Opisać ten jeden, konkretny dzień było… trudno. Zaskakująco trudno. Trudno jednak być nie powinno: wszak to tylko dwadzieścia cztery godziny. Zwłaszcza w ich wielosetnym żywocie taka jedna doba to jak kropla w morzu; to jak mrugnięcie okiem, jak pstryknięcie palcem. Więc jak wiele rzeczy może się wydarzyć jednego dnia? Teoretycznie niewiele. A jednak ten jeden, ten konkretny, rozciągał się dziwnie i podejrzanie jak guma, jak ciasto albo jak niezdrowy włos. Rozciągał się, rozciągał, robił się coraz cieńszy, coraz słabszy, coraz mętniejszy — i ogólnie coraz bardziej byle jaki — a jednak jakimś cudem cały czas trwał i uparcie nie chciał się skończyć. Halse miał więc wrażenie, że utknął w jakiejś pętli czasu, albo że bogowie wreszcie się na nim zemścili i kazali mu przeżywać przez wieczność jeden dzień.
A że to boska kara miała być, to, co oczywiste, dzień miał być wyjątkowo parszywy. I był. Wyjątkowo.
Już ranek zwiastował jakieś dziwne wynaturzenia, bo zaczęło się przecież od rozmowy z Akrobateczką i, o zgrozo, nagłym uzewnętrznieniu się swoją opowieścią o chorej matce i martwym przyjacielu. Teraz, kiedy był w nastroju podłym, ale tak normalnie, typowo dla siebie podłym, nie mógł się nadziwić, że wzięło go na aż tak wielką ckliwość i aż mu się we flakach przewracało na samą myśl. Nic ino się porzygać z tej słodyczy, litości i wszechobecnej rozpaczy. Czy sądził, że jego sekrety były u tej szalonej kobiety bezpieczne? Absolutnie nie. Czy uważał, że Akrobateczka prędzej czy później komuś chociaż kawałek z tej rozmowy wypaple? Zdecydowanie. A czy interesowało go to, czy ktoś pozna jego historię? Kompletnie nie. Nie sądził, by to cokolwiek zmieniło. Wobec kogoś innego być może ten i owy poczułby współczucie i coś, czego większość ludzi nienawidziła, czyli litość. Ale Halse’a mało kto darzył sympatią, mało kogo więc obeszłaby jego ckliwa historyjka. Więc czy wolał, by ta opowieść skryła się w odmętach tajemnicy? Jasne, ale jeśli już się z tych odmętów wyrwie, nie będzie jakoś specjalnie nad tym faktem rozpaczał.
Co nie zmieniało faktu, że Akrobateczka była NAJGORSZYM możliwym wyborem.
Sam się momentami zastanawiał, dlaczego wyjawił to wszystko akurat jej. Dlaczego tak nagle zwolniły się w nim wszystkie blokady? Dlaczego umysł nie wybudził go z tego dziwnego letargu z ostrzeżeniem, że przecież ta wariatka siedziała obok? A idąc tym tokiem rozumowania: dlaczego oni stale na siebie wpadali, dlaczego ciągle rozmawiali i dlaczego Halse miał wrażenie, że obecnie najbliższą relację, bez względu na to czy dobrą, czy złą, miał właśnie z tą całą Alayą? Dostrzegalne to było zwłaszcza po późniejszej wizycie w bibliotece, gdzie rozmawiało im się tak… zwyczajnie. Naturalnie. To było tak dziwnie kojące, że aż przyjemnie i Halse, choć z odrobiną oporu, musiał przyznać sam przed sobą, że chętnie by to kiedyś powtórzył. Może akurat z nią, może akurat z kimś innym, ale…
Ale po prostu nie pamiętał, przy kim mógł porzucić wszystkie swoje otoczki, przebrania, maski i pozory.
Lubił być niewidzialnym. Lubił nikogo nie obchodzić. Lubił czuć się jak cień, z którego istnienia niejasno zdawano sobie sprawę — i to wszystko, co można było o nim powiedzieć. Lubił przemykać się między tymi wszystkimi, jakże barwnymi żywotami, lubił uchodzić za tę niewartą spojrzenia hołotę. Bycie niewidzialnym miało niewątpliwie swoje zalety, bo w tej ciszy i spokoju najlepiej było obserwować i najłatwiej było zadać cios. Ale największą wadą człowieka był fakt, że był człowiekiem. A człowiek, istota stadna i wyposażona w uczucia, wkrótce zaczyna myśleć, że została cieniem nie z własnej woli, a z woli innych — tych, którzy go odrzucili, zdyskredytowali, wykreślili. Wtedy na tę swoją niewidzialność zaczyna się patrzeć inaczej, ze wstrętem, z pogardą. Wtedy człowiek czuje nagłą potrzebę przybierania kolorów, by stać się jak najbardziej wyraźnym. Lecz to zawsze działało za szybko, za mocno, zbyt nagle. I tak oto człowiek stawał się kolorowy i był dzięki temu nadzwyczaj wyraźny — niczym ten barwny klaun, z którego wszyscy się śmiali.
Lubił być niewidzialnym. Ale czasami nawet on przyłapywał się na rozpaczliwym poszukiwaniu kogoś, kto go zauważy.
Przy takich lekkich, niezobowiązujących rozmowach czuł się dostrzegany. Nie rozmawiano z wojownikiem, nie rozmawiano ze Zwierzołakiem. Rozmawiano z człowiekiem. Halse wtedy czuł się tak, jakby naprawdę zasłużył na to chwalebne miano.
I może właśnie dlatego, ciągnięty tym dziwnym potokiem myśli, poczuł ukłucie żalu na myśl, że gdy napił się tej przeklętej nalewki, tak tę Akrobateczkę zwymyślał. Teraz chciałby to cofnąć, a jeśli się nie da, to naprawić. Był jej to winien — właśnie za to, że choć na moment, choć na krótką chwileńkę, go dostrzegła. W jego własnym mniemaniu, w jego własnej ocenie — bo ona zapewne tego nie zauważyła. Ale dla niego to było ważne. Więc musiał przeprosić.
Niestety, ten sam potok myśli przeniósł go do sabatu czarownic i ich planu odczarowania bransoletki. Panienki miały znaleźć odpowiednie zaklęcie, a Halse wtem miał im wyjaśnić, że to absolutnie kretyński pomysł, by go odczarowywać i że on się na to nie zgadza. Po co więc kazał im czegokolwiek szukać? Bo na temat potencjalnego wroga zawsze lepiej wiedzieć więcej niż mniej. Wiedza na temat tego, jak taką klątwę odczynić, mogła być bardzo przydatna, a Halse nie mógł się pozbyć myśli, że przyda mu się szybciej niż zakładał.
W swych wspomnieniach mordobicie od Hastena pominął, mordobicia od Hektora zaś nie mógł. Jak tylko sobie o tym myślał, szlag go jasny trafiał, choć sam nie do końca był pewien, na co tak naprawdę był zły. Na to, że przegrał? Nie, nie bardzo. Wszak czuł, że jeszcze nie był w zbyt dobrej kondycji po hikarowych ziółkach, poza tym już raz tego ranka po ryju zebrał — więc od swojej życiowej formy był diable daleko. Nie zakładał więc za bardzo, że uda mu się zwyciężyć, choć oczywiście po cichu miał taką nadzieję. Czy był zły na to, że wygrał akurat Hektor? Też nie, bo na ogół lubił tego naćpanego tura. Lecz chyba najbardziej zły był na to, że temu kucharczykowi w pewnym momencie odbiło i potraktował tę walkę jak kwestię życia i śmierci; jakby od tego zależało życie jego kochanego kotka albo nierdzewność ulubionej chochli. Hektor upokorzył każdego, z kim walczył, ponieważ — w przeciwieństwie do tura — każdy potraktował ten turniej jak sympatyczną zabawę. Nikt nie zakładał walki na aż tak poważnie, nikt się specjalnie nie przygotowywał. Tymczasem zarówno Halse, jak i każdy, kogo Hektor o mało co nie posłał w zaświaty, miał prawo czuć się upokorzony, bo i postrzegany przez całą widownie jak gówno, a nie wojaka. Bo który porządny mieczosiekacz dałby się tak tragicznie obić? Co on, wojakować się nie umie? Jednego celnego ciosu wymierzyć nie potrafi albo ataku sparować? Ktoś taki na zbity pysk powinien z kampanii wylecieć — bo po co tu taki, który tylko na pole bitwy wylezie i zaraz tam zemrze, nim jeszcze pierwszy kurz się w górę wzbije? Tak, na to Halse był wściekły. Czuł się przez Hektora oszukany i ośmieszony. On jeden nie grał fair, on jeden postanowił urządzić sobie małe igrzyska, udowadniając wszystkim, jak to nie można zadzierać z tym rudym, fałszywym kucharczykiem.
Dlaczego więc uczestniczył w ceremonii rozłączenia małżeństwa? Jeszcze mu przypadkiem pomógł, odpłaszczowując jego nową żonę. Skurwysyn, myślał pogardliwie, nie dość, że wygrał turniej, to jeszcze dziewkę! Czy chciał się jakoś na nim mścić? W głębi duszy sądził, że tak. Ale nie teraz. Teraz był obolały, sflaczały i zniechęcony. Na domiar złego, za kilka godzin zaczynał wartę, którą dostał za niewinność.
Cóż, jedni dostają żony, a drudzy w pysk.
Tak czy inaczej, musiał się trochę przespać. Miał już dość tego dnia i chciał go jak najszybciej zakończyć. Po warcie znowu trochę odeśpi, a potem spróbuje zagaić którąś z dziewuch o to zaklęcie, bo i tym trzeba będzie się w końcu zająć.
Ale to później. Najpierw musiał to wszystko odespać.
~*~
Zgubił się na trzysta trzydziestym czwartym drzewie. A zgubił się już po raz czwarty.
— Kurwa — syknął pod nosem — ile tu może być tych jebanych drzew?!
Z drzewami tego dnia w ogóle miał jakiś problem.
Ale co on tak właściwie robił? Ano, liczył. Liczył wszystkie drzewa, jakie mijał podczas swojej wartowniczej wędrówki. A było to, stety niestety, zadanie najciekawsze ze wszystkich, jakie miał tam do dyspozycji. Więc dreptał powoli i je liczył, ale w końcu zawsze znajdowało się coś, co go rozpraszało, więc musiał zaczynać od nowa.
Mimo tej dość głupawej rozrywki, pozostawał czujny. Dobrze wiedział, że z tym zamczyskiem oraz majaczącym gdzieś w odmętach ciemności lasem było coś mocno nie tak. Od jutra musiał wznowić swoje małe śledztwo i dopytać Helliona, czy dowiedział się czegoś ciekawego. No i wiadomo — gadająca bransoletka. Z tym mogło być sporo smrodu, bo nie tak łatwo ukryć taki mały szczegół, że się kogoś właśnie odbransoletkowało. Hyron łeb by mu odrąbał i do dupy przyszył, gdyby się o tym dowiedział. Zresztą, nie tylko o tym — przecież złamał ważną przysięgę i dopuścił się swoistej zdrady, wyjawiając dziewuchom prawdę o ich zwierzęcej naturze. Nadal tego nie żałował, bo był pewien, że działo się tu coś mocno nie tak, a ratowanie ich przed czymś, czego nawet nie rozumiało nie było najszczęśliwszym pomysłem.
A z jakiegoś powodu przeczuwał, że jeszcze trochę sobie w tym zamku posiedzą. Bez względu na swoją wolę.
Niespodziewanie liczenie drzew musiało ustąpić zupełnie innej, ciekawszej i przyjemniejszej rozrywce. Gdy ujrzał przed sobą jakąś rudowłosą panienkę odzianą w elegancką suknię, w pierwszej chwili jej nie poznał; pomyślał tylko, że skądś ją kojarzył, że gdzieś już ją widział. Wszystko przez tę zupełnie nie pasujący do niej element ubioru, bo jak dotąd Halse widywał Ariannę wyłącznie w spodniach. Zresztą, poza suknią, dziwił przede wszystkim widok jej tutaj, na tej wieży, o tej dość już późnej porze. Owszem, gdy się ostatnio widzieli, coś wspominała, że może wpadnie z flaszką, ale Halse ani przez mały, króciutki moment nie brał tego na poważnie. A ona rzeczywiście się zjawiła — i to z butelką! Był naprawdę pozytywnie zaskoczony, tym bardziej, że Ruda była bardzo miłą towarzyszką rozmów — co było dowodem na to, że niewiele się pod tym względem zmieniło w ciągu tych ostatnich kilku godzin. Z przyjemnością więc oddawał się tej lekkiej, dość durnowatej rozmowie, bo swobodnie skakali w niej od jednego wątku do drugiego, poruszając tematy i poważniejsze, i całkiem głupiutkie. I choćby dlatego Halse wyjątkowo poważnie potraktował zaproszenie na wspólne zszywanie ryja. Bo raz, że faktycznie by mu się to przydało, a dwa, że spotkania z Rudą jak dotąd okazywały się całkiem miłe.
I to też było bardzo miłe. I… zaskakujące. Bo gdy Ruda ześlizgnęła się z jego kolan po opatrzeniu ran — co już samo w sobie mogło zadziwić — ona… pocałowała go w czubek głowy. Ta niespodziewana czułość tak mocno zszokowała Halse’a, że niemal nim wstrząsnęła. Zamarł na dłuższy moment, zupełnie nie wiedząc, co z tym niecodziennym darem zrobić i jak się zachować. Aira nie widziała w tym nic dziwnego, zaraz napoczynając kolejne tematy: a to o płaszczu, a to o niedźwiedzich latach. Ale Halse nie umiał jej w tamtym momencie słuchać. Słowa dziwnie jakoś mu umykały, a on nie umiał ich złapać i nawet się nie starał, zbyt sparaliżowany tym jednym, tak zwyczajnym gestem.
Dlaczego tak dziwnie zareagował na zwykłego całusa? Nie miał pojęcia. Ale gdy z trudem przebił się przez męty w swojej głowie, zdał sobie sprawę, że minę mógł mieć dość dziwną; na tyle dziwną, że Ruda mogłaby ją zinterpretować jako niechęć albo gniew. Przywołał się więc do porządku, choć z niemałym trudem.
— Co ty tam o płaszczu mówiłaś? — wymamrotał nieco wypranym tonem, trąc z nagłym zmęczeniem czoło.
Chcąc całkiem ochłonąć po nie wiadomo w zasadzie czym, przyjrzał się otaczającymi ich połaciami śnieżnej czerni. Wokół było cicho, pusto i spokojnie, ale to nie mogło uśpić jego czujności. Czuł w kościach, że nie można było przegapić nawet najmniejszego szczegółu, dlatego, choćby chciał, nie mógł się w całości skupić na towarzystwie Airy i jej flaszki — nawet jeśli było to bardzo miłe towarzystwo. Alkohol natomiast wcale mu w pełnieniu warty nie przeszkadzał. Żeby Zwierzołaka upić, potrzebny był co najmniej jeden antałek.
— Że co do płaszcza — powtórzyła — zagaić tylko chciałam, a i tak wiedziałam, że go nie przyniesiesz.
Halse zaśmiał się złośliwie na wzmiankę o płaszczu i zagajeniu rozmowy. Potrzebował się rozluźnić, więc poruszanie durnych tematów było dobrym pomysłem.
— Jak chciałaś poflirtować — wyszczerzył zęby — to trzeba było być bardziej bezpośrednią. Jak to masz w zwyczaju, jak widzę — dodał zaraz.
Może powoli się otrząsał po tej całkiem obcej dla siebie czułości, bo już mu się zbierało na żarty. Albo wprost przeciwnie — cały czas w nim to siedziało, skoro tak chętnie zaczął peplać o flircie. Tym bardziej, że Airze, sądząc po jej rozbawionym uśmiechu, też niespecjalnie przeszkadzało.
— A bo zaraz do flirtu, po prostu poznać cię chciałam... ciekawyś, a lepiej się gawędzi z kimś pyskatym a szczerym niż lizidupą podstępną... — stwierdziła wzruszając ramionami.
— I gdzie ja niby ciekawy? — żachnął się, choć oczy lekko mu błysnęły. — A lizodup to tu pełno, prawda.
— Ty to lubisz jak ci się słodzi co? — powiedziała lekko zadziornie.
Wyszczerzył się wesoło, co już mogło stanowić odpowiedź samą w sobie.
— No pewnie! — przyznał bez choćby cienia skromności. — Każdy facet to uwielbia! Kobieta domaga się komplementów, więc szybko na nie obojętnie je, bo stale jakichś słucha. A my, zaufaj mi, rozpamiętujemy każde miłe słowo. Powiesz mi, że ładne mam guziczki w kubraczku, a za siedemdziesiąt lat wnukom będę opowiadał, że kiedyś jakaś jedna mi powiedziała, że MAM ZAJEBISTE GUZICZKI W KUBRACZKU — zakrzyknął dziarsko. — Rozumiesz? — dopytał, tym razem już normalnym tonem.
— Zapamiętam... że lubisz swoje guziczki w kubraczku... ja jednak wolę nieco inne rzeczy od guziczków. Oczyska na ten przykład — wymieniała — bo jak te u ciebie ładne, to i zaraz się przyjemniej gawędzi — przyznała.
— Oczka? Taa? — spytał, uśmiechając się cwaniacko. — A co ty jeszcze takiego lubisz? Powiedzmy — dodał z udawanym żalem — że nie tylko u mnie, ale ogólnie u facetów. A jeszcze to uproszczając: czego nie ma Hyron, a mieć powinien?
Najwyraźniej zaskoczyło ją to pytanie, bo potrzebowała chwili do namysłu. A Halse’a to nawet ucieszyło: bo to mogło oznaczać, że otrzyma całkiem konkretną odpowiedź.
— Te łoczyska to chyba najbardziej mnie ciekawią, bo jak łoczy ciekawe, to i dusza powinna być ciekawa, a jak spojrzenie nie takie, to i dusza parszywa — wyjaśniła, zastanawiając się dalej. — A mi zagwozdkę dałeś, nigdy żem o tym nie myślała... ale jak teraz się tak zastanawiam, to odpowiedzią będą kolory, coś odznaczającego się na tle innych. Jak, przykładowo, w tym pochodzie smutnej czerni zaraz spojrzenie moje przyciągasz ty, blondasie, i te dwa rudzielce. Ktoś inny od reszty wydaje mi się wyjątkowy i ciekawy. Więc u Hyrona brakuje mi chyba tego. No i chęci do życia — parsknęła śmiechem. — I emocje lubię — dodała po chwili namysłu — bo jak człek je wyraża, to swój, a po takich zimnych głazach to nie wiadomo, czego się spodziewać — dodała.
Wysłuchał z ciekawością wywodu Airy na temat jej upodobań fizycznych i psychicznych względem płci przeciwnej. Halse zatrzymał się, rozejrzał, upewnił, że nikt ich nie widział, że nikt nie doniesie o zaniedbaniu obowiązków. Oparł się lekko na wyprostowanej ręce i ścianę, pod którą właśnie powoli kroczyła Aira. Jego dłoń znajdowała się kawałek od jej głowy, dzięki czemu ich spojrzenia mogły się bez kłopotu krzyżować.
— Łoczyska lubisz? No tak, łoczyska zwierciadło duszy, tak mawiają. Ja oczy mam. I emocji też w diabły mam. Po mnie wszystko poznasz, ja się z niczym nie kryję. Już chyba zdążyłaś zauważyć. Nie to, co Hyron — prychnął. — Temu brakuje nie tylko życia. On ogólnie taki wybrakowany. Jakby bozi, co go tam tworzyła, już się całkiem niczego nie chciało albo materiału brakło i rzuciła tam w niego tylko resztki tego, co zostało.
— Owszem i parę oczu masz i emocje okazujesz, tego ci nikt odmówić nie może — przyznała z lekko uniesionym kącikiem ust skupiając się na wspomnianych oczach, w które patrzyła pewnie i z zaciekawieniem, zwracając przy okazji uwagę na zmniejszającą się między nimi odległość. Jej uśmiech nabrał figlarności, śmiało prawie niwelując ten i tak już niewielki odstęp i zatrzymując się tuż przed nim. — To ty go znasz, nie ja — dodała, nawiązując do Hyrona — a więc skoro tak mówisz, to pewnie sporo w tym prawdy. Ja jedynie zauważyłam, że ma fioła na punkcie kontroli i próbuje ze mnie posłuszną marionetkę zrobić. Pewnie ubolewa, że mu się nie trafiła jedna z tych grzecznych i potulnych panienek, w końcu takich oczekiwaliście biorąc baby z Dolin — prychnęła kpiąco.
— Ano, fioła na punkcie kontroli to on zawsze miał — przyznał, niechętnie wracając do tematu Hyrona. — Może dlatego, wbrew wszystkiemu, dowódca z niego nie jest taki zły. Z kijem w dupie, oczywiście — uzupełnił — ale to chyba jeden z wymogów. Nie możesz być dowódcą, jeśli nie masz rzyci niczym usztywnionej. Ciekawym — prześwidrował ją spojrzeniem — czy cię czymś Hyron zaskoczy. Jako twój... małżonek — dokończył z wyraźną kpiną. — I tak. Jemu przydałaby się taka nudna. Sam by się zaraz przy niej znudził, ale jemu kobieta na nic. Taką szarą myszkę by przeruchał od czasu do czasu, ona by nawet nie pisła i taki byłby układ. Żadne by nic innego nie oczekiwało. Nie pasujesz do niego — zawyrokował śmiało. — Jesteś dla niego zbyt dużym wyzwaniem. On nie lubi wyzwań. Nie lubi się nad nimi zbyt długo namyślać. A żona będąca wyzwaniem... — Halse zacmokał z udawanym zatroskaniem — nie ma nic gorszego.
Najwyraźniej spodobała jej się ta wymiana gustów damsko-męskich, bo zaraz spojrzała na niego z ciekawością, uśmiechem i oczekiwaniem.
— No to teraz twoja kolej nieskromny Niedźwiedziu, co u panien twoja uwagę przyciąga i wysil się bardziej, bo odpowiedź, że duże mleczarnie mnie nie usatysfakcjonuje — dodała, dłoń unosząc i palcem kiwając w ramach upomnienia, że nie odpuści za łatwo.
Zaśmiał się na wzmiankę o mleczarniach, zgodnie z prośbą o nich nie wspominając.
— Rozczaruję cię, ale nie wiem — przyznał z dobitną szczerością. — Nieczęsto się nad tym zastanawiam. Ale szarych myszek nie lubię. Nudzą mnie. Ty szara myszka zdecydowanie nie jesteś. Hmm... — pomyślał. — Pyskate, wbrew pozorom, też lubię. Dają się podrażnić, a ja się lubię drażnić. A pyskata to jedna z pierwszych rzeczy, jakie mi przychodzą do głowy, jak o tobie pomyślę.
I mimo że mógłby na tym zakończyć, zastanawiał się na odpowiedzią dalej, zwłaszcza że sam zaczął być jej ciekaw.
— I takie, co własny pomyślunek mają lubię — zawyrokował, kiwając lekko głową. — Co potrafią powiedzieć trochę więcej niż opisać kolory swoich falbaniastych kiecek. A ty, Ruda, masz własny pomyślunek? Na to wychodzi, że tak. Więc wychodzi na to, że lubię... ciebie.
— Ciekawy wniosek Niedźwiedziu... pytanie tylko czy to szczerość, czy genialnie wypracowana bajera — odparła lekko zadziornie się uśmiechając.
Wzruszył ramionami, niby obojętnie, nie chcąc zdradzać od razu swojej odpowiedzi.
— A czemu nie jedno i drugie? Czy bajera nie może zawierać w sobie faktów? — spytał zadziornie. Nawet nie zauważył, kiedy jeszcze odrobinę bardziej zbliżył w jej stronę. W ogóle nie zwrócił na ten mimowolny gest uwagi.
— Ale co by to nie było to też cię polubiłam nawet i bez tego futra — dodała żartobliwie i odruchowo wzrok na jego płaszcz przeniosła. — No właśnie... czemu niedźwiedź nie ma przy płaszczu futra ja się pytam? Cóż to za zaniedbanie mylące? — zapytała śmiałym tonem.
Uśmiechnął się nonszalancko na ten mały komplement.
— Mało kto to wie, ale żelazne fakty są takie — tłumaczył z powagą — że zawsze mocno zyskuję przy bliższym poznaniu. A im bliższym... tym bardziej.
Westchnął męczeńsko, nie znając odpowiedzi na pytanie o brak futra.
— Chętnie bym cię stąd zabrał... ale wtedy twój małżonek mnie na jajach powiesi za porzucenie warty. Nie za poderwanie mu żony — dodał kpiąco — tylko za porzucenie warty właśnie.
— Diabeł kuszący jesteś, że też jakieś losowania płaszczyków sobie wymyśliliście... aż ciekawi myśl, co by było, gdyby podniosło się inny... — skupiona była na jego jasnych oczach, choć czuła powietrze rozbijające się na jej skórze od jego oddechu. A kiedy odległość między nimi prawie zniknęła, kobieta uśmiechnęła się zadziornie i obróciła twarz ruszając w dalszą drogę. — Skoro już ustaliliśmy, że rozgrzać mnie nie możesz to ruszajmy, bo za bardzo tu pizga — stwierdziła zerkając na niego przez ramię nie zatrzymując się.
Zaśmiał się głośno na te uwagę, upijając swoją kolejkę. Ale nie zaprotestował. Miała rację, zagapili się i choć było bardzo, bardzo milo, on był w robocie, a ona miała męża. Byle jakiego wprawdzie, ale zawsze. A w dodatku, tenże byle jaki małżonek był jego szefem. Oraz przyjacielem, jak im się obu czasem o tym przypomni. Dlatego należało znowu ruszyć na spacer po murach, a między jedną obserwacją a drugą dalej toczyć powolną rozmowę o wszystkim i niczym. Wtem właśnie Aira upomniała się o odpowiedź na pytanie, o którym Halse całkiem przez ten pocałunek w głowę zapomniał.
— A to ile już niedźwiedziem jesteś? — a tak rzeczone pytanie właśnie brzmiało.
Tym go całkiem zaskoczyła, bo nie pamiętał, kiedy ostatnio zastanawiał się nad swoim wiekiem. Twarz mu się nie zmieniała, charakter też nie dziadział, tak jakby był odporny na to faktyczne, realne starzenie się. Przez to wszystko Zwierzołacy mieli poczucie mijanego czasu, owszem, ale tak jakby tuż obok nich. Ich czas omijał, ich czas nie przeszywał swoimi złotymi nićmi. Nie wyszywał na nich kolejnych ściegów oznaczających lata — a jeśli nawet, to były one już tak starte, że ledwie wyraźne.
— Pojęcia zielonego nie wiem — odparł bez ogródek — ile ja mogę mieć lat. To są setki, już dawno rachubę straciłem. Ale na tyle długo — burknął — że już dawno powinienem spróbować się przespać. Sam żem swój własny potencjał zmarnował!
Ta informacja, jak łatwo było się domyślić, wzbudziła zadziwienie u Rudej. I wtedy właśnie Halse pomyślał, że całkiem zabawnie będzie obserwować jej reakcje na te wszystkie dziwy: bo teraz to, co dla nich było od dawna naturalne, dla niej będzie dziwne, fascynujące, inne i niezwykłe. Wobec tego Aira uniosła brwi i zagwizdała z podziwu.
— Setki! I naprawdę nie korciło cię jednej zimy poświecić i się przespać smacznie? — zadziwiło ją to ogromnie.
— Jakoś właśnie, kurwa jego mać, okazji nie było — burknął, coraz bardziej niezadowolony z tego odkrycia. — Ale to z drugiej strony bardzo niewygodne, bo to jednak trzeba cały czas jako ten niedźwiedź łazić, a...
Zamilkł nagle i spochmurniał. Niemal czuł, jak delikatnie blednie, przez co siniaki na jego twarzy zapewne nabrały soczystszych barw. I choć próbował przegnać to wspomnienie, tak bardzo boleśnie uświadomił sobie, kiedy ostatnio tak długo żył w formie niedźwiedzia. Po śmierci Sorga. Wtedy też poznał Hyrona i wtedy też dołączył do kompanii, choć zanim to nastąpiło, musiały minąć miesiące niedźwiedziej tułaczki. A może to nie były miesiące, ale lata? Tego Halse nie pamiętał. I za wszelką cenę nie chciał sobie przypominać.
— No — mruknął z cichym chrząknięciem, najwyraźniej próbując odszukać wątek, który sam zgubił — był kiedyś taki czas, że ja tylko jako niedźwiedź latał, ale nawet wtedy jakoś się nie złożyło, żeby tak całkiem w kimę uderzyć.
Kątem oka zauważył, że Ruda cierpliwie słuchała i ani przez moment w jej oczach nie błysnęła ochota, by mu przerwać. Także usta były lekko zaciśnięte, nie chcąc wyrzucić z nich ani jednego zbędnego, zbyt szybko wypowiedzianego słowa. Halse to doceniał. Bardzo doceniał.
— Coś, widzę, mocno cię gryzie i to nie są pchełki w futerku... — stwierdziła krótko. — Czyli jako taki niedźwiedź... to żyjesz w lesie, jesz jagody, ryby, i inne zwierzątka i srasz po krzakach? Czy siadasz sobie z taką gorzałeczką też? — zapytała ogromnie tym ciekawa.
— Pchełki też — odparował bez zastanowienia — ale nie przejmowałbym się nimi zbytnio. I niestety nie, z gorzałeczką nie siadam — przyznał odrobinę markotnie — choćbym nawet chciał. Problem w tym, że jako niedźwiedź... nie chcę. Widziałaś kiedyś zwierzę chlejące alkohol? Nie? A dlaczego? Bo najwyraźniej alkohol nie jest im tak niezbędny jak nam, ludziom. A przemieniając się w zwierzęta, dosłownie się nimi stajemy. Oczywiście nie w całych stu procentach, bo jednak rozum mamy człowieczy, wszystko rozumiemy i tak dalej. Ale potrzeby, smaki i tak dalej, robią się już typowo zwierzęce. Dlatego jako człowiek chętnie opierdoliłbym, no nie wiem, zestaw sałat, ale jako niedźwiedź wlazłbym do rzeki, żeby sobie rybek trochę nałapać. Więc gorzała mnie wtedy nie interesuje. Łatwo się jest w takim uzwierzęceniu zatracić — dorzucił zupełnie nagle, choć nikt nie zadał podobnego pytania. Halse zaś ponownie lekko się zasępił. — Grunt, by wiedzieć, kiedy wrócić. Czasami miło się oderwać od człowiekowania i zajmować się tylko zwierzęcą stroną tego naszego marnego żyćka. Ono, uwierz mi, jest dużo mniej skomplikowane, bo takie... prymitywne. Ale mi to jakoś nigdy nie przeszkadzało — mruknął, wzruszając ramionami.
Aira wysłuchała go ze skupieniem. Najwyraźniej interesowało ją to, co mówił, ale wyrażała to łagodnym uśmiechem, niczym więcej. Przynajmniej mu nie przerywała, co, zdaniem Halse’a, było do kobiet kompletnie niepodobne.
— Czyli tak tuż po przemianie w komnacie to byś mnie nie zjadł, ale jakbym na ciebie w lesie trafiła, to już tak?
— Z tym zjadaniem to niekoniecznie tak jest — przyznał, sam się nad tym chwilkę zastanawiając. — Przemieniając się w zwierzę, jesteśmy nim w jakichś... no nie wiem, siedemdziesięciu procentach? Może nawet sześćdziecięciu... choć to zależy od naszej woli. Jeśli zapragniemy być wyłącznie zwierzętami, możemy się całkiem, no wiesz, uzwierzęcić. Wtedy faktycznie działamy wyłącznie instynktownie, ale coś takiego sami musimy w sobie uruchomić, tak jakby... tak jakby w zgodzie z naszą ludzką wolą. Więc raczej tak czy siak bym cię nie zjadł — zawyrokował. — No chyba że od jakiegoś czasu całkiem bym się w tym niedźwiedziowaniu zatracił. A i tacy bywali. Co tak całkiem porzucili człowieczeństwo.
— Z jednej strony wam nie zazdroszczę, a z drugiej nie raz człowiek ma dosyć tego człowieczeństwa i bym jako taka wiewióra popopierdalała po drzewach, całe dnie orzeszki bym zbierała i potem zapominała, gdzie je ukryłam... — opowiadała, na moment z wyraźną przyjemnością zatracając się w tej wizji.
Halse zaśmiał się krótko. Rozbawiła go wizja wiewiórki skaczącej po drzewach niczym solidnie naćpany gryzoń.
— Pasowałabyś mi na taką wiewiórkę — zauważył, kiwając z uznaniem głową. — Ruda, zaradna, a jak trzeba, to pogryzie i spierdoli. I przyznaję, że taka zamiana w zwierzę, ale wiesz, przy takiej ludzkiej kontroli, jest naprawdę fajna. Da się przyzwyczaić i da się z tym polubić. Bo to sporo zalet tak naprawdę ma.
Ruda roześmiała się, najwyraźniej rozbawiona podsumowaniem tematu wiewiórka. A pod wpływem tego śmiechu i Halse poczuł się bardziej rozluźniony, szczerze rad, że już kolejny raz tego dnia mógł przeżyć z kimś taką zwyczajną, prostą, niezobowiązującą rozmowę.
— No mam nadzieję, że pasowałabym nie przez zęby — stwierdziła i poprawiła płaszcz, szczelniej się nim owijając. — Mam wrażenie, że lubisz to swoje niedźwiedzie żyćko — podsumowała rozmowę — ale chyba męczy cię to, jak niedźwiedź jest zbyt niedźwiedzi... — zaczęła, rozważając to. — Niedźwiedź to nie przytulanka czy posłuszny pies! Niedźwiedź to niedźwiedź, ten niepokorny; jakby był psem, to nie byłby niedźwiedziem — zawyrokowała tonem słynnego filozofa, a Halse’a najpierw całkiem zatkało, by w następnej sekundzie wybuchnąć śmiechem. Nie zmieniało to jednak faktu, że celnie trafiła ze swoją teorią o jego niedźwiedziowaniu.
— No, to jest właśnie to, o czym mówię — zauważył. — Jak wszystko kontrolujesz też na ludzkim poziomie, to jest dobrze. Gorzej, jak ci się któraś z tych dwóch kontrol zaczyna wymykać. Musimy umieć to balansować.
— No rozumiem, a więc skoro do tego tak spokojnie podchodzisz, to co cię tak zmroziło? — nie ustępowała, najwyraźniej zauważając jego uprzednią, niekontrolowaną pauzę. Halse zaklął w duchu, mając nadzieję, że Ruda nie będzie za bardzo drążyć tematu.
— Śnieg mnie zamroził — odparował równie lodowato. — Ten, którym sobie opuchnięty ryj okładam.
Jak na znak sięgnął po odrobinę śniegu, ulepił z niego śnieżkę i przyłożył sobie do policzka, wzdychając z chwilową ulgą.
— Śnieg? Ciebie? A co ja mam powiedzieć w tej kiecy?! Że też im w tym wygodnie, to ja nie pojmuję... — mamrotała z niedowierzaniem, a Halse ukradkiem odetchnął z ulgą, mając nadzieję, że zagrożenie zbyt szczerej rozmowy zostało właśnie zażegnane.
— Ja też nie pojmuje — przyznał — jak wam może być w tych kieckach wygodnie. Oko cieszyć potrafią, przyznaję, zadziera się je też całkiem łatwo i przyjemnie. Ale, kurwa, ile to musi być z tym majtania i kombinowania.
— Nam? Sama tego nie pojmuję, dlatego te portki sobie szyję, bo nawet nie idzie takich dostać. Durne stereotypy, że baba to w firance musi chodzić, a weź w takiej firance na koniu pojedź? Zgroza! — dodała z trwogą, choć zaraz się zaśmiała, najwyraźniej rozbawiona jakimś związanym z tym wspomnieniem.
Niestety, chwilowa zmiana tematu nie zmyliła Airy, bo ta dalej dopytywała o nagły powód „zmrożenia”, jak to ujęła — a więc szybko się okazało, że zagrożenie jednak nie zostało zażegnane. A Halse nie za bardzo miał ochotę o tym mówić.
— Ja już żem — burknął ze złością — głupi kretyn, dość się dzisiaj nagadał. Dość mam.
Wystarczyło już, że się jednej wariatce wygadał. Drugiej już nie musiał.
— Czyli ktoś dzisiaj ma dzień do gadania — lekko uniosła jeden kącik ust. — Mów śmiało — zachęcała, najwyraźniej nieprzejęta jego tłumaczeniem — do piachu to zabiorę, a lepiej wygadać się komuś, kto pożyje jeszcze trzydzieści lat, w porywach może czterdzieści, niż kilka setek czy tysięcy, więc weź to pod uwagę, zwłaszcza że dzięki naszemu dzisiejszemu przyjacielowi może i zapomnę o tym do rana... — zaśmiała się gładząc znacząco ich dzisiejszy trunek. — Ano właśnie — dodała nagle — do grobu, ja to bym wolała być jednak spalona, przyjmujecie jakieś indywidualne prośby o pochówki? Czy macie takie zbiorowe mogiły byłych żon? — zapytała, pociągając z butelki i podając ją rozmówcy.
Zmarszczył brwi, zastanawiając się nad pytaniem o pochówek.
— Żony to jak worki starych ubrań, wyrzucamy gdzieś w kąt, byle jak najdalszy, żeby za bardzo nam smród rozkładu nie przeszkadzał — wyjaśnił rzeczowym tonem, po czym uśmiechnął się szeroko i złośliwie. — Nie wiem, jak dla mnie to nawet ktoś i zeżreć może twoje prochy, czy co tam z ciebie zostanie. Nam to za jedno.
W spokoju wysłuchała informacji dotyczących ich żon i bez wzruszenia pokiwała głową.
— Pojmuję, a więc nim zgnuśnę, to po prostu sama się spalę i będzie po problemie. Taka samoobsługowa żona, sama się sprząta, jak już termin ważności wygasa — zaśmiała się ironicznie i przejęła butelkę, by zrobić łyk.
Roześmiał się w głos, wysłuchując, jak miała postępować samoobsługująca się żona.
— Czegoś takiego — nadal się śmiał — to chyba nikt nie wymyślił. Ale zajebista sprawa! Każda baba powinna mieć taki termin ważności. Nie? I, żeby było uczciwie, facet też.
— Dobre... choć wasz termin byłoby trzeba przeliczać inaczej niż w latach... — stwierdziła, słuchając dalej i na koniec lekko skinęła głową. — No cóż... jestem jaka jestem, a więc postaram się, by na długo zapamiętał te trzydzieści lat mojego życia... — stwierdziła pewnie jakby w tym była jakaś groźna nuta niebezpieczeństwa, uśmiechając się przy tym lekko zadziornie.
Halse zaśmiał się, z radością wyobrażając sobie udręczonego małżeństwem Hyrona. Wyglądało bowiem na to, że z taką Airą, rudą, wściekłą wiewiórką, wcale nie będzie miał łatwego żywota. I na nic tu jego autorytet, powaga i wrodzone poczucie władzy. Nic to nie da przy kobiecie jak żywe tornado.
Na moment zapadła cisza, choć trudno powiedzieć, czy z braku tematów, czy dla chwili odetchnięcia, czy może po to, by się butelką zająć. Z tym ostatnim musieli być jednak ostrożni, bo poziom alkoholu w butelce niebezpiecznie i podejrzliwie szybko się kończył.
A skoro taka cisza zapadła, Halse mimowolnie znowu uciekł myślami do ich małego, wspólnego problemu. I czy tego chciał czy nie chciał, musiał ten temat wreszcie poruszyć.
— A co do odczarowania bransolety — zaczął powoli nieco zamyślonym tonem — nie traktujcie tego jak dziecięce rytuały. Nie wiem, co to za chuj tutaj steruje, ale z drugiej strony, tak za byle co cię w bransoletkę nie zaklinają. Poza tym, jeśli to Jeździec, a najpewniej tak, to żadne z niego niewiniątko. Na pewno jest niebezpieczny i wiesz, ile dla niego będzie zabić grupkę kobiet? Tyle, co splunąć. Zanim go odczarujemy, musimy być porządnie przygotowani. Ja, mimo swojego niewątpliwego uroku — zakpił — mogę nie dać z nim rady. Nie tylko przez Hektora; po tych pierdolonych ziółkach cały czas jeszcze nie wróciłem do formy. Albo raczej nie wróciłem do formy po byciu prawie martwym, a ziółka jakoś mnie poskładały, ale siły jeszcze zbieram. Nieważne. Ważne, że przed przywołaniem typa, będzie się trzeba porządnie magią zabezpieczyć. Problem w tym — tłumaczył — że żeby zabezpieczyć się przed czymś takim, potrzeba będzie dużo mocnej magii. A taka może zaalarmować tutejszego szefa. A jego mamy chwilowo na liście podejrzanych, więc alarmować go, jak się pewnie domyślasz, nie powinniśmy. Jakoś to rozgryzę. A wam zalecam daleko idącą ostrożność. Poza tym, trzeba jeszcze wymyślić, co z nim zrobimy, jak już go uwolnimy.
O ile go uwolnimy. A lepiej nie, pomyślał.
— Rozumiem, domyślam się, że to nic prostego i zapewne i niebezpieczne będzie... — odparła z zastanowieniem.
— Ta twoja koleżanka, Sharan, czy jak jej tam, powiedziała coś więcej o tym gościu?
— Mówiła, że to najemnik, że najęto go, by ją uprowadzić i to zrobił, całą jej eskortę i służbę wybił; z tego, co zrozumiałam, szkoleni Alizończycy to byli, a on ot tak ich pozabijał, więc jak i słusznie zauważyłeś, grupka kobiet to jak splunięcie będzie... — przyznała.
— Najemnik, powiadasz? — Halse zmarszczył brwi. — No to chuj — westchnął. — Nie spodziewałem się, by było zbyt łatwo, ale jakiś przypakowany najemnik, i to jeszcze po stokroć wkurwiony, bo w bransoletkę zamieniony, to już w ogóle bieda, ci powiem. Najemnik jebnięty, w świecidło zaklęty — zarymował, rechocząc z własnego żartu. — No chuj — westchnął raz jeszcze — jakoś sobie poradzimy. Tylko jęzorem za bardzo nie mielcie i się nie wtrącajcie. A jakby się gorąco robiło, to spierdalajcie. Choć i tak pewnie nic wam to nie da.
— No najemnik... — potwierdziła. — Świetnie... no to sobie dogodne drogi ucieczki wcześniej opracujemy... przed człekiem bym uciekła, ale wy, Zwierzołaki, to inna liga jesteście... — wzruszyła ramionami choć było widać, że się zmartwiła.
— Ale to przecie niby wąż jest, nie? To łatwa sprawa — zauważył. — Wystarczy za łeb złapać i ukręcić.
— O ile wężem będzie... — zwróciła uwagę na istotną kwestię, bo owszem węża by się nie obawiała.
— Raczej nim będzie — rzekł krótko i rzeczowo. — To byłby bardzo dziwny zbieg okoliczności, gdyby zamienili go w wężową bransoletę bez powodu. Poza tym, ten wąż się porusza. To też jest konkretnie sprecyzowany rodzaj magii i wbrew temu, co ci się wydaje, dość dużo nam mówi. Zaklętemu trudno byłoby oddziaływać na przedmiot, w którym go uwięziono. No wiesz, bo niby czemu by miał móc, skoro to jego więzienie? Podejrzewam, że tutejszy włodarz za bardzo się tym nie przejął i rzucił zaklęcie bez zabezpieczenia mirialnego. Czyli takiego — uzupełnił pospiesznie — które uniemożliwiałoby właśnie oddziaływanie na przedmiot. Zakładam, że ten tutejszy mag nie docenił siły tego naszego wężyka i uznał, że za chuja nie poradzi sobie z mirialem. Czyli tym oddziaływaniem. A wiesz, coś takiego jest naprawdę w chuj trudne, nawet bez zabezpieczenia. Dużo może ułatwić fakt, że Jeźdźca zamieniono w coś, co odpowiada magii, którą dysponuje. A tak już naprawdę najprościej — westchnął z irytacją — to jak go przemieniono w bransoletę węża, i ten wąż się porusza, to nie ma chuja, żeby to był przypadek. Jakby mnie w coś z wężem zamienili, raczej nie miałbym szans na interakcję. No chyba że by mnie w pluszowego miśka zamienili. Wtedy może bym umiał powiedzieć takiemu dzieciakowi, co się do mnie co noc tuli, że mu rodziców we śnie zajebię. Ale tylko „może”.
— No to obyś miał rację... — skwitowała. — Hmmm, a wracając... skoro z martwych żeś wrócił, to nie takie przelewki, ale wszystko już dobrze? Silnyś, więc i siły ci wrócą, chyba że coś jeszcze ci zagraża? — dopytała z różnych stron, by jakąś odpowiedź uzyskać.
— A ja wiem — pytał ze wzruszeniem ramion — czy mi coś jeszcze grozi? Nigdy wcześniej nie zażywałem jakichś trzydniowych ziółek wyciągających człeka z zaświatów, czy jaki chuj.
— To setki lat żyjesz i ziółek trzydniowych nie poznałeś? No proszę, to nawet was jest w stanie coś zaskoczyć — zaśmiała się krótko, jednak lekko jej ulżyło, że było już po wszystkim.
Naburmuszył się na wzmiankę o trzydniowych ziółkach.
— A weź — machnął z irytacją ręką. — Jebany Hikar! I tak, nawet mnie dało się zaskoczyć. Ale to nieważne. Przemytnik ważniejszy, na nim się skup, a nie na Hikarze. Ech, kurwa — mruknął, przewracając w dłoniach butelkę do góry dnem — skończyło się, co dobre. Za mało żeś przyniosła. Następnym razem bardziej się postaraj.
Tak jak się domyślał, ta jedna, niecała nawet butelka w ogóle na nich nie wpłynęła: spojrzenia nadal mieli bystre i przytomne, w głowach też im nie szumiało — a przynajmniej w jego przypadku. Mógł więc bez przeszkód dalej gawędzić z Rudą, przyglądając się przy okazji nudnemu, zaciemnionemu krajobrazowi. Butelkę zostawił gdzieś po drodze; może jak mu się o niej przypomni, to zabierze ją rano, gdy już będzie schodził z warty. Ale tego nie mógł sam sobie obiecać.
I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie dziwne, wewnętrzne targnięcie, które nagle poczuł. Trudno było je do czegokolwiek porównać, choć najbliżej było do nagłego uderzania niepokoju, które ściska żebra, zaciska się na brzuchu, a gardło obtacza drutem kolczastym. Jednak to uczucie było inne, bo nie niosło za sobą nic negatywnego. Było… ostrzegawcze. Halse jeszcze zanim przeanalizował to, co właśnie odczuł, już wiedział, że powinien zareagować. Jego zmysły momentalnie się wyostrzyły, czego Aira chyba nie zauważyła, dalej w spokoju spacerując i coś mówiąc. Co — tego Halse już nie słyszał, podejrzliwie obserwując otoczenie. Gdy zaś spojrzał za siebie, początkowo nic nie zauważył, choć coś wewnątrz, być może nawet to samo, obce uczucie, kazało mu skupić wzrok właśnie tam. I opłaciło się, bo czarny atłas nocy zaczął się delikatnie, cichutko rozdzierać; między stłumionym szelestem przywodzącym na myśl delikatne skrzenie dało się dostrzec pojedyncze, ciemnozielone iskry. Z czasem stawały się coraz mniej wyraźne, ale tym samym było ich coraz więcej, powoli materializując się w wątłe, zielonkawe obłoki mgły.
I wtedy Halse już wiedział. Już wszystko wiedział.
— Oho — mruknął, mrużąc oczy — mamy towarzystwo.