądzisz. C.

Kolejne zdjęcia tylko potwierdziły moje przypuszczenia; chociaż fotografie były robione ze smakiem i klasą, więcej pozostawiając wyobraźni i domysłom, ja czułam niewiele więcej jak tylko niechęć, gorycz i obrzydzenie. Zdecydowanie nie chciałam oglądać swojej mentorki w tej sposób, w tak intymnych sytuacjach; chociaż kobieta była piękna, a zdjęcia były bardziej artystyczne, tym silniejsze poczucie rozczarowania pozostawiały.

Ach, ten upadek ideałów Zakonu jest wyjątkowo spektakularny.

Do diabła z tobą, Quint! - ryknęłam w myślach najgłośniej, jak tylko się dało. Chociaż usta milczały, umysł wrzeszczał jak najgłośniej. Jakże miałam nie czuć tego wszystkiego - niechęci, gniewu, irytacji, poczucia niesmaku? Jak?

Bez słowa wymusiłam na komunikatorze wyjście z aplikacji odczytywania wiadomości; wróciłam do niej po chwili tylko i wyłącznie po to, by zablokować wszystkie numery ze zdjęciami, tak na wszelki wypadek. Męskie zresztą również. Nie chciałam ryzykować fotkami jakiegoś penisa albo, co gorsza, męskiego tyłka ze sterczącymi z niego innymi przedmiotami. Pani senator była wystarczającym dowodem, dlaczego najlepiej było utrzymywać wstrzemięźliwość.
Najlepiej do końca życia. Miałam wrażenie, że już nigdy nie spojrzę ani na mężczyznę, ani na kobietę tak samo. Przynajmniej nie tak jak wcześniej. A z całą pewnością nie na Delę Myrishi, której numer został zablokowany jako pierwszy.

- Dobry Boże, jeśli istniejesz i jesteś faktycznie taki dobry, jak mówią, to pozwól mi o tym zapomnieć - wymamrotałam do siebie, wracając do kokpitu pilota. Podparłam głowę dłonią, wciąż siłą rzeczy wracając myślami do Ceress. W ostatnich tygodniach nie poświęciłam zmarłej Mistrzyni zbyt wielu myśli, jako że działo się więcej, niż mogłam zarejestrować. Chociaż ludzki umysł był niesamowity, to jednak mimo wszystko jego zasoby bywały ograniczone. A mnie przytłaczało już wszystko to, co się działo.
Wpatrywałam się martwo w żółty krąg światła, rzucany przez jedną z lamp, jak gdybym spodziewała się, że z półmroku wychynie postać Ceress - nadal w tej srebrzystej, wszystko odsłaniającej sukience.
Co sprawiło, że Krell zdecydowała wdać się w romans z jednym z Mistrzów? Nuda? Chęć przeżycia jakiejś nowej, innej przygody? Pragnienie poczucia czyjejś obecności, bliskości, czegoś na wzór “friends with benefits” jak to ujął kiedyś Kossa?
Sama nie miałam pojęcia. Coraz bardziej jednak miałam wrażenie, że wszystko to, czego nauczał Zakon, nijak miało się do rzeczywistości.
Czyż nie to między innymi próbował powiedzieć mi i Drega, i Palastal?

Korzystaj z życia. Umawiaj się, kochaj, poznawaj przyjemności. Ale nie przywiązuj się.

Jest wiele rodzajów miłości. Miłość z wdzięczności, uwarunkowana tym, że ktoś czuje się zobowiązany. Czuje lojalność, bo mu pomogłaś. Ocaliłaś życie, wyciągnęłaś z kłopotów, cokolwiek w tym stylu. Miłość, wywołana najgłębszym podszeptem instynktu. Często pojawia się w sytuacji skrajnego zagrożenia życia… ale to jest tylko zwierzęcy instynkt, nic więcej. A zwierzęce instynkty w takich sytuacjach prowadzą nas do reprodukcji. Rozumiesz? Jest też miłość złudna, polegająca tylko na fizycznym pragnieniu. To nie jest dobra miłość.

Miłość nie jest jedynym celem w życiu, młoda padawanko.

Na swojej drodze spotykałem wiele osób, które były mi bliskie. Ale tak jak mówi kodeks, Jedi nie może się przywiązywać. Z czasem... nauczyłem się zostawiać emocje za sobą. Pozwalałem im odejść, tak samo jak kiedyś pozwolę odejść tobie.”.
Co dokładnie miałeś na myśli mówiąc, że pozwalałeś im odejść?
Mówiłem im prawdę. Że Jedi nie może się przywiązywać, nie może wchodzić w bliskie relacje. To zwykle kończyło się mniej lub bardziej burzliwym finałem znajomości.
Czy ta Zasada nie wymusza instrumentalnego traktowania ludzi? Czy nie wymusza to emocjonalnego wycofania i obojętności? Mówię tu o relacjach wobec zwykłych osób…
Nie, Teemo. Ta zasada przypomina o tym, że dla Rycerza Jedi nie powinno istnieć nic ważniejszego od Mocy. Bliska relacja siłą rzeczy zmienia koncentrację na pasję, zmysłowość, cielesność. A to nie jest ścieżka Jedi.

Nie ma emocji, jest spokój. Nie ma ignorancji, jest wiedza. Nie ma namiętności, jest pogoda ducha. Nie ma chaosu, jest harmonia. Nie ma śmierci, jest Moc. Nie ma miłości, lecz zrozumienie. Nie ma pasji, lecz poświęcenie.


- Nie ma emocji, jest spokój. Nie ma ignorancji, jest wiedza. Nie ma namiętności, jest pogoda ducha. Nie ma chaosu, jest harmonia. Nie ma śmierci, jest Moc. Nie ma miłości, lecz zrozumienie. Nie ma pasji, lecz poświęcenie - wymamrotałam do siebie, przymknąwszy oczy. Stara, powtarzana tyle razy mantra po raz kolejny uspokajała; słowa były doskonale znajome. Nie zmieniły swojego sensu i znaczenia. A jednak mimo wszystko były one doskonale… puste. Obojętne. Stanowiły tylko i wyłącznie fasadę, kryjąc w sobie zgniliznę i zepsucie.
Parsknęłam ponurym, pustym śmiechem do siebie, uchylając powieki; znów obserwowałam pusty, złocisty krąg światła, jakby nadal oczekując pojawienia się figurki Krell. Paradoksalnie cieszyłam się, że chociaż Drega nie udawał świętoszka, podobnie jak Palastal.
Co za ironia losu; ten Mistrz, chociaż nie był wybitnie uprzejmy, przyjazny ani tym bardziej miły, był najbardziej szczery. Choć słowa były brutalne, były też najbardziej prawdziwe. Ale czyż nie miał racji, mówiąc, że to, co usłyszę, w ogóle mi się nie spodoba?

Nie ma emocji, jest spokój. Nie ma ignorancji, jest wiedza. Nie ma namiętności, jest pogoda ducha. Nie ma chaosu, jest harmonia. Nie ma śmierci, jest Moc. Nie ma miłości, lecz zrozumienie. Nie ma pasji, lecz poświęcenie…

Błękitne, idealnie bezchmurne niebo nad Ilum rozwiało się, śnieg zastępując rdzawoczerwonym piaskiem. Umierające słońce nad Korribanem już gasło. Wiedziałam, że nie świeciło już tak intensywnie.
Kiedyś tak było. Dzisiaj… noce stawały się coraz bardziej czerwone, jak gdyby na niebo ktoś upuścił kroplę atramentu i codziennie, dzień po dniu, dodawał go więcej.
Nawet wiatr, niegdyś pustynny i ciepły, teraz wiał chłodem; siedziałam na jednym z kamiennych pasaży, obserwując Dolinę Mrocznych Lordów. Nawet ich posągi skruszały, ustępując znakowi czasów. Grobowce zostały już zniszczone dawno temu.
W tym miejscu nie istniał czas. Nie istniało miejsce. Nie było tu już nic, poza przeszłością. Mrok, otaczający planetę, wydawał się jedynie coraz bardziej gęstnieć - Ciemna Strona była już wszędzie. W każdym ziarnie piasku czy podmuchu wiatru.
Nawet świątynie i Akademie były puste. Miasto - stolica, Dreshdae, podobnie jak Kaniset i Vardin oraz niewielkie miasteczka, wręcz pustynne wsie, również. Nie ostała się tu już żadna żywa dusza.

Aby życie mogło trwać dłużej, coś musi zostać odebrane. Musi istnieć równowaga. Dlatego powstała zasada Dwóch. Dlatego Darth Sion mógł się odbudowywać raz po raz, przekraczając granicę śmierci. Dlatego Vitiate mógł żyć nieskończoną ilością żyć.
Wiemy, jak powstał Ziost. Niszcząca moc dosłownie pożarła planetę, wysysając z niej wszystko, co tylko dawało życie. Niegdyś bujne trawy wyschły, łamiąc się pod każdym podmuchem wiatru; zieleń, ongiś ciesząca oko, poszarzała, przekształcając się w brudny brąz, szarość, pył, proch i popiół. Nie było tam nawet żadnych zwierząt; niszcząca Moc pożarła dosłownie wszystko, przekształcając i ludzi, i faunę, i florę w popiół i pył. Wiatr niósł jedynie ich imię. Ziost stał się masowym grobem, w którym zostały uwięzione dusze umarłych. Ich ciała zniknęły, oddając życiodajną Moc.
Dzięki temu Vitiate przetrwał milenia. Tylko sobie to wyobraź… z Korribanem stało się to samo. Ale czyż nie było warto, Khaalido?
Uważam, że to imię, które zostało ci nadane, jest idealne. Nieśmiertelna; ta, która nie umiera, ta, która nie zna śmierci. Jest o wiele lepsze niż twoje ludzkie imię, dawno już zresztą zapomniane w piaskach czasu.
Dzisiaj Korriban.
Niedługo nadejdzie pora na Galaktykę.
Razem zapoczątkujemy nową erę.

KOSSA

Sam nie wiedziałem, jak miałbym określić relację z Deth. Z jednej strony świetnie wiedziałem, że niemożebnie ją wkurwiam; z drugiej - między nami już na początku zrodziło się pożądanie, przeplatane nićmi przyciągania, gniewu, troski i czegoś jeszcze. Nie znałem się na uczuciach, nie starałem się w to wszystko zagłębiać dla własnego bezpieczeństwa - ale wiedziałem jedno: gdyby kazano mi zaszlachtować wszystkich Braci i Siostry, zrobiłbym to z radością, lecz przy Deth bym odmówił.
Nie łudziłem się; gdyby potrzebowała mojej pomocy, przemierzyłbym Galaktykę wzdłuż i wszerz, by tylko ją odnaleźć i wyciągnąć ją za uszy z kłopotów. A później wypominalbym jej to przez całe lata, do końca życia przypominając o zaciągniętym przez nią długu. Chociaż to ja więcej jej byłem winien, bo przestałem już liczyć, który raz ratowała mi tyłek.
Słysząc ostatnie słowa kobiety, tylko się uśmiechnąłem; opuszkiem kciuka musnąłem jej kącik ust, zsuwając się powoli niżej, na brodę, szyję, wędrując szlakiem żyły. Czułem jej żywy, równy puls, tak bardzo kontrastujący z moim; Deth była pełna życia, podczas gdy ja wciąż wyglądałem i czułem się jak trup, mimo tego czułego leczenia, które mi zaserwowała.
Wolną dłonią, którą delikatnie przebiegłem jej bok, zsunąłem niżej, znów odczuwając tę pierwotną pokusę, by złapać ją mocno za biodra, posadzić na stole i wtopić się w jej usta w gorącym, żarliwym pocałunku i przejść dalej do rzeczy. Zamiast tego moje palce niecierpliwie przebiegły jej szyję z powrotem, nim się odsunąłem. Bogowie wiedzą, ile wysiłku musiałem w to włożyć… ta kobieta samym swoim widokiem pobudzała mnie do życia - dosłownie i w przenośni.
Może dlatego nie potrafiłem znieść widoku jakiegokolwiek mężczyzny przy niej. Czułem wtedy tę zazdrość - zaślepiającą, palącą żywcem, stawiającą setki, tysiące pytań i barwiącą świat na czerwono. Lepiej dla dobra ich wszystkich, że nie znałem szczegółów większości tych znajomości…
- Znasz mnie. Wiesz, czego się spodziewać, gdy mówię ci, byś się o kogoś nie martwiła. Wszystko będzie w porządku - odparłem niedbale. Z Deth mieliśmy własny kod… pozornie zachowywaliśmy się normalnie, lecz każde słowo miało znaczenie. A my umieliśmy je odczytywać. Czasami dopytywaliśmy o pewne rzeczy bynajmniej nie dlatego, że nie znaliśmy odpowiedzi, lecz dlatego, że chcieliśmy je usłyszeć.
Nie wiedzieć czemu byliśmy jebanymi psychopatami i lubiliśmy upewniać się, że osoby, o których rozmawialiśmy, nie będą zbyt długo żywi. W zasadzie większość osób, o których rozmawialiśmy, nie znajdowała się już na tym świecie. Był to poważny minus bycia naszym znajomym. Większość z nich nie przeżyła dłużej, niż było to konieczne.
Rhea była już martwa. Wiedziałem, że nie opuści Dathomir żywa. I byłem jak cholera pewien, że zadbam o to osobiście jeszcze dzisiaj. Ale chwilowo… miałem ważniejsze rzeczy do zrobienia.
Bez dalszych dywagacji pociągnąłem Deth za sobą, kierując się do swojej kabiny. Cóż za luksus, że nie musiałem dzielić jej z tym starym grobowcowym pająkiem. Ledwie weszliśmy do środka, od razu podszedłem do swojej torby, przeszukując zręcznie najmniejsze skrytki. Wolałbym co prawda przyprzeć ją do ściany, złapać jej dłonie i zedrzeć z niej wszystkie te ubrania, ale musiałem się poratować czymś jeszcze.
Znałem swoje tendencje. Uwielbiałem bezsensowną, najbardziej brutalną i krwawą przemoc, po której scena zbrodni wyglądała nie lepiej niż obrazy w rzeźni. Często kończyło się to koniecznością natychmiastowej ucieczki, ukrycia ciała lub ewentualnie naszprycowania się najbardziej podejrzanymi, nielegalnymi substancjami w Galaktyce, by utrzymać się na nogach przez więcej niż pięć minut. Bacta była dla cieniasów, dla weteranów pozostawał KN-0+. Rekreacyjnie Death Stick albo Glitterstim. Nic dziwnego więc, że znałem część dilerów i szmuglerów lepiej niż własną kieszeń.
Z cichym westchnieniem niezadowolenia wbiłem w ramię stima; wolałbym co prawda poratować się Kryotinem albo Bando Gora, ale musiałem zadowolić się Paraleptyną. Aaach, jak to mówią, najpierw obowiązki, później przyjemności. A tę miałem w zasięgu ręki, za swoimi plecami.
Źrenice rozszerzyły się, reagując na strzał energii; wystarczyło parę sekund. Czyż nie było to niesamowite? Nie byłem już tak osłabiony i zmęczony jak wcześniej. Mroczna Strona owszem, dodawała siły i nie pozwalała mi umrzeć, jednak nawet ona miała swoje ograniczenia. Nie czyniła mnie bądź co bądź nadczłowiekiem, chociaż przysiągłbym, że tak się teraz czułem. Odwróciłem się do kobiety za moim ramieniem, zaś na moich ustach znów pojawił się lekki uśmiech, gdy dostrzegłem, jak kręci głową z politowaniem. Znałem jej opinię na temat narkotyków. Cóż zrobić. Bywały społecznie użyteczne, zwłaszcza gdy ktokolwiek próbował wejść w moje myśli; a to było już bezcelowe, bowiem przypominały rozbitą szybę z porozrzucanymi wokoło kawałkami szkła bez większego ładu i składu. Nie można było mnie podejść w ten sposób. Umysł został już zniszczony dawno temu.
- Rzekłbym, że korzenie naszej znajomości są trochę inne… - mruknąłem, schylając się do niej i zatapiając w jej ustach w krótkim, chciwym pocałunku. Bo czyż nie tak samo się to skończyło na statku?

Na podłodze zaległy szaty, niecierpliwie i pospiesznie zdjęte, wręcz zdarte i rzucone; elegancki strój Inkwizytorki przemieszał się z podartymi, podziurawionymi łachmanami. Nie przejmowałem się tym jednak, skupiony na drobnej figurce Deth, zamkniętej w moich objęciach; czułem pod ustami jej żywo tętniący puls. Znów otulała mnie przyjemna chmurka jej korzennych, lekko duszących perfum, tak doskonale mi znajomych. Rozpoznałbym je na końcu świata. Jej gładką, delikatną skórę szyi przyozdobiły już lekkie ślady, początkowo delikatne, lecz im niżej, tym coraz mocniejsze; i tak byłem wystarczająco miły, że odpuściłem.
Oderwałem się od niej z cichym cmoknięciem, znów obrzucając ją pełnym pożądania spojrzeniem; tam, gdzie wędrował mój wzrok, wędrowały dłonie, znów napierając na delikatną, gładką skórę. Lekko masując zesztywniałe, zaróżowione sutki, odznaczające się na bladej skórze, czy pełne piersi, które mieściły się perfekcyjnie w moich dłoniach; Deth była piękna, chociaż nigdy nie przyznałbym tego głośno. Może dlatego myśl, że mogłaby być z innym mężczyzną, prowadziła mnie do szału, do iście zwierzęcej wściekłości, furii, jakiej nigdy wcześniej nie czułem. I może dlatego chciałem zostawić jej ślad, jeden i drugi, czy naznaczyć ją ostatecznie w akcie końcowym. To wszystko było zakorzenione na najgłębszym poziomie instynktu… może dlatego jej szyję znaczyło tyle śladów, tak jak moją, moje ramiona, łopatki, biodra czy plecy. Lubiłem je czuć, zwłaszcza gdy Deth traciła nad sobą kontrolę; gdy jej biodra unosiły się w ostatnim spazmie, chcąc przedłużyć jeszcze przyjemność, gdy oplatała mnie ciasno ramionami w czułych objęciach, gdy słyszałem jej ostatnie westchnienie lub cichy jęk, gdy ostatni raz wbijała paznokcie w moje biodra, jakby chcąc mnie powstrzymać przed końcem.
Z cichym westchnieniem oparłem usta o jej skroń, czując jej ręce, przebiegające przez mój brzuch, bok, następnie mięśnie skośne; lekko poruszyłem biodrami, poddając się dotykowi jej drobnych, delikatnych dłoni, gdy sięgnęła niżej, masując mnie pospiesznym, ciągłym ruchem. Krew szumiała w uszach, tłumiąc wszystko inne; teraz słyszałem tylko jej cichy oddech, bicie serca, które zatrzepotało delikatnie, gdy poczułem jej sztywne sutki ocierające się o mój tors. Przysunąłem się bliżej, rozchylając zdecydowanym ruchem jej nogi, zanim moje usta przebiegły po jej skroni na policzek i znów napotkały ciepłe, wilgotne wargi kobiety, w których z rozkoszą się zatopiłem w gorącym pocałunku. Nawet teraz pocałunki miały inny smak - podszyte tęsknotą, pragnieniem, prymitywnym, zwierzęcym pożądaniem i czymś jeszcze.
Wcześniej tak nie było…
Czasami się spieszyliśmy. Szukaliśmy szybkiego, intensywnego momentu rozkoszy, przypominającego złoty strzał. Ale w takich momentach jak ten - gdy nie widzieliśmy się długo - przeciągaliśmy każdy moment przyjemności, przedłużając go jak najbardziej, smakując go, doprowadzając nas oboje na krawędź rozkoszy. Im dłużej, tym intensywniej; dlatego też nie cofnąłem bioder, wręcz przeciwnie. Dłoń zsunęła się z jej piersi, przebiegając lekko, niecierpliwie bok i biodro kobiety, by wreszcie sięgnąć niżej i móc odwzajemnić się Deth równie wielką przyjemnością, tak wielką, jaką ona mi ją dawała. Mogłem to dostrzec w jej oczach, wyczuć w jej dotyku, usłyszeć, posmakować; masowałem kobiecość Deth leniwie, niespiesznie, czując jak oplata mnie przyjemne ciepło i rozkoszna wilgoć. Moc falowała wokół nas niecierpliwie, podsycając coraz bardziej pragnienie, któremu się nie poddawaliśmy jeszcze tak od razu.
Jeszcze… chociaż to było trudne… sam czułem, że coraz bardziej chcę w nią wejść, zaznaczyć swoją obecność, zaznaczyć, że to jest moje miejsce, moja kobieta. Woń perfum stawała się coraz bardziej odurzająca, pociągająca bardziej niż jakikolwiek narkotyk. Czułem się lepiej niż gdybym zażył wzmacnianego Glitterstima.
Oddech stawał się coraz cięższy, a pocałunki coraz bardziej krótkie, agresywne i niecierpliwe; z cichym pomrukiem satysfakcji cofnąłem dłoń, czując nagle wbite w biodro paznokcie kobiety. Przeszyły mnie igiełki bólu, przyjemnie dręczące, dające mi ten moment satysfakcji. Deth jak zawsze wiedziała, jak zasygnalizować, że kończy jej się cierpliwość. A ja lubiłem ją doprowadzać do tego stanu - gdy sama nie mogła już zaprzeczyć, że dłużej nie da rady, a jej ciało zdradzało wszystko to, czego nie chciała lub nie potrafiła mi powiedzieć bądź przekazać gestem lub spojrzeniem. Potrafiłem ją przecież tak doskonale odczytać.
Po chwili sięgnąłem bioder kobiety, podnosząc ją bez wysiłku w swoich ramionach i prowadząc do łóżka; tam zaś zapadłem się w materac, w jej objęcia, zapominając o całym świecie.
Rozkoszne ciepło rozlewające się po podbrzuszu opływało ciało w delikatnych, mrowiących falach, gdy tylko zanurzyłem się w jej ciepłej, wilgotnej miękkości. Po chwili jej ciało zapadło się mocniej w materac pod naporem mojego ciężaru i szybkich, mocnych, wręcz brutalnych pchnięć. Tym razem nie uwięziłem jej nadgarstków w mocnym uchwycie, jak zwykłem przedtem to robić; oparłem dłoń na jej biodrze, z cichym sapnięciem czując mocne ślady na łopatkach i sunące niżej, przez plecy.
Teraz mi to nie przeszkadzało. Nie musiała się hamować, tak jak ja tego nie robiłem. Mogła robić ze mną co chciała. Oboje wiedzieliśmy z doświadczenia, że ból był najwyższą formą rozkoszy.

Zacisnąłem mocniej dłoń na szyi kobiety, czując rozlewającą się falę przyjemności i Mocy, a jednocześnie odbierając jej dech; Mroczna Strona mrowiła i krążyła po całym ciele, wciąż rozpalając je żywym ogniem. Wyraźnie zamglonym wzrokiem obserwowałem Deth, jej twarzy - przymkniętym oczom, delikatnie rozchylonym wargom, falującym piersiom, niżej, niżej… uwielbiałem jej się przyglądać w takich momentach, gdy oboje odczuwaliśmy to samo. Deth… była piękna.
W następnej sekundzie świat eksplodował w euforii rozkoszy, wprawiając nasze ciała w drżenie, zastygając je w tym rzadkim, unikalnym momencie perfekcyjnej doskonałości; nawet dotyk bolał, tak intensywny i przeszywający. W ostatnim odruchu samokontroli cofnąłem dłoń z szyi kobiety, splatając ją z jej dłonią. Druga nadal spoczywała na jej biodrze. Teraz to i tak nie miało znaczenia; byliśmy jednością. Moc zdawała się scalać nas oboje w idealnej harmonii.
Świat na moment się zatrzymał, zawieszając nas pomiędzy, jak kropla wody drżąca delikatnie na pajęczynie, gotowa spaść w każdej chwili i rozbić się, wrócić do rzeczywistości. Z cichym sapnięciem wylałem się w niej, zaznaczając swoją obecność. Była moja. Moja i tylko moja, niczyja inna. Pragnąłem to tak bardzo podkreślić, zaakcentować… gdyby dało się jeszcze inaczej, aniżeli tylko przez słowa i ten tak jakże trywialny czyn…
Jedno wiedziałem na pewno: takiej przyjemności nie dała mi jeszcze nigdy żadna inna kobieta.
Może właśnie dlatego nie wzbraniałem się przed dawaniem jej - i sobie - rozkoszy w tak wielkim stopniu, podczas której widziała i czuła mnie dosłownie jak na dłoni. Podczas której scalałem się z nią w Mocy, współodczuwając rozkosz, smakując ją, przedłużając, dając jej do zrozumienia, że należałem do niej. Tylko do niej.
Mogła widzieć wszystkie moje myśli, czuć moje uczucia, emocje, wszystko co należało do mnie. To było tak kurewsko osobiste, że chyba nigdy z nikim innym nie osiągnąłbym takiej bliskości - i nawet nie chciałbym. Inne kobiety nie były tego warte.

Szlag, po chwili musieliśmy wrócić do rzeczywistości. Świat znów ruszył naprzód, sobie znanym torem. Znowu musieliśmy stać się uczestnikami tego codziennego spektaklu.
Chociaż to wciąż nie był koniec.
Zapadłem się znów w jej objęcia, muskając delikatnie jej szyję, bez intencji zadania bólu czy oznaczenia swojego “miejsca”. Z rzadka pozwalałem sobie na takie momenty, chyba właśnie głównie wtedy, gdy nie widziałem jej tak długo. Cholera, ta kobieta była niesamowita.
Wsparłem się nad nią, obserwując jej twarz - długie rzęsy, złociste spojrzenie, rozwichrzone czarne włosy, rozwiane na materacu, delikatne rumieńce, rozlewające się na policzkach, różowe plamki sutków, wyodrębniające się wśród piersi. Wraz z tym wrócił ból, rozlewający się falą po plecach. Byłem z niego dumny. Poczytywałem to jako trofeum, tak jak każdą kolejną bliznę - na plecach, udach, ramionach, twarzy czy szyi. Równie wielkim trofeum był każdy pocałunek Deth, po którym nie dostawałem z liścia, a co stanowiło niezwykłą rzadkość. A kolejnym - widok, jak próbuje wstać, wciąż na miękkich nogach, nie mogąc utrzymać zbytniej równowagi po małym sam na sam. Do dziś pamiętałem, jak kiedyś spadła z łóżka.
Nadal bawiło mnie to wspomnienie. Wciąż jej to wypominałem, tak jak kilka innych rzeczy - a ona mnie.
- Powtórka, pani Inkwizytor? - mruknąłem jej do ucha, składając pod nim kolejny pocałunek. Wcale nie miałem ochoty wracać do rzeczywistości - do świata poza tą kabiną. Świata pełnego pustych, piaskowych i kamiennych równin, pełnego Zabraków, starych bab i problemów, które nawet mnie nie dotyczyły. Ani tym bardziej nie pragnąłem wracać do rozmowy na temat tego wszystkiego, co się wydarzyło.
Rhea mogła nawet teraz chować się w kolejnym grobowcu, a Darth Vader dzwonić bez ustanku; wszystko to miałem teraz gdzieś. Wciąż czułem tę buzującą energię, pobudzającą mnie do działania. Do życia. A obserwacja Deth utwierdzała mnie tylko w tym pragnieniu.

Cóż zrobić. Byłem tylko zwykłym człowiekiem. Zwykłym mężczyzną.
Bez większych priorytetów, jak widać - ale w tej chwili gdzieś miałem to wszystko; całą tę Republikę, Imperium Galaktyczne, zaginionego starożytnego Lorda Sithów, czy nawet głupie, idiotyczne raporty do złożenia przed zwierzchnikami. Czasami wręcz miałem ochotę odwrócić się plecami od tego wszystkiego i uciec - wtopić się w tłum podobnych mi ludzi gdzieś na Telos, Coruscant, Nar Shaddaa czy Korribanie, wbić w żyłę Death Sticka i zapomnieć o tym wszystkim, żyjąc po prostu chwilą, dzień po dniu, aż do końca. Takie życie - choćby łowcy nagród - nie byłoby aż tak bardzo złe… i coraz bardziej mnie kusiło. Nie byłoby to takie złe, z kobietą u boku, bez życia na cudzej smyczy.

Awatar użytkownika
Linuxa
Posty: 33
Rejestracja: wt sie 08, 2023 4:02 pm

Re: Telos: The Dark Side awakens [2os., Star Wars,

Post autor: Linuxa »

QUINT

-Do diabła z Tobą, Quint! – donośny głos odbił się echem w myślach i rozlał się wrzącą falą po całym ciele, wraz z frustracją, złością i gniewem, które nadeszły razem z nim. Wydał mi się znajomy, jednak przez oszołomienie trudno było mi określić kto był nadawcą tej myśli, ani z jakiego powodu była ona tak nasycona negatywnym uczuciem. Musiałem jednak podziękować tej osobie - Ta dawka emocji pozwoliła otrząsnąć się z letargu wywołanego narkotykiem, który musiał zostać mi zaaplikowany przez Mandalorian. Cholerne szczury, powinienem ich wszystkich zabić, co do jednego. W najbardziej bolesny sposób, jaki przyjdzie mi do głowy, tak by pożałowali że w ogóle kiedykolwiek odważyli się do mnie zbliżyć.
Odrętwienie powoli odpuszczało, a umysł powoli wracał na swoje tory – cóż, nieco skrzywione, ale wciąż o wiele lepsze niż dotychczas. Narkotyczne wizje, które mnie nawiedzały były przejmujące. Widziałem wąski korytarz prowadzący do wysokiego hangaru. Jawów, którzy z zadowoleniem sprzedawali rynsztunek poległego Jedi, później bójkę. Jednak nie byłem w stanie określić czy były to czyjeś wspomnienia, myśli, czy być może majaki odurzonego mózgu, zatrutego przez dziwną substancję.
Cóż, nie przywykłem do zażywania takich używek, choć jako Jedi niejednokrotnie spotykałem się z różnymi czarnorynkowymi substancjami, po które tak chętnie sięgano w każdym rejonie Galaktyki – a już najchętniej w najniższych poziomach Corusant, gdzie nawet Jedi woleli się nie zapuszczać dla własnego bezpieczeństwa.

Cóż za niezwykła ironia. Jedi – strażnicy pokoju, tak bardzo bali się o swoje marne życie, że woleli nie pojawiać się w miejscach, w których byli najbardziej potrzebni. Toczonych chorobą korupcji, porachunkami gangów czy niecnymi interesami. No tak, nie było to tak czyste miejsce jak ta wasza zasrana Świątynia, gdzie nawet podłogi były wypolerowane tak, że dało się w nich przejrzeć. Podziemia Corusant były zgniłe, śmierdziały odorem śmierci, przelewanej krwi i innych substancji. Były pełne istot, które dawno zatraciły swoją chęć do życia pod wpływem używek mieszanych z jakimś gównem. Istot, które umierały w rynsztokach i śmietnikach nie otrzymawszy pomocy, którą Jedi tak szczodrze ofiarowali na wyższych poziomach. Jakie to smutne i żałosne zarazem. Toczyliście sobie wojnę, nazywaliście się strażnikami prawdy i dobra. A z tym nie mieliście wcale w ogóle do czynienia.
Nie próbuj nawet zaprzeczać. Ile razy tam byłeś? Ile razy odważyłeś się zjechać niżej niż kilka poziomów? Czy kiedykolwiek zastanawiałeś się jak jest przy samym jądrze planety?


Przygryzłem lekko wargę, uświadamiając sobie, że głos faktycznie miał rację. W końcu nigdy nie zagłębiałem się w otchłań Corusant – nie tylko jako padawan (Mistrzyni Tarmin miała ważniejsze sprawy na głowie niż uganianie się za przestępcami na Corusant), ale także później po otrzymaniu tytułu Rycerza. Czy to przez wzgląd na inne obowiązki, czy przez szalenie utrudniony proces zdobywania pozwoleń na samodzielne eskapady na własne misje. Pędząc ku zadaniom wymierzanym przez Radę, nigdy nie zastanawiałem się, co dokładnie dzieje się pod moimi stopami, pod powierzchnią platformy, po której stąpam. Moja wiedza o Corusant kończyła się na najwyższych piętrach planety zamieszkałych przez Jedi, arystokratów, senatorów czy bogatszych przedstawicieli najróżniejszych gatunków. Tu ulice były czyste, a straż porządkowa dbała o bezpieczeństwo. Jednak o ile wierzyć opowieściom, im głębiej, tym gorsze warunki życia panowały. W końcu nawet droidy policyjne nie zapuszczały się głębiej niż kilka poziomów pod powierzchnię, a i tak rzadko wracały z patroli, jeśli wierzyć raportom.

Dopiero teraz dotarło do mnie, jak potworne musiało być życie istot, które nigdy nie doświadczyły ciepła słońca, dotyku wiatru na skórze, zapachu czystego powietrza i smaku wolności. Niektórzy z nich umierali, nie mając pojęcia jak wygląda niebo i jakiego jest koloru. Nie wiedzieli czym są gwiazdy ani księżyce, nie mieli pojęcia jak wyglądają inne planety, jak to jest dotknąć rozgrzanego słońcem piasku, zanurzyć się w chłodnej wodzie rzek, brodzić po pas w gęstej trawie czy czuć chłód śniegu wpadającego za kołnierz płaszcza. Przerażające i przejmujące zarazem.
Skoro sytuacja była tak zła, dlaczego Rada Jedi nic z tym nie uczyniła?

A jak ci się wydaje? Naprawdę sądzisz, że ta banda głupców w ogóle przejmowała się tak naprawdę czyimkolwiek losem niż swoim własnym?
Byłem kiedyś Jedi, dokładnie tak jak ty. I tak jak ty obserwowałem tą zgniliznę, to bestialstwo skryte pod maską dobroci i walki o ochronę obyczajów. Jakich obyczajów? Takich, które pozwalały na zło szerzące się w Galaktyce?


To prawda. Odkąd tylko pamiętam, Rada zawsze dbała o własne interesy. Odrzucała wszelkie zadania, które były według nich nieopłacalne, ryzykowne, niewarte zachodu. I oni nazywali się strażnikami pokoju? Rycerzami broniącymi Republiki? Oni, przyzwalający na zło, które powoli zradzało się w czeluściach Corusant i które w końcu pochłonęło ich doszczętnie? Starzy głupcy, którzy sami zapracowali sobie na swój los, którzy powinni byli zginąć w o wiele gorszy i bardziej makabryczny sposób. Powinni odpokutować za swoje grzechy, za każdą istotę, którą mogli ocalić, a przez własną arogancję skazali na cierpienie i śmierć.

Złość rozlewała się po całym ciele, krążąc w żyłach wrzątkiem, jakby krew zmieniła się w bulgoczącą i syczącą lawę. To ona dała mi siłę, żeby podnieść się z lodowatego podłoża i ponownie podjąć próbę uwolnienia się z tej zatęchłej dziury. Nie zamierzałem spędzić tu ani minuty dłużej, nie gdy nad moją głową rozbrzmiewały coraz to głośniejsze ryki podniecenia i wiwaty na cześć zwycięzców.
Domyślałem się co to za zapomniane miejsce i w jakim celu tu trafiłem – ci więźniowie, z których nie było pożytku najczęściej albo kończyli z dziurą po blasterze w głowie albo byli sprzedawani gdzieś dalej. Choć Dela zapewne zrezygnowała z przechwycenia mnie na Alderaan (kto by się spodziewał po przedstawieniu, które zgotowałem na jej statku), Mandalorianie z całą pewnością nie zamierzali zrezygnować z jakiegokolwiek zysku. Po krzykach i rykach dobiegających z wyższych partii domyślałem, się, że moje umiejętności zostały zauważone i docenione przez jakiegoś organizatora walk. Cudownie. To otwierało wprawdzie wiele możliwości, jednak nie zamierzałem być niczyim niewolnikiem. Nawet przez chwilę.

Ja także nie służę nikomu. Sam sobie jestem panem.

Znów przywarłem do krat, czując pod palcami chropowatość przerdzewiałego metalu, jego chłód. Czułem, że przede mną, dotykały go dziesiątki rąk, setki palców przebiegających po stalowych prętach i poszukujących mechanizmu, który zwolniłby blokadę. Niektóre z nich kaleczyły się o ostre krawędzie, inne łamały paznokcie, starając się wydrapać symbole lub ukryte wiadomości. Żadnej jednak nie udało się stąd wydostać. A więc ja będę pierwszy.
Moc naparła na kraty taką siłą, że metal zajęczał żałośnie i zaczął powoli wyginać się we wszystkie strony. Czułem jak frustracja i gniew przemieniają się w siłę nie do zatrzymania, która łamała grubą stal jakby była tylko kawałkiem folii aluminiowej pękającej w palcach.
W końcu metal poddał się mi całkowicie, niczym posłuszny sługa otwierając przede mną przejście i pozwalając wydostać się z zamknięcia. Przymknąłem oczy, zatapiając się w mocy i nasłuchując, jednak zdawało się, że żaden ze strażników nie zauważył tej próby ucieczki. Najwidoczniej doniosłe krzyki z areny na wyższym poziomie skutecznie zagłuszyły jęki pękającej stali i Pomioty Haxionu nie były świadome tego, że ich następny zawodnik wcale nie ma zamiaru uczestniczyć w całej tej szopce.

Imponujące. Może nie jesteś taki głupi jak myślałem. Być może jesteś wart mojej potęgi.

Szybkim krokiem przemierzałem zaciemnione korytarze, czując przepełniającą mnie Ciemną Stronę wzmaganą cierpieniem, które wręcz wtopiło się w to miejsce, stając się nieodłącznym filarem spajającym całą asteroidę. Swąd palonych ciał pokonanych przeciwników wypełniał ciasne przejścia, a z mijanych cel dobywały się jęki przerażonych lub dogorywających stworzeń, które wkrótce miały zostać zgładzone ku uciesze rozkrzyczanej gawiedzi. Nie sądziłem, że w Galaktyce znajdują się takie miejsca, jednak patrząc na mnogość głosów, które echem odbijały się w przestrzeni, były one co najmniej popularne.

Moc wskazywała mi drogę, jednak wzmagała coraz bardziej podejrzliwość i niepokój. Gdzie byli strażnicy? Czy to możliwe, że przez cały ten czas, nie natknąłem się na kompletnie nikogo? Czy Haxion był tak naiwny i tak bardzo mnie nie doceniał, by zmniejszyć ochronę do minimum?
Coś było ewidentnie nie tak, czułem to w atmosferze tego miejsca im bardziej oddalałem się od mojej celi.
Palce automatycznie sięgnęły do paska, jednak nie natknęły się na miecz, który został mi odebrany. Warknąłem na to przeciągle, zirytowany takim obrotem sytuacji. Ktokolwiek miał moją własność, wkrótce straci nie tylko swoje nowe trofeum, ale i tą brudną łapę, którą odważył się je trzymać.
Gniew wzrastał z każdym krokiem, a Moc zbierała się we mnie i narastała, niczym para, która w końcu ma odnaleźć ujście. I odnalazła – gdy tylko drzwi hangaru się rozsunęły, powitał mnie szczęk zbroi i blasterów wymierzanych w moją stronę.
Mandalorianie zajęli pozycję do ataku, otaczając mnie ze wszystkich stron – mimo że nie widziałem ich twarzy, byłem przekonany że pod hełmami migoczą ślady strachu, gdy Ciemna Strona delikatnie przesunęła się po ich sylwetkach, ukazując mi wszystkich skrywających się między skrzyniami z zaopatrzeniem wrogów.
W końcu chwilę ciszy przerwał najwyższy z nich, jedyny który miał zarzuconą pelerynę na jedno ramię. Poruszył dłonią, pozwalając by materiał odsunął przypięty do jego pasa miecz świetlny. Być może miał być to prześmiewczy gest wycelowany w moją stronę, a być może popis siły. Jakikolwiek był tego cel, nie zrobił na mnie najmniejszego wrażenia.

-Poddaj się. Jesteś otoczony – huknął mężczyzna, kalecząc przy tym nieco Basic. Słychać było, że preferował Mandaloriański i prawdopodobnie dopiero niedawno opuścił swoją rodzinną planetę. Przywódca poruszył się niespokojnie, gdy posłałem mu najbrzydszy uśmiech, jaki mogłem z siebie wykrzesać. Chyba zaczynał rozumieć, że rozmawia z osobą nie do końca stabilną psychicznie.
-Nie. To ty się poddasz. I to już za chwilę. – mruknąłem, gdy Moc kumulująca się we mnie w końcu wybuchła, odpychając żołnierzy w tył. Niektórzy stracili równowagę i z łomotem gruchnęli plecami o ściany hangaru, inni, ciężej zbrojni utrzymali się na nogach, jednak zachwiali się kompletnie tracąc koncentracje i skupienie na celu. Ten, który odważył się do mnie przemawiać, wpadł między skrzynie i dopiero po chwili spróbował się z nich wygramolić. Za późno. O wiele za późno. Miecz odpiął się od jego pasa, gdy oplotły go czerwone nici energii i przyciągnęły wprost do mojej dłoni. Chłód metalu, jego żłobienia i słodki ciężar jeszcze bardziej pobudził wrzące w żyłach szaleństwo i popchnął mnie ku walce.
Ostrze wirowało w powietrzu, tnąc wszystko, co napotkało na swej drodze. Gdzieś pod moimi stopami poturlały się pierwsze hełmy Mandalorian, którzy nie zdążyli uniknąć ciosu na czas. Znów oddałem się temu śmiertelnemu tańcu, wykonując uniki, doskoki, ciosy i parowania. Czułem się jak na treningu w Świątyni, gdy mogłem bezgranicznie doskonalić techniki walki. Trafiane przez miecz kukły padały dokładnie w ten sam sposób co ciała poległych.
Mandalorianie nie mieli szans w starciu z tak potężną bronią jaką było zjednoczone w Ciemnej Stronie ciało i miecz świetlny. Moc wytrącała ich z równowagi, nie pozwalała poderwać się w powietrze ani wykonać strzału, a wtórujący jej miecz ciął, w akompaniamencie wycia i jęków pełnych cierpienia i bólu.
W końcu ten, który odważył się dzierżyć mój miecz, stanął na równe nogi i przystąpił do ataku. Wiązki laserów przecięły przestrzeń wokół mnie i chcąc nie chcąc musiałem sparować je i odbić na boki, tym samym posyłając je na śmiertelne spotkanie z innymi Manalorianami.
-Zapłacisz za to! – huknął mężczyzna, posyłając kolejne strzały, które odbite przez miecz, trafiły w ściany hangaru wokół mnie. Był szybki i nie dawał czasu na przemyślenie strategii ani odpowiednie odbicie wiązki. Doskonale wiedział, że musi pozostać w ciągłym ruchu, jeśli nie chciał bym skierował jego broń przeciwko niemu samemu. Ale popełnił błąd, w końcu naboje się skończyły i nim zdążył je uzupełnić, wykonałem wyskok, tym samym doskakując do mężczyzny i w starym nawyku Jedi przeciąłem lufę broni, która opadła na ziemię w postaci stopionego metalu.

Durniu, nie baw się z nim. Trzeba było odciąć rękę.

Kolejny krok do przodu i kolejne cięcie, w powietrzu rozniósł się zapach plazmy, jednak mężczyzna rzucił się w bok, unikając tym samym ostrza, które zmierzało wprost w jego ramię. Przewrotem w przód przeniósł się tuż za mnie, a z jego karwasza wystrzeliły zabójcze strzałki nasączone trucizną. To zmusiło mnie do cofnięcia się, gdy jedna z nich świsnęła tuż obok ucha, a druga niemalże drasnęła ramię. Warknąłem gardłowo, po chwili wzbierając w sobie Moc i gwałtownym ruchem chwytając mężczyznę za gardło i unosząc w powietrze. Dość tej zabawy.

Mandalorianin stęknął, unosząc dłonie w kierunku gardła, zupełnie tak jakby chciały zabrać z niego niewidzialną dłoń. Na jego nieszczęście Kossa był tak dobry, że własnoręcznie zademonstrował mi użycie Ciemnej Strony w ten nietypowy sposób. Co prawda nie miałem okazji odwdzięczyć mu się za ten wspaniały gest braterskiej solidarności, jednak Mandalorianin póki co wystarczył jako obiekt testowy nowej umiejętności.
Wiązki Mocy coraz ciaśniej oplatały gardło mężczyzny, wyzwalając z niego charknięcia i jęki, jednak zaraz odpuściły a mężczyzna opadł na podłoże rozpaczliwie starając się zaczerpnąć oddech. Wolnym i spokojnym krokiem podszedłem do niego, górując nad nim sylwetką i wpatrując się w ciało kurczące się w spazmach kaszlu. Niesamowicie przyjemny widok okraszony rozlewającym się poczuciem triumfu. Delektowałem się tą chwilą niczym najsłodszym cukierkiem, którego kiedykolwiek miałem w ustach.

Zrób to. A uznam cię za jednego z nas.

Ostrze ponownie rozbłysło i czystym cięciem sięgnęło karku mężczyzny.


DETH

Kossa jak zwykle nie opierał się zbyt długo – to było czasem aż zabawne, gdy tak ochoczo przyjmował propozycje podzielenia się cielesną bliskością. Nie musiałam sięgać do Mocy, by niemalże namacalnie czuć rosnącą między nami słodką presję, wzmaganą przez coraz bardziej palące pożądanie, które rozlewało się od podbrzusza przez praktycznie całe ciało. I nie można było się mu zbyt długo opierać.
Już wkrótce oboje poddaliśmy się tej chwili, pozwalając sobie na przerwanie cienkiej granicy przyzwoitości i na powrót stając się jednym ciałem, jednym oddechem, jednym biciem serca.
Eksplozja doznań oplotła całe ciało, począwszy od czubka głowy po koniuszki palców, gdy ciepłe usta znaczyły skórę, gdy szorstkie dłonie przesuwały się po piersiach i drażniły sutki, gdy w końcu sięgnęły niżej, napierając i jednocześnie drocząc się ze mną, zupełnie tak jakby chciały mi nakazać pełne podporządkowanie się i poddanie sile, która coraz mocniej zatapiała się we mnie. Coraz głębiej, bardziej boleśnie.
Sama nie pozostawałam dłużna, pozwalając dłonią rozpocząć wędrówkę po ciele naprzeciwko mnie, badając opuszkami każde najmniejsze zagłębienie w skórze, każde znamię, pieprzyk lub bliznę, która znaczyła to idealne i piękne ciało. Niektóre z nich były świeże – wciąż nie do końca zagojone, rozkosznie zaróżowione i delikatne. Pod opuszkami palców czułam ciepło bijące z tych miejsc, ich nierówną powierzchnię, drobne zrosty, które powstały pod skórą. Wbiłam w nie paznokcie, jednak zaraz wycofałam dłonie, przenosząc je na kark Kossy, który zaczęłam gładzić. Miałam ochotę zatopić palce w jego skórze, rozerwać te obce blizny na nowo, otworzyć rany a następnie znów je zamknąć tylko po to, by mężczyzna pamiętał, że to ja naznaczyłam jego ciało. Ja, nie kto inny.
Nie chciałam o tym myśleć, nie w tej chwili. Na gniew przyjdzie jeszcze czas, na zemstę także. O ile mój wybranek sam nie zadbał o to osobiście.

Kossa nie dał mi długo się złościć, jego kolejne gesty sprawiły, że myśli zmieniły się w jednorodną i nieskładną masę, przepełnioną emocjami, pragnieniami, wręcz zwierzęcymi instynktami. A może były to myśli Kossy? Moc znów oplotła nasze ciała, pozwalając na ten jeden, krótki moment zjednoczyć się i złączyć w jedność. Jeszcze bardziej, jeszcze bliżej, mocniej niż kiedykolwiek dotąd. Tak bardzo, że gdybym tylko zechciała, mogłabym spojrzeć na siebie oczami Kossy. A on mógłby spojrzeć na siebie moimi. Nigdy tego nie czułam, nie byłam z nikim tak blisko jak z nim w tym momencie. I być może powinnam przerwać to w tej chwili, nim Kossa dojrzy coś, czego nie chciałam by dostrzegł, jednak – ach cholera jasna, nie potrafiłam. Zamiast tego jeszcze mocniej zatopiłam się w ramionach, które mnie splatały, mocniej oplotłam nogami jego biodra, pozwalając mu przybliżyć się jeszcze bardziej i sięgnąć jeszcze głębiej.

Przyjemność mieszała się z bólem, z siłą pchnięć Kossy, z delikatnym kołysaniem moich bioder w odpowiednim rytmie. Słodkie zmęczenie coraz mocniej mnie oplatało, wraz z rosnącym napięciem i uciskiem w podbrzuszu. Zacisnęłam palce na jego ramionach, wbijając paznokcie w skórę tym mocniej, im mocniejsze były doznania płynące z ciała. A on to wykorzystywał – dręczył mnie, zmieniał tempo i przeciągał tę chwilę w nieskończoność, aż prawie byłam gotowa błagać go o to by przestał się mną bawić. Aż w końcu jego silna dłoń oplotła gardło, odbierając dech i coraz mocniej napierając na krtań. Nie walczyłam, przymykając oczy i oddając mu się całkowicie. Jeśli taki był mój los, jeśli to Kossa miał dzierżyć w dłoniach moje życie – w tej chwili, nie miałam nic przeciwko temu. Mógłby skręcić mi kark albo zmiażdżyć gardło, a ja pozwoliłabym mu na to. Tylko jemu. Tylko temu jednemu mężczyźnie, który był bliżej niż ktokolwiek i kiedykolwiek. Może było to głupie, ale w tej chwili stałam się jego i w Mocy wyczułam, że Kossa doskonale o tym wiedział.

W końcu ciało wygięło się w lekki łuk, a eksplozja naszej wspólnej rozkoszy rozlała się falami przez Moc. W końcu, przeniosłam spojrzenie na twarz Kossy, delikatnie sięgnęłam dłonią jego policzka i przesunęłam opuszkami palców po miękkiej skórze. Na czole wykwitły delikatne kropelki potu, które po chwili scałowałam czule, gdy przez nagły, ostatni dreszcz, który wstrząsnął ciałem, moje usta zetknęły się z jego skronią.
Opadłam na miękkie poduszki, wciąż wpatrując się w jego ciemne oczy, które przypominały mi nocne niebo. Odbiło się w nich delikatne zmęczenie, pobudzenie wciąż działającego narkotyku a także pewnej nostalgii. Znając go, zapewne znów odpłynął myślami ku mrocznym wizjom przyszłości, więc chcąc sprowadzić go z powrotem do mnie, mocno pocałowałam jego usta po raz ostatni. Z zadowoleniem skubnęłam zębami dolną wargę mężczyzny, a dłoń delikatnie ułożyłam na jego torsie, niby od niechcenia przesuwając palcami i kreśląc na skórze niewidzialne szlaczki.
Ah być może byłam zbyt sentymentalna, zbyt uległa w stosunku do niego, ale nie miałam najmniejszej ochoty zrywać się z łóżka i pędzić do swoich obowiązków. Zamiast tego wolałam zostać u boku Kossy, wtulić się w niego i zapomnieć o całej tej cholernej Galaktyce, zasranym Imperium i Sithom, którym zachciało się przejąć władzę we Wszechświecie.

-A masz jeszcze siłę? – uśmiechnęłam się lekko na tą propozycję. Była kusząca, jednak oboje wiedzieliśmy, że byłoby to już zbytnie naciąganie sprzyjającego nam losu, który łaskawie pozwolił nam się choć na chwilę połączyć.
-Chyba nie muszę ci przypominać, że po leczeniu powinno się odpocząć? – zaśmiałam się, unosząc się lekko na łokciu i wzrokiem poszukując łachmanów Kossy.
W końcu dostrzegłam je, leżące gdzieś w okolicach wejścia i jednym szarpnięciem, wyrwałam z nich paczkę papierosów, w głowie notując sobie aby przy okazji komunikacji z Nur poprosić o transport pewnej przesyłki.
-Chcesz? – spytałam, wyciągając jednego i bardzo delikatnie podsuwając go między jego wargi. Miałam paskudny nawyk sięgania po nikotynę w takich chwilach, jednak winić o to mogłam tylko osobnika, który leżał tuż obok mnie.
Zabawne, że przez ten czas naszej znajomości, zdążyliśmy już tak wiele się od siebie nauczyć. Tych dobrych i złych rzeczy zarazem.
- Powinno się, ale ja nigdy nie robiłem tego, co się powinno było robić - odparł z westchnieniem mężczyzna, opadając na pościel. Skłamałabym, gdybym powiedziała, że zaskoczyła mnie ta odpowiedź. Cóż, Kossa był osobnikiem niezwykle złożonym, który z jednej strony wydawał się być nieodpowiedzialny, a z drugiej w całej pewności dokładnie wiedział co robi. Był jak układanka, której elementy na pozór nie pasowały do siebie, a w rzeczywistości spajały się w jedno pod odpowiednim kątem. Po chwili z satysfakcją zaciągnął się papierosem.
- To co, mam już złożyć zeznania? - dodał, przypatrując mi się. Co zrobić, wyraźnie był wzrokowcem, a widok był mu najwyraźniej miły oku, sądząc po zadowoleniu wymalowanym na twarzy. Sama nie pozostałam dłużna, bo z zadowoleniem lustrowałam go spojrzeniem, uznając że zdecydowanie częściej powinnam widywać go w takim adamowym ubiorze.
Zaciągnęłam się papierosem, sięgając po prześcieradło i okrywając się nim od pasa w dół. Co za dużo to ponoć nie zdrowo, jednak tak dla pewności, owinęłam się materiałem nieco ciaśniej tak, by dla Kossy już go nie wystarczyło. Jeśli będzie chciał się okryć, będzie musiał zawalczyć o kawałek prześcieradła dla siebie. A jeśli nie, będę mogła rozkoszować się tym widokiem jeszcze trochę dłużej.
-Nie jestem aż taka okrutna, żeby zniszczyć tą chwilę – mruknęłam, strzepując papierosa na podłogę. Ten statek i tak był jednym, wielkim śmietniskiem. Odrobina popiołu nie powinna stanowić więc większego problemu.
-Ale skoro już zacząłeś ten temat. Doszły mnie słuchy, że starucha obmyśliła sobie, że da radę ożywić jakiegoś wielkiego mistrza. I patrząc na to pobojowisko, sądzę że jej się udało, a Sith wydostał się z Dathomiry. Nie muszę ci mówić, że Imperator… nie przyjął całego tego pomysłu na badania zbyt dobrze. Mam osobiście dopilnować, żeby ten wasz mały eksperyment trafił na Nur, a was… uciszyć. Sądzę jednak, że dopóki go nie znajdziemy, możecie czuć się bezpieczni. – mruknęłam z niezadowoleniem. Starucha oczywiście nie mogła nawet śnić o tym, że będzie w stanie bezpiecznie opuścić tą zatęchłą dziurę. Ale Kossa… cóż, miałam nadzieję, że uda mi się przekonać Vadera o jego przydatności. Ale do tego musiał ze mną współpracować.
-Chcę wiedzieć tylko jedno, kto to jest. I jak udało mu się stąd uciec.
Szczerze wątpiłam, by był to ktoś, kogo łatwo było schwytać – skoro Kossa skończył podziurawiony jak sito, tamten Jedi musiał mieć jakieś posiłki. Ktokolwiek to był, ktokolwiek odważył się zaatakować, powinien być gotowy na to, że za każdą, najmniejszą ranę, którą poniósł Kossa, odwdzięczę się pięcioma kolejnymi. Oczywistym więc było, że na początku naszych poszukiwań, powinniśmy odnaleźć wspólnika, który jeśli okaże się być pomocny, doprowadzi nas do naszej zguby jak po nitce do kłębka. I Kossa całkowicie potwierdził moje podejrzenia.
Na twarzy mężczyzny pojawił się przebłysk rozbawienia, gdy okryłam się szczelnie prześcieradłem niczym mumia albo cnotka jakaś.
- Zasadniczo jest tak, jak mówisz. Powtarzałem jej, że to kurewsko głupi pomysł, bo ani nie wiemy jak gościa kontrolować, ani nie wiemy kto to jest, ani nie wiemy jak go przekonać do współpracy - pod sufit pofrunęła smużka dymu. Po chwili Kossa i tak zaciągnął się moim papierosem. I znów wpatrzył się w smużkę dymu pod sufitem.
- Mówiłem jej, że Sithowie się wzajemnie nienawidzą. A jak mu się udało... cóż, najwyraźniej nasz drogi Malak ma jakieś znajomości. Ledwie wylazł z grobowca, wylądowała tu jakaś stara baba, zawinęła typa do środka, a nam zostawiła Mandalorian i Pomioty na deser. Dalej już wiesz.

Skinęłam na to głową, w nagrodę dając mu delikatnego całusa w policzek – ot na zachętę dla dalszej współpracy. Nie pozostało więc nic innego niż namierzenie tej kobiety.
Czując ogromny zapał do pracy, powoli uniosłam się z łóżka i owijając się szczelniej prześcieradłem, na chwiejnych nogach podreptałam w kierunku moich ubrań, z których dobyłam komunikator. Ten statek do niczego się nie nadawał, a TIE, którym przyleciałam był za ciasny dla naszej dwójki. Miałam nadzieję, że gdzieś w okolicy znajduje się jakiś krążownik, na którym moglibyśmy uzyskać lepszy środek transportu.
-Ah mam jeszcze jedno pytanie. Jaki jest twój ulubiony kolor? – spytałam, rzucając krytyczne spojrzenie na szmaty leżące obok mojego stroju. Jeśli Kossa miał zamiar dotrzymywać mi towarzystwa w tej podróży, musiał wyglądać chociaż odrobinę bardziej przyzwoicie. I nawet jeśli wzbraniał się przed standardowym uniformem Inkwizycji, miałam nadzieję, że nad peleryną z błyszczojedwabiu nie będzie skomlał jak niezadowolony pies.

Ruszyłam więc do pobliskiej łazienki, jednocześnie kontaktując się z jednym z admirałów i potwierdzając wszelkie szczegóły dalszych działań.

Awatar użytkownika
Einsamkeit
Posty: 94
Rejestracja: sob kwie 24, 2021 5:22 pm

Re: Telos: The Dark Side awakens [2os., Star Wars,

Post autor: Einsamkeit »

TEEMA

Sny były… dziwaczne. Początkowo przed moimi oczami przebiegły różne sceny, niczym zlepiony ze sobą pokaz slajdów, po - ostatecznie - tę samą celę, z której udało mi - nam - się wyswobodzić. Huk krat i uginającego się metalu poniósł się daleko i szeroko, lecz ryk usatysfakcjonowanej, żądnej krwi masy nad naszą głową był znacznie głośniejszy. I było w tym wrzasku słychać dosłownie wszystko - od satysfakcji, podniecenia, radości po najgłębszy mrok, podszyty Ciemną Stroną i jej podszeptami. A głos, który rozbrzmiewał echem w umyśle - daleki i odległy - był niepokojąco racjonalny.

Naprawdę sądzisz, że ta banda głupców w ogóle przejmowała się tak naprawdę czyimkolwiek losem niż swoim własnym?
Byłem kiedyś Jedi, dokładnie tak jak ty. I tak jak ty obserwowałem tą zgniliznę, to bestialstwo skryte pod maską dobroci i walki o ochronę obyczajów.


Moc powoli rosła, narastała, napierała na dłonie, gotowa by jej użyć; przypominała niepowstrzymaną falę tsunami, początkowo niewielką, lecz stopniowo piętrzącą się do wysokości pienistej ściany. I chociaż to nie ja walczyłam - nie ja odepchnęłam żołnierzy - i ja czułam każdą komórką swojego ciała tę obecność. Mrok oplatał przeciwników niczym pajęczyna, by w po chwili odepchnąć ich daleko, niczym marionetki lub małe, szmaciane kukiełki.
Sama walka była fascynująca; moje dłonie parowały kolejne ciosy i przecinały mandaloriańskie zbroje niczym nóż masło. Ciepły, wręcz gorący gniew, stopniowo narastający, wypełniał moje ciało, mieszając i plącząc się z przyjemną, niemalże zmysłową satysfakcją. Jęki cierpienia i bólu stały się jedynie elementem tła niczym muzyka przebrzmiewająca daleko z oddali.
W następnej chwili, gdy wszystko niemalże ucichło - Moc uderzyła znowu kolejną falą, pozwalając mi się w sobie zanurzyć, wręcz zachłysnąć jej ogromem i absolutem.
Byłam niepokonana. A Mandalorianin przede mną - zwykły najemnik - był nikim. Nie był ani wartościowym przeciwnikiem, ani nawet godnym uwagi człowiekiem. Zasługiwał jedynie na to, by obrócić go w proch. Jednym zaciśnięciem dłoni zmiażdżyć krtań, płuca, skruszyć żebra i kości… a butem zmiażdżyć jego czaszkę, obracając go w nicość, skąd pochodził.
Trudno było nie czuć pogardy i satysfakcji zarazem, gdy mężczyzna wił się w mocnym uścisku, próbując zaczerpnąć kolejny oddech; następny błysk miecza, gładko, z cichym, złowieszczym sykiem przecinającego skórę, tłuszcz, mięśnie, ścięgna i w końcu kości.


- BD BD TRILL BEEP! - wrzasnął mi do ucha BD-3, sprawiając, że gwałtownie zerwałam się z miejsca. Robocik podskakiwał niecierpliwie w miejscu. Świat nagle się zmienił - od ciemnego, ponurego hangaru po… cóż, drugi ciemny, ponury hangar, tylko lepiej oświetlony. I bez kałuż krwi naokoło, nie mówiąc o porozrzucanych kawałkach ciała.
- CHOLERA JASNA, BD-3! - ryknęłam równie głośno, machając ręką na oślep. Szczęście, że nie trzymałam w ręce książki, a przed snem odłożyłam ją na miejsce Laseny - inaczej robocik by nią oberwał. I tak zaliczył ode mnie trzepnięcie; obrażone bipnięcie i oddalający się szurgot metalu sugerował, że BD-3 oddalił się na bezpieczną odległość. Ciche ryknięcie sugerowało, że Chewbacca też już wstał.
Ale w tej chwili nie mogłam myśleć ani o jednym, ani o drugim, ani tym bardziej o tym, czy Lassie wrócił już na statek. Drżącymi dłońmi sięgnęłam do pasa, chcąc wymacać miecz świetlny. Lecz nawet chłodny dotyk sliviańskiej stali pod palcami mnie nie uspokoił - wręcz przeciwnie, znów poczułam tę dziwaczną falę niepokoju, gdy tylko na myśl przyszedł mi kryształ kyber. Czy został splamiony?
Chociaż zdawałam sobie sprawę z tego, że wszystko było tylko snem, był to realistyczny, rzeczywisty sen. Czułam przecież tę satysfakcję. Ten ciepły, wręcz żarzący, rozpalający ciało gniew. I radość, poczucie Mocy, poczucie, że nikt nie mógł się ze mną równać…
Odwróciłam się przez ramię, zaalarmowana nagłym ruchem; Lassie zamarł w pół kroku, wpatrując się z zaskoczeniem w scenę, która rozgrywała się przed nim. Potem jednak westchnął ciężko, rzucając w kąt torbę z częściami zapasowymi.
-- To ja się może lepiej nie będę wtrącał - mruknął niewyraźnie, wyraźnie skacowany. Mimowolnie odrobinę zmiękłam, widząc tę znajomą twarz - jak i ulżyło mi, że jednak już wrócił, nawet jeśli był porządnie wymięty - jakby spędził noc u panny, z którą przeżył randkę.
- Słusznie - odparłam, wychodząc ze statku. Nie siliłam się na wyjaśnienia; były teraz bezcelowe i bezsensowne i trwałyby dłużej, niż samo sprawdzenie, co z kolorem kryształu. Szybki skan pomieszczenia sugerował, że nadal nie było żywej duszy w hangarze. Schowałam się za statkiem, zasłaniając się przed oczami kamer.
W następnej chwili soczyście pomarańczowe światło wypełniło najbliższe otoczenie; chociaż przypatrywałam mu się długo i wnikliwie, nie widziałam śladów uszkodzenia czy splamienia kryształu. Nie było nigdzie delikatnego malinowego poblasku ani nawet głębokiej czerwieni, ściemniającej żywy pomarańcz w stronę wściekle ceglastego koloru.
W następnej sekundzie, gdy machnęłam mieczem, próbując doszukać się czegoś niepokojącego nawet w jasnym przebłysku ostrza - niekiedy wszakże widać było delikatnie wibrujące przebłyski nowych, obcych barw - ten zderzył się z fioletowym ostrzem, niezwykle podobnym do barwy oczu Dregi.
Choć w jego tęczówkach było więcej szarości.
- Zechcesz mi wytłumaczyć, co to ma znaczyć? - zagadnął, gasząc swój miecz i zawieszając go przy pasie. Zamrugałam, wyraźnie skołowana. Przecież Moc… Moc sugerowała, że nikogo tutaj nie było. Co najwyżej jedynym świadkiem tego wszystkiego mógł być jakiś zagubiony, przypadkiem przywleczony przez kogoś kamień.
- Miałam koszmar, związany z barwą ostrza mojego miecza… ale jakim cudem tutaj jesteś? Skan pomieszczenia nic nie wykrył - natychmiast zmieniłam temat, również gasząc ostrza. Mężczyzna parsknął ledwie słyszalnie, zanim ruszył w stronę statku.
- To jest ta umiejętność, której mam nadzieję cię nauczyć - odrzekł, wchodząc na okręt. Korzystając z okazji, od razu poczłapałam do łazienki, dokonując porannych ablucji. Paradoksalnie czułam wdzięczność, że nie ciągnął tematu - jak gdyby wiedział, że nic mu nie powiem. Jeszcze nie. Całokształt był tak dziwny - tak osobisty - że chyba czułabym się jak wariatka… co za paradoks.

Zawsze lubiłam lustra. Pokazywały prawdę, często nawet najbrzydszą. Ujawniały rzeczywistość, nawet tą oszukaną iluzją czy hologramem. Stanowiły nasze oczy w świecie, w którym łatwo było oszukać zmysły. Jednak patrząc na samą siebie nie widziałam nic, poza dziewczyną w wieku dwudziestu lat, a z sińcami i dołami pod oczami jakby nie spała co najmniej osiemdziesiąt. Ładnie, ładnie. Rzeczywistość nie była w ogóle satysfakcjonująca. Ale przynajmniej byłam czysta, miałam czyste ciuchy, a Lasena miał jeszcze dezodorant. Może to było głupie, ale takie szczegóły mnie cieszyły.

Kiedyś byś ich nie doceniła. Uznałabyś je za oczywiste. A dziś… żałosne. Cieszysz się z tego wszystkiego jak robak, który znalazł wyjątkowo żyzną ziemię, w której może się zakopać.

- Zdążysz te części jeszcze dzisiaj zamontować?
-- Jeśli wezmę się do pracy, to powinienem skończyć przed wieczorem. A coś trzeba? - spytał Lassie. Po grzechocie mogłam wywnioskować, że wygrzebał skądś skrzynkę z narzędziami.
- Napraw to jak najszybciej. Jeśli potrzebujesz drugiego mechanika, to przyślę ci kogoś. Jak tylko skończysz, polecimy w jedno miejsce - głos Dregi był wyjątkowo ponury nawet jak na niego. Aż wyszłam z łazienki, zaintrygowana jego słowami.
-- To mój statek i tylko ja będę go dotykał. Wybacz, ale nie darzę cię jeszcze w pełni zaufaniem i wolałbym, żeby jeden z twoich ludzi nie podłożył mi przy okazji jakiegoś lokalizatora, którego trudno będzie się potem pozbyć.- powiedział Lassie, wymachując przy tym kluczem francuskim.
-Postaram się z tym uwinąć jak najszybciej. - dodał, kierując się w stronę trapu. Drega zaśmiał się ledwie słyszalnie.
- W porządku. Koordynaty wpiszesz sobie sam? Lecimy na Kadian Prime. Normalnie wpisałbym je sobie sam, ale skoro tylko ty będziesz tu tylko statku dotykał… - odrzekł, wreszcie uśmiechnąwszy się lekko, ledwie zauważalnie. Najwyraźniej Lasena skutecznie rozchmurzył go odrobinę, lecz trwało to tylko chwilę. Sam Zaan był wyraźnie zmęczony - głębokie cienie pod oczami sugerowały, że nie przespał nawet nocy. Lassie wyglądał nie lepiej - siniec na czole, nabity wczoraj albo w nocy, aktualnie wykwitł i zaczynał mocno pąsowieć. Rozejrzałam się po kuchni, szukając sprayu, którym wczoraj go potraktowałam. Zostawiliśmy go gdzieś mimochodem…
Lassie zatrzymał się w pół kroku, rzucając Dredze zaskoczone spojrzenie.
-- Zgrywasz się staruszku. Nie ma czegoś takiego jak Kadian Prime.
- Też bym chciał, żeby ta planeta nie istniała, jednak bogowie nie są aż tak łaskawi
- odparł Drega. Palastal prychnął ledwie słyszalnie, mieszając coś na patelni. Zajrzałam mu przez ramię, wyraźnie zaciekawiona.
- Podaj mi dwa jajka - mruknął, wciąż nachmurzony. Widać, że cały pomysł mu się nie podobał. W niczym nie przypominał pogodnego, spokojnego człowieka z poprzedniego dnia.
- O co chodzi z tym Kadian Prime? - posłusznie podałam mu dwa jajka. Starszy Jedi spojrzał to na mnie, to na Dregę, oglądając się przez ramię.
- Mleko - i to również poszło w ruch. Obserwowałam cały proces uważnie, jak gdyby były to co najmniej wybory na senatora.
- Niektórzy Jedi miewali wizje przyszłości - Drega przygarbił się nad stołem z holomapami, uruchamiając je. Koordynaty, które wpisał, wskazywały pustą przestrzeń na mapie. - Mistrzowie, Rada… potępiali je, uważając, że przeciągnie to Widzącego na Ciemną Stronę. Wszakże tym posługuje się Mroczna Strona. Złudzeniami, iluzjami, kreując fałszywą rzeczywistość, która jest prawdziwa tylko w naszych umysłach. Karmi ofiarę podszeptami, kusi… także obiecuje różne alternatywne wizje przyszłości, które chcielibyśmy zobaczyć.
W następnej chwili patelnia zaskwierczała, roznosząc naokolo wyjątkowo apetyczny zapach. Po raz kolejny miałam wrażenie, że rzeczywistość znów układa się w jakiś abstrakcyjny wzór. Omawialiśmy poważne sprawy do wtóru skwierczenia omleta… jak gdyby była to zwykła proza dnia codziennego.
- Niektóre wizje bywały szczególnie niebezpieczne. Jedi, którzy zbyt głęboko się w nie zapadli, zaczynali tracić zdrowe zmysły. Część z nich przestawała odróżniać wizje od rzeczywistości.
- I trafiali na Kadian Prime
- uzupełnił ponuro Palastal, przewracając omleta na drugą stronę.
- I trafiali na Kadian Prime - przytaknął Drega. Chociaż twarz pozostawała kamienna, pozornie bez wyrazu, dłonie zacisnął w pięści. - Mistrzów, którzy trafiali do tamtejszej Cytadeli, już nie widziano. A jako, że dwa dni temu wykonano Rozkaz 66… jak myślisz, co mogło się stać z ludźmi, którzy tam pozostali?
Odwróciłam głowę, czując jak włosy na karku stanęły mi dęba; sama myśl o tym była… przerażająca. Wgapiłam się w ścianę naprzeciwko kuchenki, ignorując widok Palastala, który nawet zawiązał sobie jaskrawą żółtą chusteczkę na włosach i brodzie - jak stara babuleńka.
- Więc oni… zostali tam… sami? - zapytałam cicho, wyraźnie zmrożona tą myślą. - Ale przecież… zostali tam strażnicy, prawda? Droidy medyczne, cokolwiek?
- Tam nie było żywych strażników, takich jak w Świątyni czy Archiwum
- odparł ponuro Drega. - Tylko droidy. A z tego, czego zdążyłem się dowiedzieć, wynika że zapasy przywożono raz w miesiącu. Kwestia czasu, aż Imperium ich znajdzie.
- W zasadzie skąd o tym wiesz?
- uniosłam brwi, widząc krzywy uśmiech na twarzy Dregi. Starszy Jedi po raz pierwszy, odkąd pamiętałam, wyglądał starzej - dużo starzej. Mężczyzna przetarł wyraźnie zmęczoną twarz.
- Mam nasłuch na liniach imperialnych - wyjaśnił, zasiadając za stołem. - Stała zasada polityki: chociaż twoje usta milczą, twoje uszy słyszą, a oczy widzą, umysł wciąż szuka prawdy, przeinacza słowa i dociera do ich prawdziwego sensu. Chociaż pozornie nie wiesz nic i jesteś głupcem, musisz być tym, który wie najwięcej. Zawsze musisz być o krok przed innymi. Nie bez powodu zostałem gubernatorem Telos, odsuwając od władzy rodzinę poprzedniego gubernatora i kandydatów Czerki.
- Czy…
- zawahałam się, chcąc zadać to pytanie - i jednocześnie tego uniknąć. Mimo to zawisło między nami, ciężkie niczym młot i ostre jak nóż.
- Nie było takiej potrzeby - odparł oschle. - Mógłbym to zrobić, ale to kolejna zasada polityki: nie możesz robić rzeczy, które wzbudzą gniew ludu, a z których możesz zostać później rozliczony przez tych, którzy im to obiecają. Oczywiście sporo obiecanek cacanek kończy się niczym, ale nigdy nie wiesz, czy nie trafi się uczciwy szaleniec lub ktoś, kto ma w tym wszystkim głębszy cel.
A haki?
Bywają użyteczne. Nie jestem idealistą. Ty też nie powinnaś.
- mężczyzna zabębnił palcami po stole. Ja zaś wyciągnęłam talerze. Najwyraźniej szykowało się, chcąc nie chcąc, małe rodzinne śniadanie. Kolejne dziwaczne poczucie abstrakcji i absurdu w tym świecie.
- Wracając do tematu: niektórzy Jedi z Zakonu dołączyli do Imperium. Rozmawiali o tym. Nieliczni wiedzieli o Kadian Prime, ale oni też nie mieli pojęcia, gdzie leży. Ci, którzy wiedzieli, już nie żyją, bo dostęp do takich danych miała tylko Rada. A ta została wycięta w pień.
Więc skąd to wywęszyłeś?
- miałam pewne wątpliwości. Z tego co pamiętałam, Drega nie był w Radzie. Nawet teraz mogłam powiedzieć, że był zbyt niezależny jak na ich gust. I… zbyt trzeźwo myślący. Zdecydowanie nie przemawiał ich głosem i nie miał ich mentalności.
Szukałem kiedyś informacji o odosobnionych planetach[/b] - przez twarz Dregi przemknął cień. - Kiedy jesteś politykiem, nigdy nie możesz zostać w otwartym, odkrytym miejscu zbyt długo. W gnieździe żmij nie zostajesz dłużej niż to konieczne, bo jedna z nich może cię ukąsić. Widzisz, kiedy imperialni zaczęli o tym rozmawiać, przypomniałem sobie że Rada udostępniła mi listę takich planet, odkrytych przez Poszukiwaczy, lecz nie znajdujących się na mapach. Nawet Zakon ich nie ujawniał dla bezpieczeństwa innych Mistrzów.
- Ale coś się skopało z protokołami utajnień i bezpieczeństwa, takim zupełnym, całkowitym przypadkiem, zanim oczywiście wszystko zostało usunięte - uzupełnił Palastal, uśmiechając się ironicznie. Drega prychnął głośno.
- Prawda. Najwyraźniej ktoś dał mi większe uprawnienia niż było to oczekiwane przez Radę, bo mogłem znaleźć tego więcej. Na utajnionej liście było Kadian Prime wraz z koordynatami… tak jak K'a'as Ma XIX, Millith, Quellidon… mógłbym jeszcze wymieniać.
- Czy ta… podróż nie zwróci uwagi imperialnych?
- miałam pewne wątpliwości. W końcu, bądź co bądź, Drega był senatorem. Chociaż zniknął z oczu Imperium - jak można by było sądzić po tym, co widziałam wczoraj - wciąż musiał być ostrożny.
- Zwróci. Jeśli będziemy mieć pecha. Właśnie dlatego musimy się uwinąć z tym szybko, zanim ktoś odtworzy naszą trasę i ruszy za nami[/b] - Zaan zasępił się wyraźnie. Bez słowa podsunęłam Chewiemu talerz, tak jak Dredze. Omlety pachniały przebosko; Palastal dodał chyba jeszcze jakieś przyprawy. Ale nie była to kurkuma, którą Lassie dodał wczoraj, zdecydowanie nie. Te były jakieś delikatnie ostre i korzenne. Papryka? Nie byłam pewna, czy to była zbrodnia, czy raczej dotyk Boga.
- Rozmawiałem z jednym z senatorów na ten temat, ale nie ma szans tego rozwiązać w cywilizowany sposób. To… my możemy zabrać kilku dobrze funkcjonujących Jedi, takich którzy sobie poradzą, ze sobą, z życiem codziennym, takich którzy nie rzucą się w oczy Imperium. Takich, których wizje nie wciągnęły zbyt głęboko. Możemy ich dostarczyć do bazy. Ale nie możemy zabrać wszystkich.
- Typowe, nie?
- syknął Palastal, przerzucając kolejnego omleta na patelni.
Pokiwałam głową, zanim sięgnęłam po kolejny talerz. Bez słowa ułożyłam je na stole, zanim złapałam za spray leczniczy i wyszłam na rampę. Lassie chyba skupił się na naprawach - sądząc po tym, że w ogóle nie uczestniczył w tej “dyskusji” którą raczej należałoby nazwać monologiem.
Odetchnęłam głęboko z ulgą, znów widząc wokoło siebie ściany hangaru i figurkę Laseny, skupionego na naprawach. Zapatrzyłam się na niego przez dłuższą chwilę; było coś kojącego w obserwacji chłopaka, tak zajętego swoimi sprawami. Dla tego człowieka dylematy moralne i problemy Zakonu nie istniały. Nie dotyczyły go. Był poza tym wszystkim i tego mu najbardziej zazdrościłam.
I nie chciałam mu przerywać tego zajęcia - lecz sama ta obserwacja była dla mnie tak kojąca i uspokajająca. Pomagała sobie przypomnieć, że poza tym wszystkim nadal byli gdzieś zwykli, zwyczajni ludzie, tacy jak Lasena i jego przyjaciele. Mający swoje problemy, równie ważne co ja, Drega czy Palastal - a jednak tak całkowicie różne i odmienne na tylu poziomach.
- Cześć, Lassie. Sorry za mój dzisiejszy wybuch, BD-3 mnie wystraszył - zagadnęłam cicho, by go nie wystraszyć. Zagrzechotałam butelką sprayu, dając mu też znać, że jestem w pobliżu. Lassie siłował się właśnie z jedną ze śrub, która w końcu puściła i z głośnym brzękiem rozbiła się o podłoże.
- Nie szkodzi. Z doświadczenia wiem, że czasem ciężko z nim wytrzymać - zaśmiał się, ocierając dłonie w brudną i pachnąca smarem szmatkę i posyłając mi łagodne spojrzenie. Zatopiłam się w jego oczach na dłuższą chwilę, wpatrując się w ten kojący błękit.
- Już nie wiem kto gorszy, czy BD czy twój nowy nauczyciel - dodał. Mimowolnie zmiękłam, widząc to spojrzenie; coraz bardziej utwierdzałam się w myśli, że Lasena był pewną ostoją normalności w tym świecie pełnym trudnych decyzji i problemów, które należało rozwiązać.
- Drega nie jest w najlepszym humorze dzisiaj, więc jest znośny - odparłam, unosząc spray. Może nie powinnam była trywializować problemu w ten sposób, jako że ewidentnie miał trudny problem moralny do rozwiązania… jednak nie chciałam się zagłębiać w szczegóły.
- Zamknij oczy, dobrze? Nie mogę patrzeć na tego siniaka. A przy okazji jak randka?
Lassie posłusznie zamknął oczy, po chwili wzdychając cicho. Odczekałam, aż odpowie; rozsądniej było nie psikać go w trakcie mówienia, aczkolwiek byłoby to pewnie dość zabawne.
- Odwykłem od spędzania czasu z paniusiami zadufanymi w sobie - odpowiedział szczerze i z pewnym przekąsem. Mimowolnie poczułam pewną falę cichego zadowolenia; szczęście, że miał zamknięte oczy, bo chyba się uśmiechnęłam z pewną satysfakcją. Chociaż nie powinnam.
- Chyba wyleczyłem się z randkowania na jakiś czas. Aż nie znajdę tej właściwej dziewczyny - wzruszył ramionami. Po tym psiknęłam szybko sprayem, raz a porządnie.
- Powiedziałabym, że szkoda, że randka się udała, ale chyba mi to nie przejdzie przez gardło - odparłam, zamykając spray. - Możesz już otworzyć oczy. I nie martw się. Znajdziesz tę jedyną już niedługo, faceci tacy jak ty zawsze szybko je znajdują.
Nie kłamałam - szczerze tak myślałam. Przecież to była prawda. Która dziewczyna nie chciałaby być z odpowiedzialnym, szczerym i zaradnym śmieszkiem? Tak postrzegałam Lasenę. Jak dotąd tak mi się zdążył przedstawić. Nie wydawał się być typem szulera i oszusta, który sprzedałby całą rodzinę za garść kredytów… gdyby tak było, sprzedałby przecież od ręki Wookiego.
- Idziesz coś zjeść? Palastal gotuje. Chociaż nie jestem pewna, czy papryka na omlecie to profanacja.
- Żartujesz? To była najgorsza randka na jakiej kiedykolwiek byłem - Lasena otworzył oczy i w geście podzięki, delikatnie przesunął palcami po moim ramieniu. Był to łagodny i spokojny ruch, zupełnie tak jakby Lassie obawiał się że mocniejszy nacisk mógłby jakoś zranić moją skórę. Delikatnie musnęłam wierzch jego dłoni swoją, jakby chcąc ją dłużej na swoim ramieniu przytrzymać. Przyjemne, delikatne ciepło zaczęło krążyć po ciele pod wpływem jego dotyku. Wcale nie chciałam, żeby cofał dłoń.
- Tacy jak ja? To znaczy jacy? - spytał z uśmieszkiem, ale zaraz odsunął się, mocując z kolejnymi śrubami. Westchnęłam ledwie słyszalnie, cofając siłą rzeczy swoją rękę; odruchowo skubnęłam krótki kosmyk włosów, zerkając w bok.
- Muszę dokończyć naprawy, ale byłbym wdzięczny jakby udało się przechować dla mnie kawałek omleta. Obawiam się że z apetytem Palastala i Chewbacci, niedługo nic już nie zostanie - dodał z rozbawieniem. Pokiwałam głową, milcząco zgadzając się z tymi słowami.
Zazdrościłam mu teraz jak cholera. Chciałam być tak pogodna i spokojna jak Lassie w tej chwili. I chyba właśnie dlatego przedłużałam moment powrotu do środka jak najdłużej. Przechyliłam głowę, zastanawiając się nad odpowiedzią; jak powinnam była udzielić odpowiedzi w sposób… cóż, dyplomatyczny?
- Tacy jak ty - odparłam bez mrugnięcia okiem, wracając do niego spojrzeniem. - Zaradni. Odpowiedzialni. Przejmujący inicjatywę. Zabawni, przy których można na chwilę zapomnieć o problemach świata codziennego - podsumowałam, odwracając się. Byłam gotowa już wrócić na statek. - I w porządku, zostawię ci coś. O ile już tego wszystkiego nie zjedli.
Zdążyłam jeszcze zauważyć, jak Lassie zamrugał lekko, jak gdyby zaskoczony moją odpowiedzią; po chwili poczułam jego delikatny, bardzo niepewny chwyt na moim nadgarstku, nie pozwalający mi odejść do statku. Po chwili zastanowienia - a przynajmniej tak mogłoby się wydawać - ostrożnie pociągnął mnie do siebie, tak bym odwróciła się w jego stronę. W kolejnej chwili poczułam jego usta, wtapiające się w moje w delikatnym pocałunku.
W ciągu tych paru sekund świat… znów wywrócił się do góry nogami, aż nogi mi zmiękły. Przyjemne ciepło zaczęło krążyć silniej po ciele, wzbudzając delikatne, rozkoszne motylki w brzuchu. Nie spodziewałam się takiej jego reakcji, nawet jeśli po cichu jej wyczekiwałam i pragnęłam; wobec tego wolną ręką objęłam go wokół szyi, delikatnie muskając i gładząc jego kark, jednocześnie wciąż delikatnie, odrobinę niepewnie odwzajemniając pocałunek. W końcu… to był przecież pierwszy raz, gdy ktoś mnie tak pocałował.
I tak musieliśmy się oderwać po chwili, nawet jeśli nie miałam na to ochoty.
- Wiesz... jest to szalone, ale... odkąd tylko się spotkaliśmy, z każdą chwilą coraz bardziej mam wrażenie, że spotkałem kogoś, z kim chciałbym spróbować stworzyć głębszą relację - usłyszałam jego cichy głos. Nie mogłam się nie uśmiechnąć; lekko, delikatnie trąciłam jego nos, zanim ukradłam sobie czułego buziaka.
Ta bliskość była… uzależniająca. Pociągająca. Dotyk jego ust, dłoni, poczucie, że jest tak blisko mnie. I kusząca. Miałam ochotę znów go pocałować, znów zanurzyć się w tym świecie zmysłowej, delikatnej przyjemności. I w tym momencie naprawdę, wyjątkowo cieszyłam się, że ta cała randka nie doszła do żadnego skutku, a Lassie odważył się zaryzykować.
- Możemy spróbować, chociaż… wiesz, że związek ze mną może być ryzykowny dla ciebie - odparłam równie cicho. Po chwili i tak znów zatopiłam się w jego ustach, tym razem już odrobinę śmielej, bardziej żarliwie, bardziej spragniona. Może minęło ledwie kilka dni, odkąd go spotkałam, ale… pieprzyć to. Czyż Drega i Palastal nie mieli racji?

Żyj. Kochaj. Zaznawaj przyjemności. Korzystaj z życia.

Znów, po raz kolejny, uderzyła mnie ta dziwaczna abstrakcja życia. Staliśmy w obliczu poważnych dylematów moralnych, problemów, trudnych do rozwiązania “po ludzku” - a ja obściskiwałam się z Laseną niczym jakaś nastolatka. Tak jakbym nie miała nic lepszego do roboty. Tak jakbyśmy nie mieli zmierzyć się z poważniejszym problemem moralnym za kilkanaście godzin…

- Myślę, że jestem gotów zaryzykować - odpowiedział Lassie, wyrywając mnie z momentu zamyślenia. Mogłam mu za to być tylko wdzięczna. Po chwili poczułam, jak ostrożnie obejmuje mnie ramionami i przesuwa palcami po moich plecach w delikatnym, czułym geście. Jego głos był niski, lekko wibrujący i przepełniony zadowoleniem. A przez to… tym bardziej pociągający. Aż lekko, delikatnie przeciągnęłam się pod dotykiem jego dłoni niczym zadowolony kot, reagując na pieszczotę.
- O ile sama tego pragniesz - dodał. Uśmiechnęłam się lekko, gładząc czule, delikatnie jego policzki.
- Mów mi tak dalej, a zgodzę się na wszystko - zażartowałam, zsuwając dłonie na jego ramiona i tors. Przyjemnie było czuć jego ciało tak blisko mojego… być zamknięta w uścisku jego ramion. Tu czułam się bezpiecznie. Co za paradoks. Przecież to raczej mnie powinni się bać, niż jego.
- Ej, gołąbeczki! Bo wszystko zjemy! - krzyknął Palastal z wnętrza statku.
- ROARRRRR - zaryczał Chewie. Skoro oni tego nie zjedzą, to ja zjem. Dawaj ten talerz.

KOSSA

Z zadowoleniem przyjąłem całusa, zanim zagapiłem się na szczupłą, drobną figurkę Deth, jak na chwiejnych, miękkich nogach podeszła do sterty swoich ubrań. Wydmuchnąłem strużkę dymu, wzrokiem gładząc jej czarne włosy, delikatnie zarysowane łopatki, linię kręgosłupa. Znów poczułem to przyjemne, rozkoszne, pociągające pragnienie, by przytulić się do jej pleców i wycałować jej szyję w delikatnej pieszczocie.
- Co? - jej pytanie wytrąciło mnie z zamyślenia. Potrząsnąłem głowę, jakbym odganiał się natłoku myśli. To nic, że w głębi mojego mózgu nie dryfowała żadna trzeźwa, absorbująca myśl. Obrzuciłem ją wyraźnie zaskoczonym spojrzeniem, jednocześnie zastanawiając się nad odpowiedzią.
- Kurwa, nigdy nad tym nie myślałem - stwierdziłem ze zdziwieniem, drapiąc się po głowie. Cholera, to było trudne pytanie. Nosiłem przecież co popadnie. To co mi wpadło w rękę, to było dobre. Po chwili kobieta i tak oddaliła się w stronę łazienki; nie musiałem wsłuchiwać się w jej rozmowę z kimkolwiek, by wiedzieć, że ogarniała sprawy… zawodowe. Tak to nazwijmy.
Z jękiem irytacji podniosłem się z miejsca, sięgając po ciuchy. Krytycznym spojrzeniem obrzuciłem podarte spodnie, które niegdyś były z dobrego, porządnego materiału. Może jakbym był jakimś emo muzykiem z jakiegoś bandu dla napalonych trzynastolatek, to by pasowało. Ale w chwili obecnej…
- Jebani Mandalorianie, wyślę im taki rachunek, że się kurwy nie pozbierają - mruknąłem do siebie, znów czując narastającą irytację i rozdrażnienie. Bez słowa podniosłem się z miejsca, zawiązując wokół bioder coś, co było dotychczasowo koszulą. Normalnie nie przejmowałbym się tym zbytnio, jednak niespecjalnie miałem ochotę paradować nago pod spojrzeniem starej pajęczycy, która akurat mogła w tej samej chwili wyłonić się z czeluści swojej nory… to jest kajuty. Zajrzałem do szuflady, zerkając czy mam w ogóle jakieś zapasowe gacie. Zawsze brałem co najmniej kilka par, na wypadek gdyby jakiś kebab wypalił mi tam dziurę. Ta robota nauczyła mnie, że wszystkie scenariusze, nawet te najbardziej nieprawdopodobne, były w tym zawodzie niestety poważną ewentualnością i nawet coś, co miało tylko 1 procent prawdopodobieństwa, było jak 99 procentów.
Mój plan był prosty. Umyć się, pommiziać, wyjść na zewnątrz, dokonać rabunku pomieszanego z ewentualnym rozbojem, skitrać jakąś mandaloriańską zbroję w sam raz na mnie, założyć ją, a później jeszcze przegrzebać ciała członków Haxion w poszukiwaniu cennych części. Część z nich wyglądała całkiem obiecująco, w sam raz na złom.
Deth w łazience już brała prysznic; bez słowa wtarabaniłem się do kabiny z nią. W następnej chwili tego pożałowałem. Woda była gorąca niczym lawa. Miałem wrażenie, że skóra zaczyna mi się topić jak ser na pizzy.
- Wiesz co, nie zastanawiałem się nad kolorem, ale czarny byłby spoko - mruknąłem jej do ucha, muskając delikatnie ustami skórę za jej uchem. Dłonią przesunąłem po jej talii i biodrze, znów czując to przyjemne, skubiące pragnienie, by po raz kolejny poczuć tę zmysłową przyjemność. No, ale co za dużo to niezdrowo - dlatego cofnąłem grzecznie dłoń, sięgając po płyn do mycia. Nie ma szans, Kossa, już i tak miałeś farta z tym numerkiem, pomyślałem, namydlając się porządnie. Tak jakbym chciał zmyć z siebie to wszystko - błoto Kashyyyk, pot, zmęczenie, wkurwienie i poczucie porażki.
Bo miałem wrażenie, że walkę z Velt przegraliśmy. A ja nie lubiłem przegrywać.
Nasze starcia w Akademii były czysto… akademickie. Jako jedyna nie bała się moich technik; nie martwiła się, że Tysiąc Ciosów zada jej duże uszkodzenia, że zostawią setki drobnych blizn i oparzeń. I znała mnie już teraz zbyt dobrze, by wiedzieć, czego się spodziewać.
Czy to dlatego przegrałem? Nie. Nie dlatego, że wiedziała czego się spodziewać.
Nienawidziłem myśli, a też i świadomości, że zgubiła mnie nadmierna pewność siebie.
Tak jak dzisiaj, w starciu z Mandalorianami i Haxionem. Dzisiaj kostucha urządziła sobie na mnie polowanie, co?
Z pewną dozą irytacji przebiegłem palcami po bliźnie na szyi i ramieniu, nawet tego nie zauważając; ta dziwka prawie skróciła mnie o głowę! Rozdrażnienie, kiełkujące już wcześniej, rozkwitło ponownie. Moc wokół mnie zdawała się znów zagęszczać niczym ciemne, ponure chmury. Nadal wracałem myślami do mojej porażki, dopóki głos Deth nie przerwał ciszy.
- Zdążyłam już się domyślić, że czarny będzie odpowiedni. Ale musisz lubić jakiś jeszcze - kobieta przymknęła oczy, z przyjemnością chłonąc mój dotyk i jak zahipnotyzowana zbliżyła się jeszcze bardziej. Wolno przesunęła dłońmi po moich ramionach, delikatnie ugniatając spięte mięśnie i jednocześnie pomagając mi się namydlić. Odetchnąłem głęboko, chcąc się zrelaksować. Jej dotyk i spokojny głos skutecznie działały, odganiając nieprzyjemne myśli i gorzki posmak porażki.
- Twoje myśli są tak głośne, że nawet ja je słyszę - dodała po chwili ze słyszalnym rozbawieniem, składając namiętny pocałunek na moich ustach i wzdychając z zadowoleniem. Odwzajemniłem go dość odruchowo, nim dobrałem się do jej szyi w lekkich, delikatnych muśnięciach i podgryzieniach. Ślady - przynajmniej niektóre - zaczynały powoli znikać. Ale wiedziałem, że te na jej biuście jeszcze długo nie znikną.
I dobrze. Była moja. Należała do mnie.
- Stęskniłam się za tobą... Dlatego dzisiaj zrobię wszystko czego sobie zapragniesz - nachyliła się nad moim uchem i złożyła na nim czuły pocałunek. Zamrugałem, wyraźnie zdziwiony. Rzadko widywałem Deth w tak dobrym humorze.
Wszystko?
To brzmi obiecująco.

- Coś kombinujesz - stwierdziłem nieco podejrzliwie, unosząc ją pod brodę i wpatrując się uważnie w jej oczy. Nie wiedziałem jeszcze tylko co. Nie bez powodu bywała miła, a trudno było mi uwierzyć, że chodziło jej tylko o zwykłą tęsknotę.
- Być może. A być może stałam się sentymentalna? - Deth uśmiechnęła się lekko, po chwili ujmując moją dłoń i składając delikatny pocałunek na moich palcach. - A może tylko się z tobą drażnię?
- To ja chyba jestem już martwy
- odparłem z lekkim rozbawieniem, zanim wtopiłem się w jej usta czule, delikatnie na dłuższą chwilę. - Słuchaj, muszę się umyć i wyciągnąć jakąś mandaloriańską zbroję. Myślisz, że będę dobrze w niej wyglądał? - nie mówiłem poważnie, rzecz jasna. Zamiast tego zacząłem masować jej talię i plecy, wsmarowując żel. Było coś satysfakcjonującego w tym, gdy kobieta nosiła twoje ciuchy lub używała twoich perfum…
Deth zaśmiała się dźwięcznie, szczerze rozbawiona moimi słowami.
- Oj nie wiem kochanie, czy znajdziesz na tyle dużą zbroję, żeby zmieściła twoje ego.
- No przyznaj, nawet w mandaloriańskiej zbroi byłbym przystojny. Zresztą zaraz zobaczysz
- no co? Każdy facet miał w sobie jakąś cząstkę gówniarza. A gówniarze lubiły wszystko, co było epickie - czyli ładne, stylowe, z klasą i najlepiej robiące duże bum na pół Galaktyki. To pewnie dlatego teraz Imperator przymierzał się do budowy jakiegoś gigantycznego reaktora. Nie znałem co prawda szczegółów, ale nie zamierzałem się tym wszystkim specjalnie interesować.
- Tia. Zdecydowanie się do niej nie zmieścisz - Deth, delikatnie przesunęła dłońmi po moim torsie, badając palcami każde zagłębienie w skórze i wodząc nimi tam i z powrotem. Odwzajemniłem jej się równie delikatnym muśnięciem po całej linii kręgosłupa, od pośladków po kark, który mocniej przytrzymałem.
Chociaż może powinnam cię docenić za chęci wciśnięcia się w brudną i zawszawioną zbroję jakiegos martwego typa - dodała. Po tym ukradłem sobie mocniejszego buziaka, lekko przygryzając jej dolną wargę. Mruknąłem coś tylko na wzór “mhm”, zanim się od niej w końcu oderwałem.
- Albo to, albo będę podróżować nago, dopóki nie dotrzemy do Nur - odparłem, przeczesując delikatnie palcami jej włosy. W końcu nie znałem szczegółów jej rozmowy z tym kimś na komunikatorze. Pewnie gdybym słuchał, to bym wiedział, ale nawet nie chciało mi się wnikać w szczegóły.
Deth odwzajemniła ten pocałunek z pomrukiem zadowolenia, po chwili przechylając głowę i wpatrując się we mnie przez chwilę.
- Albo możesz mi zaufać - dodała zagadkowo.
- Co dokładnie masz na myśli? Bo jeśli mam założyć jakiś uniform Inkwizytora, który jakimś cudem masz skitrany w jakimś schowku, to w życiu go nie założę. Już wolę podróżować nago - o nie nie. Te śmieszne inkwizytorskie gacie szerokości małego walenia mnie tylko dobijały. Choćby człowiek miał nogi modela rodem z kalendarzy dla mechaników Venatorów albo innych myśliwców, to w tych gaciach wyglądał nie dość, że jak bezdomny, to jeszcze jak bezdomny z magazynów Zakonu. Sam nie byłem pewien, co gorsze.
- No cóż, póki co musi wystarczyć ci mój płaszcz. Ale potem zaplanowałam dla ciebie niespodziankę - mruknęła zmysłowo kobieta, delikatnie wodzac palcami po moim karku i wsuwając je w moje włosy. Odchyliłem odruchowo głowę do tyłu, dając jej się tak miziać i drapać. Przyjemny dreszcz przeszedł przez moje ciało, kumulując się rozkosznym mrowieniem w podbrzuszu. Cholera, wiedziała, co robić z palcami i moim karkiem.
- Jak myślisz, dlaczego pytałam o twój ulubiony kolor? Bynajmniej nie zamierzam narysować ci laurki - aż się zaśmiałem, słysząc te słowa. Cała Deth. Oparłem grzecznie dłonie na jej biodrach, przypatrując jej się z nieskrywanym zadowoleniem.
- Miejmy nadzieję zatem, że ten płaszcz nie rozwieje się w nieodpowiednim momencie - wątpiłem, by ktokolwiek poza nią chciał to oglądać. Poza tym miałem nadzieję, że nikt inny nie chciał tego widzieć.
- Ulubiony kolor… no nie wiem. Poza czarnym to jeszcze chyba ciemny szary, prawie czarny. Kolor kiełbasek i Jedi na Tattooine - co poradzić. Ostatni grill nie poszedł najlepiej z planem. Myślałem, że miały być kiełbaski, a nie zwęgleni Jedi.
No, nie miałabym nic przeciwko temu. Jesteś całkiem apetyczny, wiesz? Mogłabym się schrupać na deser - zaśmiała się, w dziwaczny sposób nieco naśmiewając się z mojego uprzedzenia co do Anzatów i ich sposobów zdobywania życiowej energii. Skrzywiłem się na samą myśl. Szczęście, że mi nie robiła żartów z tymi czułkami, bo chyba bym zawału w łóżku dostał. Mówcie co chcecie, ale uważałem te ich czułki za wynaturzenie i złośliwy dowcip matki natury.
Myślę, że coś się uda z tego zrobić - przyznała na moje dalsze słowa, nalewając nieco szamponu na dłonie. Westchnąłem głęboko, nie kryjąc zadowolenia. Pochyliłem się do niej lekko, dając sobie myć włosy.
Deth była niesamowita. To, jak czuła i urocza potrafiła być, by w następnej sekundzie zamienić się w demona, wysysającego ludziom mózgi. Delikatnie gładziłem i masowałem jej ramiona, łopatki, plecy; niemalże żałowałem, że będę musiał po tym dać nogę. Bo przecież nie zamierzałem dać się uciszyć Imperatorowi. Niedoczekanie. Zamierzałem dożyć jak najbardziej późnej młodości, ewentualnie całkiem atrakcyjnej starości. Bycie Upadłym było jak całkiem wygodny fundusz emerytalny - w końcu nawet w wieku 60 lat dawało się robić pojebane fikoły, na widok których fizjoterapeutom kości stawały okoniem, a włosy dęba. Czyli można było nadal całkiem nieźle zarobić bez martwienia się o emeryturę.
Po chwili, gdy już włosy zostały przepłukane i umyte, odwzajemniłem jej się tym samym; dziewczyna skutecznie mnie uspokoiła, rozganiając ponure myśli. Była… niesamowita.
- No dobra, a jak planujesz mnie uciszyć? Wysadzisz mnie na jakiejś ładnej, przyjemnej planecie licząc, że przeżyję wystarczająco długo do twojego dyskretnego powrotu? - byłem ciekawy. Bo to, że Imperator kazał mnie uciszyć, tak jak tego starego pustynnego pająka, nie pozostawiało mi żadnych złudzeń co do jego intencji czy nawet nastroju. Facet był zmienny jak burza piaskowa.
Przyglądałem się Deth, jak przymknęła oczy, powoli zatapiając się w dotyku, delektując się tą bliskością i rozkoszując się każdym muśnięciem jego palców zaburzających się we włosach. Całkowicie się rozluźniła.
- Znasz mnie. Nie oddam im cię na złotej tacy. Spróbuję przekonać Vadera, że jesteś przydatny. A jeśli się to nie uda… poznałam już dość Galaktyki, żeby potrafić się ukryć. I żeby ukryć ciebie.
- Czyli plan jest taki, że kitram się gdzieś na Dathomirze, ty rozmawiasz z Vaderem, a później dajesz mi dyskretnie znać, że lepiej spierdalać albo w ogóle tutaj zostać wśród tych rogatych świrów?
- byłem zaciekawiony. Zaintrygowany wręcz.
- Wiem, że nie lubisz być bierny ani na niczyjej łasce. Postaram ci się to wynagrodzić - przyznała, delikatnie całując mój kącik ust w geście pocieszenia. Objąłem ją mocniej ramionami, przymykając oczy i opierając policzek o jej skroń.
- Chyba, że masz jakiś lepszy pomysł.
- Sęk w tym, że go nie mam. Zasadniczo zostanie tutaj nie jest takim złym pomysłem
- mruknąłem ponuro. Jakoś się nie łudziłem, że Deth uda się przekonać Vadera. Typ od początku mnie nie znosił. Cały czas zrzędził, że jestem nieodpowiedzialny, porywczy, narwany, głupi i co tam jeszcze. Nie zaprzeczałem, bo zasadniczo miał rację, ale mimo wszystko…
- Ogarnę tę zbroję, urządzę sobie rajd po grobowcach, powiesz że mnie tu nie widziałaś ani nic, odlecicie z Rheą i tak dalej - podsumowałem. Przymknąłem oczy, czując delikatne muśnięcie palcami po policzku.
No chyba że... chciałbyś polecieć ze mną na poszukiwania tej wspólniczki? Myślę, że Vader nie miałby nic przeciwko jeśli wzięłabym ze sobą wsparcie - zauważyła spokojnie.
- To nie przejdzie - mruknąłem ponuro, zanim się rozpogodziłem w lekkim uśmiechu. No hej. Na Dathomirze dało się wyżyć. A mając mandaloriańską zbroję i ewentualnie nieuszkodzony plecak odrzutowy, miałbym nawet możliwość urządzenia sobie festiwal Burning Man z Zabrakami w roli głównej.
Paradoksalnie zaczęło mi się tu podobać.
- Później o tym pomyślimy. Zaraz pójdę poszukać tej zbroi - mruknąłem jej do ucha, zanim ukradłem sobie ostatni gorący, zmysłowy pocałunek z języczkiem. Dłoń przewędrowała od jej szyi na pierś, delikatnie ją ściskając; po chwili powiodłem opuszkami palców niżej, na brzuch kobiety, znów zanurzając się delikatnie w przyjemnej miękkości i lekko ją masując kciukiem.
Miałem jej zostawić delikatny niedosyt. Posmak obietnicy. To w końcu wszakże na nas oboje działało najbardziej. Byliśmy niczym ćpuni, którzy pragnęli poczuć jeszcze raz tę dawkę narkotyku, zwanego zmysłową, cielesną bliskością. Oboje zręcznie przedłużaliśmy i przeciągaliśmy strunę, sprawiając, że napięcie stawało się nie do wytrzymania, aż w końcu dawaliśmy się ponieść na całego… tak jak te kilkanaście minut temu. Przemyłem całą resztę ciała błyskawicznie. Musiałem działać.
- Wezmę ten płaszcz. Widzimy się później - cmoknąłem jej czoło, zanim się cofnąłem i wyszedłem spod prysznica. Zaczesałem włosy do tyłu, znów przewiązując się w pasie koszulą. Szczęście, że miałem jeszcze w pokoju jakieś zapasowe gacie. Wciągnąłem to wszystko na siebie i wyszedłem.

Obserwacja ciał Mandalorian nie była zbyt optymistyczna. Próba oszabrowania ich ciał tym bardziej. To, że byłem utalentowany w sztuce walki mieczem świetlnym - to wiedziałem. Serio, doskonale zdawałem sobie z tego sprawę. Ale nawet ja nie miałem pojęcia, jakiego ogromu masakry dokonałem. To powinno było być kwalifikowane jako zbrodnia wojenna.
No i wszystkie zbroje, jakie widziałem, były rozwalone. Prychnąłem głośno, spoglądając w stronę Zabraków, stojących daleko, daleko ode mnie. Gdybym się postarał, pewnie mógłbym ich dogonić, ale jaki był sens w biciu gościa na śmierć tylko po to, by oddał mi swoją przepaskę biodrową?
- Kurwa, a mogłem tak nie przesadzać - wymamrotałem do siebie, odwracając ciało innego Mandalorianina. Rzut oka na zbroję - popękaną i poczerniałą - sugerował, że mogłem chociaż nie ciąć go po skosie. Może wtedy zbroja by była bardziej użyteczna. Póki co to była kupa złomu.
Ale komunikator, przypięty do jego ręki, już nie był. Zerknąłem na swój; mój należał do Imperium i na mur beton miał podsłuch i lokalizator. Imperator lubił wiedzieć, gdzie są jego zabawki, nie? Nie bez powodu musieliśmy czasem lecieć gdzieś nawet na drugi koniec świata, by zbierać czyjeś szczątki. No a skąd o tym wiedzieliśmy, no niby kurwa skąd?
- Zabieram. Sorry, kolego, dzięki za pomoc, miło było poznać - poklepałem pieszczotliwie martwego Mandalorianina po klatce piersiowej, zanim założyłem sobie jego komunikator na rękę. Wiadomości były mało interesujące - co najwyżej zlecenia, jakie przyjął.
Ale to były całkiem interesujące zlecenia, nie powiem.
Spojrzałem na Mandalorianina. Na komunikator. Na Mandalorianina.
W głowie zaczął mi kiełkować już jakiś plan. I to nawet całkiem niezły plan.
Nikt nie widział ich twarzy, nie? Mógłbym typa nawet nieźle udawać. Miałem talent do języków. Umiałem porozumieć się z prawie każdym. A jak nie, to prawo pięści i język ulicy robiły robotę.
- Zlecenie na senatora i gubernatora Telos zarazem? Nieźle. Wysoko mierzysz, koleś, ale chyba się ze mną zgodzisz, że nie bardzo dałbyś radę nawet z tym zleceniem, nieważne czy gość by był ślepy, głuchy, w podeszłym wieku i jeszcze miałby demencję - mruknąłem do siebie, zanim poszedłem dalej plądrować i rabować. Kolejne poszukiwania były równie owocne - znalazłem drugi komunikator. Tu również nie wnikałem, do kogo należał.
- No gdybyś tylko nie zaczął strzelać - mruknąłem do siebie, kręcąc głową. Rzuciłem spojrzenie kontrolne na Pomioty. Nawet nie zabierałem się za ich przegląd, bo i niby gdzie bym miał schować te drogocenne części? Oczywiście znałem szeroko znane powiedzenie, że ludzka dupa jest jak najbardziej pojemna ludzka kieszeń, ale do tyłka nie planowałem sobie tego wsadzać.
Podniosłem się z miejsca, zawracając do statku. Bez słowa wróciłem do swojego pokoju, uwalając się na łóżku. Wiedziałem, że Deth tam jeszcze wróci. Byłem pewien, że pierwsze co zrobi, to wyjdzie z łazienki, sprawdzi czy grzebię w ciałach i zajrzy tutaj, czy jestem z powrotem.
Przymknąłem oczy, w palcach obracając bransoletę komunikatora. Deth musiała mieć przy sobie ten drugi; wątpiłem, by Mandalorianie lokalizowali swoje komunikatory, a po drugie - bardziej martwiłbym się o ich los niż o Deth. Znałem w końcu jej umiejętności. To był mały szatan w ludzkiej skórze.
Znów pojawiła się ta leniwa myśl, wyskakująca znienacka niczym powiadomienie na moim komunikatorze. Pop! Czy powinienem jej zaufać? Jak dotąd nigdy mnie nie wystawiła. Nie cechowała się też szczególnie wielką lojalnością wobec Imperium. Nie była fanatyczką jak Rhea. A przede wszystkim - chyba mnie szczerze, naprawdę kochała.
To było dziwne uczucie, wiedzieć, że ktoś mógł nas lubić czy kochać ot tak, bezwarunkowo, niezależnie od tego jakim się człowiekiem było. Czasami miałem wrażenie, że na to wszystko nie zasłużyłem. Przecież byłem ludzkim chujem, tak po prostu. A jednak życie się do mnie uśmiechnęło na swój przewrotny, kurewski sposób, zsyłając mi tę wysłanniczkę piekła.
Życie bywało dziwne. Tworzyło najróżniejsze dziwactwa, a nawet wręcz skurwysyństwa: w końcu przecież ja się urodziłem. I jak sobie myślałem, że Bóg mnie nienawidzi, tak uśmiechałem się na myśl, że tym bardziej nienawidził mojej matki. W końcu to ja się przecież urodziłem, nie?
A jednak… Deth była niesamowita. Niezwykła. Będąc przy niej, miałem wrażenie, że mógłbym tak żyć - dzień po dniu, bez długich zniknięć, czy rozstań na tygodnie czy miesiące. Tak po prostu. Jak zwykli, normalni ludzie, którymi zresztą nigdy nawet nie byliśmy.
I nie będziemy mieli prawa się nimi stać, westchnąłem do siebie. Wiedziałem, że od teraz jestem renegatem - że będą mnie ścigać i Imperialni, i Mandalorianie, i inni łowcy nagród. Co za żałosny, śmieszny paradoks. A ją wraz ze mną. Bo nie łudziłem się, że Deth pozostanie w szeregach Imperium po tym gigantycznym fakapie, który urządziła mi Rhea i jej zombastyczni przyjaciele.
Jej miłość była niezwykła. Pierwszy raz spotkałem człowieka, który byłby gotów bezinteresownie oddać mi tak wiele. Być z gruntu, z natury złym człowiekiem, czy też raczej jak to mawiałem - być człowiekiem o własnym, osobistym kodeksie moralnym - i kochać. Szczerze - to wiedziałem na pewno.
Szlag, chyba byłem w niej zakochany. I to już od lat.
- Nie możesz mieć za łatwo, co nie, koleś? - mruknąłem do siebie, nadal nie otwierając oczu.

Awatar użytkownika
Linuxa
Posty: 33
Rejestracja: wt sie 08, 2023 4:02 pm

Re: Telos: The Dark Side awakens [2os., Star Wars,

Post autor: Linuxa »

LASSIE

Dawno nie miałem tak dziwacznych snów. Zwykle nie śniło mi się nic, lub sny były zwykłe, ot - typowe przemieszanie wspomnień, marzeń i odrobiny nierealnej fikcji, czasem delikatnie upstrzonych różnymi emocjami, czasem pełnych niespełnionych ambicji, o których zapominałem z momentem przebudzenia. Tym razem było jednak inaczej – czy to przez działanie Telosjańskiej wódki, czy być może przez to mistyczne oddziaływanie tej całej „Mocy”, o której mówiła Teema i reszta jej ziomków z Zakonu, a może był to kolejny skutek uboczny zamrożenia w Karbonicie.
Jakakolwiek nie była tego przyczyna, tym razem sny były tak intensywne, że całą noc przewracałem się z boku na bok na niewygodnej sofie w mieszkaniu przyjaciela.

-Chyba nie pękasz, chłopie – wysoki Twillek poklepał mnie po ramieniu, szczerząc się chytrze. Wszędzie rozpoznałbym tą niewyparzoną gębę – Adorn. Cholerny Adorn we własnej osobie. Ubrany w drogie, skórzane ubrania podbite ćwiekami, obwieszony kabzami na amunicję i w tym swoim fikuśnym kapelutku. Gdyby nie to, że byłem świadkiem, jak własnoręcznie sprzątnął kiedyś jakiegoś Rodianina, nie uwierzyłbym w cały ten „groźny” image. Bo w gruncie rzeczy mężczyzna wyglądał na kogoś, z kim dało się dogadać i kto nie trudził się mordowaniem na lewo i prawo.
-Pomyśl jak możemy się obłowić. Mój kontakt odbierze nas na jakimś zadupiu na Kashyyk. Wszystko jest załatwione. Potrzebuję tylko pilota. Takiego jak ty. Po starej znajomości odpalę ci… z czterdzieści procent za cały ten transport. Lepszej oferty nigdy nie dostaniesz. – mężczyzna poprawił skórzaną kamizelkę, chwilę bawiąc się w dłoni rewolwerem i kręcąc jego bębnem w palcach, zupełnie tak jakby zaraz zamierzał zagrać nim ze mną w ruletkę, w której wygraną miało być moje życie.
-Czterdzieści procent, mówisz? – prychnąłem, kręcąc lekko głową i stukając palcami po karoserii statku. Dlaczego nie zapaliły mi się wtedy czerwone lampki? Dlaczego nie uznałem tej oferty na zbyt piękną, niż była naprawdę?
-Całkowicie szczerze, Kelan. Z moją piękną rączką na szczerym serduszku. Wiesz przecież, że nigdy bym cię nie wystawił. Dostaniesz swój procent, niech twoja przystojna głowa cię o to nie boli. To jak, wchodzisz w to? – spytał, na co w końcu skinąłem głową, ściskając jego dłoń.
-Wchodzę – odpowiedziałem, na co Adorn wyszczerzył swoje krzywe zęby w uśmiechu zadowolenia, a później przyłożył palce do spierzchniętych warg i głośno zagwizdał w stronę dwóch Trandoshan, którzy posykując i powarkując, zajęli się przenoszeniem zapieczętowanych skrzyń do ładowni. Rzuciłem im zaciekawione spojrzenie, jednak Adorn położył mi dłoń na ramieniu i pociągnął w stronę wejścia do statku, dając do zrozumienia, że nie powinienem pytać o zawartość ładunku. Zmarszczyłem lekko brwi, jednak pozwoliłem pociągnąć się w stronę kokpitu i zająłem swoje miejsce za sterami, przygotowując statek do lotu.

-Mówię ci stary, to będzie interes życia – Twillek usiadł na miejscu obok mnie i wyciągnął się z zadowoleniem. Zaraz dołączyli do nas jego jaszczurzy przyjaciele, którzy zajęli miejsca na sofie w części mieszkalnej. Jeden z nich zwilżył wargi podwójnym językiem, nim w końcu odezwał się, odrobinę posykując.
-Towar sssspakowany. Możemy lecieććććsssss
-BD, bądź tak dobry i wprowadź współrzędne do komputera – rzuciłem w stronę robocika, który zaświergotał i wpiął się do komputera pokładowego, pomagając przygotować nawigację.
-Bi biip bi piiii? [Jesteś pewien, że można im ufać?] – zaświergotał, na co dyskretnie pokręciłem głową. Ryzyko było ogromne, mimo że latałem już kilkukrotnie z Adornem i do tej pory grał uczciwie. Zwykle jednak nie krył się z zawartością ładunku i mielił jęzorem na lewo i prawo. Tym razem był jednak wyjątkowo cichy.
-Wybaczcie, ale muszę spytać. Po co wam Karbonit? – spytałem, rzucając okiem na kamerę z ładowni i dostrzegając wysokie urządzenie, które służyło do zamrażania potencjalnych zbiegów lub więźniów. Adorn uśmiechnął się krzywo, machając dłonią i zakładając nogę na nogę w nieco nerwowym geście.
-Nasz klient sobie zażyczył. Nie wnikałem po co mu to i ty lepiej też nie wnikaj. Chyba, że życie nie jest ci miłe, drogi kolego. – zbył mnie, zerkając na jednego z Thrandoshan, który bawił się blasterem, a następnie odwracając się ponownie w stronę wizjera i wbijając wzrok w migoczące gwiazdy, które zaraz zmieniły się w jednorodną, jasną plamę, gdy tylko wskoczyliśmy w nadprzestrzeń. Uruchomiłem osłony i skierowałem statek w kierunku wylotu korytarza w sektorze Mytaranor.

To wszystko zaczynało mi coraz bardziej śmierdzieć. Niczym psująca się, stęchła ryba złowiona tydzień temu i zapomniana w tylnej części niedziałającej chłodziarki.
W końcu w wizjerze zamajaczyła zielono-niebieska planeta pełna lasów i niekończącej się dżungli, a moim pasażerowie podnieśli się ze swoich siedzeń.

-Terasssss my przejmiemy ssssssstery – syknął jeden z jaszczurów tak blisko, że niemalże poczułem na karku ciepły oddech. Jego kompan również się podniósł i bez ceregieli przystawił mi blaster do skroni. Do dziś pamiętałem chłód metalu połączony z nieprzyjemną wonią smaru i specyfików do czyszczenia broni. Aż pot spłynął mi po tyłku. Dranie doskonale wyczuli moment – wiedzieli, że w tej chwili jestem zajęty wyprowadzeniem statku z nadprzestrzeni i nie będę w stanie odpowiednio szybko zareagować sięgając ku własnej broni. Nie przewidzieli jednak tego, że nie ze mną były takie numery. Jeśli myśleli, że oni pierwsi odważyli się na to, żeby mi otwarcie grozić, to grubo się mylili. Zacisnąłem usta w wąską linię i ku ich zaskoczeniu, odbiłem ster w lewo, zmuszając statek do gwałtownego przechylenia się w bok. Silniki zawyły, nieprzygotowane do tak gwałtownego manewru, a Trandoshanie zachwiali się i runęli jak dłudzy.
-Ssssapłacisz mi ssssa to – syknął większy, jednak gdy wykonałem beczkę, a gwiazdy zawirowały na wizjerze, pofrunęli na tyły kokpitu, by boleśnie gruchnąć o jedną ze ścian. To dało mi wystarczająco dużo czasu by sięgnąć po blaster ukryty pod kurtką, jednak wtedy usłyszałem szczęk odbezpieczanego rewolweru. Szlag by to. Miałem nadzieję, że Adorn będzie w większym osłupieniu, jednak okazało się że był sprytniejszy niż wyglądał.
-Na a a. Rączki do góry i nie kombinuj więcej. – syknął, szturchając mnie bronią, a gdy uniosłem dłonie, rzucił swoim kumplom znudzone spojrzenie.
-Żyjecie tam? – spytał swoich towarzyszy, na co odpowiedziały mu jęki bólu i syki niezadowolenia.
-Ssssszczeniak nam sssa to sssapłaci – warknął jeden z nich, podrywając się z podłogi i z siła gruchoczącą kości złapał mnie za ramiona i szarpnięciem poderwał do góry. Skrzywiłem się, czując silny ból, jednak zaraz sen się urwał.

Zaraz zobaczyłem jak dryblasy ładowały mnie do urządzenia, a chłód i zapach minerału otuliły całe moje ciało, zamrażając w bezruchu.


Gwałtownie poderwałem się z kanapy, czując posmak karbonitu w ustach i przerażające zimno, które otulało całe ciało. Zaraz po tym doszedł silny ból głowy, który zmusił mnie do ponownego zwalenia się na niewygodną kanapę. Mlasnąłem z niezadowoleniem, zerkając na komunikator i dostrzegając, że była ledwo czwarta trzydzieści nad ranem.

-Szlag by to. Pieprzony Adorn, pieprzone jaszczurki – stęknąłem, ciaśniej otulając się kocem i starając się na powrót zmrużyć oczy. Tykanie zegara powieszonego na ścianę wzmagało coraz bardziej ból głowy.

Tik. Tak. Tik. Tak. Tik. Tak.

Ugh jak Brija jest w stanie tu wytrzymać? Jak on jest w stanie tu w ogóle spać?

Tik. Tak. Tik. Tak. Tik. Tak.

Z każdym tiknięciem pojawiał się pulsujący ból, który wwiercał się w czaszkę.

Tik. Tak. Tik. Tak. Tik. Tak.

-Ahhh do cholery jasnej! – syknąłem, podrywając się z sofy i sięgając po przygotowaną przez przyjaciela szklankę wody. Tuż obok znajdował się stim działający przeciwbólowo, więc z ogromną ulgą wbiłem go sobie w ramię. W końcu ból głowy przestał być taki nieznośny, a ja mogłem szybko ruszyć do łazienki, żeby doprowadzić się do stanu jako-takiej używalności. Zmęczona i podpuchnięta facjata odbijająca się w lustrze wyrażała więcej niż tysiąc słów. Gdyby nie to, że to byłem ja, uznałbym że spogląda na mnie jakiś ożywiony truposz bądź kreatura, która znajdowała się na granicy życia i śmierci. Ehh obym nie spotkał nikogo, kogo znam…

-Dzięki Brija – mruknąłem w przestrzeń, zostawiając na stole karteczkę z krótką wiadomością i bez zwłoki ruszając w stronę wyjścia. Szybko, bo jakbym musiał znajdować się w tym mieszkaniu jeszcze przez chwilę, daję słowo, a zegar wyfrunąłby przez okno na spotkanie ze swym przeznaczeniem – to jest betonem ma się rozumieć.

Poranne powietrze było niezwykle rześkie. Aż z przyjemnością zaciągnąłem się nim, pozwalając by chłód poranka wypełnił moje nozdrza i płuca, by następnie opuścić je w drobnym obłoczku pary. Słońce powoli wstawało nad horyzontem, a puste ulice przemierzali tylko nieliczni, spieszący się do swoich straganów i miejsc pracy, by przygotować je na zjawienie się pierwszych klientów. Tylko Jawowie zdawali się być przed czasem – jako pierwsi kończyli już rozkładać swój towar, a gdy mnie dostrzegli, pomachali dłońmi na powitanie.

-To pan, to pan. Mamy części. Niełatwo o nie było. – powiedział jeden z Jawów, sięgając pod stolik i wyjmując torbę, z której wystawały kawałki złomu. Cóż, dałbym głowę, że jeszcze wczoraj ten złom był częścią statku jakiegoś nieszczęśnika, który pozostawił maszynę na lądowisku bez żadnego zabezpieczenia. Jawowie byli niezawodni, nawet jeśli zadanie wymagało od nich sięgnięcie do mniej legalnych źródeł.
-Tysiąc kredytów. I ani kredyta mniej! Dawaj, dawaj. – mruknął Jawa, na co (nie mając obecnie sił, żeby się kłócić), rzuciłem mu w dłonie mieszek z brzęczącą walutą. Jawa zważył go w dłoni, a potem rzucił spojrzeniem na rzeczy rozrzucone na swoim straganie.
-Ty dobry klient. Masz też to, weź. – dodał, wrzucając do torby resztę fantów po zmarłym Jedi. Uśmiechnąłem się na to w duchu, szczerze wątpiąc w dobre intencje sprzedawców. Słowo „rabat” czy „gratis” nie istniało przecież w ich języku. Bardziej przypuszczałem, że nowi stróże prawa jasno zaznaczyli, że nie życzą sobie widzieć żadnych gratów po znienawidzonych rycerzach Jedi. A jak łatwiej się ich pozbyć, jeśli nie przez podrzucenie ich jakiemuś klientowi i tym samym przekierowanie tropu gdzieś dalej z dala od pierwotnych „właścicieli”? Jawowie to małe, sprytne bestyjki.

Skinąłem głową na podziękowanie i zarzucając torbę z rzeczami na ramię, skierowałem się w drogę powrotną do hangaru. Niebo przybierało coraz bardziej barwy fioletu i złota, a drobne ptakopodobne stwory wolno krążyły nad miastem, polując na owady wirujące i tańczące w promieniach słońca. Patrzyłem na to wszystko i znów zacząłem rozmyślać: nad swoją przeszłością, przyszłością, nad propozycją pracy u Dregi, nad Teemą i nad całym tym gównem, w które wpakowałem się po pachy. Czy akceptowanie propozycji gubernatora było dobrym pomysłem? A może zamiast tego powinienem spakować się i jak najszybciej opuścić Telos? Kto wie na jakie niebezpieczne misje pośle mnie Drega. Ten typ nie wydawał się być grzecznym i niewinnym politykiem, który całe życie spędzał na bankietach i rozmowach biznesowych. Wydawał się być bardziej kimś, komu bliższy był zapach ozonu z blasterów i jak niektórzy to mawiają… agresywnej polityki. A ja? W końcu nie jestem żadnym wojownikiem. Ideały Jedi były mi dalekie i wcale nie zamierzałem za nie umierać. I w głębi siebie wcale nie chciałem, żeby umierała za nie także Teema. Ah, gdybym tylko miał taką siłę… zabrałbym ją stąd i zaszyłbym się z nią gdzieś na zewnętrznych rubieżach. Czy nie dość wycierpiała w tym swoim zakonie? Czy nie zasłużyła na to, aby poznać smak wolności i prawdziwego życia, nieobleczonego w żadne pierdolamento o woli Mocy i jakichś robali we krwi, które czyniły na tą moc czułym? Mogłaby zostać moją drugą pliotką, albo kimkolwiek tylko by chciała. W galaktyce było przecież tyle możliwości… czy więc zostawanie Jedi było rozsądne? Zwłaszcza w sytuacji takiej jak ta?

Hangar 7A był pusty. Maszyny stały uśpione, tak jak zapewne ich piloci, a po płycie krzątały się tylko nieliczne droidy porządkowe i załadunkowe. Całe to miejsce wydawało się być kompletnie opuszczone – mógłbym przysiąc, że nie było tu ani jednej żywej duszy poza mną. Im bliżej jednak znajdowałem się statku, tym bardziej wrażenie to mijało. Nie dało się nie usłyszeć głosu Teemy, który dobiegał z wnętrza, a później także pisku BD, który pofrunął w drugą stronę kokpitu. Westchnąłem ciężko, uznając że nie chcę się za bardzo w to mieszać i spędzić resztę poranka w spokoju, najlepiej przy filiżance ciepłego espresso. Drega jednak skutecznie zamienił te plany w koszmar. Uznając, że chcę chwilę jeszcze rozkoszować się samotnością, rzuciłem się w wir napraw, w głębi duszy dziękując Brijasvoskowi za przeciwbólowy stym, który ukradłem mu rano. Niech mu bogowie oddadzą w kredytach i dzieciach!

Trajkotanie Dregi, które dobiegało ze statku całkowicie mnie nie obchodziło – nie tyle co nie miałem na tyle zdrowia i siły by naciągać szyję, byleby tylko wyłapać strzępki pojedynczych słów przebijających się przez stalową konstrukcję maszyny, co grzecznie założyłem, że były to najprawdopodobniej jakieś sprawy dotyczące tej czulszej na Moc załogi, niż podrzędnego pilota. Skupiłem się więc nad czymś, na czym miałem kontrolę i na czym znałem się najlepiej – bebechy statku były w końcu moim dziełem, złożonym z części, które zdobyłem w różnych, najdziwniejszych miejscach. Niektóre wygrałem w karty, inne znalazłem na cmentarzysku statków, a jeszcze inne kupiłem od Jawów czy innych handlarzy, którzy sprzedali je za bezcen. Z tymi zasobami, przerobiłem statek i własnoręcznie podrasowałem tak, by był w stanie przelecieć przez nawet najbardziej wymagające i niebezpieczne trasy.

Przez lata nauczyłem się, że w moim zawodzie, utrzymanie statku w nienagannej kondycji było podstawowym warunkiem przetrwania. Nigdy nie wiadomo przecież kiedy będzie trzeba szybko poderwać maszynę do lotu, kiedy przelecieć na drugi koniec galaktyki ani kiedy wziąć udział w kosmicznej bitwie z piratami. Każda z części musiała więc pracować nienagannie, spajając w jeden, niezawodny i mechaniczny organizm. Zatopiłem się więc w ferworze napraw i nikt nie byłby w stanie mnie od tego oderwać – no prawie nikt.
Gdy tylko usłyszałem głos Teemy, oderwałem się od maszyny i posłałem jej spokojny uśmiech. Na sam jej widok znów powróciły dręczące myśli odnośnie przyszłości, ale jednocześnie serce nieśmiało zabiło w piersi. Cieszyłem się, że mogę ją zobaczyć, że mimo wszystko nie okazała się być tylko jednym ze snów człowieka zanurzonego w Karbonicie. I chwila naszej rozłąki pozwoliła mi uświadomić sobie, że coraz bardziej zaczynałem lubić jej towarzystwo i traktować je jako coś normalnego, chcianego i pożądanego. Cień zazdrości, który dostrzegłem w jej spojrzeniu, gdy wspomniała o uprzednim wieczorze w towarzystwie urzędniczki był… naprawdę zaskakujący a jednocześnie… sprawił, że wszystkie myśli nagle rozpierzchły się, a ja nim się obejrzałem, złączyłem nasze usta w pocałunku.

Skrywane dotychczas uczucia zatliły się w sercu, gdy jej ciepłe usta muskały moje własne, gdy jej delikatne dłonie przesunęły się po plecach, a palce przebiegły po karku, wywołując przy tym przyjemne dreszcze. W tej chwili cały świat przestał istnieć – nie było już Telos, ani statku stojącego obok nas, ani Dregi trajkoczącego coś o szczegółach naszego zadania, nie było zapachu oleju silnikowego, plam smaru na podłodze, chłodnych, metalowych części. To wszystko zamarło, stało się nieistotne. Zupełnie tak, jakby nigdy nie istniało i istnieć nigdy nie musiało. Do reszty zatraciłem się w tej chwili, czując coś takiego po raz pierwszy w życiu. W tej chwili centrum mojego świata skoncentrowało się w osobie, która stała naprzeciwko mnie, którą trzymałem w ramionach, której słodki ciężar opierał się na moim ciele, gdy przyciągałem ją do siebie bliżej i bliżej. Była piękna – ciemne włosy łagodnie okalały jej twarz, a na policzkach pojawił się bardzo delikatny, subtelny rumieniec. Mógłbym na nią patrzeć już zawsze…

Uśmiechnąłem się lekko, delikatnie opierając dłoń na policzku Teemy i troskliwym gestem otarłem odrobinę smaru, która się na nim znalazła. Palce delikatnie przesunęły się po miękkiej skórze, troskliwie zsuwając się na brodę, a następnie szyję. Drugą dłoń delikatnie oparłem na jej biodrze, nie będąc pewien jak blisko niej mogę się znaleźć i na jak wiele sobie pozwolić.

-W takim razie wyzwanie przyjęte- odpowiedziałem w końcu, łapiąc się na tym, że wpatruję się w nią być może zbyt intensywnie. Zawstydzony, odchrząknąłem, odsuwając się nieco i z lekkim uśmiechem zerkając w stronę wołającego nas Palastala.
-Cóż, chyba niemądrze będzie ignorować to ostrzeżenie. – zaśmiałem się, delikatnie ujmując dłoń Teemy i kierując się w stronę trapu. Dopiero, gdy znaleźliśmy się na samej górze, puściłem ją i gestem dłoni wskazałem, aby weszła do środka.
-Panie przodem.
-Dobra, dobra panie Casanova. Szanujcie oczy szanownego pana gubernatora – Palastal roześmiał się dźwięcznie, dokańczając śniadanie i popijając omlet szklanką soku z jakiegoś egzotycznego owocu.

Jedno spojrzenie rzucone na talerze wystarczyło, by dowiedzieć się, że ostrzeżenie było jak najbardziej trafne i absolutnie nic nie zostało do zjedzenia. Chewbacca właśnie kończył ciamlać ostatniego omleta, który najpewniej był tym obiecanym dla mnie. Na szczęście w części kuchennej wciąż znajdowało się nieco składników, więc uznając, że nie ma co mazgaić się nad pustym talerzem, sam przygotuję sobie śniadanie. Przysłuchując się rozmowie Palastala odnośnie jakże pasjonującego turnieju Sabacca, przygotowałem omlet dla Teemy a później wziąłem się za przygotowanie jedzenia dla siebie. W międzyczasie z zadowoleniem przygotowałem sobie filiżankę kawy i pociągnąłem długi łyk gorącego, gorzkiego napoju.

Właśnie przewracałem omleta na drugą stronę, gdy przypomniałem sobie o czymś całkiem istotnym – coś, o czym należałoby wspomnieć, póki Drega dopijał kawę i nie kazał mi czym prędzej podrywać statku ku nieznanym układom, w których równie dobrze mogła czekać na nas nawet cała armia dziwnych, krwiożerczych stworzeń lub droidów z Serenno.
Korzystając z tego, że omlet dopiero się ścinał, szybkim krokiem podszedłem do torby, którą wcześniej dostałem od Jawów i po chwili grzebania, wyjąłem z niej kilka, na pierwszy rzut oka nieprzydatnych do niczego przedmiotów.

-Gubernatorze, jest coś o czym chciałbym porozmawiać. A raczej coś, co myślę, że powinienem panu oddać. – powiedziałem, kładąc przed Dregą przedmioty po zmarłym Jedi. Nie było tego zbyt wiele – jednym z nich był niewątpliwie komunikator, kilka drobnych śmieci jak jakiś porysowany emblemat oznaczający rangę, drobne narzędzia czy holoprojektor, jednak najciekawszym przedmiotem była dziwna kostka, która emitowała z siebie delikatne, kojące, niebieskie światło. Nie miałem pojęcia czym była, jednak podświadomie miałem wrażenie, że przedmiot ten może go zainteresować.

-Jawowie chcieli się tego pozbyć, a uznałem że lepiej żeby pan to zobaczył zanim ktoś wyrzuci to do śmieci. To chyba rzeczy, które należały do pańskiego przyjaciela – dodałem, po chwili jednak podbiegając do patelni, na której omlet skwiercząc, zmienił się w kawałek czarnego, spalonego ochłapu. Westchnąłem cicho, nawet nie próbując go jeść i wyrzucając go od razu do kosza. Zamiast tego zadowoliłem się jedynie filiżanką gorącej kawy.
-Czym jest ta dziwna kostka? – spytałem z zaciekawieniem. -Widziałem już takich kilka na czarnym rynku, ale słyszałem że tylko Jedi mogą to coś otworzyć. Co jest w środku? To jakaś skrytka?

DETH

Kossa był… niczym narkotyk. Uzależniający, pozostawiający niedosyt, a jednocześnie mogący przynieść zgubę. Jego obecność już od naszego pierwszego spotkania stała się dla mnie czymś, czego z jednej strony nienawidziłam, a z drugiej pragnęłam bardziej niż czegokolwiek na świecie. Ten mężczyzna wywoływał we mnie tak wiele skrajnych emocji, tak wiele niepoprawnych myśli, które dręczyły i nie pozwalały odnaleźć spokoju.
Z jednej strony jego przeszłość nakazywała mi mieć się na baczności, nie ufać mu i traktować jak wroga – był w końcu Jedi, jednym z tych, którzy zniszczyli wszystko, co miałam i którzy dalej niszczyli pod płaszczykiem upadłych Jedi, Inkwizytorów, Braci czy Sióstr. Choć zachłysnęli się Ciemną Stroną, nie byli z niej zrodzeni – wciąż tliły się w nich te żałosne drobinki dobra.

Kossa nie raz pokazał mi, że wciąż drzemią w nim te delikatne drobinki dobra, które ujawniają się w różnych momentach – czasem nawet tych najbardziej absurdalnych jak okazanie ciepła więźniom, czy tego dziwnego, męskiego poczucia honoru i godności. Jakkolwiek pokrętne one u tego osobnika były.

Z drugiej zaś Kossa… był inny i zaskakiwał mnie praktycznie za każdym razem. Jego zachowania, charakter, a nawet sposób bycia były tak… niezwykłe, że mogłabym obserwować go całą wieczność, a i wciąż nie byłabym w stanie przewidzieć jego następnego ruchu. Fascynował mnie, ta niepewność, którą wokół siebie roztaczał była wręcz podniecająca. W każdym tego słowa znaczeniu.
Ale było jeszcze coś – coś czego bałam się wypowiedzieć nawet przed sobą. Była to świadomość, że gdyby tylko coś mu się stało, byłabym gotowa unicestwić całą galaktykę, by tylko go odzyskać. I nawet jeśli musiałabym stoczyć walkę z samym Vaderem lub samym Imperatorem… uczyniłabym to bez chwili zawahania.

I to właśnie zamierzałam uczynić – miałam zamiar stanąć pomiędzy Kossą a Sithami. Jeszcze nie z mieczem w dłoni, ale z czymś równie potężnym – miałam zamiar odnaleźć ten eksperyment Rhei, ale wcześniej wycisnąć z niej wszystko, wszystko co tylko mieściło się w tej pomarszczonej jak śliwka główce. I kiedy Vader rzuci się na tego kundla Republiki, ja będę mogła niepostrzeżenie zapewnić Kossie bezpieczne schronienie.
Szlag by to – chyba naprawdę coś do niego czułam. Uczucia zawsze wydawały mi się zbędne, były wręcz przeszkodą w osiąganiu celów, były niczym natrętne muchy od których nie sposób się było odgonić. Ale to, co czułam do Kossy… było inne. Nie było irytujące ani denerwujące. Było… piękne. Niczym delikatne ciepło, które otula zmarznięte ciało, niczym muśnięcie jedwabiu na nagiej skórze lub zanurzenie się w ciepłym, spokojnym oceanie. Pierwszy raz od dawna nie chciałam zgasić tego w zarodku, nie chciałam tego zadeptać, a pozwolić temu powoli kwitnąć i rosnąć coraz bardziej, aż w końcu ogarnie mnie całą. Nawet jeśli miałabym przez to cierpieć, chciałam go kochać. Nawet jeśli miałby mnie zranić – sam nauczył mnie by czerpać przyjemność z bólu.

Nie kłopotałam się z wytarciem się ręcznikiem. Założywszy ubrania, od razu skierowałam się w stronę wyjścia ze statku, w Mocy wyczuwając osobę, której poszukiwałam. Nie było czasu do stracenia; z każdą kolejną minutą, Wybryk Natury w postaci Jedi zainfekowanego obcą jaźnią, oddalał się o kolejny parsek. Instynkt nakazywał działać, tu i teraz, a poszukiwania rozpocząć od sprawczyni całego tego zamieszania. Kobieta zdążyła już opuścić statek i skryć się w jednej z jaskiń, jednak nawet jeśli zatarła ślady stóp, smród jasnej strony ciągnął się za nią, wskazując drogę do miejsca jej ukrycia.

Rhea Tarmin – 74 lata. Urodzona na Bespin. Odnaleziona przez Jedi, wcielona do zakonu. Mistrzyni Jedi. Jej padawani to Quint Curran – poszukiwany, Jeffbea Hoccor – wyeliminowana przez Inkwizytorów, Leejlon Hayeste – przeszedł na Ciemną Stronę ale zmarł na nieuleczalną chorobę, Aledel Fannasar – odeszła z zakonu, założyła rodzinę. Wyeliminowana przez Inkwizytorów, tak jak i jej czułe na moc dzieci.

Wiedziałam o niej wszystko. Znałam jej strategie, zachowania, czytałam raporty badań, czy oglądałam nagrania wykładów, które prowadziła w Świątyni Jedi. Potrafiłam przewidzieć każdy jej krok i robiłam to, przemykając przez wąskie tunele jaskiń, aż w końcu dotarłam do przedsionka jednego z grobowców. Myślała, że zastawi na mnie pułapkę, jednak to ja ją zaskoczyłam odnajdując szybciej niż sądziła.
Czerwone miecze skrzyżowały się w chwili, gdy spróbowałam wyprowadzić cios. Soresu, którego używała, zmusiło staruchę do wycofania się, umożliwiając mi przypuszczenie kolejnego ataku. Jej technika była niczym, gdy stykała się z Vapaadem, z gradem ciosów, które zmuszały do ciągłej obrony – jednak tym razem to ja wycofywałam się w tył. Wyciągałam ją do siebie, zmuszałam do przyjmowania postaw i wyprowadzania ciosów, do których nie była przyzwyczajona. Soresu to styl defensywny. Aby go przełamać, wystarczy zmusić użytkownika do ataku. A Tarmin tak łatwo dała się wciągnąć w tą pułapkę.

Cięcia kobiety stawały się coraz mniej precyzyjne, klatka piersiowa falowała niespokojnie, a strugi potu spływały po zmarszczonym czole. Wiek dawał jej się we znaki, sił nie było już tak wiele co kiedyś. Sylwetka kruszała, stawała się coraz mniejsza i mniejsza. A moja krew wrzała, furia rozpalała się po całym ciele, gdy nad nią górowałam. Byłam silniejsza, potężniejsza. To ja testem górą. To ja ją tu pokonam. To ja będę jej zgubą.

-Gadaj. Mów wszystko, co wiesz – syknęłam, wyrzucając dłoń w przód i zmuszając Moc do pochwycenia ciała kobiety w uścisku. Czułam jak jej ciało poddaje się władaniu Mocy, jak szarpie się, by po chwili zastygnąć w bezruchu. Starucha skrzywiła się, starając się wyrwać z uścisku, jednak na daremnie.
-Nic ci nie powiem – stęknęła, a Moc naparła na jej ciało bardziej, powoli przelewając się po skórze i wpełzając do umysłu wolnymi ruchami. Jej wola była jednak silna, zbyt silna. Bez trudu zdołała oprzeć się przed przejęciem całkowitej kontroli.
-Gadaj – syknęłam przez zaciśnięte zęby, podchodząc krok bliżej, a z ust kobiety wyrwał się jęk bólu i żałości, gdy kości zatrzeszczały pod wpływem wyzwalanej przeze mnie energii.
-Ktoś taki jak ty nigdy nie zrozumie… mojego dzieła – stęknęła, jednak zaraz kolejny jęk bólu wyrwał się z jej ust -Udało mi się coś, czego nie zdołał nikt! Dzięki mocy Dathomiry, mocy Sióstr i Matek Nocy zdołałam przebudzić uśpiony umysł – krzyknęła, gdy znów się zbliżyłam, a pierwsza kość pękła pod naporem Ciemnej Strony.
-Wszystko jest w dziennikach, całe moje dokonania.
-Gdzie one są?!
-Dobrze ukryte! – syknęła. Moc zafalowała, a mój uścisk się poluzował. To wystarczyło, by była w stanie unieść rękę, a fioletowa wiązka błyskawic wystrzeliła z palców, boleśnie liżąc ciało i wytrącając mnie ze skupienia.

Krzyknęłam w spazmach bólu, cofając się i starając osłonić przed wiązką błyskawic, ta jednak ponownie uderzyła w moje ciało. I jeszcze raz. I jeszcze. W końcu starucha dysząc, odsunęła się na parę kroków, dając mi czas na zwleczenie się z podłoża i sięgnięcie po miecz. Widziałam w jej oczach satysfakcję, zadowolenie z tego, że nasze siły zostały zrównane. Ona wyczerpana przez starość, ja przez obrażenia.
I znów rozpoczął się taniec ostrzy, które zderzały się ze sobą, odpychały się wzajemnie i parowały. Zmęczenie i ból dawały się nam obu we znaki, jednak żadna z nas nie zamierzała ustąpić. Walczyłyśmy wiedząc, że może być to nasza ostatnia walka w życiu.
W końcu Rhea sięgnęła mojego ramienia – ostrze przeszło gładko, gruchocząc kości i ścięgna. Krzyk bólu wyrwał się z mojego gardła, gdy tkanki płonęły żywym ogniem, topione przez plazmę. Słyszałam jak krew gotuje się pod wpływem temperatury, a niemiły zapach palonego mięsa wypełnił jaskinię. Nie zamierzałam jednak pozwolić jej przeciągnąć ruchu dalej, zamiast tego ugodziłam jej udo, przypalając je boleśnie i zmuszając ją do odsunięcia się na bezpieczną odległość. Pajęczyca syknęła z bólu, jednak przypuściła serię kolejnych ataków, na które sama odpowiadałam z równą zajadłością. Do czasu, aż Rhea nie padła wycieńczona na piach, plamiąc go krwią z ran, a jej miecz pofrunął gdzieś w kąt pomieszczenia.
Sama nie byłam w lepszym stanie – ranna, wyczerpana. Ze zgruchotanym ramieniem, okaleczonym bokiem i przypalonym policzkiem. Świat powoli zamazywał się przed oczami, a docierające odgłosy stawały się puste, dudniące, jakby dochodzące gdzieś z odległego świata.

Ostatkiem sił sięgnęłam Mocą po miecz Tarmin, a ten rozpadł się na kawałki w moich palcach, odsłaniając połyskujący kryształ Kyber. Odrzuciłam szczątki, wpatrując się w nieprzeniknioną czerwień, tak bezkresną i jednocześnie tak nieokiełznaną. Trąciłam kryształ czubkiem palca, a ten odpowiedział niewypowiedzianą dumą, gniewem, tęsknotą i wyrzutami sumienia. Wszystkie te emocje kotłowały się, wzajemnie zwalczając i powodując, że na powierzchni kryształu pojawiły się już drobne pęknięcia.

Uniosłam spojrzenie znad kryształu, nie dostrzegając jednak kobiety. Zamiast niej na piasku wyścielającym przedsionek grobowca pojawiły się czerwone ślady krwi i ślady ciała pełzającego w stronę wejścia do grobowca. Mogłabym za nią ruszyć – być może udałoby mi się ją dogonić i skończyć co zaczęłam, jednak gdy wykonałam krok w tamtą stronę, nogi same ugięły się, a ja musiałam przyklęknąć gdy zakręciło mi się w głowie.
Szlag by to. Byłam tak blisko… mogłabym ją teraz unicestwić, gdybym nie była tak słaba. Pakowanie się tam nie było zbyt rozsądne, nie znałam tych grobowców tak dobrze jak ona. Pozostało mi więc tylko wycofać się, opatrzyć rany i wrócić w to miejsce z nadzieją, że starucha wciąż tam będzie.
Wściekłość i gniew na samą siebie dodały mi sił, pozwalając ukryć zdobyty kryształ w kieszeni spodni i wycofać się w stronę wyjścia. Powłóczyłam nogami, wbijając spojrzenie w czerwone skały Dathomiry i zastanawiając się, czy takie były, czy być może splamiła ją czerwona posoka którejś z nas. Kroki stawały się coraz cięższe, drżenie ciała wzmagało się, a umysł zasnuwał się powoli mgłą.

Kossa…

Moc zadrżała, jednak na tyle słabo, że nie byłam pewna czy nasze połączenie wciąż jeszcze istniało.
A może tylko się łudziłam? Przecież nie miałam pewności, że wciąż jeszcze tu jest. Nie miał przecież powodu, prawda? Mógł już dawno stąd odlecieć, zabrać TIE, którym przyleciałam i udać się do swojej kryjówki. A ja nie miałabym mu tego wcale za złe. W końcu kochałam go za to, że taki był…

Kossa...

Byłam taka żałosna. Niczym małe dziecko wzywałam pomoc, obnażając swoją słabą i łatwą do zranienia stronę, rozpaczliwie wzywając jedyną osobę, którą mogłam poprosić o pomoc. Żałosne.
W końcu upadłam na podłoże, nie mając siły dalej iść. Czułam że otarłam skroń o chropowate skały, jednak ten ból był tak mały w porównaniu z cierpieniem, które odczuwałam, że stał się wręcz drobną igiełką przyjemności. W końcu Kossa nauczył mnie czerpać przyjemność z bólu. Jednak w tej chwili nie potrafiłam odciąć się od tego, co czułam. Od tej beznadziejności, od wściekłości na to, że tak łatwo dałam się ponieść arogancji, że nie doceniłam przeciwniczki. I że byłam zdana teraz na łaskę pierdolonych Zabraków na własne życzenie. I nie mogłam pozbyć się tej nadziei, tej rozpaczliwej nadziei, że dane mi będzie jeszcze zobaczyć Kossę. Że nie umrę tutaj, nie wyznawszy mu tego, co do niego czuję.

Przepraszam.

Zapanowała ciemność.

Awatar użytkownika
Einsamkeit
Posty: 94
Rejestracja: sob kwie 24, 2021 5:22 pm

Re: Telos: The Dark Side awakens [2os., Star Wars,

Post autor: Einsamkeit »

TEEMA


W lekkim uśmiechu dałam się poprowadzić Lasenie do wnętrza statku; po ciele nadal krążyło i mrowiło przyjemne, delikatne ciepło. Trzepnęłam lekko Palastala widząc, że z omleta dla Lassiego i dla mnie nie zostało już nic. Faktycznie chłopcy się nie cackali; już-już miałam zwrócić się do Dregi z żądaniem reparacji za stracone śniadanie, gdy Lassie zanurkował w kuchni.
Sam turniej Sabacca nie był dla mnie niczym interesującym, więc puściłam to mimo uszu, skupiając się na obserwacji Laseny; w skupieniu śledziłam każdy ruch, tak jak wcześniej obserwowałam Palastala. Chociaż czynność przygotowywania omleta wydawała się pozornie prosta i banalna, dla mnie było to jak czarna magia. Kompletnie inny świat, który jak dotąd mnie nie dotyczył, a powinien…
Odprowadziłam go wyraźnie zaskoczonym spojrzeniem, gdy oderwał się od patelni; pamiętałam, że miał odebrać części zamienne od Jawów, ale nie spodziewałabym się, że ci mali kosmiczni cyganie będą w stanie dorzucić od siebie jakiś gratis. Oznaczało to mniej więcej tylko tyle, że pojawił się w dokach ktoś jeszcze. Być może jacyś szpiedzy Imperium, ktoś, kto polował na zawartość ich stoiska… aż wychyliłam się ze swojego miejsca wyraźnie zaciekawiona, zanim pociągnęłam nosem, czując woń swądu. Jezu. Skupiłam się bardziej na tym, co się wydarzyło, niż na tym co działo się w kuchni.
No i tyle z omleta dla Lassiego. Bez namysłu odkroiłam połowę swojego, sięgając po talerz i zostawiając drugie pół na drugim naczyniu. Nie było tego wiele, ale dla mnie było oczywistym, że powinnam się podzielić. W końcu on też przede wszystkim o mnie pomyślał. Na samą tę myśl znów uśmiechnęłam się lekko do siebie, nim spojrzałam na kostkę, po którą właśnie sięgnął Drega.
Chociaż jego twarz nie wyrażała nic, mogłabym przysiąc, że był pod wrażeniem; lekko, ledwie widocznie kiwnął do siebie głową.
- Niektórzy Mistrzowie byli Poszukiwaczami - zwrócił się do nas, słysząc pytanie Laseny. Ja akurat siedziałam przy stole w mojej części kuchennej; mężczyzna ważył w dłoni kostkę tak, jak gdyby była z ołowiu lub innego metalu. I chociaż pozornie delikatnie promieniujący błękitem sześcian wydawał się zwyczajnym przedmiotem, miałam wrażenie, że w tej chwili ważą się losy nas wszystkich. Całego świata, całej Republiki. Może dlatego, że Drega nadał temu tak duży gest, tak wielkie znaczenie… i chociaż wiedziałam, czym jest ta kostka, byłam ciekawa odpowiedzi.
- Poszukiwacze przemierzali Galaktykę wzdłuż i wszerz, odkrywając nowe planety, nowe układy, czy odnajdując dzieci wrażliwe na Moc - kontynuował, obracając kostkę w dłoniach. Przedmiot wydawał się delikatnie wibrować Mocą; opływała ją, przelewając się między jego palcami, delikatnie napierając na mechanizmy, by je odblokować.
- Sithowie mieli swój odpowiednik… choć oni w swoich holokronach zawierali swoje nauki, które miały pozostać źródłem wiedzy dla kolejnych pokoleń. Jedi tego nie zwykli praktykować, poza rzecz jasna właśnie Poszukiwaczami. Tylko inny człowiek - członek Zakonu lub nie, lecz wrażliwy na Moc - może ją otworzyć. To, najkrócej mówiąc, hologram z informacją - ciągnął, podnosząc się z miejsca. Po chwili podszedł do kokpitu, zamykając właz i wciągając trap do środka, po czym stanowczym ruchem odblokował kostkę, stawiając ją na stole z holomapami. Stąd wszyscy mogliśmy widzieć, co było wewnątrz, a czego nie mogli powiedzieć ludzie z zewnątrz.
W milczeniu wpatrzyłam się w hologram i drobną figurkę mężczyzny, noszącego szaty dyplomatyczne; trudno było mi uwierzyć, że dosłownie jeszcze kilkanaście - kilkadziesiąt godzin temu ten człowiek jeszcze żył. A teraz? Teraz jego rzeczy osobiste leżały na straganie, gotowe na sprzedaż… wycenione niewiele lepiej niż śmieci.
- Mówi Mistrz Krin Eracht. Z ramienia Zakonu Jedi zostałem desygnowany na stanowisko obserwatora wydarzeń w Republice.
- Ładna nazwa na stanowisko szpiega
- mruknął Palastal.
- W tym holokronie zawarte są informacje na temat wszystkich obecnych współpracowników Imperium. Wszystkie układy, planety, senatorzy, byli członkowie Zakonu. Niniejszym podaję listę, aby nie tracić czasu - kontynuował Eracht. Wpatrywałam się w hologram mężczyzny z nieukrywaną fascynacją. Bo czyż to nie było niesamowite? Człowiek ten był już tylko wspomnieniem… tylko opowieścią. Osobą, która kiedyś żyła, ledwie kilka godzin temu chodziła po tym świecie, rozmawiała z innymi ludźmi, realizowała swoje zadania i raczej nie brała pod uwagę faktu, że nagle może przestać istnieć.
- Nic dziwnego, że kazali go zestrzelić, jeśli wiedzieli że to szpieg… co za ironia losu, że Jawowie byli szybciej na miejscu i okradli go od razu - szepnęłam ledwie słyszalnie, zanim się otrząsnęłam z tej myśli. Eracht coś nadal mówił - chyba wciąż podawał listę.
Kossa Katan, były padawan, Tersen Liagri, była padawanka, Selonna Koroban, była padawanka, Thion Underso, były Mistrz, Oret Juall, były Mistrz, Joi Kopos, była Mistrzyni, Tana Nyeb - senator Tattooine, Vara Leths - gubernator…
Powiodłam spojrzeniem po twarzy Palastala i Dregi, którzy siedzieli jak wbici w ziemię, przypominając dwa zdziwione porgi.
- Palastal, skontaktuj mnie z senatorem Organą, natychmiast - Zaan otrząsnął się z szoku dość szybko, zanim stanowczym gestem zamknął kostkę. Głos Erachta zamilkł, przerywając w połowie wypowiedzi. Po chwili starszy Jedi spojrzał w naszą stronę.
- Kto by pomyślał, że to dwójka dzieciaków tak przypadkowo spotkanych zmieni los całej Galaktyki - mruknął Palastal, nadal wyraźnie zadziwiony. W milczeniu wygrzebał się ze swojego miejsca; jak dotąd był wciśnięty w kąt, próbując się zmieścić między kanapą a stolikiem. Stolik zaskrzypiał żałośnie, jak gdyby próbując się nie wygiąć lub przechylić.
- Wy, dzieciaki, zjeżdżajcie stąd. To nie jest przeznaczone dla waszych uszu. Zabierzcie Wookiego i BD-3. Odezwę się do was. I nikomu nie mówcie o tym, co słyszeliście. To dla waszego własnego dobra. Nie rozmawiajcie o tym z nikim, nawet między sobą - zwrócił się do nas Drega poważnym tonem; chociaż wydawał się być spokojny, można było odnieść wrażenie, że głęboko w tym wszystkim kryje się delikatne zaniepokojenie czy wręcz - strach. Kiwnęłam w milczeniu głową. To nie był czas na dyskusje. Zerknęłam na Lassiego, który wsłuchał się w wiadomość w milczeniu, wyraźnie zaskoczony.
- Jednego z nich chyba spotkaliśmy. Tego całego Kossę… ścigał Teemę i spróbował ją zabić jeszcze na Kashyyk - zauważył, wyraźnie zamyślony.
- Prawda. Był jeszcze z taką starszą kobietą, może jej nazwisko też jest na liście - pokiwałam, próbując wrócić wspomnieniami do tego momentu. Machinalnie, odruchowo przesunęłam twarzą po wciąż gojącej się bliźnie po mieczu świetlnym, uśmiechając się do siebie krzywo. Byliśmy siebie warci, co? Prawie odcięłam mu głowę, on Lasenie, a mnie jeszcze zostawił blizny. Słodko.
- No i... chyba trzeba do tej listy dopisać twojego Mistrza - dodał po chwili nieco zmieszany Lassie. Znów pokiwałam głową, dłoń opierając na jego ręce - jak gdyby szukając otuchy. Ciepło jego dłoni było tutaj, teraz, czymś… niezwykłym. Uspokajającym. I realnym. Miałam wrażenie, że teraz to Lassie był tym gwoździem, który mocował mnie do rzeczywistości. I byłam mu za to wdzięczna. Bo naprawdę mógł mnie wysadzić tutaj w dokach i powiedzieć “radź sobie sama”.
- Cóż, to prawda… ta lista dość szybko się zmieniła - przyznałam z wymuszonym uśmiechem.
- Ten mężczyzna, którego widziałem wczoraj w jakimś przebłysku twoich myśli… wysoki, szczupły, z rudawymi włosami… to jest twój Mistrz, tak? - ton głosu Dregi, chociaż pozornie obojętny, podszyty był czymś na kształt podejrzenia.
- To ten - odparłam, podnosząc się z miejsca. - Możemy już sobie iść?
Lassie skinął głową na moje pytanie, delikatnie ujmując moją dłoń i ruszając w stronę wyjścia. Gwizdnął na BD, który posłusznie podreptał za nim i wskoczył mu na ramię, usadawiając się tam z zadowolonym pogwizdywaniem. Chewbacca z cichym ryknięciem złapał mnie za drugą dłoń. To było dziwne uczucie - jakbym trzymała włochatą ciepła rękawiczkę.
- Chodźmy. Znam miejsce, w którym możemy spędzić trochę czasu - odpowiedział z lekkim uśmieszkiem. Zerknęłam na niego pytająco, wyraźnie zaintrygowana jego wyrazem twarzy. -Mam nadzieję, że Irmer nie będzie miał nic przeciwko niezapowiedzianej wizycie.
- Teraz nasza kolej, ostatnio to oni robili nam naloty
- zauważyłam z satysfakcją. Odetchnęłam głęboko, zaciągając się chłodnym powietrzem doku. - Ale chyba nie wiedzą, gdzie teraz masz statek?
- Drega zabronił mi o tym wspominać, więc siedziałem cicho. To ten typ człowieka, którego lepiej słuchać w takich sprawach - Lassie wzruszył ramionami. Kiwnęłam głową.
- Słusznie. Bo jeśli nie on, to ja bym ci zabroniła - zażartowałam, zanim dałam się pociągnąć w stronę wyjścia. Po chwili Chewie i tak się oddalił, wyraźnie zainteresowany zawartością skrzyń; przypominał trochę ponadwymiarowego pudla, nachylając się do ich środka. W ostatniej chwili zgarnęłam go ze sobą, zanim podbiegło do nich dwóch innych mężczyzn, rzucając nam ostrzegawcze spojrzenia.
- Chociaż musiałabym się zastanowić, jak miałabym to wyegzekwować - lekki uśmiech na mojej twarzy sugerował, że nie mówiłam poważnie.
- Oh, jeśli to byłby twój zakaz, to już w ogóle bym się do nikogo nie odzywał - zaśmiał się cicho Lassie. -Po tym jak widziałem cię w walce, uważam że jesteś szalenie przekonująca.
- Mam tylko nadzieję, że nie będę musiała się mierzyć z kimkolwiek już dłużej, dopóki ostatecznie nie nabiorę większej biegłości - mruknęłam, przeciskając się przez korytarz. - Fakty są takie, że miałam dużo szczęścia. Gdybym trenowała mniej, albo nie użyła Ciemnej Strony, nie miałabym szans z Quintem ani tą starszą panią, nawet pomimo jej wieku. Wiesz jak jest, doświadczenie pokonuje praktykę - uf. W końcu wypełzliśmy z tego korytarza. Mocniej chwyciłam dłoń Chewbaccy, nie chcąc, by Wookie gdzieś uciekł w boczne uliczki. Rozejrzałam się zaciekawiona; doki - te zwykłe - już tętniły o tej porze życiem, w ogóle w niczym nie przypominając wymarłych i cichych hangarów dla elity. I, szczerze mówiąc, tutaj czułam się znacznie lepiej. Łatwiej było wtopić się w tłum. No i było tu bardziej swojsko - i paradoksalnie czułam się też znacznie bardziej bezpiecznie. Jawowie znów kręcili się wokół swoich stoisk, próbując wcisnąć towar przechodniom; dwóch Mandalorian próbowało bezskutecznie porozumieć się ze swoimi towarzyszami. Skrzywiłam się tylko, słysząc zakłócenia statyczne i popiskiwania sprzętu.
- Mówiłem, nie brać tej roboty - mruknął jeden z nich, odwracając się w stronę statku. Zręcznie lawirowaliśmy w tłumie, omijając pasaż barów, knajp i knajpek, dopóki nie dotarliśmy do jednego ze statków - równie poobijany i odrapany, jak statek Laseny. Chociaż jego nie miał na sobie loga Czerki. Z pewną dozą wahania wpakowałam się do środka; wnętrze statku było dość zagracone - chociaż był to klasyczny transportowiec, rzekłabym, że prędzej przypominał też po części jakieś muzeum, tak jakby teraz właściciel statku przewoził jakieś antyki. Prawdopodobnie jakiś zbzikowany kolekcjoner znalazł stare rupiecie i chciał, by mu je dostarczyć na drugi koniec Galaktyki. Jak to było? Zamów do godziny 14:00, a dostawa będzie już na jutro?
Chociaż patrząc na opływowe kształty jednego z mebli trudno było mi nazwać to starociem, czy nawet właśnie “rupieciem”, a prędzej “luksusem”, szczególnie patrząc na drewno. Nie przykładałam szczególnej uwagi do otoczenia, tak jak do środowisk ludzi bogatych, ale zdążyłam nauczyć się jednego: tacy ludzie zawsze znajdowali jakiś sposób, żeby dyskretnie wykrzyczeć “patrzcie! Jestem bogaty! A to jest luksus, którego nigdy nie zaznacie, wieśniaki”.
- To jest okręt Irmera? Niesamowite - mruknęłam, wyraźnie zaintrygowana jednym z posągów. Wyglądało na to, że właściciel był dość zamożny, podobnie jak kupiec. Lukratywne zlecenie, huh? Bez słowa rozejrzałam się wokoło, puszczając dłoń Laseny i Wookiego, zanim zanurzyłam się w korytarz złożony z mebli.
To był inny świat. I znacznie bardziej bezpieczny. Nic nie miało prawa wyskoczyć na mnie zza rogu, próbować mnie udusić, odciąć głowę czy zrobić cokolwiek innego. Chociaż cienie w kątach wydawały się być znacznie bardziej mroczne i ciemne niż te na zewnątrz, zdawałam sobie sprawę, że wszystko to potęgowała cisza i samotność. Lassie i Chewbacca kręcili się w innej części statku.
Tu wszystko miało swój porządek. Komoda stała obok szafy. Przytłumione żółtawe światło oświetlało bogato inkrustowanego smoka, który wpatrywał się we mnie swoimi rubinowymi oczami. Pewnie te wszystkie rzeczy miały swoją historię do opowiedzenia, lecz nie potrafiłam czytać wspomnień z takich miejsc - i po trosze cieszyłam się z tego. Miałam wrażenie, że to, czego bym się dowiedziała, zmieniłoby moje podejście do takich rzeczy. Tymczasem mogłam je bez większych przeszkód oglądać i podziwiać, jak zwykły człowiek.
Smok, owinięty wokół szafy, zdawał się przekręcić głowę w moją stronę, gdy tylko go ominęłam. Było to jednak tylko złudzenie optyczne - rzuciłam na niego cień, a światło oświetliło inaczej łuski. Przysięgłabym, że w szafach nadal szeleszczą ubrania.
To było niezwykłe, jak dawni mistrzowie i rzemieślnicy potrafili dojść do takiej maestrii; istoty, uwiecznione na meblach, wydawały się być żywe. Istniejące. Obserwujące. Tu wszystko miało swoją duszę - od grubych czarnych aksamitnych zasłon po sekretarzyk z wężem owiniętym wokół lustra. Delikatnie słodka chmura perfum zwróciła moją uwagę; nawet ona była przykurzona, jak gdyby jej właścicielka po prostu odłożyła je i wyszła. Nawet zapach wydawał się być doskonale widoczny, wirując leciutką różowawą mgiełką wokół butelki, ciętej na kształt diamentu.
Podczas podróży z Ceress słyszałam o perfumach z Chalacty; potrafiły wzbudzać najgłębsze wspomnienia, te najbardziej skrywane, czy wywoływać nieziemskie wręcz pożądanie, ocierające się o niemal najbardziej mroczne pragnienie; podobnie było z innymi ich rodzajami. Nadal pamiętałam spotkanie z przedstawicielką tamtejszej Mrocznej Strony. Jej perfumy zdawały się być podszyte ogniem i krwią, dymem i pragnieniem, wzbudzając podszepty gniewu, żalu i złości. Rozmowy pokojowe wbrew staraniom Ceress nie doszły do skutku, doprowadzając do rozlewu krwi, a po jakimś czasie - wojny domowej.
Cóż, polityka bywała subtelna jak perfumy. Przynajmniej tak zwykła mawiać Ceress. Każdy polityk cechował się czymś całkiem innym - jedni byli niczym delikatny powiew, ledwie wyczuwalny i zauważalny, a po innych zostawała mocna chmura charakterystycznego zapachu, zapamiętywalna na lata.
W tych perfumach nie wyczuwałam nic podobnego - delikatna chmurka słodkiej, zmysłowej woni była tylko tym i niczym więcej. Jedynie delikatnie psiknęłam dłoń. Tutaj, w świecie kurzu i dawno zapomnianych opowieści nie było to chyba szczególnie wielką zbrodnią, a teraz… stanowiła swoisty luksus.
Aż przymrużyłam oczy, wychodząc z korytarza; martwa, błękitnawa woń świetlówki poraziła moje oczy. Znalazłam się w czymś w stylu kuchni - przynajmniej sądząc po kształcie białej, metalicznej i równie opływowej jak meble z pasażu “szafy”.
No, ale poza tym - nie było już nic dalej. Zawróciłam, chcąc znaleźć Lassiego i Chewbaccę jak najszybciej. Odruchowo oparłam dłoń na mieczu, nie chcąc, by gdzieś przypadkiem się przyczepił; sliviańska stal niestety często przylegała do innych namagnesowanych powierzchni. Ale miewało to też swoje zalety.
- To jest głupie. Kurwa, to jest głupie - Irmer siedział przy pulpicie sterowniczym, rozmawiając z kimś jeszcze. Nawet teraz głosy mężczyzn były przytłumione jak przez grubą zasłonę. Podreptałam dalej do przodu, nie chcąc wpaść nagle na plecy Lassiego. To jednak mi nie groziło - nawet po wyjściu z pasażu staroci i wejściu w przestrzeń statku dostrzegłam figurkę Wookiego, grzebiącą w lodówce. Sam Lasena kręcił się w pobliżu kuchenki, już teraz coś pichcąc. Irmer najwyraźniej nadal nic nie zauważył - wciąż rozmawiał z kimś jeszcze, najwyraźniej nie rejestrując nic z zewnątrz. Tak jakby całkiem się odciął od tych drobnych aspektów rzeczywistości.
Najciszej jak tylko mogłam odsunęłam sobie krzesło, zajmując swoje miejsce. Odwróciłam głowę, nie chcąc go słuchać; jednak w tej ciszy to jego głos, tak jak Gira, był głównym punktem dominującym.
- Nie rozumiesz, to jest coś o czym zawsze marzyłem. Wiesz przecież, że zawsze chciałem być częścią… Czegoś większego, a ci pieprzeni Jedi zrobili sobie armię klonów i zastąpili nią takich jak ja - Gir wydawał się być głęboko przekonany. Przerażała mnie myśl, a wręcz świadomość - że zdawał się wierzyć w swoje słowa.
- Nie wiem, czy to dobry pomysł. Myślisz, że ci nowi będą lepsi? Że nie będą cię traktować jak mięsa armatniego? - Irmer westchnął głęboko, stukając palcami o biurko i kręcąc głową z powątpiewaniem. - Jesteś moim przyjacielem... Nie chcę żebyś zginął w jakiejś kolejnej, bezsensownej wojnie…
- Nie zginę tak łatwo, Irmer. Jestem jednym z najlepszych pilotów. Zresztą widziałeś te ich statki? TIE są naprawdę piękne.
- Ale czy warto dać się za nie poszatkować?
- Irmer nie wydawał się być przekonany w żadnym stopniu, jednak wydawało się, że Gir postawił na swoim i nic nie mogło już wpłynąć na zmianę decyzji.
- Więcej wiary, Irmer. Zobaczysz, nie minie pół roku, a zacznę się piąć w szeregach tej nowej armii i jeszcze wszyscy będziecie mi mówić “panie generale” - zachichotał Gir. Pokręciłam głową do siebie, zaciskając usta i wpatrując się w bok; ciche, pytające ryknięcie Chewiego sprawiło, że spojrzałam na niego. Wookie obierał mandarynkę. A przynajmniej próbował.
- Ludzie tacy jak Gir zawsze giną pierwsi - odparłam cicho, ledwie słyszalnie, patrząc na niego. Słodka, delikatna woń owocu wypełniła płuca.
- Wiara w swoje umiejętności jest zawsze czymś dobrym. Ale w tej wojnie, która już teraz nadchodzi wielkimi krokami, wszyscy będziemy musieli się opowiedzieć. Wkrótce nie będziemy mieli już żadnego luksusu wyboru. My… ja, szef… my już go nie mamy.
- A jaka będzie to różnica dla przemytników? Szmuglerzy zawsze znajdą pracę, nieważne czy w systemie czy poza systemem.
- Taka, że nawet ludzie tacy jak ty, Chewie - ty, Lassie czy Irmer - też będą musieli się opowiedzieć. Świat jeszcze nie zwróci uwagi na przemytników. Ale nawet oni będą musieli wybrać swoją stronę. Imperium będzie dawać zlecenia, podobnie jak Rebelia
- szepnęłam, jakby nie chcąc przerywać tej ciszy, która zapadła między Girem i Irmerem.
Rozumiałam wybór Segrina. Bądź co bądź świadomość posiadania dobrej stawki - a więc możliwości zbudowania sobie dobrej, bezpiecznej i stabilnej finansowo przyszłości - była budująca. Kusząca. Po raz pierwszy nie musiałby ryzykować życia w zamian za niepewną robotę, co do której nie wiadomo, czy zleceniodawca go nie wystawi… a przecież to nie on podejmowałby decyzje, gdzie strzelać, dokąd lecieć czy cokolwiek innego robić.
Najbardziej bolała mnie jednak w tym wszystkim inna myśl - że prędzej czy później Lassie też będzie musiał wybrać stronę, podobnie jak Irtenche, Irmer czy Eikhar albo Brija. Wszyscy byli zgraną paczką przyjaciół, których miał podzielić los - i miałam co do tego wszystkiego bardzo złe przeczucia.
Nawet teraz poczułam bolesne ukłucie niepokoju, gdy wpatrywałam się w plecy Laseny. Jak dotąd Lassie pokazał mi się jako człowiek, który nie potrafił zachować neutralności; poniekąd naturalnie wmieszał się w walkę pomiędzy mną a Kossą, Rheą i Quintem, ryzykując własne życie i opowiadając się po jednej ze stron. Dbał o innych. Taki człowiek nie potrafił być obojętny na cudze cierpienie, a co mogło tak łatwo przeciwko niemu wykorzystać Imperium… miałam tylko nadzieję, że wojna, która nadchodziła do nas wielkimi krokami, nie zniszczy jego duszy. Nie złamie jego ducha i tożsamości.
Ja wiedziałam, jaki wybór podejmę. Póki jeszcze mogłam, nie zamierzałam dołączać ani do Rebelii, ani do Imperium; Drega siłą rzeczy musiał, jako polityk i Mistrz, ale on miał całkowicie inny zestaw zasad moralnych. Lasena siłą rzeczy również…
I nie łudziłam się - jeśli Lassie podejmie wybór, ja również będę musiała. Nie tylko dla siebie, ale również dla niego.
I nie miałam wątpliwości, że nigdy nie wybierze strony Imperium.
Był znacznie lepszym człowiekiem ode mnie. Nie kierował się tylko pragmatyzmem i językiem korzyści, ale mimo wszystko patrzył na ludzi.
Trudno było mi się nie uśmiechnąć, obserwując jak skupił się na swoim zadaniu; mimowolnie poczułam tę dziwaczną tkliwość w sercu, przemieszaną z czułością. Miałam ochotę przytulić się znów do jego pleców, poczuć to przyjemne ciepło jego ciała, ciepło bliskości - i poczuć, że jest przy mnie. Że nie zabierze mi go ani Imperium, ani Rebelia, ani żadna inna strona konfliktu.

Nie istnieje coś takiego jak Kadian Prime.
Też bym chciał, żeby ta planeta nie istniała.


Westchnęłam ciężko, sięgając po mandarynkę. Mogłam tylko mieć nadzieję, że żadne z nich, które opowie się po stronie Rebelii - stronie zwykłych ludzi - nie będzie musiało mierzyć się ze swoimi przyjaciółmi. Tylko tego mogłam im życzyć…

KOSSA


Komunikator Mandalorian pochłonął mnie na tyle, że dopiero po jakimś czasie zaalarmowała mnie niezwykła cisza; Deth powinna była już wrócić. A jednak nie słyszałem jej głosu. Nawet szybki skan Mocy sugerował, że nie było na statku nikogo - ani jej, ani tego starego pudła.
Zerwałem się z łóżka, czując nagłe ukłucie niepokoju. Moc, która otaczała Deth, zawsze była… żywa. Żwawa. Brzęczała niczym rój much, krążyła wokół niej, gotowa ukąsić przypadkową ofiarę. Była czerwona niczym krew i kryształy kyber, które zwykła kolekcjonować.
Mogłem mieć tylko nadzieję, że mój nigdy nie pęknie między jej palcami, gdy tylko miecz ulegnie zniszczeniu… ale ja nie czułem nigdy wyrzutów sumienia, jak większość Jedi…
Korriban odebrał mi te resztki człowieczeństwa. Jednak byłem mu w pewien sposób za to wdzięczny. Wleczenie Barissa przez kilometry piasków, pasaż starożytnych, czy schody prowadzące w stronę opustoszałej Akademii skutecznie mnie z tego wyzbyły.
Życie nie było dla słabych, takich jak Bariss. Chociaż szanowałem Mistrza, zdawałem sobie sprawę z tego, że był on już w podeszłym wieku - a Krell lekkomyślnie położyła na szali życie swoich padawanów, ceniąc je niżej niż życie jednej osoby, będącej już u kresu życia.
I chyba to wzbudzało we mnie tak wielki gniew. Cholerna hierarchia. W tym Zakonie człowiek, jakkolwiek by nie był wykształcony, był tylko robakiem mającym korzyć się pod ogromem Mocy i absolutem Wysokiej Rady, która była Radą tylko dlatego, że sama się tak mianowała.
Tu, na Korribanie, opadły maski. Wreszcie byłem wolny. Czułem się wolnym człowiekiem, nawet jeśli wlokłem się przez kolejne wydmy piasku, czując na skórze suchy dotyk gorącego wiatru. Ale wtedy przejrzałem na oczy.
Po śmierci Barissa podjąłem ostateczną decyzję. W zasadzie, cholera, samą najważniejszą decyzją było zastanowienie się, czy pomagać mu za wszelką cenę, czy tylko go dobić. Nie potrafiłem pojąć, dlaczego Krell upierała się przy swoim wyborze. Przecież ten człowiek był już martwy w momencie katastrofy naszego statku.
Nigdy nie żałowałem żadnego swojego wyboru. Szedłem naprzód przez życie, nie zastanawiając się nad konsekwencjami zbytnio. Wiedziałem, że gdybym zaczął ważyć każdy wybór, każdą decyzję, próbując sięgnąć głęboko w przyszłość, wpadłbym w nieskończoną spiralę wątpliwości i poczucia odpowiedzialności - a nie o to w życiu chodziło.
A jednak coś - jakieś dziwaczne zrządzenie losu - sprawiło, że czułem się za kogoś odpowiedzialny. Chociaż początkowo odganiałem od siebie tę myśl, teraz akceptowałem ją w pełni jako coś naturalnego.

Sithowie zawsze się nienawidzili, postrzegając innych jako rywali i potencjalnych przyszłych przeciwników; jednak z Deth nie wchodziliśmy sobie w drogę. Zawsze znajdowaliśmy drogę naokoło, by nie wciąć się wzajemnie w swoje interesy.
Ale teraz jej życie nieodwołalnie splotło się z moim, tak jakby zaplątała się w swoje własne czułki. Uśmiechnąłem się do siebie lekko na samą myśl. Nie znosiłem obserwować, jak Anzaci pożerają swoje ofiary - to było obrzydliwe! - jednak wciąż głęboko w sobie czułem tę pokusę pogilgać ją kiedyś po tych czułkach.
Kolejne ukłucie niepokoju sprawiło, że wyszedłem ze statku, nie tracąc czasu na przeszukanie kolejnych pokoi; przymrużyłem oczy, wpatrując się w plamy krwi na piasku. Wcześniej ich tam nie było.
Przykucnąłem, opuszkami palców muskając rozżarzone drobinki; rdzawe plamy i piach, zbrylony w grudy, był jeszcze ciepły. Ktoś chwilę temu tu leżał, a Moc, otaczająca to miejsce, była cholernie znajoma. Niepokój zalał moje ciało równie żwawą, intensywną falą co niecierpliwie kiełkujące podniecenie. Polowanie się zaczęło. A ja lubiłem tropić swoje ofiary.

Słońce stopniowo zachodziło coraz głębiej i coraz dalej, gdy ja zanurzyłem się w górski pasaż, wciąż czując pod palcami te drobne, rozedrgane ciemnoczerwone nitki Mocy; odbite w piasku pozostałości po obecności Zabraków prowadziły w stronę ich wioski. Chociaż starali się zatrzeć swoje ślady, a ich Moc stapiała się z atmosferą Dathomiru sprawiając, że byli niczym cienie, ja byłem lepszy.
Jednak Deth nie prowadziła mnie niczym po nitce do kłębka. Jej ślad czasami się urywał, tak jak Zabraków. Niekiedy znikali mi z pola widzenia, każąc się domyślić, dokąd poszli. To nie było jednak szczególnie trudne; wszystkie dziewczyny mówiące mi “domyśl się!” mogły się schować.
Po co mieliby wlec ze sobą nieprzytomną dziewczynę, jeśli nie do swoich zabudowań lub do swojego zwierzchnika?
W ferworze poszukiwań zapomniałem całkiem o Tarmin i moim pragnieniu zemsty wobec niej; to, co wzbudzało mój narastający niepokój, to lęk o życie Deth. Kiedyś pewnie bym się zaśmiał, gdyby ktokolwiek powiedział mi, że coś do niej czuję; teraz sam rozumiałem, że te słowa okazałyby się prawdą.
Priorytety, priorytety.
Warknąłem głośno, z furią przecinając skałę mieczem; bryła kwarcu z cichym sykiem osunęła się z miejsca, lądując tuż obok. Ostra, gładko cięta powierzchnia stopiła się, tworząc coś na wzór szkła. Bez większego namysłu uderzyłem w nią Mocą; uderzenie rozbiło i rozkrusztło skałę na kawałki, nie kojąc jednak mojego gniewu.
Pieprzeni Zabracy. Dokąd zabrali Deth?
Przymknąłem oczy, uspokajając rozedrgany oddech; musiałem się skupić. Moc delikatnie krążyła i falowała nad rozbitym kwarcem, lecz zniknęła równie szybko jak się pojawiła, rozpierzchnięta pod wpływem mojego machnięcia. Musiałem znaleźć Deth. To był mój priorytet.
Być może to moja furia, przysłaniająca zmartwienie, oświetliła mi ścieżkę; a może to Zabracy, wchodząc w głąb wioski, przestali przejmować się bezpieczeństwem.
Automatycznie odpaliłem miecz, wyczuwając mknący w moją stronę ładunek; strzała odbiła się, wracając w stronę Nocnego Brata, który był na tyle głupi, by sięgnąć po łuk.
Ale czego ja się spodziewałem po Zabrakach. Skurwysyny były tak głupie, że nawet nie próbowały się schować - wręcz przeciwnie, zaczęły wyłazić ze swoich kątów, marnując mój czas i potęgując moje rozdrażnienie. Na domiar tego wszystkiego zaczynała mnie boleć głowa. Efekt uboczny stima, dodającego energii. Kurwa, że też wszystko w tym świecie musiało mieć swoją cenę! Dlaczego do chuja nie mogłem chociaż raz albo dwa zrobić czegoś bez większych konsekwencji?
Nawet walka nie sprawiała mi teraz przyjemności; chociaż pokonanie Nocnych Braci wymuszało na mnie więcej wysiłku, nie było to szczególnie trudne.
- Dalej, chcecie doprowadzić do wytłuczenia całej wioski? - syknąłem, uchylając się przed ostrzem zhaboki; bez większego namysłu przeciąłem drzewce na pół, zanim Brat - nadal z zaskoczonym wyrazem twarzy - padł w piasek, również podzielony na dwa idealnie zwęglone, symetryczne kawałki. W następnej sekundzie furia osiągnęła szczytu, gdy otoczyło mnie trzech Zabraków, wykrzykując do siebie coś w dathomirskim.
- EBŁEBŁEBŁE COŚ TAM, NAUCZCIE SIĘ KURWA MÓWIĆ W JEBANYM BASICU!! - ryknąłem, w ostatniej chwili odsuwając się na bok; rozelektryzowane ostrze, lśniące paskudnie żółtawą zielenią, rozjaśniło się na moment nim zgasło, zmiażdżone Mocą na pół. Nie potrafiłem przenosić przedmiotów czy rzucać skałami jak co poniektórzy Bracia, jednak Dathomir dawał pewną… przewagę. Niestety nie tylko mi, jak się przekonałem, gdy w następnej chwili ostrze zhaboki przycięło mi włosy na klacie. Niewiele myśląc, skróciłem jego właściciela o głowę, a jego kolegę o rękę i nogę.
- Co się czołga przez pustynię na Dathomirze i wygląda jak egzotyczny robak, choć nim nie jest? Zabrak bez rąk i nóg - mruknąłem do siebie, unosząc miecz i oświetlając sobie otoczenie. W następnej chwili mój wzrok padł na jeden z kaganków tlących się przed jednym z mostów; sekundy później łuna ogarnęła zabudowania, wreszcie dając mi porządne światło, jakiego potrzebowałem.
A to, że mógłbym spalić Deth na wiór, raczej niespecjalnie sprawiło że się przejąłem. Moc mówiła mi, że jej tu nie było, czego nie można było powiedzieć o paru zabrackich kobietach i kilkorgu dzieciach. A mogli mnie nie wkurwiać.
Naprawdę, byłem spokojnym człowiekiem. Może czasami się denerwowałem, ale przynajmniej starałem się powstrzymywać swoje emocje. Zazwyczaj. Ale teraz nie miałem nawet ku temu powodu. Mogli zostawić Deth tam, gdzie leżała, zamiast próbować bawić się w chowanego.
- Nawet nie policzyłem do dziesięciu! Nie dam wam forów! - zawołałem w przestrzeń.
Iskry strzelały wysoko pod rozgwieżdżone niebo, sięgając po kolejne zabudowania, pożerając mosty, płoty i płotki; bez większego namysłu odbiłem kolejny pocisk, zanim zagłębiłem się w wąski pasaż pomiędzy budynkami. Przynajmniej było mi też cieplej. Noce na Dathomirze były zimne. Cóż, nie mogłem spodziewać się niczego więcej po jebanej pustyni na środku jakiegoś wypizdowia.
Z lekką dozą irytacji odsunąłem się na bok, gdy w następnej sekundzie wbił się w ziemię zardzewiały pręt, wypadający z połamanej klatki.
- Dlaczego Zabrakowie są świetnymi muzykami? Bo zawsze mają doskonały rytm, niezależnie od tego, czy są w jednym czy dwóch kawałkach - mruknąłem do siebie, omijając ciało jednego z Braci. Cóż, ten był w trzech. Ramię z ręką leżało gdzieś oderwane, a noga kołysała się leniwie na jednym z łańcuchów. Cóż, najwyraźniej przygniótł go ogrom odpowiedzialności.
- Nie masz prawa niszczyć Dathomiry, Jedi! - aż wytrzeszczyłem oczy, wpatrując się w jakąś kobitkę stojącą na jednej ze skał; płomienie próbowały jej dosięgnąć, lecz bezskutecznie - jak gdyby coś odpychało je od jej dłoni czy nóg. Moc falowała wokół niej - zielonkawa, magiczna, obca. Nie przypominała żadnej innej istoty, jaką spotkałem dotychczas.
Nie była ani Jedi, ani Sithem. Nie była Upadłym ani kimkolwiek, kogo mogłem kiedyś znać. Ale nie była też Zabraczką czy przedstawicielką żadnej innej rasy. Jej szaty, elegancko zdobione, sugerowały że była kimś wyżej niż zwykły podrzędny Nocny Brat.
- Więc nie stój mi na drodze - wysyczałem niewiele głośniej od trzaskającego coraz żwawiej ognia, znów czując rozlewającą się falę furii. Zabracy byli jedynie irytującą przeszkodą, jak źle położony taboret czy porzucone skarpetki, ale ta kobieta była czymś w rodzaju krzesła podsuniętego pod klamkę.
- Nocni Bracia sami na siebie zesłali ten los! - krzyknąłem, unosząc miecz; nie wiem, czy był to wyćwiczony przez lata odruch, czy też jakieś zrządzenie losu, lecz zielonkawy pocisk odbił się, znikając w chmurze gryzącego dymu; syknąłem do siebie, zachłysnąwszy się powietrzem. Musiałem stąd wyjść. Odwrócić się do niej plecami i liczyć, że nie miotnie we mnie niczym innym.
- Myślisz, że zniszczenie jest jedynym rozwiązaniem? Nie rozumiesz, że Dathomir to nie tylko skały i ruiny? Istnieją inne drogi, inne sposoby, których ty, Jedi, nie jesteś w stanie zobaczyć!
Przewróciłem oczami, gasząc miecz. Zdążyłem się już nauczyć, że ludzie, którzy dawali mi lektury, z reguły nie mieli w zwyczaju wsadzania mi noża w plecy. Zazwyczaj liczyli, że zdążę umrzeć z nudów przed zakończeniem wykładu. Zwykle im się to nie udawało. Uniosłem dłoń, zasłaniając częściowo pole widzenia przed oślepiającymi płomieniami; ścieżka jawiła się przede mną. W oddali przede mną widać było jakieś zabudowania.
- Czasami droga największego zniszczenia jest drogą do największego odkupienia i oczyszczenia - odrzekłem filozoficznie, kierując się ścieżką. Znów zaczerpnąłem w Mocy, sięgając do Deth; znów przede mną zatańczyły delikatnie czerwone drobinki, splatające i formujące się w cienką pajęczynę. A ja odetchnąłem z ulgą. Była tam. Żyła.
Pewnie nie powinienem był ignorować tej dziewczyny za sobą - ale teraz, w obliczu całej tej sytuacji, była tylko nieistotnym, upierdliwym elementem rzeczywistości. Była nikim. Nikim istotnym, nikim ważnym.

Parę chwil później szczęknął zardzewiały zamek i zapiszczały wyłamywane kraty; o dziwo żaden Zabrak nie kręcił się w okolicy. Pewnie poszli gasić płonące zabudowania czy coś w tym stylu, pomyślałem, z trudem powstrzymując się przed kolejnym dowcipem na temat Zabraków. A może?
- Dlaczego Zabracy nie mogą grać w piłkę nożną? Bo zawsze są na spalonym - mruknąłem do siebie, zerkając na łunę pożaru za moim ramieniem. Nadal nie przyleciał za mną nikt - nikt się nie kręcił w pobliżu, nie robił żadnego obchodu, patrolu, niczego. Cisza. Pustka.
Deth leżała na podłodze. Wypalona dziura na jej ramieniu sugerowała, że została zrobiona przez miecz świetlny lub blaster. A teraz - sama - była tak drobna, krucha, delikatna, w niczym nie przypominając potężnej Siostry. Nie pomyślałbym, że ta drobna istota potrafiła operować mieczem nie gorzej niż doświadczony Mistrz lub Sith.
Wzrok znów powędrował w stronę dziury w ramieniu; poza nami nie było na tej żałosnej planecie nikogo, kto umiałby się posługiwać jedną z tych rzeczy i nie wydłubać sobie przy tym oka albo nie zrobić sobie dodatkowej dziury w dupie. Jedyną podejrzaną osobą była Tarmin.
Ale nie o niej teraz już myślałem; widząc bladą twarz Deth, zdającą się blednąć coraz bardziej z minuty na minutę, znów poczułem tę falę dziwacznego niepokoju. Delikatnie uniosłem kobietę w ramionach, starając się pod palcami wymacać połamane kości lub cokolwiek innego; w następnej chwili wtuliłem twarz w jej włosy, przymykając oczy i skupiając się na jej wyleczeniu. Chciałem być blisko, przy niej, z nią.
To był mój priorytet.

Czułem, jak stopniowo pod palcami chłodna skóra powoli zaczyna się delikatnie ocieplać, a oddech kobiety staje się głębszy; komunikator na jej dłoni sugerował, że admirał próbował skontaktować się co najmniej kilka razy. Westchnąłem ciężko, wolną dłonią ściągając go z jej nadgarstka - szczupłego, drobnego, delikatnego, tak łatwego do złamania.
- Nie będzie ci już więcej potrzebny. Przecież mi nie uwierzą, że to nie ja. Zabiorę cię ze sobą. Tylko w ten sposób przetrwamy - mówiłem cicho, niemalże opiekuńczym tonem głosu, nadal trzymając kobietę w ramionach. Wzrokiem omiotłem jej rany, powoli zaleczające się; chociaż pragnąłem, by Moc wyleczyła ją w tej chwili, tej sekundzie, wiedziałem że to było niemożliwe. Musiałem poczekać. Była w gorszym stanie niż ten cały Quint, gdy połamałem mu żebra.
Ale w sumie, jak tak myślałem, buty mogłem jednak założyć, zamiast biec jak ten debil bez.
Delikatnie musnąłem dłonią jej policzek, widząc że znów wracają na niego kolory; upiorna bladość powoli zanikała, zastępowana przez delikatny rumieniec życia. Rzęsy zatrzepotały delikatnie, jak gdyby Deth chciała się obudzić.
- Nie budź się jeszcze. Nadal się leczysz. Powinnaś odpoczywać - szepnąłem ledwie słyszalnie łagodnym tonem głosu. Obróciłem się w stronę łuny przed nami; w następnej chwili przymrużyłem oczy, widząc światła lądującego w pobliżu statku.
Był za mały na Venatora albo okręty, którym poruszali się Imperialni. Zerknąłem kontrolnie na twarz Deth; Moc, otaczająca nas niczym pajęczyna, zaczynała powoli rzednąć, gdy mrok zasklepiał coraz bardziej rany, także tę wypaloną na ramieniu. Delikatnie musnąłem kciukiem bliznę - na niej także Dathomir zostawił swój ślad.
Po chwili odsunąłem kobietę od siebie delikatnie, pod ręką zostawiając jej miecz; sam podniosłem się z miejsca, sięgając po swój. Moc kończyła swoje naprawy. Nie wiedziałem, z czym przyjdzie mi się zmierzyć - lecz miałem nadzieję, że przynajmniej ona zdoła uciec, jeśli sytuacja obróci się na gorsze. Z tą myślą zacisnąłem głębiej dłoń na mieczu, starając się wysondować, z kim przyszło mi mieć do czynienia. Przemytnik? Przyjaciel? Wróg? Kolejna fala najemników? Liczyłem, że to nie Pomioty i Mandalorianie wróciły pozbierać ciała poległych; resztki logiki mówiły mi jednak, że miałem rację. Przecież wylądowaliby bliżej naszego statku niż tutaj, na tym zadupiu, jak gdyby chcieli zostać niezauważeni.
Albo to był kolejny chichot losu. Złośliwy, prześmiewczy, ale jednocześnie opiekuńczy.
Awatar użytkownika
Linuxa
Posty: 33
Rejestracja: wt sie 08, 2023 4:02 pm

Re: Telos: The Dark Side awakens [2os., Star Wars,

Post autor: Linuxa »

LASSIE

Z zainteresowaniem wsłuchałem się w opowieść Dregi, chłonąc każde ze słów i coraz bardziej pojmując powagę sytuacji, w jakiej się znaleźliśmy. Aż dziw, że podobne artefakty można było zdobyć w pierwszym lepszym sklepiku na czarnym rynku, gdy mogły skrywać tak znaczące informacje.
Cokolwiek ta świecąca kostka w dłoni Zaan’a zawierała, mogło mieć fundamentalne znaczenie dla obu ze stron konfliktu – bo czy nawet informacja o dzieciach, takich jak synek Itrenche, które mogły zostać odebrane rodzicom i przekształcone w brutalnych i bezwzględnych wojowników, nie była cenna zarówno dla tych złych Jedi poszukujących potęgi i panowania w Galaktyce, jak i tych dobrych chcących odbudować własny zakon?
Ta myśl pociągnęła zaraz kolejną – znacznie mroczniejszą i budzącą setki, dziesiątki wątpliwości, które zakuły serce jak drobne, wbijane w nie szpileczki. Jaki właściwie był cel Dregi?
Do tej pory pokazał się z bardzo pragmatycznej strony, bez wątpienia był silnym przywódcą i wodzem, który szedł po trupach do celu. I chyba to właśnie przerażało mnie najbardziej, bo brak transparentności jego zamiarów mógł w efekcie przynieść druzgocące skutki. Czego szukał tak naprawdę? Dlaczego informacja o szpiegach tak głęboko go zdruzgotała? Wątłe zaufanie, którym go darzyłem przekształciło się w jeden wielki znak zapytania, który rozbłysł niczym czerwona lampka alarmowa na panelu sterowania.
Rzuciłem mu więc pełne podejrzenia spojrzenie, gdy zostaliśmy wyproszeni ze statku. Nie miałem zielonego pojęcia kim był ten cały Organa, jednak wykluczanie nas z tej rozmowy, gdy sami przez zupełny przypadek staliśmy się jej nieodłączną częścią, wywołał we mnie wątpliwości, których nie sposób byłem odsunąć na dalszy plan.

Po chwili zastanowienia rzuciłem krótkie spojrzenie BD, który siedział na moim ramieniu. Nawet jeśli zostaliśmy wyrzuceni, w swojej pamięci zawierał fragment odsłuchanej z holokronu wiadomości. Fragment listy z nazwiskami, zdrajcami, których należało unikać. Spojrzałem na Teemę, w pewien sposób szukając w niej oparcia, potwierdzenia mojej myśli o tym, aby zachować tą pamięć i nie czyścić jej, gdy znajdziemy się na statku Irmera. Bo choć wiadomość ta była niebezpieczna i mogła sprowadzić na nas niemałe niebezpieczeństwo, być może warto było wiedzieć kto może stać się naszym potencjalnym wrogiem, nim będzie za późno.

-Szczęście to nie wszystko, Teemo – zauważyłem na jej słowa, delikatnie łapiąc jej nadgarstek, aby nie zgubić się w tym ciemnym, cholernym tunelu. Że też Drega musiał mieć taką paranoję!
-Jasne, przydaje się. Ale nawet największy szczęściarz nie miałby szans w starciu z mieczem świetlnym bez umiejętności. – zauważyłem, delikatnie głaszcząc palcami jej dłoń, w spokojnym, pocieszającym geście. Czułem, że powinienem ją wesprzeć, zapewnić ją, że droga, którą podąża jest właściwa – bo sama ją wybrała, okazać swój podziw względem jej osoby. Bo podziwiałem ją – była chyba najsilniejszą kobietą jaką kiedykolwiek poznałem; biła od niej ogromna siła, pewność siebie, ale także i niewypowiedziana wewnętrzna moc. Nawet jeśli Teema była tak pokiereszowana przez życie, jeśli jej skórę pokrywały głębokie blizny, a dusza była raniona przez wszystkie te trudne sytuacje, nie ujmowało to jej wewnętrznemu i zewnętrznemu pięknu. Im dłużej przebywałem w jej towarzystwie, im dłużej na nią patrzyłem, tym mocniej widziałem w niej ideał. Rozumiałem już poetów, którzy opiewali swoje muzy, pojmowałem zachowanie artystów, którzy uwieczniali na swoich obrazach i w muzyce swoje modelki. Rozumiałem rzeźbiarzy, którzy z chłodu kamienia tworzyli tętniące życiem rzeźby, promieniujące swoim pięknem a także ogromną miłością. Niestety nie byłem żadnym z nich, więc jedyne co mogłem robić to patrzeć, a jednocześnie podtrzymywać jej ramię, pomagać jej iść przed siebie, krętą ścieżką którą obrała.
-Jesteś silniejsza niż sądzisz – dodałem w końcu, prowadząc ją przez dok i rozglądając się wkoło w poszukiwaniu odpowiedniego statku.

Nie było trudno go odnaleźć; Irmer nie rozstawał się z tym kawałkiem złomu, który swoje najlepsze lata miał już dawno za sobą. Swoim wyglądem przypominał bardziej kupę złomu składowaną na Bracce, niż pierwszej klasy statek towarowy. I tak samo jak na zewnątrz, tak opłakanie wyglądał w środku. Już od samego wejścia śmierdziało kurzem, stęchłymi przyprawami, które kiedyś przewoził, starym materiałem czy zatęchłą skórą. Nie były to zapachy rodem z perfumerii, a raczej przywodziły na myśl muzeum, którego nikt od bardzo dawna nie sprzątał. Zapewne gdybym się lepiej rozejrzał, mógłbym znaleźć całą rodzinkę lothalskich szczurów bytujących gdzieś w zakamarkach.
Pokręciłem głową z niezadowoleniem, dostrzegając że cały statek został zagracony najróżniejszymi przedmiotami, które tylko czekały na dostarczenie ich we właściwe miejsce, aby ostatecznie trafić do salonów, sypialni czy łazienek tych co bogatszych właścicieli ziemskich.
Przeciśnięcie się przez to wszystko było nie lada wyzwaniem – inkrustowane meble kolebały się niebezpieczne, gotowe w każdej chwili upaść i rozpaść się na kawałki. Cynkowa wanna jęknęła żałośnie niemalże w tej samej chwili co ja, gdy niechcący uderzyłem w przedmiot kolanem, w którym coś ostrzegawczo chrupnęło.
-Cholera – jęknąłem, łapiąc się za nogę i mrucząc kolejne przekleństwa przecisnąłem się pomiędzy rozkładanym, bogato zdobionym stołem. Kiedyś marzyłem o takim, przy którym mógłbym zasiadać z całą moją przyszłą rodziną, jednak w ostatecznym rozrachunku nie byłem typem, który mieszkałby gdziekolwiek dłużej niż we własnym statku.

W końcu udało mi się przedrzeć przez tą dżunglę drewnianych krzeseł, marmurowych popiersi i metalowych stojących lamp i przedostać się do małej, ciasnej kuchni, w której od razu się rozgościłem.
Irmer rozmawiał z kimś przez komunikator i dopiero, gdy po statku rozniósł się zapach smażonego bekonu i jajek sadzonych, wyściubił swój nos z kajuty i posłał mi zaskoczone spojrzenie.
-Lassie? A co ty tu robisz? – choć uśmiechał się, w jego spojrzeniu dostrzegłem cień smutku, zupełnie tak jakby przed chwilą usłyszał coś bardzo niepokojącego i martwiącego. Nie znałem go od tej strony – zwykle emanował swoim uśmiechem na prawo i lewo, niczym najjaśniejsza z gwiazd rozpalając całe towarzystwo nietuzinkowym humorem i miłym usposobieniem. Tym razem to słońce zdało się być przysłonięte ciemnymi chmurami, z których chciałby zacząć padać deszcz.
-Śniadanie. – odpowiedziałem rozbrajająco, nakładając jedzenie na talerze i przenosząc porcje na mały stolik w części jadalnianej.
-To widzę. Ale dlaczego u mnie? – tym razem uśmiech był szczery, a drobinki rozbawienia zatańczyły w kącikach oczu mężczyzny, który usadowił się zaraz obok Teemy, witając się skinieniem głowy.
Sam opadłem na krzesło naprzeciwko nich, z zapałem zajadając się posiłkiem i nie przejmując się dobrymi manierami.
-A dlaczego nie? Sam zaprosiłeś mnie na imprezę, więc postanowiłem zjawić się jako pierwszy. – zachichotałem, powoli wcinając jajko, na co Irmer pokręcił z rozbawieniem głową, zanim skierował spojrzenie w stronę Teemy.
- Jak ty z nim wytrzymujesz? Gość jest niepoprawny. – westchnął, sam powoli wcinając śniadanie i powoli rozpogadzając się. Jedzenie stanowiło idealny środek perswazji, który działał prawie zawsze.
- Mówię ci młoda, uciekaj póki jeszcze możesz. Ten gość ma słowo „kłopoty” wypisane na czole. Słowo daję. – mruknął, na co kopnąłem go w łydkę. Irmer wybuchł głośnym śmiechem, kręcąc głową z rozbawieniem.
- Przyganiał kocioł garnkowi. Opowiedz jej o tym jak uciekałeś przed piratami w zewnętrznych rubieżach. Przypomnij mi, co wtedy zrobiłeś, kiedy złapali cię promieniem ściągającym i wprowadzili do ładowni?- spytałem, wytykając go widelcem, na co zaśmiał się, kręcąc głową z rozbawieniem.
- Powiem ci co zrobił Teemo, skoczył w nadprzestrzeń i pociągnął ich statek ze sobą.
-Biedne skurczybyki. Pewnie zbierali szczątki ich statku na kilku planetach. – Irmer również skończył jeść, po chwili zerkając ponownie na Teemę, zupełnie tak jakby się nad czymś zastanawiał. Widocznie miał zamiar dowiedzieć się co nieco o niej i wyciągnąć każdą najdrobniejszą informację.

-No, ale my nie mieliśmy okazji się dokładnie poznać. To kim ty właściwie jesteś i skąd ten bawidamek cię wyciągnął? Też jesteś pilotką? – spytał, na co niepewnie zerknąłem na Teemę.
Cholera, kompletnie nie uzgodniliśmy żadnej wersji ani jednego wygodnego kłamstwa, którym moglibyśmy posługiwać się w sytuacjach takich jak ta. Owszem, okłamywanie przyjaciół było rzeczą moralnie złą i niewskazaną, jednak w tej chwili nie mieliśmy innej możliwości. Rozpowiadanie o prawdziwej przeszłości Teemy, nawet tym zaufanym osobom, mogło być katastrofalne w skutkach. Przede wszystkim dla samej dziewczyny, na której trop mogliby wpaść jej wrogowie, ale także dla Irmera, który również mógłby znaleźć się na celowniku zupełnie przypadkowo.
Spojrzałem więc na dziewczynę nieco niepewnie, mając nadzieję na to, że wymyśli na poczekaniu coś, co wydałoby się chociaż minimalnie wiarygodne.
-Długo się znacie? Chociaż co ja się głupio pytam. Przy nim nikt nie wytrzymuje tygodnia, dobrze mówię Lassie? – zagadnął, na co westchnąłem cierpiętniczo. Niestety miał poniekąd trochę racji. Jakkolwiek bolesna by ona nie była.
-Przestań bawić się w śledczego, Irmer. Teema jest w porządku, nie musisz jej przesłuchiwać i robić jej testu, czy nadaje się na członkinię naszej paczki. Zamiast wypytywać o oczywiste rzeczy, może opowiedz o tym, co sam robiłeś przez te kilka lat. – zaproponowałem, starając się zmienić temat. I na szczęście się udało, bo Irmer rozgadał się o nowym gubernatorze Naboo, który zażyczył sobie sprowadzenia mebli aż z samej Corelli. W trakcie tej podróży Irmer znów natknął się na piratów, jednak zręcznie uciekł im, przelatując przez niedaleką mgławicę.
-Ustaliłem chyba nową trasę. Podepnijcie BD, to prześlę wam koordynaty – powiedział, gestem wskazując holostół, na co posłałem Teemie nieco zaniepokojone spojrzenie. Lista nazwisk wciąż znajdowała się w pamięci robocika, a podpinając go do statku Irmera, dalibyśmy mu do niej bardzo łatwy dostęp. Choć nowe trasy były na wagę złota, czy warto było ryzykować wyjawienie naszej tajemnicy dla ich zdobycia? Wewnętrznie czułem, że byłem gotów zaryzykować, jednak… informacje były własnością Jedi, były własnością Teemy. I to ona powinna mieć prawo aby zdecydować o ich wymazaniu lub zachowaniu, a także o każdej możliwej osobie, która mogła uzyskać do nich dostęp w ten czy inny sposób.

DETH

Świadomość dryfowała. Niczym liść na tafli jeziora, niczym mała drobinka piasku unoszona przez morski prąd.
Umysł łączył się z Mocą niczym kropla deszczu rozbijająca się o kałużę i jednocząca się z taflą, niczym kropla krwi mieszająca się z ziemią.
Oczy wpatrywały się w bezkres, jednocześnie nie widząc, uszy wsłuchiwały się w muzykę niebieskich sfer, jednocześnie nie słysząc, dotyk splatał się z czerwonymi nićmi mocy, węch czuł ostry zapach potu zmieszanego z pierwotnym ziemistym zapachem, w ustach pojawił się metaliczny posmak krwi, mimo że żaden ze zmysłów tego nie czuł, coraz mocniej zagłębiając się w niebyt.
Mocne szarpnięcie, gdy byłam podnoszona z piaszczystego podłoża, silny uścisk rąk, kilkudziesięciu palców przebiegających po moim ciele, zdawały się w ogóle nie istnieć, jednocześnie były tak prawdziwe. Rytmiczne kołysanie w rytm kroków, w rytm śladów pozostawianych na podłożu, szczęk oszczepów, łuków, kościanych amuletów otoczył tą ostatnią drobinę świadomości, niczym druidzi tłoczący się wokół swej ofiary i odprawiający pradawny rytuał. Rytmiczne kroki przywodziły na myśl dudniące bębny, szczęk broni był niczym ostrzone rytualne narzędzie i zgrzyt kosturów uderzających o ziemię, szepty zdawały się przekształcać w pradawne modlitwy, ciepło dłoni przeradzało się w żar popiołu i ognia.
Choć ta wizja nie mogła być prawdziwa, ogarnięty gorączką umysł coraz bardziej zapadał się w wizje pradawnej Dathomiry, kipiącej mroczną materią, gorejącej czerwienią. Niczym kryształ Kyber trzymany w dłoni…

Z zadowoleniem przesunęłam spojrzeniem po ostrej krawędzi kryształu Kyber. Jego błękitna barwa załamała się, zupełnie tak, jakby na jego gładkiej tafli pojawiło się pęknięcie, niczym głęboka rana, a z niego jednostajnym ruchem toczyła się krew. Z początku z kryształu rezonował bezdenny smutek, rozpacz. Mimo, że znaleziony kilka dni temu, kryształ żałował. Żałował mnie, zupełnie tak, jakbym tego dnia umarła i narodziła się jako ktoś zupełnie nowy.
W swoim ostatnim upadku za linię horyzontu, słońce gładko przepłynęło przez jego powierzchnię, napełniając kryształ żywą czerwienią. Tak tętniącą, tak pełną głębi, chaosu i emocji. Wydawało mi się, że Kyber drży w moich palcach, gdy rozpacz przekształcała się w gniew, rezonując ogromem Mocy, która przepływała przez nas w jednostajnym pływie, czerpiąc z emocji, z pasji która wrzała głęboko w sercu.
-Udało ci się. Przeszłaś pierwszy test. – wysoki Anzacki mężczyzna odziany w czarną szatę i płaszcz, położył dłoń na moim ramieniu a później ścisnął je w mocnym geście dumy i zadowolenia. Mój mistrz uśmiechnął się krzywo, zanim pociągnął mnie w stronę domu, w którym czekała na nas matka.
-Pamiętaj, musisz go strzec. Ten kryształ od dzisiaj jest twoim sercem, sensem twojego istnienia, odłamkiem twojej duszy. Jeśli ktoś go odbierze, zabierze razem z nim cząstkę Ciebie. – pouczył mnie, nieobecnym spojrzeniem przesuwając po skalistych szczytach gór na Anzacie. Wtem wyczułam jego niepokój, zupełnie tak, jakby dostrzegł coś w Mocy. Ale co to mogło być? Przecież nasza dolina była bezpieczna. Mieszkaliśmy tu odkąd sięgałam pamięcią i z całą pewnością mogłabym przyznać, że to miejsce było moim domem – znałam każdy z tych szczytów, na które wspinałam się z Mistrzem-Ojcem na sesje medytacyjne, poznałam chropowatą powierzchnię tutejszych skał, na których ścierałam kolana, znałam słodki smak życiodajnej wody bijącej z górskich źródeł, którą czerpałam po długim treningu, znałam każdą z jaskiń, w której przyszło mi przechodzić coraz trudniejsze próby. A teraz, gdy w końcu zdobyłam swój własny rdzeń, mogłam zbudować miecz i opuścić to miejsce, zapuszczając się dalej i dalej, poza bezpieczny azyl, który stworzyła moja rodzina.
-Tak, Mistrzu – odpowiedziałam nieco automatycznie, myślami odpływając daleko w przyszłość, w marzenia o zdobyciu siły, o staniu się tak potężną, by nawet Ojciec z dumą pochylił przede mną głowę.

Gdy wróciliśmy do domu, z zapałem rzuciłam się w stronę swojego pokoju, nie mogąc pohamować entuzjazmu. Bo oto tego dnia miało ziścić się moje marzenie – tego dnia miałam zbudować swój pierwszy miecz świetlny. Gdy tylko wpadłam do małego, skromnego pomieszczenia, od razu przysiadłam przy starym łóżku i sięgnęłam po małą kasetkę z najróżniejszymi częściami, które przez lata zbierałam z myślą o tej chwili.
Wdech, wydech, wdech, wydech. Skup się Nejo. Tak jak pokazywał Ci twój Mistrz. Zanurz się w mocy, spleć z nią swoje dłonie, powierz jej swój los, pozwól jej płynąć. Pozwól jej stać się twoimi rękami, pozwól jej spojrzeć na świat przez ciebie, nakaż jej posłuszeństwo.
Czerwone nici splątały moje palce, tworząc ciasny kokon wokół kryształu Kyber. Plątały się i kłębiły, aż w końcu wystrzeliły w stronę pudełka i ze szczękiem rozpoczęły mozolny proces konstrukcji skomplikowanego narzędzia. Przymknęłam oczy, pozwalając Mocy zaczerpnąć ze mnie niecierpliwość, ekscytację i pychę a następnie je wzmocnić i rezonować z emocjami.
Byłam tym działaniem tak pochłonięta, by nie zwrócić uwagi na szum silników, który rozległ się na zewnątrz. I dopiero, gdy w mojej dłoni pojawił się ukończony miecz, a Moc zadrżała ostrzegawczo, zorientowałam się, że stukot dziesiątek stóp zmierza w naszym kierunku.
-Nejo, schowaj się! – krzyk matki był ostatnim co usłyszałam, zanim ciszę przerwał grad strzałów a także zgrzyt zderzających się ze sobą mieczy świetlnych.

Z przerażeniem wpełzłam pod łóżko i zaciskając dłoń na ustach, przywarłam do podłogi, starając się wsłuchać w dobiegające z parteru odgłosy. Nie potrafiłam pojąć kto przypuścił atak na nasz mały azyl – przecież nikt nie wiedział o naszej obecności w tym miejscu. Mama zawsze powtarzała, że nic nam tutaj nie grozi, że źli Jedi nigdy nas tu nie znajdą… Ale jednak się myliła. W cieniu, który dotychczas nas ogarniał, zaiskrzyły drobiny światła zwiastujące pojawienie się jednego z nich. Nie musiałam widzieć jego sylwetki, by być świadoma niebezpieczeństwa, które nadciągnęło razem z nim.
Niczym małe dziecko, którym wówczas jeszcze byłam, przycisnęłam dłonie do uszu, starając się nie słyszeć krzyków zabijanych żołnierzy, jęków bólu czy okrzyków bojowych. Ale one rezonowały w Mocy, wypełniały całą przestrzeń wokół mnie, owijały się swoimi mackami, wpełzały do mojego umysłu. I nawet skupienie czy mantra medytacyjna nie pomagały się uspokoić.
-Granat! – krzyknął jeden z nich, a do dźwięków walki dołączył głośny huk, po którym dom zatrząsł się, a jedna ze ścian runęła. Krzyknęłam z przerażeniem, kuląc się niczym zwierze, gdy cegły spadały z hukiem, a chmura pyłu otuliła moją drobną sylwetkę. Jeden z holokronów stojących na półce zachwiał się i z brzdękiem upadł na podłogę, rozbijając się na drobne kawałki. Pluszowa Bantha, którą uszyła mama - jedyna zabawka, którą posiadałam - znalazła się pod stertą gruzu, w makabryczny sposób zwiastując rozpad i upadek całego mojego dotychczasowego świata.

-Czysto! – usłyszałam męski głos z dołu przerwany salwą kaszlu spowodowaną unoszącym się w powietrzu pyłem.
-Suka nie żyje. Zbieramy się.
-A Mistrz Zos?
-To Jedi, poradzi sobie. Wracajmy na statek zanim zlecą się inni Anzaci. – słowom towarzyszył dźwięk zabezpieczanej broni.
-Pamiętajcie, żeby posprzątać ten bałagan.
-Tak jest! Granat zapalający! – po podłodze potoczył się jakiś przedmiot, a kolejny wstrząs ponownie zatrząsł moim małym światem, który skąpał się w czerwieni płomieni.

Dopiero gdy żołnierze odeszli, odważyłam się wysunąć z ukrycia i podejść do krawędzi podłogi. Tam gdzie do tej pory była ściana, teraz ziała ogromna wyrwa. Na horyzoncie dostrzegłam dwa zderzające się ze sobą światła. Czerwień zażarcie walczyła z zielenią i mimo że sylwetki były oddalone, byłam pewna, że jedną z nich był mój Ojciec.
Miałam ochotę krzyknąć, zawołać go i prosić aby wrócił, jednak głos ugrzązł w ściśniętym gardle. Drgnęłam, gdy jedna z cienkich linii życia falujących w Mocy przerwała się, niczym delikatna smuga pajęczyny. Do tej pory nie miałam pojęcia, że śmierć potrafiła być tak cicha.
-Mama... - szept zmienił się stopniowo w krzyk, gdy zbiegając po częściowo zawalonych schodach, potykając się o ciała zabitych żołnierzy, dopadłam do okaleczonego ciała matki, leżącego bezwładnie na podłodze pośród płomieni. Nie bacząc na nic, przywarłam do jej piersi, pozwalając rozpaczy wezbrać niczym wzburzonej wodzie.
Pierś, która do tej pory była ciepła, była teraz chłodna. Nie unosiła się już w delikatnym falowaniu oddechu. Serce, które niegdyś biło, teraz zastygło niczym kawał skały. Łkając, tuliłam się jednak do ciała, z którego dawno upłynęło życie. Mogłam tylko bezradnie płakać, błagając Moc by zwróciła mi matkę, by oddała mi tą cząstkę domu, która odeszła razem z nią.
Moc jednak nie wysłuchała mojej prośby – nie w taki sposób, jak dziecięce serce by tego pragnęło. Zamiast ciepła i miłości matki, napełniła serce rosnącym gniewem, nienawiścią, furią. Krwistoczerwone wici owinęły się wokół mojego ciała, niczym drapieżne pnącza, mocno wbijając się w skórę, wręcz boleśnie prezentując swoją siłę i potęgę, które mogły mi użyczyć. I nie bacząc na konsekwencje pochwyciłam je między palce, czerpiąc z nich każdą drobinę energii, którą mi ofiarowały. Drewniane meble zatrzeszczały, gdy nieznana mi dotąd siła, cisnęła je w kąt. Miecz, który do tej pory ściskałam w dłoni zapłonął ognistą czerwienią, a nogi niewiele myśląc pociągnęły mnie w kierunku walczących mężczyzn.

Nie pamiętam jak tam dotarłam, jak znalazłam się między strzelistymi ścianami wąwozu, ociekająca krwią matki, tętniąca furią.
I nie widziałam już nawet ojca, nie widziałam jego zmartwionego wyrazu twarzy, gdy mnie dostrzegł, nie zauważyłam że próbował mnie powstrzymać. Widząc twarz mężczyzny, który to wszystko spowodował, tego obrzydliwego, cuchnącego człowieka, który odważył się zrujnować cały mój świat, nie mogłam powstrzymać tego, co było nieuniknione.
Jednak sama determinacja nie wystarczyła by pokonać Jedi. Niewyszkolona, nie stanowiłam dla niego żadnego wyzwania – z łatwością odepchnął mnie jak zwykłego robaka i gdyby nie ojciec, sama podzieliłabym los tej, która dała mi życie.
-Nejo… musisz przeżyć – sapnął, wyraźnie wycieńczony, gdy usiłował odepchnąć napastnika. Zielone ostrze sięgnęło jednak jego karku, w momencie gdy czerwone przeszyło brzuch i ugodziło kręgosłup.
Obaj mężczyźni opadli na ziemię, a ja mogłam tylko patrzeć jak ten, który był mi mentorem, podążając śladem matki, obraca się w nicość.
Furia na nowo rozgorzała, gdy Jedi wyjąc z bólu, próbował doczołgać się do upuszczonego pod wpływem upadku miecza.
-Zapłacisz mi za to... – syknęłam przez zaciśnięte zęby, dławiąc się własnymi łzami. Nie rozpoznawałam już własnego głosu. Nie brzmiałam jak dziesięcioletnia dziewczynka, nie brzmiałam już nawet jak Anzatka. To Moc przemawiała przeze mnie, Ciemna Strona, która nareszcie zadomowiła się w mojej duszy na dobre. Świat, cały świat rozpadł się na drobne części, jednocześnie wypełniając się czerwienią. Czerwienią krwi, gniewu, nienawiści, furii, pragnienia zemsty. Zemsty, która miała zaraz się dokonać.
-Zapłacisz… za wszystko… – miecz sam poprowadził moją dłoń, nim Jedi zdążył jakkolwiek zareagować. Aż w końcu krzyk rozpaczy rozerwał ciszę, rozrywając także moje serce, duszę.

Nie wiem ile czasu minęło, nim opadłam na chłodne skały, zmęczona płaczem i histerią. Gwiazdy zdążyły już zapełnić niebo, a jeden z księżyców wolno przesuwał się po nieboskłonie. Tak spokojnie, harmonijnie… zupełnie tak, jakby to wszystko było tylko koszmarem, wizją zrodzoną z Mocy, lękiem głęboko zakorzenionym w podświadomości.
Powoli zwlekłam się z podłoża, starając się nie spoglądać w stronę poległych wojowników. Zamiast tego skierowałam się w stronę broni, którą posługiwał się ten, który odebrał mi wszystko. Kryształ nieśmiało zatlił się w jej wnętrzu, gdy ze złością rozerwałam ją na strzępy.

„Jeśli ktoś go odbierze, zabierze razem z nim cząstkę Ciebie”. Słowa ojca odbiły się echem od skalistych ścian, gdy moje palce zacisnęły się wokół połyskującego kamienia. A więc nie pozwolę tej cząstce zaznać spokoju. Nigdy.
Zielony kryształ Mistrza Jedi zapłakał żałośnie w mojej dłoni.

Dziś Neja umarła.

A w pustej skorupie ciała, którą pozostawiła, narodziła się Deth.


Gwałtownie zerwałam się z podłoża. Świat wirował wokół mnie, dopiero po chwili zatrzymując się w miejscu i pozwalając rozejrzeć się wokoło. Po Anzacie nie było już śladu, choć otaczająca mnie rzeczywistość również wydawała się być przerażająca, wypełniona krzykami przerażenia i łuną ognia wypełniającą całą wioskę Zabraków. Ogień. Nienawidziłam go od tamtej chwili w którym pochłonął mój dom, matkę a później i ciało ojca. Budził we mnie głęboko ukryte przerażenie, przerażenie tak silne by boleśnie rzucić się w tył i rozbić się plecami o chłód klatki, w której do tej pory byłam zamknięta. Paradoksalnie zimny metal pomógł mi otrząsnąć się z lęku i na nowo złożyć myśli w spójną całość.

Nie ma lęku, jest moc. Moc jest silna we mnie.

Przetarłam oczy, czując się tak, jakby ktoś rozerwał mnie na strzępy a następnie poskładał z powrotem. W powietrzu dało wyczuć się delikatny zapach, który kojarzyłam z ludzkimi mężczyznami, wzbogacony delikatną mgiełką piżma i kory drzewa cytrusowego – tylko jedna osoba, którą znałam kojarzyła mi się z tym zapachem i przy okazji była takim medykiem od siedmiu boleści. Gdybym nie czuła się tak tragicznie, zaczęłabym się zastanawiać, czy podczas tego „czułego leczenia”, które Kossa mi zafundował, nie zamienił mi przypadkiem nerki z wątrobą albo żołądka z pęcherzem. Czy to z powodu swojego „niedokładnego leczenia” które stosował na swoich więźniach i nieświadomych ofiarach, czy dla czystej rozrywki.
Przeniosłam spojrzenie na komunikator, który rozbłyskiwał i gasł czerwonym światełkiem, świadczącym o nieodebranym przekazie. Vader prawdopodobnie żądał raportu, chciał dowiedzieć się czy odzyskałam holokron i wyeliminowałam Tarmin i Kossę. I znając go, nie podjął tej próby tylko raz. Szlag by to.
Łapiąc się za obolały brzuch, powoli zwlekłam się z podłoża, po chwili namysłu niszcząc komunikator pod obcasem buta. Elektronika wydała z siebie ciche zgrzytnięcie, a kilka drobnych iskier posypało się po skalistym podłożu. Nie byłam tak naiwna by wierzyć we wspaniałomyślność tego potwora, że pozostawi mnie przy życiu jeśli przyznam się do swojej porażki. Musiał więc uwierzyć, że skontaktuję się z nim dopiero, gdy misja zostanie zakończona sukcesem.

Z tą myślą, powoli powłócząc nogami, ruszyłam w stronę, w którą prowadziły ślady. Kossa nie kłopotał się z ich zatarciem, więc albo coś mu w tym przeszkodziło, albo postanowił doprowadzić mnie do siebie jak po nitce do kłębka. Niekiedy były zatarte przez uciekających z płomieni Zabraków, którzy tłoczyli się w jaskiniach, wyjąc i jęcząc w rytm swoich modlitw. A te stały się jeszcze żarliwsze, gdy zdołałam pochwycić jednego z nich i z lubością posilić się jego życiodajną energią wprost z żywego mózgu. Choć posiłek nie był wystarczający, dał mi na tyle sił, by utrzymać się prosto na nogach. To Zabrakom trzeba było oddać – mieli w sobie naprawdę sporo woli walki i życia, co tylko wzbogacało posiłek.

Powoli, krok po kroku zbliżałam się w stronę Kossy, wyczuwając jego obecność coraz bliżej, coraz dokładniej. W Mocy widziałam już kształt jego ciała, rozbudowane ramiona, krótkie brązowe włosy, dobrze zarysowane uda i łydki, kształtne pośladki. Widok ten wypełnił mnie uczuciem, którego nie znałam do tej pory – ulga, ogromna ulga. Do tej pory myśl o tym, że mogłabym zginąć nie wypowiedziawszy tak wielu rzeczy, że po raz kolejny los odebrałby mi możliwość pożegnania się z osobą, która coś dla mnie znaczyła, była cholernie nieznośna. Teraz jednak jej miejsce zastąpiło pragnienie wtulenia się w ciało mężczyzny i trzymania go przy sobie tak długo, aż oboje będziemy mieli tego dosyć.
Życie nie było jednak takie kolorowe. Gdy tylko zbliżyłam się do Mandaloriańskiego statku, wyczułam obecność drugiego mężczyzny. Nieco starszego, śmierdzącego zatęchłym lochem.
Gdy tylko się zbliżyłam, dostrzegłam go, ku własnemu zdziwieniu zdając sobie sprawę, że wyobrażałam go sobie zupełnie inaczej. Gdyby nie ta okoliczność, mogłabym stwierdzić, że gdyby tylko się wykąpał, byłby nawet przystojny.
Obcy stał na trapie, wpatrując się w Kossę z politowaniem, ale i nieukrywanym rozbawieniem.

QUINT

Wydostanie się z… gdziekolwiek teraz byłem, nie było wcale takie trudne. Mandalorianie byli na tyle mili i wspaniałomyślni, że w hangarze pozostawili jeden ze swoich statków, wyposażony na tyle, aby wydostać się z tej zatęchłej dziury.
Niestety nie pomyśleli jednak o uzupełnieniu paliwa – na tyle by być w stanie dolecieć gdzieś dalej niż na najbliższą planetę.

Z deszczu pod rynnę – pomyślałem, wpatrując się w ekran komputera pokładowego i obliczając kurs w drogę powrotną na Dathomirę. Kiepski wybór, jeśli chodzi o cokolwiek – na planecie nie było ani miejsca, gdzie można było uzupełnić paliwo, ani tym bardziej dobrego schronienia wolnego od Zabraków.

Dathomira ma więcej do zaoferowania niż ci się wydaje

Miała – poprawiłem głos w swojej głowie. Miała jakieś sto lat temu, gdy nie włóczyły się po niej żywe trupy, gdy Siostry Nocy nie mieszały się w politykę Galaktyki, gdy Zabracy nie zostawali Sithami. Teraz wszystko stanęło na głowie.

I niestety – Sithowie, lub raczej Upadli Jedi postanowili wspaniałomyślnie zgotować komitet powitalny.
Gdy tylko statek wylądował, a trap się opuścił, z nieukrywanym zdziwieniem powitałem spojrzeniem chłopaka. Tego samego, który zabrał mnie z Kashyyk, o którym obolałe od kopania i bicia ciało wciąż czule pamiętało. Tym razem jednak wydawał się być zmęczony, zupełnie tak jakby życie i jemu postanowiło dać się we znaki. Zastanawiający był dla mnie jednak jeden malutki, tyciusieński aspekt. Kossa miał kilka dodatkowych siniaków… i kilka ubrań na sobie mniej.

Głos wewnątrz mnie zaniósł się śmiechem tak głośnym i tak szczerym, jakie do tej pory nie było jeszcze żadne wypowiedziane przez niego słowo. I śmiał się, śmiał się tak bardzo, że i mnie trudno było utrzymać powagę. Bo oto ten potężny mężczyzna, który do tej pory zachowywał się zupełnie tak, jakby cały świat legł u jego stóp, stał boso a na sobie miał jedynie bieliznę, zupełnie tak, jakby wyskoczył prosto ze swojego łóżka i nie zdążył zabrać niczego, co miał przy sobie. Powinienem chyba docenić to ogromne poświęcenie, jednak nawet jeśli chciałbym traktować go poważnie, w tej chwili nie byłem w stanie pohamować rozbawienia, które wynikało z komizmu całej tej sytuacji.

-Znów się spotykamy. – powiedziałem łamiącym się od śmiechu głosem i palcami ocierając łzę, która zebrała się w kąciku oka.
-Doceniam twój entuzjazm na mój widok, ale nie musiałeś się dla mnie rozbierać. Wybacz, nie jesteś do końca w moim typie – dodałem, na co wewnętrzny głos ryknął kolejną salwą śmiechu. Gdyby był słyszalny dla innych, zapewne zatrząsłby skałami nieopodal mnie. Stanie prosto w tej chwili i nie zwijanie się ze śmiechu stanowiło nie lada wyzwanie.

Urządzał ognisko w wiosce Zabraków i pewnie zrobiło mu się za ciepło. – zawsze poważny i spokojny głos, teraz łamał się i stał się o kilka tonów wyższy. Jak widać kogoś ta sytuacja śmieszyła o wiele bardziej niż mnie.

Kossa początkowo zgłupiał całkowicie, zanim również wybuchnął śmiechem - szczerym i niepowstrzymanym.
- To chyba ja tobie wpadłem w oko, skoro dla mnie specjalnie tu wracasz. Wbrew temu co mówisz - odparł, wciąż rechocząc, zanim się wyprostował i obrzucił mnie spojrzeniem.
- A przy okazji, jaki rozmiar ubrań nosisz? - wtrącił niewinnym tonem.
Przecież ten karzełek się utopi w twoich ubraniach – Malak znowu wybuchł śmiechem, zapewne na wyobrażenie Kossy owiniętego moją szatą kilka razy, na co pokręciłem z rozbawieniem głową.
-No wiesz, nie odwdzięczyłem ci się jeszcze za połamane żebra. A co do stroju, to zdecydowanie za duży rozmiar jak na ciebie. – pokręciłem głową z rozbawieniem, po chwili przenosząc spojrzenie na ciemnowłosą dziewczynę, która stanęła u boku mężczyzny. Wyglądała na równie poobijaną i zmęczoną co Kossa, jednak Moc krążyła wokół niej w bardzo specyficzny sposób. Anzatka – wszędzie rozpoznałbym ich niecodzienne połączenie z żywą Mocą.
Już rozumiem. Chyba niechcący coś im przerwaliśmy – tym razem głos wydał się zaciekawiony. A ja wolałem nie wnikać w to, co miał na myśli.
I to chyba nie tylko im – dodał, na co na horyzoncie zamajaczyła bezkształtna masa składająca się z kilkudziesięciu zabrackich wojowników. Najpewniej zamierzali odpłacić się pięknym za nadobne i pomścić płonącą wioskę.
-Rozumiem, że potrzebujecie statku. – skinąłem głową na zbliżający się w naszą stronę tłum wymachujący oszczepami i ryczący coś po Dathomirsku. Nie musiałem znać tego języka, by być świadom, że okrzyki składały się z wyzwisk i wulgaryzmów pod adresem Kossy i jego towarzyszki.

Awatar użytkownika
Einsamkeit
Posty: 94
Rejestracja: sob kwie 24, 2021 5:22 pm

Re: Telos: The Dark Side awakens [2os., Star Wars,

Post autor: Einsamkeit »

TEEMA

Trudno było mi się nie uśmiechnąć blado, widząc cień smutku na twarzy Irmera; chociaż chłopak starał się ukryć emocje, wiedziałam z doświadczeń, jak bardzo niełatwe to było. Odwzajemniłam się kiwnięciem głowy, zanim się skupiłam na swoim talerzu. Chociaż wydawało mi się, że nie jestem już głodna, ten rozkoszny zapach sprawił, że znów żołądek zakwiczał żałośnie, udowadniając że nadal jestem tylko i wyłącznie człowiekiem.
- Podoba mi się jego niepoprawność, jest czarująca - odrzekłam z uśmiechem, zanim pokiwałam głową do siebie, rozbawiona dalszym komentarzem Irmera. A, no tak.
- Uwierz mi, mam większe “kłopoty” wypisane na czole. Ale chyba to znaczy, że dobrze do was pasuję - odparłam spokojnie, zanim odwróciłam głowę w stronę Laseny, z zaciekawieniem słuchając o przygodach Irmera. Uniosłam nieco brwi, wyraźnie zaintrygowana; raczej nie potrafiłam wyobrazić sobie, dlaczego piraci mieliby zainteresować się statkiem transportowym, przewożącym, cóż… rupiecie. Piękne, bogato zdobione, z drogich materiałów, ale nadal nie stanowiących dla piratów żadnej szczególnej wartości. Raczej nie sądziłam, że byliby skłonni wystawić drogą szafę z czerwonego drewna i inkrustowaną granatami na jakimś pirackim bazarku, zachwalając przed potencjalnymi kupcami jej zalety.

A teraz, proszę państwa, proszę tylko spojrzeć: ta szafa jest wyjątkowo wytrzymała! Przetrwała kilka strzelanin, walkę o jej zawartość, i proszę tylko zobaczyć, ani jednej ryski. Ta szafa przeżyje pana, pana rodzinę i jeszcze pana dzieci i nadal będzie wyglądać tak dostojnie i doskonale jak pierwszego dnia, kiedy została ukra… stworzona, tak jest, stworzona, uformowana, udoskonalona. Tak właśnie. A tu o, proszę, mamy bardzo pojemne półki, można tam ewentualnie wepchnąć żonę jak się będzie za głośno drzeć, lub kochankę, jak żona wróci. Na sytuacje awaryjne, przyznasz pan, jak ulał. A wszystko tylko za dwadzieścia tysięcy kredytów, niech będzie moja strata.

Uniosłam wzrok znad talerza, słysząc kolejne pytanie Irmera; uśmiechnęłam się uprzejmie, jednocześnie zastanawiając się nad odpowiedzią. Zdecydowanie nie mogłam kłamać, ale nie mogłam też powiedzieć prawdy. Dostrzegłam niepewne spojrzenie Laseny; szczęście, że obaj szybko zmienili temat. Starałam się dołączyć do rozmowy, zadając kolejne pytania, odwodząc Irmera coraz bardziej od pierwotnego wątku. Ale czyż nie powinnam była się tego spodziewać?
To było oczywiste, że zainteresują się, kim jest towarzyszka Lassiego, której nigdy wcześniej nie widzieli. Jakim cudem ktoś w ogóle go wyciągnął z karbonitu. I tak dalej, i tak dalej. Chociaż nie zastanawiałam się nad swoją wersją tożsamości zbyt długo, coraz bardziej byłam skłonna przychylić się do historii, jakobym była łowczynią nagród, działając do pary z bardziej doświadczonym partnerem. Tacy ludzie zawsze pojawiali się i znikali.

Nasze drogi rozeszły się na Kashyyyk, gdy zadecydowaliśmy że on poleci wybadać teren do następnej misji, a ja wraz z Laseną wrócę na Telos załatwić swoje prywatne sprawy. W końcu znalezione niekradzione, włącznie z pilotem.

Liczyłam, że nie napatoczy się żaden Imperials ani tym bardziej Upadły Jedi czy - nie daj boże - Sith, a znajomi Lassiego nie będą dopytywać się o szczegóły. A jeśli już spróbują, to niczego się nie dowiedzą.
Przechyliłam głowę, słysząc informację o nowej trasie. To byłoby całkiem użyteczne, przynajmniej dla Lassiego.

- Pamięć BD-3 jest chyba zapełniona. Możemy spokojnie ją wyczyścić przed podpięciem go systemu - stwierdziłam, podnosząc się z miejsca i zbierając puste już talerze. Uśmiechnęłam się ciepło do nich obu, zanim odwróciłam się plecami do obydwóch mężczyzn. Osobiście byłam zdania, że lepiej było wyczyścić pamięć BD-3; ludzkie wspomnienia były ulotne, łatwe do zniekształcenia, a tortury wymagały więcej wysiłku niż wyjęcie danych z komputera, którym w istocie ten mały bipczący robocik był.
Nie, żebym życzyła tego komukolwiek, jednak nie miałam złudzeń - gdybyśmy kiedykolwiek wpadli w ręce Imperium, lepiej było udawać, że nie miało się o niczym pojęcia. Lista? Jaka lista? Jakie nazwiska? Kostka, którą znaleźliśmy, rozbiła się. Nie było tam nic wartościowego.
Oczywiście, nikt by nam nie uwierzył. Ale nikt by nas też nie puścił wolno wiedząc, że uzyskaliśmy kiedykolwiek dostęp do takich informacji. A im dalej o tym myślałam, tym bardziej byłam świadoma, jak bardzo głęboko byliśmy w dupie. Paradoksalnie byłam zadowolona, że Drega szybko nas wyrzucił - im mniej wiedzieliśmy, tym lepiej. Nawet jeśli nie znałam w pełni jego intencji i nie wiedziałam, co teraz robił i z kim rozmawiał, to raczej wątpiłam, by współpracował z Imperium. Facet był paranoikiem i zdecydowanie raczej nie był typem, który byłby skłonny wydać innych ludzi w imię swoich korzyści.
Spotkałam go może raz w życiu wcześniej. Ale to, w jaki sposób prowadził politykę przeciwko Zakonowi i korporacjom, nawet takim molochom jak Czerka, udowadniał, że zdecydowanie nie zamierzał być niczyją marionetką.
Uderzyła mnie jeszcze jedna, kolejna myśl; teraz nie mieliśmy już wyboru. Żadnego. To nie był już konflikt między Zakonem a Imperium, między Jedi i Sithami. Już nie. I nie chodziło nawet o takich ludzi jak Gir, którzy dołączali do nowego systemu w pogoni za chlebem i lepszym jutrem. Byliśmy świadkami tak ważnej rzeczy - a musieliśmy jak najszybciej o niej zapomnieć. Pozwolić przyszłości i nowym wydarzeniom zniekształcić stare, tak by nikt nie dotarł do tego, co tak naprawdę tam zobaczyliśmy…
Odwróciłam się, akurat by dostrzec kiwnięcie głowy Lassiego i niezadowoloną reakcję BD-3.
- Spokojnie mały, nie kręć się - odpowiedział Lassie, łapiąc droida w dłonie i ostrożnie zdejmując pokrywę z jego głowy. Kolorowe przewody wylały się ze środka, odsłaniając mały panel, który umożliwiał podpięcie jednego z przewodów komputera pokładowego. Nie podchodziłam bliżej, nie chcąc stresować robocika - chociaż jakkolwiek by to nie brzmiało - ani też potęgować jego niezadowolenia.
- Gotowe. Przepraszam BD, strasznie nie lubię tego robić - powiedział Lassie, uspokajająco głaszcząc palcami droida, na co Irmer zaśmiał się cicho.
- Już zapomniałem jakie masz podejście do tej małej kupki nieszczęścia. To tylko droid Lassie, wiesz że kasowanie pamięci go w żaden sposób nie krzywdzi.
- Może dla niego kasowanie pamięci to coś jak wyrywanie zęba dla nas
- mruknęłam, rozglądając się ciekawie po statku. Chwilę później znów zanurkowałam między meble, pozwalając panom pogadać między sobą. Nie chciałam non stop wisieć przy nich jak upierdliwa albo zazdrosna dziewczyna, przy której trzeba było uważać na każde słowo; byłam zdania, że lepiej było zostawić im chociaż odrobinę przestrzeni. Każdy tego potrzebował. I oni, i ja.
Niedługo się nacieszyłam tym zresztą. Drega wkrótce zostawił wiadomość, że pora wracać na statek. Tak więc, z pewnym ukłuciem żalu, musiałam odczepić się od szafy, drewnianych smoków, czerwonych zasłon i wyjść na zewnątrz, do świata zwykłych ludzi.

- Do diabła, Drega! Po prostu uważam, że nie powinieneś mieszać tych dzieciaków w to wszystko. To dla nich za duża odpowiedzialność. Nie możesz wziąć innego pilota? - głos Palastala, choć cichy, był słyszalny dość wyraźnie, gdy weszliśmy na statek.
- Chciałbym, ale nie mam takiej możliwości. Już pytałem - odparł starszy mężczyzna. - Gdyby dało się to zrobić inaczej, zrobiłbym to. Nasi piloci nie są dostępni. A sam wiesz, że nikt inny tam sobie nie poradzi.
- No to niech dzieciaki siedzą na statku i nie wyściubiają z niego nosa dla swojego bezpieczeństwa
- burknął Palastal. Obaj mężczyźni stali w głębi statku, pochyleni nad stanowiskiem napraw. Chwilę później Drega odwrócił się do nas.
- No, wreszcie jesteście.
- Rozumiem, że wyruszamy natychmiast
- Lassie rzucił Dredze badawcze spojrzenie, kierując się w stronę pulpitu i uruchamiając systemy.
- Proszę o wpisanie współrzędnych, gubernatorze.
- Jeszcze nie lecimy
- odrzekł mężczyzna. - Ty nie dokończyłeś napraw. Ona nie dokończyła treningu. Palastal musi jeszcze przygotować parę rzeczy - dodał, wychodząc w naszą stronę. Lasena skinął głową, jednak w skupieniu zaczął przygotowywać statek do wylotu. Lata doświadczenia nauczyły go, by zawsze trzymać maszynę w gotowości. Z nieukrywaną przyjemnością obrzuciłam go dyskretnym spojrzeniem.
- W takim razie wracam do napraw. Gdybym był potrzebny, będę kręcił się w okolicy - dodał, podnosząc się z fotela i łapiąc za skrzynkę z narzędziami. Kiwnęłam głową.
- Zgoda. Velt. Przygotuj się do medytacji - drgnęłam, słysząc słowa Dregi w moją stronę. Zamrugałam, wyraźnie zaskoczona. Że do mnie mówił? Potrząsnęłam głową jak pies, który dopiero wszedł do wody.
- Tak jest - mruknęłam, wyraźnie zaintrygowana. Pamiętałam jeszcze poranek sprzed paru godzin, gdy zaskoczył mnie - myślałam, że nie ma nikogo w hangarze. Może to było to?

Dalsze popołudnie upłynęło dość spokojnie, pod znakiem treningu; Zaan był, o dziwo, wyjątkowo cierpliwym i spokojnym Mistrzem, gdy chodziło o nauczanie. Chociaż mimo wszystko preferowałam sposób Quinta - spokojny, rzeczowy i trafiający w punkt, nie mogłam odmówić Dredze równie podobnych umiejętności. Było to dość spore zaskoczenie, biorąc pod uwagę tak bardzo odmienny sposób bycia obydwóch mężczyzn.
- Jesteś teraz na pokładzie statku. Co przez to rozumiesz?
- No… jestem tu. Ja, człowiek, istota żywa, wyróżniająca się Mocą
- w moim głosie przebijała się niepewność. Nie byłam pewna, co powinnam sobie o tym ostatecznie myśleć.
- Chociaż jesteś jego odrębną częścią, musisz zrozumieć, że nie jesteś osobnym elementem rzeczywistości, ani tym bardziej unikalnym z perspektywy skali wszechświata - głos mężczyzny doskonale uzupełniał się ze światem Mocy; ta ciepło, delikatnie prześlizgiwała się między nami.
Sam Zaan był niewidoczny. Tak jak gdyby odciął się od Jasnej Strony - a jednak nadal wciąż gdzieś tu był. Nie był astralną istotą - i, szczerze mówiąc, trudno było mi w ogóle uwierzyć w istnienie takowych - lecz nie był też materialny i namacalny, tak jak gdyby Moc nie pozwalała mi go zobaczyć ani też dosięgnąć.
- Jasna Strona uczy nas, że jesteśmy częścią otaczającego nas świata. Zakon uczy nas, że jako Jedi jesteśmy wyjątkowi. Dopasowujemy się do rzeczywistości, znajdując w niej swoje miejsce, lecz nadal się w niej wyróżniamy jako użytkownicy Jasnej Strony i w związku z tym mamy wobec otaczającego nas świata pewne obowiązki - kontynuował mężczyzna; słychać było gdzieś nieopodal jego kroki. Lecz było to tak, jak gdybym rozmawiała z duchem, nie z prawdziwym człowiekiem.
- Mroczna Strona uczy nas natomiast, że jesteśmy indywidualnością, której świat powinien służyć, albowiem wszystko jest na nasze skinienie, nawet jeśli zaburzymy integralność otaczającego nas świata - kontynuował. Drgnęłam, czując powiew powietrza na swoim karku; musnęła mnie chyba krawędź powiewającej pod wpływem ruchu szaty. - Wszelkie elementy rzeczywistości otaczające nas mogą być naszym narzędziem. Skała, belka, piasek, cokolwiek co jest martwe, jest podatne na Moc i naszą manipulację.
- Więc Szara Strona uczy nas, że jesteśmy wyjątkowi na tyle, by korzystać z Mocy, lecz nie jesteśmy na tyle wyjątkowi, by być unikalnymi?
- Szara Strona uczy nas, że nie jesteśmy wyjątkowi, lecz jesteśmy jednym z elementów otaczającej nas rzeczywistości. Jesteśmy równie istotni, co kamień, stół, żarówka czy betonowa podłoga. Nie stoimy ponad rzeczywistością jak Sithowie, ale też nie wyróżniamy się z niej jak klasyczni Jedi. Stoimy w szeregu obok kamienia, trawy, drzewa
- odrzekł mężczyzna. - Nie widzisz mnie, nawet w Mocy. Kamera mnie zauważy, ale ty - patrząc przez Moc - już nie, chociaż pozornie spojrzenie Mocy jest bardziej wrażliwe. Dlaczego?
- Bo stałeś się jak przedmiot, równie martwy i atrakcyjny
- mruknęłam, starając się nie ziewnąć. Nie było to nudne. Ale przebywanie w tym świecie - jakkolwiek lubiłam medytację - bywało ostatnio… męczące. A przynajmniej takie było dzisiaj.
Cały czas miałam w myślach Kadian Prime. Martwiło mnie to, co miało się wydarzyć. I jakkolwiek mocno pragnęłam skupić się na nauce, tak cały czas nie mogłam wyzbyć się złych przeczuć.
- Są miejsca w Mocy, które dosłownie nią tętnią. To szum, wręcz kakofonia - ciągnął Drega. - Nie jest trudno się w nie wtopić i zniknąć w tłumie. Trudniej jest zrobić to, gdy nie ma wokół ciebie nikogo, kto swoją obecnością mógłby cię przytłoczyć i przykryć. Spróbuj. Wyobraź sobie, że jesteś częścią podłogi. Jesteś częścią statku. Jesteś tu, ale jesteś zwykłym człowiekiem, bez Mocy. Jak Lasena. Wciąż masz w sobie Moc, ale nikt inny tego nie dostrzega.
- Ale…
- Spróbuj. Teraz ja będę starał się ciebie wyczuć. Dasz radę.

Samo skupienie się na tym było trudne. Bo co miałam sobie wyobrażać?
Zanim jednak zdążyłam coś powiedzieć, ciszę znów wypełnił spokojny, opanowany głos Dregi.
- Wyobraź sobie, że jesteś płomieniem. Aura, która cię otacza, to Moc. Silny płomień daje dużo światła, prawda? Wyobraź sobie, że go wygaszasz. Nie odcinasz się od światła. Nadal je rzucasz, lecz tli się tylko płonący knot. Czyli ty. Ale nie emanujesz już Mocą. Nie widać cię. Nie czuć cię. Wokół ciebie jest pustka i mrok. Powoli… powoli.

Dziwnie było czuć się tak… maleńką. Nieistotną. Bo tak właśnie się poczułam - jak niewielki punkcik na niebie, karykaturalnie malutki człowiek wśród setek tysięcy gwiazd w galaktyce, która płonęła milionami świateł i dosłownie pulsowała Mocą. Dobrą i złą.
Ale ona tam była. A ja wygaszałam ją wokół siebie, jak gdyby odbierając sobie tę wyjątkowość. I nie potrafiłam się z tym pogodzić.
A co, jeśli Moc mnie tym razem opuści na zawsze? Jeśli zostanie przeze mnie odtrącona niczym kot? I już nie wróci, tak jak wtedy, gdy opuściła mnie na Kashyyyk?

To tylko dowodzi twojej egocentryczności. Jako Jedi powinnaś zaakceptować, że ona przychodzi i odchodzi.
Boisz się zatracić tę więź. Uważasz, że posiadanie Mocy cię definiuje.
Egoistka i egocentryczka. To nawet zabawne, jakich głupców tworzy Zakon.


- Nie bój się. Wszystko jest dobrze. Dobrze ci idzie.
Mimo uspokajającego tonu Dregi nie potrafiłam się, mimo wszystko, skupić. Chociaż początkowo szło mi to poprawnie, głos, płynący z umysłu, skutecznie mi to utrudniał. Sam Zaan nadal wtapiał się w otoczenie, tak jak jego głos, nie wytrącając mnie ze stanu skupienia. Czego nie mogłam jednak powiedzieć o tym drugim.
Niemalże widziałam zarys Sitha, stojącego nieopodal Dregi; mimo że był równie niewyczuwalny i niezauważalny, to miałam wrażenie, że czuję na sobie jego chłodne spojrzenie i wręcz potępiający wzrok. Ciemniejsza plama w Mocy zdawała się emanować mrokiem, stopniowo, coraz bardziej przybierając kształt człowieka.
- Oczyść umysł, Teemo. Coś trapi twój umysł. Dobrze ci szło.
- Nie dam rady
- aż zmrużyłam powieki, widząc jasne światło na powierzchni statku. Oj. Zamrugałam, czując chwilowy ból oczu. Za szybko je otworzyłam.
- Więc jutro do tego wrócimy - odrzekł mężczyzna. Na pokład władował się Palastal, rzucając nam niezadowolone spojrzenie. Z hukiem postawił na stole coś szklanego.
- Na boga, czyś ty wykupił cały sklep?
- A czego żeś się spodziewał? Cała załoga będzie potrzebowała co najmniej pół butelki na głowę, zanim tam dojedziemy, a jak wrócimy to po dwie
- burknął młodszy Jedi, wypakowując butelkę whisky. Jedną. Drugą. Trzecią. Po czwartej przestałam liczyć. Pokręciłam głową do siebie, człapiąc do łazienki.
- Wiem, że ten pomysł ci się nie podoba, mi też nie, ale dorośnij wreszcie! Nie mam wyboru. Dzieciaki zostaną na pokładzie, my się tym wszystkim zajmiemy - Drega stracił cierpliwość. Brzęknął odkręcany korek, uderzając o powierzchnię stołu.
- Zobaczymy. Też chcesz? - mruknął grobowym tonem Palastal.
- Jeszcze się pytasz. Dawaj - nie skupiałam się już dalej na rozmowie obu mężczyzn; zajrzałam ciekawie do szafki. Coś się tu zmieniło.
Nie byłam pewna tylko, co - i już znałam odpowiedź, gdy otworzyłam ją. I szufladę. Nie świeciły już pustkami, jak wcześniej. Mogłabym się założyć, że z kuchnią było podobnie - w lodówce nie straszył już smętny serek sprzed dziesięciu lat, podobnie jak słoik, który zdążył się już stać częścią lodowej groty.
- Wszystko fajnie, dziękuję za dezodorant i te wszystkie rzeczy, ale po co nam prezerwatywy w szafce? - przerwałam dyskusję dość bezceremonialnie, wytknąwszy głowę z łazienki. Obaj mężczyźni odwrócili się do mnie, wyraźnie zaskoczeni tak absurdalnym pytaniem. Palastal prychnął rozbawiony, upijając kolejny łyk whisky.
- Jesteście młodymi, narwanymi nastolatkami i diabli wiedzą, co wam wpadnie do głowy - odparł krótko Drega, zakładając ręce na piersi. - Byłem nastolatkiem trzydzieści lat temu i mam dzieci w waszym wieku, więc wiem, co mówię. Lepiej podziękujcie za szampon. Jak ta woda z kurzem mogła mieć jakieś właściwości czyszczące?
- Taaaaak… dziękuję za szampon
- bąknęłam, zbita z tropu, i wycofałam się do łazienki z powrotem. Rechot Palastala był słyszalny nawet za drzwiami.
- A ty czego się śmiejesz? Wstawaj, zgarniamy młodego i lecimy.

Wychyliłam się ciekawie, czując jak statek łagodnie się podniósł i wyfrunął w przestrzeń. Znów wsłuchiwałam się w głos Laseny, rozmawiającego z wieżą kontroli lotów; oficjalnie mieliśmy lecieć na pobliską planetę, nazwą której nie zawracałam sobie głowy. Wkrótce potem skoczyliśmy w nadświetlną.
Zamrugałam, wyraźnie zaskoczona widokiem, jaki zastaliśmy; łagodnie przepływające skrzydło statku, oderwane od całej reszty, delikatnie stuknęło bok naszego kokpitu i odleciało dalej. Początkowo coś, co brałam za resztki asteroid i śmieci, okazało się być w istocie pozostałościami innych okrętów. Myśliwców, statków transportowych… odwróciłam wzrok, widząc czyjeś dryfujące ciało, komicznie wręcz nabrzmiałe i napuchnięte niczym balon.
- Niezłą musi mieć kaszankę w środku - mruknął Palastal.
- Wygląda na całkiem świeże, skoro jeszcze nie eksplodowało. Ciekawe, czy pęknie, jak tylko dotknie naszego statku - stwierdził z zaciekawieniem Drega, opierając się o mój fotel z tyłu. Zerknęłam na Lassiego; pas asteroid przed nami był co najmniej bardziej niepokojącym wyzwaniem niż karykaturalnie nadmuchany nieboszczyk, dryfujący leniwie w stronę naszego statku. A cmentarzysko ruin sugerowało, jaki czeka nas koniec, jeśli nam się nie uda.
- Nie chcę tego sprawdzać - stwierdził jego towarzysz, wpatrując się w rdzawoczerwoną, kleistą chmurę, dryfującą odrobinę dalej. Wpatrywałam się w to z nieukrywaną fascynacją: więc to wszystko, co zostało z człowieka?

Po człowieku zostaje coś więcej, niż tylko resztki ciała.
Zostaje po nim także myśl. Echo myśli. Echo wspomnień. A co ważniejsze - echo obecności.


Drgnęłam, wyraźnie ukłuta igłą obcej jaźni; to nie była moja własna myśl, mój własny głos. Zerknęłam w bok na Dregę, niepewna, jak powinnam to zrozumieć. Napotkawszy jego wzrok, uspokoiłam się odrobinę, chociaż lęk - ten sam, dziwaczny, irracjonalny - pojawił się po raz kolejny, gdy tylko wpatrzyłam się w odległe cmentarzysko, rozświetlone żółtym blaskiem, promieniującym z czegoś… innego. Nie wiedzieliśmy jeszcze, z czego. To światło dodawało jednak całokształtowi pewnej martwoty, podkreślając, że nie ma tu niczego żywego. Niczego żyjącego. Już nie.
W pewien sposób zaczęłam odrobinę zazdrościć Lassiemu i tego, że nie jest wrażliwy na Moc. Chociaż kosmos był pusty - dosłownie pusty - tutaj miałam wrażenie, że słychać odległe głosy, myśli, coś jak bezładny pusty szum, pomiędzy którym przebijały się głośniejsze głosy. A on, jako jedyny, był od tego wszystkiego odcięty.
A więc był też najbardziej bezpieczny.

KOSSA

- O przepraszam, poprawka: nie odwdzięczyłem ci się jeszcze za wyleczone żebra - poprawiłem Quinta, przyglądając mu się krytycznie. Fakt, gość był wyższy i mocniej zbudowany ode mnie. Mając ten metr siedemdziesiąt z centymetrem i będąc szczupłej budowy ciała, nie miałem szczególnie wielkiego luksusu w wyborze ubrań. A czując obok siebie obecność Deth, machinalnie objąłem ją ramieniem, gładząc jej bok w uspokajającym geście. Sam tylko nie byłem pewien, kogo z nas to miało uspokoić. Mnie, najpewniej.
- Wzięłaś swój miecz? - zerknąłem na Deth, zanim spojrzałem w stronę odległego tłumku, który dość szybko się do nas przybliżał. Rzekłbym nawet, że wbrew wszelakim prawom fizyki im bliżej nas był, tym był szybszy.
Deth skinęła głową, odpinając miecz od pasa.
- Czyli chcesz z nimi walczyć - stwierdziła, kręcąc lekko głową. - Mam nadzieję, że wiesz co robisz.
- Nie chcę z nimi walczyć, ale chcę, żebyś miała swój miecz pod ręką w razie gdyby co
- odparłem, zanim spojrzałem na Quinta. Przysiągłbym, że ten facet nadal się uśmiechał, chociaż był już poważniejszy niż przed chwilą.
- A z transportu chętnie skorzystamy. Spadamy stąd - dodałem, pomagając dziewczynie wejść na trap najpierw. Przez twarz Deth przebiegł lekki cień uśmiechu, nim przypięła miecz z powrotem i skierowała się w stronę rampy.
- Znasz go? Kto to jest? - spytała szeptem, jednocześnie rzucając mi nieme pytanie “czego chcesz?” gdy tylko pomogłem jej wejść na trap. Co zrobić, martwiłem się o nią.
- Kolego, miałeś już chwilę cimcirimci. Jeśli liczysz na więcej to zapomnij - dodała. Wytrzeszczyłem oczy, zanim machnąłem ręką, skupiając się na znacznie ważniejszym temacie. Ale do cimcirimci jeszcze wrócimy!
- To były uczeń Rhei. Tak w skrócie: porwaliśmy go, wkurwił mnie, pobiłem go, wyleczyłem go, wkurwił nas oboje, Rhea go skopała prądem, wyleczyłem go, a na koniec przyleciała jakaś nawiedzona baba i go porwała i nie wiem nawet, jakim cudem koleś jest tutaj z powrotem - podsumowałem szeptem, wchodząc po trapie za nią.
Ja sam władowałem się do statku na sam koniec. Co prawda, było to niezgodne ze wszelkimi protokołami bezpieczeństwa, BHP i zdroworosądkowymi radami mamy, takimi jak “nie wchodź do statku nieznajomych”, “nie rozmawiaj z obcymi” i tak dalej - ale nie mieliśmy wyjścia. Albo to, albo w dupie widły, jak zwykła mawiać babcia, a jej słowa stawały się przerażająco realne, biorąc pod uwagę fakt, że Zabracy byli tuż obok. W ogóle teraz, jak tak myśleć, to było aż dziwne, że człowiek z okresu dzieciństwa pamiętał głównie takie złote rady i powiedzonka.
Deth zaniemówiła, wyraźnie zaskoczona tak porąbaną historią, która wydawała być się niczym rodem z jakiegoś narkotycznego tripu. No i jakby to powiedziała na głos, to ja bym się z jej opinią w zupełności zgodził!
- Reasumując... Nikt nie będzie płakał kiedy wyrzucę go za burtę w przestrzeni kosmicznej?
- Nie, ale lepiej go zostawić, był bardzo dla nas uprzejmy
- zauważyłem, zanim podszedłem bliżej, zaniepokojony wyglądem tablicy rozdzielczej, mrygającej masą kontrolek.
- Czemu ci kontrolki świecą… och - po chwili zrozumiałem. Gość nie miał benzyny. I chciał dalej gdzieś polecieć. Westchnąłem ciężko. No tak.
- Podleć bliżej naszego statku, zaraz ci podam koordynaty. Benzynę przepompujemy z naszego statku do swojego - mruknąłem ponuro, zanim wstukałem rząd cyferek do mapy. Po tym rozejrzałem się ciekawie po pomieszczeniu. O, czyżby był to mundur Mandalorianina, pozostawiony na jakiejś kanapie?
- Albo ja śnię, albo w końcu mam co na siebie włożyć - rzekłem z entuzjazmem. Niestety ten szybko ostygł - o ile hełm dało się założyć, o tyle nie byłem w stanie wbić się w kombinezon.
- A jak wciągnę brzuch? - zapytałem z nadzieją, starając się wciągnąć w płuca jak najwięcej powietrza i jednocześnie napiąć mięśnie.
Deth przeniosła pełne nieufności spojrzenie z Quinta na Kossę, po chwili lekko powstrzymując rozbawienie. Widziałem to w jej oczach. W jej spojrzeniu. W jej uśmiechu. I gdyby nie fakt, że walczyłem z własnym brzuchem, zapatrzyłbym się na nią przez dłużej niż te parę sekund.
- Potrzebujesz pomocy, książę? - spytała, podchodząc do mnie i próbując pomóc mi wcisnąć na siebie zbroję. Awww. Cóż za kobieta. - Mówiłam ci, że twoje ego się nie zmieści. - prychnęła, usiłując dopiąć ze sobą zaczepy pancerza, który próbowałem na siebie wcisnąć.
- Dobra, zrobimy tak… na raz, dwa, trzy… ty mnie gościu trzymaj mocno w miejscu… a ja wciągnę powietrze, wciągnę brzuch… i może jakoś zamek ruszy - odrzekłem z nadzieją. - Jak przestanę wciągać brzuch, ale zamek będzie już zapięty, to raczej się nie rozepnie z powrotem, nie? A przynajmniej nie będzie widać.
- Jakim cudem najniższy mężczyzna jakiego znam, nie mieści się do tak napakowanej zbroi - Deth syknęła, klękając przede mną, żeby lepiej złapać za mechanizm zamka i dopiąć go.
- A może po prostu wystarczy jeść mniej czekoladek - mruknął ledwie słyszalnie Jedi, który starał się także pomoc w tej delikatnej operacji. Prychnąłem, starając się nie wciągnąć w siebie więcej powietrza niż to konieczne.
- Wypraszam sobie. To mięśnie. Na tym ciele nie ma ani grama niepotrzebnego tłuszczu - oznajmiłem, zanim się wyprostowałem z cichym westchnięciem ulgi. Kombinezon faktycznie na mnie leżał - tak, jak gdyby został na mnie wręcz uszyty.
Bardzo dosłownie.
Natomiast próba zrobienia kroku w przód uświadomiła mi, dlaczego nie powinienem był się w niego wciskać. Oczy napłynęły mi łzami, gdy poczułem, jak ściśnięte jajka, mocno przytulone do siebie i siłą rzeczy wciśnięte do jednej z nogawek, zapłonęły żywym ogniem. Poczyniwszy jeden krok, pojąłem, jak bardzo to był wielki błąd. I drugi. I trzeci. Poruszałem się z nogi na nogę niczym rozgwiazda, nie mogąc nawet jednocześnie poruszyć rękami - bowiem materiał trzeszczał ostrzegawczo, grożąc całkowitym rozerwaniem jak z jakichś filmów kreskówkowych.
Widziałem, że Deth musiała przygryźć wargę, aby jej ust nie opuścił ani jeden chichot. Znałem ją za dobrze, by wiedzieć, jak bardzo walczy ze sobą.
- Jesteś pewien, że nie chcesz tego jednak zdjąć? - spytała po chwili, starając się ukryć twarz we włosach, żebym nie widział jej rozbawienia. Pokręciłem głową.
- A po co? Sam pęknie - oświadczyłem, zbliżając się powoli do stanowiska pilota, by usiąść obok. Powoli, ostrożnie zaparkowałem się w miejscu, odliczając w myślach, aż kombinezon pęknie. Na szczęście (albo i jednak nie, jak przypominały mi jądra) - nie pęknął. Choć nie wątpiłem, że jeśli Zabracy postanowią nas przywitać przy szczątkach statku, mój strój podzieli ich los.
- Lecimy? Bo zaraz nam zaczną szturmować statek i tyle będzie z wycieczki - odwróciłem się w fotelu, wpatrując się w oboje z nich. - A nie wiem jak wy, ale ja tam mam plany, co zrobię, gdy wylecę z tego kurwidołka.
Ledwie to powiedziałem, poczułem jak coś przeszywa fotel tuż obok mojej głowy. Jakiś Zabrak rzucił swoją włócznią niczym oszczepem, przeszywając szybę i robiąc w niej dziurę - tak jak w fotelu i prawie, że w mojej głowie.
- No teraz to już za wiele! Kurwy jebane - wkurzyłem się. I wstałem. Strój pękł, zgodnie z wszelakimi oczekiwaniami, zaś i Deth, i Quint mogli zobaczyć moje wypięte pośladki, gdy wychyliłem się, z dziury wyrzucając oszczep tą samą drogą, którą przyszedł.
Moc zebrała się wokół moich palców, gdy z szerokim uśmiechem nakierowałem oszczep w stronę jednego z budynków. Wiedziałem, że Zabracy - i Siostry Nocy - trzymali tam swoje łatwopalne gówna.
Wręcz jak oczarowany wpatrywałem się w eksplozję, która wstrząsnęła najbliższymi zabudowaniami we wiosce. Auć.
- Mam nadzieję, że nie mieli tam przedszkola - stwierdziłem filozoficznie, zanim rozejrzałem się w poszukiwaniu jakiejś taśmy klejącej. Bo na zapasową szybę raczej bym nie liczył. Po chwili zmartwiałem, przypominając sobie pewną ważną rzecz.
- Cholera, użyłem Mocy. Naprawdę musimy spadać - nawet się nie odwracałem, wiedząc, jaki wyraz twarzy Deth zobaczę. Zazwyczaj, gdy ktoś używał Mocy, pojawiała się na miejscu Inkwizycja. No, a teraz… skoro nikt nie mógł się z nią skontaktować…

ODPOWIEDZ