Drega był… naprawdę zagadkową postacią. Zupełnie inaczej wyobrażałem sobie postać gubernatora, sądząc że być może zachowa nieco powagi należnej pełnionemu urzędowi, ale także okaże się spokojny i wyrozumiały tak jak zwykle bywali Jedi. Oczami wyobraźni widziałem go jako postawnego mężczyznę ubranego w błyszczojedwab, o postawie godnej prawdziwego władcy i zrzeszającego sporą świtę wiernych i oddanych służących.
Gubertnator jednak postanowił zupełnie mnie zaskoczyć, swoim ciętym językiem i chłodem, który wiał od niego bardziej niż lodowy wiatr na Ilum. Gdyby tylko mógł, zapewne zmieniłby mnie i Teemę w sopel lodu samym tylko spojrzeniem. Nie mniej – zaskakujące było także to, że na swoich usługach nie posiadał legionu żołnierzy, a bandę rzezimieszków i hultajów, którzy byli tego samego pokroju, co podejrzane typki przesiadujące w kantynach. Ciężkie czasy wymagają ciężkich środków, ale nie sądziłem, że na Telos jest aż tak ciężko.
Nawet jeśli zostaliśmy przyjaźnie powitani przez jego ucznia, nie oznaczało to, że damy się zastraszyć otaczającym go ludziom, ani tym bardziej tym, którzy na limo pod okiem zasłużyli sobie dosłownie chwilę temu. Ahhh to chyba ta tak zwana kosmiczna Karma w końcu przyniosła ze sobą sprawiedliwość. Teema obiła jednego z typków aż miło! A ja z ogromną satysfakcją zająłem się nosem i policzkiem tego drugiego. Aż przyjemny chrupot gruchotanej chrząstki nosa wypełnił hangar i jednocześnie moje serce ogromną radością. Bez droida medycznego tu się nie obejdzie, ale być może jeden z drugim nauczą się zachowywać jak prawdziwi mężczyźni, a nie zgraja dzieciaków.
W końcu walkę przerwał Drega, wyraźnie niezadowolony że prawdopodobnie jego pachołki do załatwiania spraw na mieście, zostaną uziemione na kilka dni w lokalnym ambulatorium. Ale sami sobie zasłużyli! I była to sprawa między nimi, a nami. Coś, czego ktoś taki jak on, prawdopodobnie nigdy nie zrozumie. Bo też wbrew wszystkiemu, nie wydał się być osobą, która miała w sobie jakikolwiek honor – Drega wydawał mi się niezwykle śliski. Jak wąż, albo taka oślizła ryba wyłowiona gdzieś z czeluści wszechoceanu na Kamino. Zdawało się, że gdziekolwiek się go nie chwyci, wyśliźnie się z drugiej strony, lub co gorsza, zatopi w skórze długie zęby jadowe, a rana będzie babrać się długimi miesiącami. Całe moje wyobrażenie dysyngowanego i pewnego siebie mężczyzny, szlag jasny trafił. Bo zamiast niego, zobaczyłem kogoś, kto równie dobrze mógłby mieć na drugie imię „cień”. Drega był z tych typów, których widywało się codziennie, a i tak nie byłoby się w stanie opisać jak wyglądają ani jak się zachowują. Był szczupły, a jego skóra wydała mi się mieć niezdrowy odcień, zupełnie jakby nie odżywiał się prawidłowo i nie przespał kilka ostatnich nocy. Najwidoczniej upadek Zakonu Jedi także i na nim odcisnął swoje piętno.
Nie potrafiłem się jednak wyzbyć wrażenia, że jego spojrzenie kryło coś jeszcze. Mężczyzna zdawał się nas badać, oceniać i testować każdy nasz zamiar. Jego baczne spojrzenie raz po raz prześlizgiwało się po mojej sylwetce, jakby chciało zbadać ile dokładnie mam wzrostu, ile ważę lub co skrywam pod skafandrem. Szkoda, że żadna dziewczyna nigdy nie patrzyła się na mnie tak wnikliwie!
Drega wydawał się nieustępliwie wystawiać nas na próbę czy to swoimi słowami, czy gestami – doskonale wiedział, że nie będę w stanie przecisnąć się przez korytarz, jednak mimo wszystko podjął ryzyko wprowadzenia mnie w wąskie zaułki – tylko po to, by sprawdzić czy Teema okaże się przejąć moim losem i pomóc mi przejść w miejscu, w którym panowała całkowita ciemność. Oczy nie zdawały się tu na nic, jednak Moc mogła dać możliwość na przedostanie się przez labirynt bez najmniejszych przeszkód. Gdyby nie to, że znów poczułem kojący dotyk ciepłych dłoni na nadgarstku, już po pierwszym zakręcie potknąłbym się i runął jak długi w ciemność. Ktokolwiek zaprojektował to przejście, za grosz nie znał się na gościnności. Chyba nawet szczur zgubiłby się w tych ciemnościach i plątaninie ciasnych przejść.
Gdy w końcu udało nam się znaleźć w bezpiecznym pomieszczeniu, a światło przyjemnie otuliło całe wnętrze schronienia, puściłem dłoń dziewczyny, otrzepałem kurtkę z kurzu i rzuciłem mężczyźnie długie, badawcze spojrzenie. Tym bardziej, że jego propozycja zabrzmiała naprawdę bardzo kusząco. Tak bardzo, że gotów byłem puścić w niepamięć wszystkie podszyte mądrością starego dziada obelgi i wybaczyć konieczność przeciskania się przez tajny korytarz-tylko-dla-Jedi. Oferta była kusząca. Za kusząca. I z pewnością kryło się za nią znacznie więcej, niż Drega zdołał wyznać. Cholerny dziad i jego tajemnice! Czy wszyscy Jedi tacy byli? Czy przeprowadzano im zajęcia o nazwie „Jak być cool i udawać, że jest się tajemniczym” albo „Sztuka kiepskiego kłamstwa”? Ciekawe czy Drega był taki mocny tylko w gębie. Choć z początku wydawało mi się, że możemy się zakumplować, czar prysł szybciej niż bańka mydlana i już po kilku zdaniach czułem, że jeszcze chwila i zaczniemy skakać sobie do gardeł.
Drega zakładał na siebie maski, doskonale ukrywając swoje myśli i zamiary i celnie kontrując każde wypowiedziane w swoją stronę słowo. Ten upór był wprawdzie godny pochwały, jednak nie potrafiłem pozbyć się wrażenia, że wszystko co było wypowiedziane w moją stronę, każde słowo czy nawet haust powietrza, zmieniał się w niewidzialny sztylet wycelowany wprost we mnie lub w Teemę.
Dlatego tym bardziej ucieszyłem się, gdy mogłem opuścić to miejsce. Choć nie chciałem zostawiać Teemy na pożarcie, czas coraz bardziej mnie gonił – tym bardziej, że tym razem nie miałem już przewodnika.
-Czy jest stąd jakieś inne wyjście? – spytałem rudzielca, który napychał sobie usta żelkami i wydawał się być przy tym najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. On jeden z całej tej zgrai wydawał się być jeszcze najnormalniejszy i miałem szczerą nadzieję, że to z nim przyjdzie mi częściej rozmawiać niż z jego zrzędliwym mistrzem.
Palastal zacmokał przez chwilę, przeżuwając kilka różowych żelków pachnących niezwykle kwaśno i pokręcił przecząco głową, posyłając mi spojrzenie smutnego psa.
-Przykro mi. Trzeba wrócić tym samym przejściem, którym tu przyszliśmy. Wiesz, to dla bezpieczeństwa. – wzruszył ramionami, a jego głos zabrzmiał tak, jakby wyrażał niezwykłe ubolewanie z tego powodu. Chociaż on jeden jeszcze wydawał się pamiętać, że jako jedyny w tym pomieszczeniu nie władam żadną, tajemną siłą zdolną kontrolować umysły albo podnosić ciężary cięższe ode mnie samego!
Mimo to, dziarsko pokiwałem głową i ruszyłem w stronę drzwi prowadzących do ciasnego korytarza.
-Jasne, to dzięki za gościnę i w ogóle. – mruknąłem, wciskając się do ciasnego otworu i słysząc jeszcze za plecami stłumiony dialog
-Myślisz, że da sobie radę?- zmartwiony głos Palastala odbił się echem od ścian korytarza
-Stawiam dziesięć kredytów, że się zgubi – ten należący do Dregi już ani odrobinę nie przypominał kogoś, kogo w ogóle obchodziłby mój los. Ma szczęście, że mnie tam nie było!
-Mistrzu, nie bądź taki. Za mało go cenisz… dam dwadzieścia, że w ogóle nie trafi do wyjścia.
Osz ty Judaszu! A już miałem sądzić, że jesteś kimś na poziomie! W przeciwieństwie do twojego mistrza!
Z niezadowoleniem sapnąłem, przeciskając się przez wąski korytarz i mocno przywierając dłońmi do ściany. Cholera jak tu ciemno! Jak w d… dziupli. Gdy tylko właz zatrzasnął się za mną bezpowrotnie, w przejściu zapanowała ciemność. Zostałem sam, otoczony zewsząd chłodem ścian, ciszą i ciemnością. I pomyśleć, że w Galaktyce są wariaci, którzy za takie atrakcje słono płacą, żeby zjeść kolacje przy zgaszonym świetle. Ja co prawda jedzenia tu nie mam, ale doświadczenia podobne – i to całkiem za darmo!
W miarę powolnego przesuwania się do wyjścia, moja orientacja w terenie zaczęła coraz bardziej szwankować. Teraz trzeba skręcić w lewo? A może w prawo? Kto do cholery wymyślił przejście, które się rozwidlało w pewnym momencie!
Zgrzytając zębami i klnąc na czym świat stoi, przywarłem do ściany i uznałem, że jedynym logicznym wyjściem z tego problemu będzie miarowe przesuwanie się i skręcanie zawsze w lewo, aż ostatecznie dotrę do wyjścia. Pomysł może i głupi, ale był jedynym, który na chwilę obecną przyszedł mi do głowy.
I gdy już wymyśliłem co najmniej czterdziesty ósmy epitet dotyczący Dregi, z impetem wpadłem na metalową powierzchnię, która wyrosła naprzeciwko mnie. Zakląłem gorzko, pocierając czoło, którym przydzwoniłem aż miło i odkrywając, że to, co prawdopodobnie przyczyni się do powstania na nim guza, było niczym innym niż włazem. Który grzecznie otworzył się w momencie, gdy nacisnąłem na metalową klamkę.
Chłodne powietrze wpadło do wnętrza korytarza, a ja wytoczyłem się z powrotem do hangaru, poprawiając fryzurę i udając, że wcale nie włóczyłem się po mrocznych korytarzach przez ostatnie piętnaście minut, bliski płaczu i zmówienia ostatniego pacierza.
Musiałem wyglądać naprawdę dziwnie, bo kilkoro pilotów rzuciło mi zatroskane i zdziwione spojrzenia, ale w końcu wtoczyłem się do wnętrza statku, żeby przebrać się w czyste ubrania i nieco ogarnąć.
Nie chciałem w końcu wyglądać jak jakiś cham i prostak, który nie potrafił przygotować się na randkę. Zarzuciłem więc na siebie czyste ubrania i przeczesałem włosy, układając z nich całkiem niezgorszą fryzurę. Dopiero gdy uznałem, że nie wyglądam najgorzej (mimo powoli wykwitującego sińca na czole), ruszyłem w stronę wyjścia z hangaru.
Choć wygodniej byłoby polecieć tam statkiem, uznałem, że Drega mógłby odebrać mój wylot jako niekontrolowaną ucieczkę z miejsca zbrodni – a przecież nie chciałem wzbudzać jego dodatkowych podejrzeń, prawda? Lepiej żeby skupił się na pilnowaniu Teemy niż dokładnym patrzeniu mi na ręce, bo choć nie zamierzałem zrobić niczego złego, nie lubiłem czuć się kontrolowany i obserwowany.
Droga, któą miałem do pokonania nie okazała się być jakaś specjalnie długa – hangar znajdował się pod miastem, więc jeden z jego włazów prowadził na jeden z centralnych placów. Bardzo sprytne i przemyślane – kilka dróg ucieczki w różnych miejscach zawsze dawało swego rodzaju komfort i pozwalało zachować pewną anonimowość lub pozbyć się potencjalnego pościgu. Gdy dotarłem pod umówione miejsce, moja „partnerka” posłała mi nieco zniecierpliwione spojrzenie. A więc się spóźniłem.
-Już myślałam, że nie przyjdziesz – stęknęła, trzepocząc rzęsami i kierując się w stronę uliczki wypełnionej po brzegi restauracjami. Z drobnych kramików unosił się przyjemny zapach jedzenia i przypraw, a odgłosy rozmów wypełniały miejską tkankę, nadając jej własnego głosu i charakteru.
Czerwone lampiony żarzyły się nad ulicą, rozświetlając drogę i nadając niezwykły klimat całej tej wieczornej scenerii. Gdybym mógł, zapewne zostałbym tu znacznie dłużej, wpatrując się i chłonąc całe to miejsce, jednak kobieta szła przed siebie, postukując czerwonymi obcasami i kierując się w stronę znacznie droższych i bardziej dystyngowanych restauracji.
Szkoda – pomyślałem, mając nadzieję, że zatrzymamy się w którejś z małych, acz klimatycznych knajpek. Tym czasem szliśmy w stronę ogromnego molochu, który był jednocześnie znaną sieciówką, która otwierała swoje restauracje na wszystkich planetach w okolicy. To niestety oznaczało monotonię – serwowano jedne i te same dania, których smak był jałowy, mimo że kosztowały krocie. Choć pięknie podane, nijak miały się do jedzenia przyrządzanego w lokalnych, rodzinnych miejscach.
-Zarezerwowałam nam stolik. – poinformowała mnie kobieta, wchodząc do środka i od razu kierując się w stronę piętra a następnie zajmując stolik z piękną panoramą na całe miasto. Aż westchnąłem z zachwytu, niemalże przyklejając się do szyby i z dziwną melancholią wpatrując się w miasto spowite nocą, w senne sylwetki osób krążących po uliczkach, w pojedyncze statki zrywające się ze swoich lądowisk. Spektakl był niesamowity – przepełniony podziwem, ale także głębokim uczuciem pustki. Czułem się tak, jakbym nagle był zupełnie sam, osamotniony i opuszczony, ale jednocześnie znajdowałem się tu i teraz. Samotność w tłumie ludzi. Samotność w ogromie spojrzeń, twarzy, oddechów. Tak przytłaczająca, obezwładniająca, a jednocześnie… kojąca.
-Widzę, że masz naprawdę dobry gust – przyznałem w końcu, odrywając się od szyby i zerkając na kobietę, która wetknęła między wargi szklaną lufkę, w której wylocie umieszczony był wolno spalający się papieros o ostrym, nikotynowym zapachu. Kobieta zaciągnęła się nim, sięgając po kartę i przeglądając pobieżnie menu.
-Oczywiście. Chyba nie sądziłeś, że dam się wyciągnąć byle gdzie – przyznała z uśmiechem zadowolenia, zakładając nogę na nogę. Dopiero teraz zauważyłem, że była ubrana w sukienkę z naprawdę głębokim wycięciem. Nawet ślepy zauważyłby grę, w którą grała i zorientował się, że kolacja miała być w mniemaniu kobiety jedynie prologiem tego, co miało nastąpić dużo później. Jednak, choć jeszcze kilka lat temu ochoczo zagłębiłbym się w tą ulotną relację tak teraz… poczułem że całe moje ja nakazało mi się zdystansować. Że kazało mi wziąć kartę i zerknąć na wypisane na niej potrawy, zupełnie tak, jakbym nie dostrzegł uroku rozpościeranego przez kobietę siedzącą naprzeciwko mnie. I ku mojemu zaskoczeniu… wydała mi się ona niezwykle odmienna od Teemy. Bo nie była nią… nie była Teemą. I chyba to nie podobało mi się w tym wszystkim najbardziej.
Reszta wieczoru przebiegła już niezwykle nudno – rozmowa niezbyt się kleiła, mimo że starałem się zabawiać kobietę na wszelkie możliwe sposoby – zacząłem opowiadać jej o swoich przygodach, zacząłem sypać żartami a nawet zaproponowałem jej zmianę miejsca na bardziej rozrywkowe – żaden z tych tematów nie zadowolił jej na tyle, by podjąć go na dłuższą chwilę. Zdawało mi się, że oczekiwała ode mnie ciągłych komplementów – że jej obraz rzeczywistości kręcił się w głównej mierze wokół niej, a ja miałem stanowić jedynie dodatek w postaci adoratora, który chwaliłby jej piękno i niezwykły charakter. Charakter, którego niestety nie posiadała.
Tym bardziej wydało mi się, że gdy tylko skończyliśmy nasz posiłek, rachunek został opłacony a nasze drogi rozeszły się, oboje odetchnęliśmy z ulgą. Choć nie rozstaliśmy się zwaśnieni, nie miałem ochoty już nigdy więcej odnawiać tego kontaktu, toteż w przypływie nagłego impulsu, skasowałem numer kobiety z komunikatora… a potem wszystkich innych, z którymi kiedykolwiek rozmawiałem.
Idąc nocnym miastem i popijając alkohol z ciemnej butelki, wbiłem spojrzenie w niebo. Gwiazdy migotały nad głową, jednocześnie tak znajome i obce, odległe. Teraz, gdy nie było przy mnie Teemy, zacząłem zastanawiać się nad swoim losem i tym, co wydarzyło się od chwili, gdy zostałem przebudzony. W myślach wciąż pojawiały się słowa Dregi, które były niczym irytująca, brzęcząca mucha. Czy Teema rzeczywiście mnie wykorzystała? A być może to ja sam pozwoliłem wciągnąć się w jakiś dziwny układ? Ale przecież jej gesty, jej zachowanie… wydawało się takie szczere. Czyżbym się pomylił? Czyżby każdy dotyk jej dłoni, muśnięcie palców na moich włosach, przeciągłe spojrzenie, czyżby to wszystko było tylko i wyłącznie po to, abym robił co tylko Velt sobie zamarzy?
Wzdychając cicho, oparłem się plecami o jeden z murków i podrapałem się palcami po głowie. Chłodne powietrze działało kojąco na zszargane nerwy, a nogi chciały ponieść mnie jeszcze dalej i dalej. I znów powróciło to dziwne uczucie samotności. Choć miasto niewiele się zmieniło, dało się wyczuć upływ czasu od mojej ostatniej wizyty. Szyldy nad znajomymi miejscami nie były już takie same, ludzie choć znaliśmy się tyle lat, wydawali się być znacznie starsi i zmęczeni życiem. Nawet powietrze pachniało inaczej. I choć dla mnie od ostatniej wizyty na Telos, było to ledwie kilka dni, dla tej planety i jej mieszkanców było to dziesięć lat. Całe, cholerne dziesięć lat. Tyle czasu zostało mi bezpowrotnie odebrane, zostałem z nich okradziony. Dziesięć lat, które mogłem spożytkować zupełnie inaczej. Kto wie, może bym się ustatkował? Może założyłbym rodzinę? Może zamiast użerać się ze stukniętym staruchem aka Drega i jego rudym przyjacielem, teraz znajdowałbym się w zupełnie innym położeniu? I przede wszystkim miałbym dokąd wrócić? Bo przecież nie miałem… nie miałem gdzie się podziać. I nie zostało mi już praktycznie nic, nic poza moimi kośćmi i statkiem umieszczonym w cholernym hangarze, cholernego pana gubernatora.
Dopiłem resztkę alkoholu i czując przyjemne buzowanie w głowie, oderwałem się od ściany i ruszyłem dalej przed siebie. W chłód, samotność i ciemność.
Krzyki cierpienia rozrywały ciszę na strzępy. Wiązki blasterów uderzały o ściany, wypalając w nich głębokie, czarne bruzdy, a czerwone ostrze wirowało w powietrzu, stykając się z kolejnymi ciałami, kończynami, zbrojami i robotycznymi częściami. Z przyjemnością tworzyłem ten chaos, czując jak czerwone wici Mocy otulają cały statek i zamykają go w swoim uścisku. Czułem jak Moc drży, z ekscytacją chłonąc lęk pokonanych, spijając ich krew broczącą wnętrze statku i wije się wokół mnie, jakby błagając o więcej. Więcej ciał, więcej okrucieństwa, więcej nienawiści.
Jeden z Mandalorian wycelował we mnie swój miotacz płomieni, jednak nim zdążył go użyć, wykonałem unik, tanecznym krokiem okrążąjąc go i przebijając miecz przez jego klatkę piersiową. Biedaczysko – nie zorientował się nawet co się stało ani z której strony nastąpił atak, nim niewątpliwie stracił swój żywot. W imię czego? Garści kredytów?
Zabawne, że Mandalorianie upadli tak nisko, by stawać przeciwko Sithom za garść marnych groszy. Niegdyś byli niestrudzonymi, niepokonanymi wojownikami odzianymi w zbroję z Bezkaru. A teraz czym są? Są tylko szarą masą, niezdolną do przypuszczenia jakiegokolwiek ataku. Stali się słabi, tak samo jak cała Galaktyka.
Gdzie się podziali ci sławetni Rycerze Jedi? Gdzie podziała się ich niezłomność i wiara w te nudne i śmieszne ideały? Czy ten Wielki Zakon Jedi, ta Wielka Republika tak łatwo dały się spowić Ciemnej Stronie i obróciły się w pył za zaledwie jednym jej muśnięciem? Jeśli tak, jakim cudem Galaktyka wciąż istnieje? Jak to możliwe, że chaos nie pochłonął każdej, żywej istoty, że antymateria nie zderzyła się z materią, obracając wszystko w nicość?
Rozważania głosu wewnątrz mnie, przerwało nagłe poruszenie się ogromnego robota. Mechaniczne ramię złapało mnie i uniosło w powietrze tak szybko, że miecz świetlny, który do tej pory dzierżyłem, upadł i dezaktywował się z cichym syknięciem.
-Zdychaj, psie republiki – mechaniczny głos droida wydał mi się wręcz komiczny – bo nie ja tu miałem zginąć.
-Święte słowa – mruknąłem, zmuszając Moc do oplecenia się wokół karoserii maszyny i naciśnięcia na nią z ogromną siłą. Zgrzyt zgniatanego metalu przerwało jedynie szczękanie części i podzespołów, które zmieniały się powoli w bezkształtną masę.
Maszyna zatrzęsła się, a mechaniczne ramię poluzowało, gdy Moc zgniatała ją coraz bardziej i bardziej.
Wysunąłem dłoń przed siebie, wymuszając kolejne jęknięcia metalu i zwiększając siłę ucisku, aż w końcu z dorida nie zostało nic poza kupą złomu i plamą oleju na posadzce.
I gdy już miałem przywołać do siebie miecz, poczułem jak dwoje łowców nagród łapie mnie za ramiona, gdy trzeci z nich wbił w moją szyję iniektor. Pchnięcie mocy odepchnęło ich ode mnie, jednak było już za późno – substancja rozlała się wewnątrz moich żył, a mnie opanowała coraz większa słabość. Upadłem na kolana, gdy świat wokół mnie zaczął wirować, aż w końcu zapadła całkowita ciemność.
Tymczasem po drugiej stronie korytarza przestrzennego, na Dathomirze lądował myśliwiec Tie. Silniki wzbiły chmurę czerwono-brązowego pyłu, a ich szum przepłoszył okoliczne zebranie Zabraków, którzy żywo dyskutowali o swojej ostatniej potyczce z Jedi, który był niespełna rozumu. Klapa pojazdu uchyliła się, a na ziemię zeskoczyła szczupła kobieta o bystrym, złotym spojrzeniu.
Roztaczała wokół siebie aurę niedostępności, a także siły i arogancji. Wiedziała po co tu przyleciała i zamierzała wypełnić swoją misję wzorowo. Chciała udowodnić Lordowi Vaderowi, że nie pomylił się co do niej i że zasługiwała na wyższe stanowisko w powoli tworzącej się hierarchii Inkwizytorów z Nur.
Nawet nie zaszczyciła spojrzeniem pobojowiska, przez które właśnie przechodziła. Gdzieś spod jej nóg rozlegał się chrupot kości miażdżonych jej butami i szczęk zbroi po których się przechadzała niczym po makabrycznym dywanie skrojonym idealnie na jej przybycie. Mimo, że zdawała się tym nie przejmować, dokładnie notowała w myślach całą scenerię, zamierzając wydobyć z niej każdy szczegół. Domyślała się już, co tu mogło zajść, jednak chciała z całą pewnością upewnić się, że jej raport będzie zawierał wszystkie, niezbędne informacje.
-Gdzie on jest? – spytała surowo, gdy starsza kobieta wyłoniła się z ostrzelanego statku. Pamiętała ją – niedawno odczytywała jej akta, badając przeszłość i zastanawiając się, czy ktoś taki jak Rhea Tarmin zasługiwał na przyjęcie w szeregi rodzącego się Imperium, czy być może, tak jak i Jedi zasługiwała na eksterminację.
Osobiście Deth uważała, że Rhei należało pozbyć się przy najmniejszej, możliwej okazji, jednak Vader nakazał jej cierpliwość. Oh w tym jednym nie miała ochoty się z nim zgodzić.
Rhea na szczęście nie wdawała się w długie rozmowy, wyraźnie zdezorientowana i obolała po stoczonej niedawno walce. Nie wydawała się być w ciężkim stanie, jednak widać było, że potyczka nadszarpnęła jej siły do granic możliwości. Już po chwili poprowadziła młodą kobietę do wnętrza statku i wskazała stół nawigacyjny, na którym rozłożony leżał Kossa.
Aż żal było na to patrzeć – Deth nie pamiętała kiedy ostatnio widziała go w tak opłakanym stanie i było to dla niej nowe i odświeżające – oczywiście, że zamierzała mu wytykać ten stan przy każdej możliwej okazji. W końcu to chyba pierwszy raz, gdy ten niepokonany i działający jej na nerwy Kossa, wyglądał jak zbity pies.
-Doprawdy, nawet nie wiesz, jaki zaciągasz teraz u mnie dług – zaśmiała się, wyciągając ręce przed siebie i w skupieniu wyczuwając strzępki Mocy otulające Kossę. Czuła jego słabnący puls, wyczuwała krew powoli wypływającą z ran, stapiała się z słabym biciem jego serca. Deth powoli, niczym pająk zaczęła tkać – zaczęła łączyć ze sobą tkanki ciała, odbudowywać pogruchotane przez blastery kości, łączyć przerwane naczynia krwionośne, mięśnie i ścięgna. Kilka kropel potu wykwitło na jej czole, gdy w skupieniu oddawała się tej kreacji, zupełnie tak, jakby chciała zbudować Kossę na nowo za pomocą strzępków energii i Midichlorianów krążących w krwi jej i leżącego przed nią mężczyzny.
W końcu położyła dłonie na jego piersi, zmuszając moc do pobudzenia pracy jego serca i wprawiając organy w ruch. Nie zamierzała pozwolić mu umrzeć. Przynajmniej nie do czasu, aż uda jej się go przesłuchać.