ROK JEDNOROŻCA [fantasy, 6os., hetero, bn]

Methrylis
Posty: 20
Rejestracja: sob paź 08, 2022 8:18 pm

HALSE

Post autor: Methrylis »

HALSE

Opisać ten jeden, konkretny dzień było… trudno. Zaskakująco trudno. Trudno jednak być nie powinno: wszak to tylko dwadzieścia cztery godziny. Zwłaszcza w ich wielosetnym żywocie taka jedna doba to jak kropla w morzu; to jak mrugnięcie okiem, jak pstryknięcie palcem. Więc jak wiele rzeczy może się wydarzyć jednego dnia? Teoretycznie niewiele. A jednak ten jeden, ten konkretny, rozciągał się dziwnie i podejrzanie jak guma, jak ciasto albo jak niezdrowy włos. Rozciągał się, rozciągał, robił się coraz cieńszy, coraz słabszy, coraz mętniejszy — i ogólnie coraz bardziej byle jaki — a jednak jakimś cudem cały czas trwał i uparcie nie chciał się skończyć. Halse miał więc wrażenie, że utknął w jakiejś pętli czasu, albo że bogowie wreszcie się na nim zemścili i kazali mu przeżywać przez wieczność jeden dzień.

A że to boska kara miała być, to, co oczywiste, dzień miał być wyjątkowo parszywy. I był. Wyjątkowo.

Już ranek zwiastował jakieś dziwne wynaturzenia, bo zaczęło się przecież od rozmowy z Akrobateczką i, o zgrozo, nagłym uzewnętrznieniu się swoją opowieścią o chorej matce i martwym przyjacielu. Teraz, kiedy był w nastroju podłym, ale tak normalnie, typowo dla siebie podłym, nie mógł się nadziwić, że wzięło go na aż tak wielką ckliwość i aż mu się we flakach przewracało na samą myśl. Nic ino się porzygać z tej słodyczy, litości i wszechobecnej rozpaczy. Czy sądził, że jego sekrety były u tej szalonej kobiety bezpieczne? Absolutnie nie. Czy uważał, że Akrobateczka prędzej czy później komuś chociaż kawałek z tej rozmowy wypaple? Zdecydowanie. A czy interesowało go to, czy ktoś pozna jego historię? Kompletnie nie. Nie sądził, by to cokolwiek zmieniło. Wobec kogoś innego być może ten i owy poczułby współczucie i coś, czego większość ludzi nienawidziła, czyli litość. Ale Halse’a mało kto darzył sympatią, mało kogo więc obeszłaby jego ckliwa historyjka. Więc czy wolał, by ta opowieść skryła się w odmętach tajemnicy? Jasne, ale jeśli już się z tych odmętów wyrwie, nie będzie jakoś specjalnie nad tym faktem rozpaczał.

Co nie zmieniało faktu, że Akrobateczka była NAJGORSZYM możliwym wyborem.

Sam się momentami zastanawiał, dlaczego wyjawił to wszystko akurat jej. Dlaczego tak nagle zwolniły się w nim wszystkie blokady? Dlaczego umysł nie wybudził go z tego dziwnego letargu z ostrzeżeniem, że przecież ta wariatka siedziała obok? A idąc tym tokiem rozumowania: dlaczego oni stale na siebie wpadali, dlaczego ciągle rozmawiali i dlaczego Halse miał wrażenie, że obecnie najbliższą relację, bez względu na to czy dobrą, czy złą, miał właśnie z tą całą Alayą? Dostrzegalne to było zwłaszcza po późniejszej wizycie w bibliotece, gdzie rozmawiało im się tak… zwyczajnie. Naturalnie. To było tak dziwnie kojące, że aż przyjemnie i Halse, choć z odrobiną oporu, musiał przyznać sam przed sobą, że chętnie by to kiedyś powtórzył. Może akurat z nią, może akurat z kimś innym, ale…

Ale po prostu nie pamiętał, przy kim mógł porzucić wszystkie swoje otoczki, przebrania, maski i pozory.

Lubił być niewidzialnym. Lubił nikogo nie obchodzić. Lubił czuć się jak cień, z którego istnienia niejasno zdawano sobie sprawę — i to wszystko, co można było o nim powiedzieć. Lubił przemykać się między tymi wszystkimi, jakże barwnymi żywotami, lubił uchodzić za tę niewartą spojrzenia hołotę. Bycie niewidzialnym miało niewątpliwie swoje zalety, bo w tej ciszy i spokoju najlepiej było obserwować i najłatwiej było zadać cios. Ale największą wadą człowieka był fakt, że był człowiekiem. A człowiek, istota stadna i wyposażona w uczucia, wkrótce zaczyna myśleć, że została cieniem nie z własnej woli, a z woli innych — tych, którzy go odrzucili, zdyskredytowali, wykreślili. Wtedy na tę swoją niewidzialność zaczyna się patrzeć inaczej, ze wstrętem, z pogardą. Wtedy człowiek czuje nagłą potrzebę przybierania kolorów, by stać się jak najbardziej wyraźnym. Lecz to zawsze działało za szybko, za mocno, zbyt nagle. I tak oto człowiek stawał się kolorowy i był dzięki temu nadzwyczaj wyraźny — niczym ten barwny klaun, z którego wszyscy się śmiali.

Lubił być niewidzialnym. Ale czasami nawet on przyłapywał się na rozpaczliwym poszukiwaniu kogoś, kto go zauważy.

Przy takich lekkich, niezobowiązujących rozmowach czuł się dostrzegany. Nie rozmawiano z wojownikiem, nie rozmawiano ze Zwierzołakiem. Rozmawiano z człowiekiem. Halse wtedy czuł się tak, jakby naprawdę zasłużył na to chwalebne miano.

I może właśnie dlatego, ciągnięty tym dziwnym potokiem myśli, poczuł ukłucie żalu na myśl, że gdy napił się tej przeklętej nalewki, tak tę Akrobateczkę zwymyślał. Teraz chciałby to cofnąć, a jeśli się nie da, to naprawić. Był jej to winien — właśnie za to, że choć na moment, choć na krótką chwileńkę, go dostrzegła. W jego własnym mniemaniu, w jego własnej ocenie — bo ona zapewne tego nie zauważyła. Ale dla niego to było ważne. Więc musiał przeprosić.

Niestety, ten sam potok myśli przeniósł go do sabatu czarownic i ich planu odczarowania bransoletki. Panienki miały znaleźć odpowiednie zaklęcie, a Halse wtem miał im wyjaśnić, że to absolutnie kretyński pomysł, by go odczarowywać i że on się na to nie zgadza. Po co więc kazał im czegokolwiek szukać? Bo na temat potencjalnego wroga zawsze lepiej wiedzieć więcej niż mniej. Wiedza na temat tego, jak taką klątwę odczynić, mogła być bardzo przydatna, a Halse nie mógł się pozbyć myśli, że przyda mu się szybciej niż zakładał.

W swych wspomnieniach mordobicie od Hastena pominął, mordobicia od Hektora zaś nie mógł. Jak tylko sobie o tym myślał, szlag go jasny trafiał, choć sam nie do końca był pewien, na co tak naprawdę był zły. Na to, że przegrał? Nie, nie bardzo. Wszak czuł, że jeszcze nie był w zbyt dobrej kondycji po hikarowych ziółkach, poza tym już raz tego ranka po ryju zebrał — więc od swojej życiowej formy był diable daleko. Nie zakładał więc za bardzo, że uda mu się zwyciężyć, choć oczywiście po cichu miał taką nadzieję. Czy był zły na to, że wygrał akurat Hektor? Też nie, bo na ogół lubił tego naćpanego tura. Lecz chyba najbardziej zły był na to, że temu kucharczykowi w pewnym momencie odbiło i potraktował tę walkę jak kwestię życia i śmierci; jakby od tego zależało życie jego kochanego kotka albo nierdzewność ulubionej chochli. Hektor upokorzył każdego, z kim walczył, ponieważ — w przeciwieństwie do tura — każdy potraktował ten turniej jak sympatyczną zabawę. Nikt nie zakładał walki na aż tak poważnie, nikt się specjalnie nie przygotowywał. Tymczasem zarówno Halse, jak i każdy, kogo Hektor o mało co nie posłał w zaświaty, miał prawo czuć się upokorzony, bo i postrzegany przez całą widownie jak gówno, a nie wojaka. Bo który porządny mieczosiekacz dałby się tak tragicznie obić? Co on, wojakować się nie umie? Jednego celnego ciosu wymierzyć nie potrafi albo ataku sparować? Ktoś taki na zbity pysk powinien z kampanii wylecieć — bo po co tu taki, który tylko na pole bitwy wylezie i zaraz tam zemrze, nim jeszcze pierwszy kurz się w górę wzbije? Tak, na to Halse był wściekły. Czuł się przez Hektora oszukany i ośmieszony. On jeden nie grał fair, on jeden postanowił urządzić sobie małe igrzyska, udowadniając wszystkim, jak to nie można zadzierać z tym rudym, fałszywym kucharczykiem.

Dlaczego więc uczestniczył w ceremonii rozłączenia małżeństwa? Jeszcze mu przypadkiem pomógł, odpłaszczowując jego nową żonę. Skurwysyn, myślał pogardliwie, nie dość, że wygrał turniej, to jeszcze dziewkę! Czy chciał się jakoś na nim mścić? W głębi duszy sądził, że tak. Ale nie teraz. Teraz był obolały, sflaczały i zniechęcony. Na domiar złego, za kilka godzin zaczynał wartę, którą dostał za niewinność.

Cóż, jedni dostają żony, a drudzy w pysk.

Tak czy inaczej, musiał się trochę przespać. Miał już dość tego dnia i chciał go jak najszybciej zakończyć. Po warcie znowu trochę odeśpi, a potem spróbuje zagaić którąś z dziewuch o to zaklęcie, bo i tym trzeba będzie się w końcu zająć.

Ale to później. Najpierw musiał to wszystko odespać.

~*~

Zgubił się na trzysta trzydziestym czwartym drzewie. A zgubił się już po raz czwarty.

Kurwa — syknął pod nosem — ile tu może być tych jebanych drzew?!

Z drzewami tego dnia w ogóle miał jakiś problem.

Ale co on tak właściwie robił? Ano, liczył. Liczył wszystkie drzewa, jakie mijał podczas swojej wartowniczej wędrówki. A było to, stety niestety, zadanie najciekawsze ze wszystkich, jakie miał tam do dyspozycji. Więc dreptał powoli i je liczył, ale w końcu zawsze znajdowało się coś, co go rozpraszało, więc musiał zaczynać od nowa.

Mimo tej dość głupawej rozrywki, pozostawał czujny. Dobrze wiedział, że z tym zamczyskiem oraz majaczącym gdzieś w odmętach ciemności lasem było coś mocno nie tak. Od jutra musiał wznowić swoje małe śledztwo i dopytać Helliona, czy dowiedział się czegoś ciekawego. No i wiadomo — gadająca bransoletka. Z tym mogło być sporo smrodu, bo nie tak łatwo ukryć taki mały szczegół, że się kogoś właśnie odbransoletkowało. Hyron łeb by mu odrąbał i do dupy przyszył, gdyby się o tym dowiedział. Zresztą, nie tylko o tym — przecież złamał ważną przysięgę i dopuścił się swoistej zdrady, wyjawiając dziewuchom prawdę o ich zwierzęcej naturze. Nadal tego nie żałował, bo był pewien, że działo się tu coś mocno nie tak, a ratowanie ich przed czymś, czego nawet nie rozumiało nie było najszczęśliwszym pomysłem.

A z jakiegoś powodu przeczuwał, że jeszcze trochę sobie w tym zamku posiedzą. Bez względu na swoją wolę.

Niespodziewanie liczenie drzew musiało ustąpić zupełnie innej, ciekawszej i przyjemniejszej rozrywce. Gdy ujrzał przed sobą jakąś rudowłosą panienkę odzianą w elegancką suknię, w pierwszej chwili jej nie poznał; pomyślał tylko, że skądś ją kojarzył, że gdzieś już ją widział. Wszystko przez tę zupełnie nie pasujący do niej element ubioru, bo jak dotąd Halse widywał Ariannę wyłącznie w spodniach. Zresztą, poza suknią, dziwił przede wszystkim widok jej tutaj, na tej wieży, o tej dość już późnej porze. Owszem, gdy się ostatnio widzieli, coś wspominała, że może wpadnie z flaszką, ale Halse ani przez mały, króciutki moment nie brał tego na poważnie. A ona rzeczywiście się zjawiła — i to z butelką! Był naprawdę pozytywnie zaskoczony, tym bardziej, że Ruda była bardzo miłą towarzyszką rozmów — co było dowodem na to, że niewiele się pod tym względem zmieniło w ciągu tych ostatnich kilku godzin. Z przyjemnością więc oddawał się tej lekkiej, dość durnowatej rozmowie, bo swobodnie skakali w niej od jednego wątku do drugiego, poruszając tematy i poważniejsze, i całkiem głupiutkie. I choćby dlatego Halse wyjątkowo poważnie potraktował zaproszenie na wspólne zszywanie ryja. Bo raz, że faktycznie by mu się to przydało, a dwa, że spotkania z Rudą jak dotąd okazywały się całkiem miłe.

I to też było bardzo miłe. I… zaskakujące. Bo gdy Ruda ześlizgnęła się z jego kolan po opatrzeniu ran — co już samo w sobie mogło zadziwić — ona… pocałowała go w czubek głowy. Ta niespodziewana czułość tak mocno zszokowała Halse’a, że niemal nim wstrząsnęła. Zamarł na dłuższy moment, zupełnie nie wiedząc, co z tym niecodziennym darem zrobić i jak się zachować. Aira nie widziała w tym nic dziwnego, zaraz napoczynając kolejne tematy: a to o płaszczu, a to o niedźwiedzich latach. Ale Halse nie umiał jej w tamtym momencie słuchać. Słowa dziwnie jakoś mu umykały, a on nie umiał ich złapać i nawet się nie starał, zbyt sparaliżowany tym jednym, tak zwyczajnym gestem.

Dlaczego tak dziwnie zareagował na zwykłego całusa? Nie miał pojęcia. Ale gdy z trudem przebił się przez męty w swojej głowie, zdał sobie sprawę, że minę mógł mieć dość dziwną; na tyle dziwną, że Ruda mogłaby ją zinterpretować jako niechęć albo gniew. Przywołał się więc do porządku, choć z niemałym trudem.

Co ty tam o płaszczu mówiłaś? — wymamrotał nieco wypranym tonem, trąc z nagłym zmęczeniem czoło.

Chcąc całkiem ochłonąć po nie wiadomo w zasadzie czym, przyjrzał się otaczającymi ich połaciami śnieżnej czerni. Wokół było cicho, pusto i spokojnie, ale to nie mogło uśpić jego czujności. Czuł w kościach, że nie można było przegapić nawet najmniejszego szczegółu, dlatego, choćby chciał, nie mógł się w całości skupić na towarzystwie Airy i jej flaszki — nawet jeśli było to bardzo miłe towarzystwo. Alkohol natomiast wcale mu w pełnieniu warty nie przeszkadzał. Żeby Zwierzołaka upić, potrzebny był co najmniej jeden antałek.

— Że co do płaszcza — powtórzyła — zagaić tylko chciałam, a i tak wiedziałam, że go nie przyniesiesz.

Halse zaśmiał się złośliwie na wzmiankę o płaszczu i zagajeniu rozmowy. Potrzebował się rozluźnić, więc poruszanie durnych tematów było dobrym pomysłem.

Jak chciałaś poflirtować — wyszczerzył zęby — to trzeba było być bardziej bezpośrednią. Jak to masz w zwyczaju, jak widzę — dodał zaraz.

Może powoli się otrząsał po tej całkiem obcej dla siebie czułości, bo już mu się zbierało na żarty. Albo wprost przeciwnie — cały czas w nim to siedziało, skoro tak chętnie zaczął peplać o flircie. Tym bardziej, że Airze, sądząc po jej rozbawionym uśmiechu, też niespecjalnie przeszkadzało.

— A bo zaraz do flirtu, po prostu poznać cię chciałam... ciekawyś, a lepiej się gawędzi z kimś pyskatym a szczerym niż lizidupą podstępną... — stwierdziła wzruszając ramionami.

I gdzie ja niby ciekawy? — żachnął się, choć oczy lekko mu błysnęły. — A lizodup to tu pełno, prawda.

— Ty to lubisz jak ci się słodzi co? — powiedziała lekko zadziornie.

Wyszczerzył się wesoło, co już mogło stanowić odpowiedź samą w sobie.

No pewnie! — przyznał bez choćby cienia skromności. — Każdy facet to uwielbia! Kobieta domaga się komplementów, więc szybko na nie obojętnie je, bo stale jakichś słucha. A my, zaufaj mi, rozpamiętujemy każde miłe słowo. Powiesz mi, że ładne mam guziczki w kubraczku, a za siedemdziesiąt lat wnukom będę opowiadał, że kiedyś jakaś jedna mi powiedziała, że MAM ZAJEBISTE GUZICZKI W KUBRACZKU — zakrzyknął dziarsko. — Rozumiesz? — dopytał, tym razem już normalnym tonem.

— Zapamiętam... że lubisz swoje guziczki w kubraczku... ja jednak wolę nieco inne rzeczy od guziczków. Oczyska na ten przykład — wymieniała — bo jak te u ciebie ładne, to i zaraz się przyjemniej gawędzi — przyznała.

Oczka? Taa? — spytał, uśmiechając się cwaniacko. — A co ty jeszcze takiego lubisz? Powiedzmy — dodał z udawanym żalem — że nie tylko u mnie, ale ogólnie u facetów. A jeszcze to uproszczając: czego nie ma Hyron, a mieć powinien?

Najwyraźniej zaskoczyło ją to pytanie, bo potrzebowała chwili do namysłu. A Halse’a to nawet ucieszyło: bo to mogło oznaczać, że otrzyma całkiem konkretną odpowiedź.

— Te łoczyska to chyba najbardziej mnie ciekawią, bo jak łoczy ciekawe, to i dusza powinna być ciekawa, a jak spojrzenie nie takie, to i dusza parszywa — wyjaśniła, zastanawiając się dalej. — A mi zagwozdkę dałeś, nigdy żem o tym nie myślała... ale jak teraz się tak zastanawiam, to odpowiedzią będą kolory, coś odznaczającego się na tle innych. Jak, przykładowo, w tym pochodzie smutnej czerni zaraz spojrzenie moje przyciągasz ty, blondasie, i te dwa rudzielce. Ktoś inny od reszty wydaje mi się wyjątkowy i ciekawy. Więc u Hyrona brakuje mi chyba tego. No i chęci do życia — parsknęła śmiechem. — I emocje lubię — dodała po chwili namysłu — bo jak człek je wyraża, to swój, a po takich zimnych głazach to nie wiadomo, czego się spodziewać — dodała.

Wysłuchał z ciekawością wywodu Airy na temat jej upodobań fizycznych i psychicznych względem płci przeciwnej. Halse zatrzymał się, rozejrzał, upewnił, że nikt ich nie widział, że nikt nie doniesie o zaniedbaniu obowiązków. Oparł się lekko na wyprostowanej ręce i ścianę, pod którą właśnie powoli kroczyła Aira. Jego dłoń znajdowała się kawałek od jej głowy, dzięki czemu ich spojrzenia mogły się bez kłopotu krzyżować.

Łoczyska lubisz? No tak, łoczyska zwierciadło duszy, tak mawiają. Ja oczy mam. I emocji też w diabły mam. Po mnie wszystko poznasz, ja się z niczym nie kryję. Już chyba zdążyłaś zauważyć. Nie to, co Hyron — prychnął. — Temu brakuje nie tylko życia. On ogólnie taki wybrakowany. Jakby bozi, co go tam tworzyła, już się całkiem niczego nie chciało albo materiału brakło i rzuciła tam w niego tylko resztki tego, co zostało.

— Owszem i parę oczu masz i emocje okazujesz, tego ci nikt odmówić nie może — przyznała z lekko uniesionym kącikiem ust skupiając się na wspomnianych oczach, w które patrzyła pewnie i z zaciekawieniem, zwracając przy okazji uwagę na zmniejszającą się między nimi odległość. Jej uśmiech nabrał figlarności, śmiało prawie niwelując ten i tak już niewielki odstęp i zatrzymując się tuż przed nim. — To ty go znasz, nie ja — dodała, nawiązując do Hyrona — a więc skoro tak mówisz, to pewnie sporo w tym prawdy. Ja jedynie zauważyłam, że ma fioła na punkcie kontroli i próbuje ze mnie posłuszną marionetkę zrobić. Pewnie ubolewa, że mu się nie trafiła jedna z tych grzecznych i potulnych panienek, w końcu takich oczekiwaliście biorąc baby z Dolin — prychnęła kpiąco.

Ano, fioła na punkcie kontroli to on zawsze miał — przyznał, niechętnie wracając do tematu Hyrona. — Może dlatego, wbrew wszystkiemu, dowódca z niego nie jest taki zły. Z kijem w dupie, oczywiście — uzupełnił — ale to chyba jeden z wymogów. Nie możesz być dowódcą, jeśli nie masz rzyci niczym usztywnionej. Ciekawym — prześwidrował ją spojrzeniem — czy cię czymś Hyron zaskoczy. Jako twój... małżonek — dokończył z wyraźną kpiną. — I tak. Jemu przydałaby się taka nudna. Sam by się zaraz przy niej znudził, ale jemu kobieta na nic. Taką szarą myszkę by przeruchał od czasu do czasu, ona by nawet nie pisła i taki byłby układ. Żadne by nic innego nie oczekiwało. Nie pasujesz do niego — zawyrokował śmiało. — Jesteś dla niego zbyt dużym wyzwaniem. On nie lubi wyzwań. Nie lubi się nad nimi zbyt długo namyślać. A żona będąca wyzwaniem... — Halse zacmokał z udawanym zatroskaniem — nie ma nic gorszego.

Najwyraźniej spodobała jej się ta wymiana gustów damsko-męskich, bo zaraz spojrzała na niego z ciekawością, uśmiechem i oczekiwaniem.

— No to teraz twoja kolej nieskromny Niedźwiedziu, co u panien twoja uwagę przyciąga i wysil się bardziej, bo odpowiedź, że duże mleczarnie mnie nie usatysfakcjonuje — dodała, dłoń unosząc i palcem kiwając w ramach upomnienia, że nie odpuści za łatwo.

Zaśmiał się na wzmiankę o mleczarniach, zgodnie z prośbą o nich nie wspominając.

Rozczaruję cię, ale nie wiem — przyznał z dobitną szczerością. — Nieczęsto się nad tym zastanawiam. Ale szarych myszek nie lubię. Nudzą mnie. Ty szara myszka zdecydowanie nie jesteś. Hmm... — pomyślał. — Pyskate, wbrew pozorom, też lubię. Dają się podrażnić, a ja się lubię drażnić. A pyskata to jedna z pierwszych rzeczy, jakie mi przychodzą do głowy, jak o tobie pomyślę.

I mimo że mógłby na tym zakończyć, zastanawiał się na odpowiedzią dalej, zwłaszcza że sam zaczął być jej ciekaw.

I takie, co własny pomyślunek mają lubię — zawyrokował, kiwając lekko głową. — Co potrafią powiedzieć trochę więcej niż opisać kolory swoich falbaniastych kiecek. A ty, Ruda, masz własny pomyślunek? Na to wychodzi, że tak. Więc wychodzi na to, że lubię... ciebie.

— Ciekawy wniosek Niedźwiedziu... pytanie tylko czy to szczerość, czy genialnie wypracowana bajera — odparła lekko zadziornie się uśmiechając.

Wzruszył ramionami, niby obojętnie, nie chcąc zdradzać od razu swojej odpowiedzi.

A czemu nie jedno i drugie? Czy bajera nie może zawierać w sobie faktów? — spytał zadziornie. Nawet nie zauważył, kiedy jeszcze odrobinę bardziej zbliżył w jej stronę. W ogóle nie zwrócił na ten mimowolny gest uwagi.

— Ale co by to nie było to też cię polubiłam nawet i bez tego futra — dodała żartobliwie i odruchowo wzrok na jego płaszcz przeniosła. — No właśnie... czemu niedźwiedź nie ma przy płaszczu futra ja się pytam? Cóż to za zaniedbanie mylące? — zapytała śmiałym tonem.

Uśmiechnął się nonszalancko na ten mały komplement.

Mało kto to wie, ale żelazne fakty są takie — tłumaczył z powagą — że zawsze mocno zyskuję przy bliższym poznaniu. A im bliższym... tym bardziej.

Westchnął męczeńsko, nie znając odpowiedzi na pytanie o brak futra.

Chętnie bym cię stąd zabrał... ale wtedy twój małżonek mnie na jajach powiesi za porzucenie warty. Nie za poderwanie mu żony — dodał kpiąco — tylko za porzucenie warty właśnie.

— Diabeł kuszący jesteś, że też jakieś losowania płaszczyków sobie wymyśliliście... aż ciekawi myśl, co by było, gdyby podniosło się inny... — skupiona była na jego jasnych oczach, choć czuła powietrze rozbijające się na jej skórze od jego oddechu. A kiedy odległość między nimi prawie zniknęła, kobieta uśmiechnęła się zadziornie i obróciła twarz ruszając w dalszą drogę. — Skoro już ustaliliśmy, że rozgrzać mnie nie możesz to ruszajmy, bo za bardzo tu pizga — stwierdziła zerkając na niego przez ramię nie zatrzymując się.

Zaśmiał się głośno na te uwagę, upijając swoją kolejkę. Ale nie zaprotestował. Miała rację, zagapili się i choć było bardzo, bardzo milo, on był w robocie, a ona miała męża. Byle jakiego wprawdzie, ale zawsze. A w dodatku, tenże byle jaki małżonek był jego szefem. Oraz przyjacielem, jak im się obu czasem o tym przypomni. Dlatego należało znowu ruszyć na spacer po murach, a między jedną obserwacją a drugą dalej toczyć powolną rozmowę o wszystkim i niczym. Wtem właśnie Aira upomniała się o odpowiedź na pytanie, o którym Halse całkiem przez ten pocałunek w głowę zapomniał.

— A to ile już niedźwiedziem jesteś? — a tak rzeczone pytanie właśnie brzmiało.

Tym go całkiem zaskoczyła, bo nie pamiętał, kiedy ostatnio zastanawiał się nad swoim wiekiem. Twarz mu się nie zmieniała, charakter też nie dziadział, tak jakby był odporny na to faktyczne, realne starzenie się. Przez to wszystko Zwierzołacy mieli poczucie mijanego czasu, owszem, ale tak jakby tuż obok nich. Ich czas omijał, ich czas nie przeszywał swoimi złotymi nićmi. Nie wyszywał na nich kolejnych ściegów oznaczających lata — a jeśli nawet, to były one już tak starte, że ledwie wyraźne.

Pojęcia zielonego nie wiem — odparł bez ogródek — ile ja mogę mieć lat. To są setki, już dawno rachubę straciłem. Ale na tyle długo — burknął — że już dawno powinienem spróbować się przespać. Sam żem swój własny potencjał zmarnował!

Ta informacja, jak łatwo było się domyślić, wzbudziła zadziwienie u Rudej. I wtedy właśnie Halse pomyślał, że całkiem zabawnie będzie obserwować jej reakcje na te wszystkie dziwy: bo teraz to, co dla nich było od dawna naturalne, dla niej będzie dziwne, fascynujące, inne i niezwykłe. Wobec tego Aira uniosła brwi i zagwizdała z podziwu.

— Setki! I naprawdę nie korciło cię jednej zimy poświecić i się przespać smacznie? — zadziwiło ją to ogromnie.

Jakoś właśnie, kurwa jego mać, okazji nie było — burknął, coraz bardziej niezadowolony z tego odkrycia. — Ale to z drugiej strony bardzo niewygodne, bo to jednak trzeba cały czas jako ten niedźwiedź łazić, a...

Zamilkł nagle i spochmurniał. Niemal czuł, jak delikatnie blednie, przez co siniaki na jego twarzy zapewne nabrały soczystszych barw. I choć próbował przegnać to wspomnienie, tak bardzo boleśnie uświadomił sobie, kiedy ostatnio tak długo żył w formie niedźwiedzia. Po śmierci Sorga. Wtedy też poznał Hyrona i wtedy też dołączył do kompanii, choć zanim to nastąpiło, musiały minąć miesiące niedźwiedziej tułaczki. A może to nie były miesiące, ale lata? Tego Halse nie pamiętał. I za wszelką cenę nie chciał sobie przypominać.

No — mruknął z cichym chrząknięciem, najwyraźniej próbując odszukać wątek, który sam zgubił — był kiedyś taki czas, że ja tylko jako niedźwiedź latał, ale nawet wtedy jakoś się nie złożyło, żeby tak całkiem w kimę uderzyć.

Kątem oka zauważył, że Ruda cierpliwie słuchała i ani przez moment w jej oczach nie błysnęła ochota, by mu przerwać. Także usta były lekko zaciśnięte, nie chcąc wyrzucić z nich ani jednego zbędnego, zbyt szybko wypowiedzianego słowa. Halse to doceniał. Bardzo doceniał.

— Coś, widzę, mocno cię gryzie i to nie są pchełki w futerku... — stwierdziła krótko. — Czyli jako taki niedźwiedź... to żyjesz w lesie, jesz jagody, ryby, i inne zwierzątka i srasz po krzakach? Czy siadasz sobie z taką gorzałeczką też? — zapytała ogromnie tym ciekawa.

Pchełki też — odparował bez zastanowienia — ale nie przejmowałbym się nimi zbytnio. I niestety nie, z gorzałeczką nie siadam — przyznał odrobinę markotnie — choćbym nawet chciał. Problem w tym, że jako niedźwiedź... nie chcę. Widziałaś kiedyś zwierzę chlejące alkohol? Nie? A dlaczego? Bo najwyraźniej alkohol nie jest im tak niezbędny jak nam, ludziom. A przemieniając się w zwierzęta, dosłownie się nimi stajemy. Oczywiście nie w całych stu procentach, bo jednak rozum mamy człowieczy, wszystko rozumiemy i tak dalej. Ale potrzeby, smaki i tak dalej, robią się już typowo zwierzęce. Dlatego jako człowiek chętnie opierdoliłbym, no nie wiem, zestaw sałat, ale jako niedźwiedź wlazłbym do rzeki, żeby sobie rybek trochę nałapać. Więc gorzała mnie wtedy nie interesuje. Łatwo się jest w takim uzwierzęceniu zatracić — dorzucił zupełnie nagle, choć nikt nie zadał podobnego pytania. Halse zaś ponownie lekko się zasępił. — Grunt, by wiedzieć, kiedy wrócić. Czasami miło się oderwać od człowiekowania i zajmować się tylko zwierzęcą stroną tego naszego marnego żyćka. Ono, uwierz mi, jest dużo mniej skomplikowane, bo takie... prymitywne. Ale mi to jakoś nigdy nie przeszkadzało — mruknął, wzruszając ramionami.

Aira wysłuchała go ze skupieniem. Najwyraźniej interesowało ją to, co mówił, ale wyrażała to łagodnym uśmiechem, niczym więcej. Przynajmniej mu nie przerywała, co, zdaniem Halse’a, było do kobiet kompletnie niepodobne.

— Czyli tak tuż po przemianie w komnacie to byś mnie nie zjadł, ale jakbym na ciebie w lesie trafiła, to już tak?

Z tym zjadaniem to niekoniecznie tak jest — przyznał, sam się nad tym chwilkę zastanawiając. — Przemieniając się w zwierzę, jesteśmy nim w jakichś... no nie wiem, siedemdziesięciu procentach? Może nawet sześćdziecięciu... choć to zależy od naszej woli. Jeśli zapragniemy być wyłącznie zwierzętami, możemy się całkiem, no wiesz, uzwierzęcić. Wtedy faktycznie działamy wyłącznie instynktownie, ale coś takiego sami musimy w sobie uruchomić, tak jakby... tak jakby w zgodzie z naszą ludzką wolą. Więc raczej tak czy siak bym cię nie zjadł — zawyrokował. — No chyba że od jakiegoś czasu całkiem bym się w tym niedźwiedziowaniu zatracił. A i tacy bywali. Co tak całkiem porzucili człowieczeństwo.

— Z jednej strony wam nie zazdroszczę, a z drugiej nie raz człowiek ma dosyć tego człowieczeństwa i bym jako taka wiewióra popopierdalała po drzewach, całe dnie orzeszki bym zbierała i potem zapominała, gdzie je ukryłam... — opowiadała, na moment z wyraźną przyjemnością zatracając się w tej wizji.

Halse zaśmiał się krótko. Rozbawiła go wizja wiewiórki skaczącej po drzewach niczym solidnie naćpany gryzoń.

Pasowałabyś mi na taką wiewiórkę — zauważył, kiwając z uznaniem głową. — Ruda, zaradna, a jak trzeba, to pogryzie i spierdoli. I przyznaję, że taka zamiana w zwierzę, ale wiesz, przy takiej ludzkiej kontroli, jest naprawdę fajna. Da się przyzwyczaić i da się z tym polubić. Bo to sporo zalet tak naprawdę ma.

Ruda roześmiała się, najwyraźniej rozbawiona podsumowaniem tematu wiewiórka. A pod wpływem tego śmiechu i Halse poczuł się bardziej rozluźniony, szczerze rad, że już kolejny raz tego dnia mógł przeżyć z kimś taką zwyczajną, prostą, niezobowiązującą rozmowę.

— No mam nadzieję, że pasowałabym nie przez zęby — stwierdziła i poprawiła płaszcz, szczelniej się nim owijając. — Mam wrażenie, że lubisz to swoje niedźwiedzie żyćko — podsumowała rozmowę — ale chyba męczy cię to, jak niedźwiedź jest zbyt niedźwiedzi... — zaczęła, rozważając to. — Niedźwiedź to nie przytulanka czy posłuszny pies! Niedźwiedź to niedźwiedź, ten niepokorny; jakby był psem, to nie byłby niedźwiedziem — zawyrokowała tonem słynnego filozofa, a Halse’a najpierw całkiem zatkało, by w następnej sekundzie wybuchnąć śmiechem. Nie zmieniało to jednak faktu, że celnie trafiła ze swoją teorią o jego niedźwiedziowaniu.

No, to jest właśnie to, o czym mówię — zauważył. — Jak wszystko kontrolujesz też na ludzkim poziomie, to jest dobrze. Gorzej, jak ci się któraś z tych dwóch kontrol zaczyna wymykać. Musimy umieć to balansować.

— No rozumiem, a więc skoro do tego tak spokojnie podchodzisz, to co cię tak zmroziło? — nie ustępowała, najwyraźniej zauważając jego uprzednią, niekontrolowaną pauzę. Halse zaklął w duchu, mając nadzieję, że Ruda nie będzie za bardzo drążyć tematu.

Śnieg mnie zamroził — odparował równie lodowato. — Ten, którym sobie opuchnięty ryj okładam.

Jak na znak sięgnął po odrobinę śniegu, ulepił z niego śnieżkę i przyłożył sobie do policzka, wzdychając z chwilową ulgą.

— Śnieg? Ciebie? A co ja mam powiedzieć w tej kiecy?! Że też im w tym wygodnie, to ja nie pojmuję... — mamrotała z niedowierzaniem, a Halse ukradkiem odetchnął z ulgą, mając nadzieję, że zagrożenie zbyt szczerej rozmowy zostało właśnie zażegnane.

Ja też nie pojmuje — przyznał — jak wam może być w tych kieckach wygodnie. Oko cieszyć potrafią, przyznaję, zadziera się je też całkiem łatwo i przyjemnie. Ale, kurwa, ile to musi być z tym majtania i kombinowania.

— Nam? Sama tego nie pojmuję, dlatego te portki sobie szyję, bo nawet nie idzie takich dostać. Durne stereotypy, że baba to w firance musi chodzić, a weź w takiej firance na koniu pojedź? Zgroza! — dodała z trwogą, choć zaraz się zaśmiała, najwyraźniej rozbawiona jakimś związanym z tym wspomnieniem.

Niestety, chwilowa zmiana tematu nie zmyliła Airy, bo ta dalej dopytywała o nagły powód „zmrożenia”, jak to ujęła — a więc szybko się okazało, że zagrożenie jednak nie zostało zażegnane. A Halse nie za bardzo miał ochotę o tym mówić.

Ja już żem — burknął ze złością — głupi kretyn, dość się dzisiaj nagadał. Dość mam.

Wystarczyło już, że się jednej wariatce wygadał. Drugiej już nie musiał.

— Czyli ktoś dzisiaj ma dzień do gadania — lekko uniosła jeden kącik ust. — Mów śmiało — zachęcała, najwyraźniej nieprzejęta jego tłumaczeniem — do piachu to zabiorę, a lepiej wygadać się komuś, kto pożyje jeszcze trzydzieści lat, w porywach może czterdzieści, niż kilka setek czy tysięcy, więc weź to pod uwagę, zwłaszcza że dzięki naszemu dzisiejszemu przyjacielowi może i zapomnę o tym do rana... — zaśmiała się gładząc znacząco ich dzisiejszy trunek. — Ano właśnie — dodała nagle — do grobu, ja to bym wolała być jednak spalona, przyjmujecie jakieś indywidualne prośby o pochówki? Czy macie takie zbiorowe mogiły byłych żon? — zapytała, pociągając z butelki i podając ją rozmówcy.

Zmarszczył brwi, zastanawiając się nad pytaniem o pochówek.

Żony to jak worki starych ubrań, wyrzucamy gdzieś w kąt, byle jak najdalszy, żeby za bardzo nam smród rozkładu nie przeszkadzał — wyjaśnił rzeczowym tonem, po czym uśmiechnął się szeroko i złośliwie. — Nie wiem, jak dla mnie to nawet ktoś i zeżreć może twoje prochy, czy co tam z ciebie zostanie. Nam to za jedno.

W spokoju wysłuchała informacji dotyczących ich żon i bez wzruszenia pokiwała głową.

— Pojmuję, a więc nim zgnuśnę, to po prostu sama się spalę i będzie po problemie. Taka samoobsługowa żona, sama się sprząta, jak już termin ważności wygasa — zaśmiała się ironicznie i przejęła butelkę, by zrobić łyk.

Roześmiał się w głos, wysłuchując, jak miała postępować samoobsługująca się żona.

Czegoś takiego — nadal się śmiał — to chyba nikt nie wymyślił. Ale zajebista sprawa! Każda baba powinna mieć taki termin ważności. Nie? I, żeby było uczciwie, facet też.

— Dobre... choć wasz termin byłoby trzeba przeliczać inaczej niż w latach... — stwierdziła, słuchając dalej i na koniec lekko skinęła głową. — No cóż... jestem jaka jestem, a więc postaram się, by na długo zapamiętał te trzydzieści lat mojego życia... — stwierdziła pewnie jakby w tym była jakaś groźna nuta niebezpieczeństwa, uśmiechając się przy tym lekko zadziornie.

Halse zaśmiał się, z radością wyobrażając sobie udręczonego małżeństwem Hyrona. Wyglądało bowiem na to, że z taką Airą, rudą, wściekłą wiewiórką, wcale nie będzie miał łatwego żywota. I na nic tu jego autorytet, powaga i wrodzone poczucie władzy. Nic to nie da przy kobiecie jak żywe tornado.

Na moment zapadła cisza, choć trudno powiedzieć, czy z braku tematów, czy dla chwili odetchnięcia, czy może po to, by się butelką zająć. Z tym ostatnim musieli być jednak ostrożni, bo poziom alkoholu w butelce niebezpiecznie i podejrzliwie szybko się kończył.

A skoro taka cisza zapadła, Halse mimowolnie znowu uciekł myślami do ich małego, wspólnego problemu. I czy tego chciał czy nie chciał, musiał ten temat wreszcie poruszyć.

A co do odczarowania bransolety — zaczął powoli nieco zamyślonym tonem — nie traktujcie tego jak dziecięce rytuały. Nie wiem, co to za chuj tutaj steruje, ale z drugiej strony, tak za byle co cię w bransoletkę nie zaklinają. Poza tym, jeśli to Jeździec, a najpewniej tak, to żadne z niego niewiniątko. Na pewno jest niebezpieczny i wiesz, ile dla niego będzie zabić grupkę kobiet? Tyle, co splunąć. Zanim go odczarujemy, musimy być porządnie przygotowani. Ja, mimo swojego niewątpliwego uroku — zakpił — mogę nie dać z nim rady. Nie tylko przez Hektora; po tych pierdolonych ziółkach cały czas jeszcze nie wróciłem do formy. Albo raczej nie wróciłem do formy po byciu prawie martwym, a ziółka jakoś mnie poskładały, ale siły jeszcze zbieram. Nieważne. Ważne, że przed przywołaniem typa, będzie się trzeba porządnie magią zabezpieczyć. Problem w tym — tłumaczył — że żeby zabezpieczyć się przed czymś takim, potrzeba będzie dużo mocnej magii. A taka może zaalarmować tutejszego szefa. A jego mamy chwilowo na liście podejrzanych, więc alarmować go, jak się pewnie domyślasz, nie powinniśmy. Jakoś to rozgryzę. A wam zalecam daleko idącą ostrożność. Poza tym, trzeba jeszcze wymyślić, co z nim zrobimy, jak już go uwolnimy.

O ile go uwolnimy. A lepiej nie, pomyślał.

— Rozumiem, domyślam się, że to nic prostego i zapewne i niebezpieczne będzie... — odparła z zastanowieniem.

Ta twoja koleżanka, Sharan, czy jak jej tam, powiedziała coś więcej o tym gościu?

— Mówiła, że to najemnik, że najęto go, by ją uprowadzić i to zrobił, całą jej eskortę i służbę wybił; z tego, co zrozumiałam, szkoleni Alizończycy to byli, a on ot tak ich pozabijał, więc jak i słusznie zauważyłeś, grupka kobiet to jak splunięcie będzie... — przyznała.

Najemnik, powiadasz? — Halse zmarszczył brwi. — No to chuj — westchnął. — Nie spodziewałem się, by było zbyt łatwo, ale jakiś przypakowany najemnik, i to jeszcze po stokroć wkurwiony, bo w bransoletkę zamieniony, to już w ogóle bieda, ci powiem. Najemnik jebnięty, w świecidło zaklęty — zarymował, rechocząc z własnego żartu. — No chuj — westchnął raz jeszcze — jakoś sobie poradzimy. Tylko jęzorem za bardzo nie mielcie i się nie wtrącajcie. A jakby się gorąco robiło, to spierdalajcie. Choć i tak pewnie nic wam to nie da.

— No najemnik... — potwierdziła. — Świetnie... no to sobie dogodne drogi ucieczki wcześniej opracujemy... przed człekiem bym uciekła, ale wy, Zwierzołaki, to inna liga jesteście... — wzruszyła ramionami choć było widać, że się zmartwiła.

Ale to przecie niby wąż jest, nie? To łatwa sprawa — zauważył. — Wystarczy za łeb złapać i ukręcić.

— O ile wężem będzie... — zwróciła uwagę na istotną kwestię, bo owszem węża by się nie obawiała.

Raczej nim będzie — rzekł krótko i rzeczowo. — To byłby bardzo dziwny zbieg okoliczności, gdyby zamienili go w wężową bransoletę bez powodu. Poza tym, ten wąż się porusza. To też jest konkretnie sprecyzowany rodzaj magii i wbrew temu, co ci się wydaje, dość dużo nam mówi. Zaklętemu trudno byłoby oddziaływać na przedmiot, w którym go uwięziono. No wiesz, bo niby czemu by miał móc, skoro to jego więzienie? Podejrzewam, że tutejszy włodarz za bardzo się tym nie przejął i rzucił zaklęcie bez zabezpieczenia mirialnego. Czyli takiego — uzupełnił pospiesznie — które uniemożliwiałoby właśnie oddziaływanie na przedmiot. Zakładam, że ten tutejszy mag nie docenił siły tego naszego wężyka i uznał, że za chuja nie poradzi sobie z mirialem. Czyli tym oddziaływaniem. A wiesz, coś takiego jest naprawdę w chuj trudne, nawet bez zabezpieczenia. Dużo może ułatwić fakt, że Jeźdźca zamieniono w coś, co odpowiada magii, którą dysponuje. A tak już naprawdę najprościej — westchnął z irytacją — to jak go przemieniono w bransoletę węża, i ten wąż się porusza, to nie ma chuja, żeby to był przypadek. Jakby mnie w coś z wężem zamienili, raczej nie miałbym szans na interakcję. No chyba że by mnie w pluszowego miśka zamienili. Wtedy może bym umiał powiedzieć takiemu dzieciakowi, co się do mnie co noc tuli, że mu rodziców we śnie zajebię. Ale tylko „może”.

— No to obyś miał rację... — skwitowała. — Hmmm, a wracając... skoro z martwych żeś wrócił, to nie takie przelewki, ale wszystko już dobrze? Silnyś, więc i siły ci wrócą, chyba że coś jeszcze ci zagraża? — dopytała z różnych stron, by jakąś odpowiedź uzyskać.

A ja wiem — pytał ze wzruszeniem ramion — czy mi coś jeszcze grozi? Nigdy wcześniej nie zażywałem jakichś trzydniowych ziółek wyciągających człeka z zaświatów, czy jaki chuj.

— To setki lat żyjesz i ziółek trzydniowych nie poznałeś? No proszę, to nawet was jest w stanie coś zaskoczyć — zaśmiała się krótko, jednak lekko jej ulżyło, że było już po wszystkim.

Naburmuszył się na wzmiankę o trzydniowych ziółkach.

A weź — machnął z irytacją ręką. — Jebany Hikar! I tak, nawet mnie dało się zaskoczyć. Ale to nieważne. Przemytnik ważniejszy, na nim się skup, a nie na Hikarze. Ech, kurwa — mruknął, przewracając w dłoniach butelkę do góry dnem — skończyło się, co dobre. Za mało żeś przyniosła. Następnym razem bardziej się postaraj.

Tak jak się domyślał, ta jedna, niecała nawet butelka w ogóle na nich nie wpłynęła: spojrzenia nadal mieli bystre i przytomne, w głowach też im nie szumiało — a przynajmniej w jego przypadku. Mógł więc bez przeszkód dalej gawędzić z Rudą, przyglądając się przy okazji nudnemu, zaciemnionemu krajobrazowi. Butelkę zostawił gdzieś po drodze; może jak mu się o niej przypomni, to zabierze ją rano, gdy już będzie schodził z warty. Ale tego nie mógł sam sobie obiecać.

I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie dziwne, wewnętrzne targnięcie, które nagle poczuł. Trudno było je do czegokolwiek porównać, choć najbliżej było do nagłego uderzania niepokoju, które ściska żebra, zaciska się na brzuchu, a gardło obtacza drutem kolczastym. Jednak to uczucie było inne, bo nie niosło za sobą nic negatywnego. Było… ostrzegawcze. Halse jeszcze zanim przeanalizował to, co właśnie odczuł, już wiedział, że powinien zareagować. Jego zmysły momentalnie się wyostrzyły, czego Aira chyba nie zauważyła, dalej w spokoju spacerując i coś mówiąc. Co — tego Halse już nie słyszał, podejrzliwie obserwując otoczenie. Gdy zaś spojrzał za siebie, początkowo nic nie zauważył, choć coś wewnątrz, być może nawet to samo, obce uczucie, kazało mu skupić wzrok właśnie tam. I opłaciło się, bo czarny atłas nocy zaczął się delikatnie, cichutko rozdzierać; między stłumionym szelestem przywodzącym na myśl delikatne skrzenie dało się dostrzec pojedyncze, ciemnozielone iskry. Z czasem stawały się coraz mniej wyraźne, ale tym samym było ich coraz więcej, powoli materializując się w wątłe, zielonkawe obłoki mgły.

I wtedy Halse już wiedział. Już wszystko wiedział.

Oho — mruknął, mrużąc oczy — mamy towarzystwo.

Awatar użytkownika
Einsamkeit
Posty: 94
Rejestracja: sob kwie 24, 2021 5:22 pm

Re: ROK JEDNOROŻCA [fantasy, 6os., hetero, bn]

Post autor: Einsamkeit »

HYRON

Latryna wydawała się być wyjątkowo daleko, chociaż znajdowała się tak blisko. Sama wędrówka do niej była zdecydowanie niekomfortowa; chociaż zarzuciłem na siebie spodnie i to dość luźno, nie ukrywały one sporego wybrzuszenia, które - cóż - poruszało się w rytmie moich kroków. Szczęście, że narzuciłem na siebie jeszcze płaszcz, ukrywający całą resztę w ruchu. Gdybym stał nieruchomo, nie byłoby to zbyt komfortowe ani dla mnie, ani dla postronnego widza.
- Dowódco, czy… - machnąłem ręką, odganiając Hawarela od siebie; Jeździec obrzucił mnie zdziwionym spojrzeniem, zanim się uśmiechnął, dostrzegając moje zaciśnięte usta, przymrużone oczy, wbite w drzwi latryny, i wyjątkowo szybki chód w tamtą stronę. Szybkie puknięcie do drzwi nawet nie zdążyło zostać uprzedzone słowami “zajęte!”, bowiem otworzyłem je z rozmachem na oścież, bez czekania na odpowiedź. Zdążyłem już wziąć pod uwagę najróżniejsze scenariusze - od wyszarpnięcia stojącego Jeźdźca za płaszcz i wytarganie go z latryny, po oderwanie go siłą z deski klozetowej i wystawienie na korytarz z brudną częścią tylną.
W następnej chwili wytrzeszczyłem oczy, widząc wciśniętego w wąską wnękę Hektora; mężczyzna wydawał się do tego pomieszczenia bez mała nie pasować. Siłą rzeczy zacząłem się zastanawiać, jak w ogóle się wcisnął do środka, nie mówiąc o usadzeniu tak gigantycznego dupska - bo inaczej przecież nie dało się tej części ciała nazwać - na tak małej dziurze w desce. Logika podpowiadała, że najpierw otworzył drzwi, wetknął do środka tyłek, nachylił się, wsunął najpierw jedno ramię, a następnie drugie, a na koniec wyprostował się i zgarbił, by nie uderzyć głową w sufit.
Tak czy inaczej, tego nie przewidziałem.
Powoli uniosłem głowę, wpatrując się martwym wzrokiem w Hectora, który odwzajemniał mi się identycznym spojrzeniem. Wpatrywaliśmy się w siebie niczym dwóch nieboszczyków, których krewni usadowili naprzeciwko siebie w krypcie. Między nami zapadła głęboka cisza, w której obydwaj rozumieliśmy się doskonale na najgłębszym, zwierzęcym poziomie - a jednocześnie byliśmy dogłębnie skrępowani, była to wszakże taka bliskość, na jaką żaden mężczyzna nie był gotowy.
Kolejne sekundy upływały w perfekcyjnej ciszy, dopóki nie przerwał jej cichy hymn wolności, wyrywający się spomiędzy pośladków Hektora. W następnej chwili uzupełniło ją ciche plumknięcie.
- Ja wiem, że do swojej potrzeby nie musi dowódca siadać, ale obaj się tu nie zmieścimy… - stwierdził tur, wyraźnie skrępowany. - I chyba wolałbym tego nie oglądać…
- Uwierz mi, że ja za to wolałbym tego nie słyszeć
- odrzekłem, z głośnym trzaskiem zamykając drzwi. Nie zagłuszyło to jednak arii umierającego łabędzia, roznoszącej się echem po kamiennych ścianach. Oddaliłem się od drzwi, jednak po chwili zawróciłem. Szybkie spojrzenie po przyległych komnatach sugerowało, że wejście do środka i zabarykadowanie się na te pięć minut - które w chwili obecnej zdawało się być bez mała wiecznością - byłoby nawet bardziej niż nieakceptowalne, zwłaszcza z perspektywy właściciela komnaty.
Chyba bogowie mnie przeklęli i teraz obserwują moje porażki, pomyślałem, czując znów nawracające rozdrażnienie. Jądra zaczynały już pobolewać. Tępy ból przeszywał moje ciało, kumulując się perfekcyjnie z momentami zmęczenia. W milczeniu oparłem głowę o drzwi, przymykając oczy.
- A długo jeszcze? - dopytałem, tak na wszelki wypadek; sama myśl, że miałbym urządzić sobie wycieczkę na dół, zostawiając moją żonę w komnacie na tak długo, nie pocieszała.
- Dla twojej potrzeby? Za długo - odparł szczerze. Warknąłem coś niewyraźnie, w frustracji uderzając w drzwi pięścią.
- Dzięki - mruknąłem, próbując nie pokazać w swoim głosie narastającego cierpienia.
- Powodzenia - odparł szczerze Hector. Hawarel cicho zachichotał, zanim - dostrzegając moje mordercze spojrzenie - schował się do komnaty i zamknął drzwi. Po chrobocie sądząc, można było wywnioskować, że na klucz.
- Ja bym zaproponował miejsce u nas, ale już tu w sumie jest nas dwóch, i jest ciasno, no i szef nie bardzo lubi takiego dogłębnie bliskiego męskiego towarzystwa - zastrzegł. Bez słowa skierowałem się w stronę schodów, jak najszybciej podążając na dół.
Tylko to się teraz liczyło, chociaż każdy kolejny krok był coraz trudniejszy. Dyskomfort rósł - ból stawał się coraz bardziej uciskający, ja zaś miałem wrażenie, że moje klejnoty rodowe powoli zaczynał ogarniać coraz bardziej palący ogień.

Gdy tylko dotarłem na korytarz, zignorowałem próbującego dopytać mnie o coś Heresa; zbyłem go machnięciem ręki i bez słowa otworzyłem drzwi do latryny, mocnym szarpnięciem wyrzucając z niego Bobra. Żółta strużka popłynęła szerokim łukiem przez korytarz. Zatrzasnąłem drzwi z hukiem, aż zadrżały, zanim z nieskrywaną ulgą sięgnąłem do zapięcia spodni. Miałem wrażenie, że jądra zamieniły się w dwie kule armatnie, pulsujące i coraz bardziej napęczniałe pod wpływem swojego ciężaru.
Dobrzy bogowie, nareszcie. Gdybyście byli tak dobrzy, by nikt mi nie przerywał, w życiu już bym na was nie zaklął…
- No ale tak się nie godzi! - zaprotestował Bóbr.
- Na miłość boską, człowieku, weźże schowaj swoje orzeszki - jęknął ktoś. - Nie musisz nimi przed wszystkimi świecić, jak jakiś zboczeniec.
- Ale to nie moja wina, że mnie dowódca z latryny wyrzucił. Ja sobie spokojnie stałem, spełniałem potrzeby i w ogóle, a on przyszedł i mnie stamtąd rzutem na pół korytarza wytarabanił!
- skarżył się Bóbr. - Rażący brak kultury i naruszenie męsko-męskich zasad! Niepisanych, ale jednak zasad! Rzut bobrem powinien być zabroniony!
- ZARAZ!
- ryknąłem, wolną dłonią przytrzymując prosty, metalowy uchwyt, przymocowany do lichych desek za pomocą gwoździ. Miałem tylko nadzieję, że nie wyleci mi z rąk pod wpływem mocnego szarpnięcia. Ani też gwoździe. Wolałbym nie zostać z klamką w ręku i z otwartymi na oścież drzwiami.
Przyjemne ciepło zaczęło krążyć po ciele.
- Skoro dowódca nie chce z nami rozmawiać, to my sobie z nim porozmawiamy - oświadczył inny Jeździec; niewiele robiłem sobie z tych słów, zamiast tego skupiając się na czynnościach posuwisto - zwrotnych w dolnym rejonie mojego ciała.
- Skurczybyk mocno te drzwi trzyma, jakby jego życie od tego zależało - warknął inny. - Ty, bober, też powinieneś był o tym pomyśleć!
- Czym miałem te drzwi trzymać, jak stałem tyłem przecież, w dupę sobie miałem wcisnąć tę klamkę?
- protestował nieszczęsny Bóbr. - Czy ja Hawarel jestem?
- Dajcie mi chwilę! - mój jęk był co najmniej zbolały. Cholerni podwładni nawet teraz nie potrafili uszanować doniosłości i skrępowania chwili. Mocniej zacisnąłem uchwyt na klamce.
- NIE!! - odkrzyknął chórem tłum.
W następnej chwili musiałem cofnąć dłoń, gdy ktoś dosłownie wyrwał drzwi z zawiasów.
Te zaś z głośnym jękiem i trzaskiem pękły pod wpływem mrozu. Zamrugałem, czując przelatujący koło mnie mechanizm, wpadający celnym łukiem do dziury, prowadzącej do czeluści piekieł.
Mimo to nadal nie przerywałem swoich czynności - wlepiłem natomiast nieruchomy wzrok w równie zmartwiałe spojrzenie Heresa, stojącego przed drzwiami. Miałem wrażenie, że na widok czynności przeze mnie popełnianych jego dusza ulatuje z ciała, zabierając ze sobą niewinność i zdrowy rozsądek, a zostawiając jedynie obłęd.
Na korytarzu zapadła cisza.
- I to wszystko tylko przez pindola? - zagderał Bóbr. - Panowie, wstawcie te drzwi z powrotem.
- No nie ma jak ich zamontować, mogę tylko stać i je trzymać
- zaprotestował ktoś, kogo z boku nie widziałem, a kto najwyraźniej trzymał drzwi. - Mam to zrobić?
- Przecież mnie sami przed chwilą wyzywaliście od zboczeńców, a dowódcy to już nie? Wstawcie te drzwi z powrotem!
- No, jednak to jest dowódca…
- mruknął ktoś, równie nieprzekonany.
- Szefie no, wszyscy musimy. Masz od tego komnatę chłopie!
Nadal wpatrywałem się w Heresa. Moja dłoń wciąż poruszała się miarowym, jednostajnym ruchem. Jądra pulsowały. Szmatka czekała w gotowości. Ja również miałem już dość - chciałem zamknąć ten cały temat.
Z nieukrywaną satysfakcją obserwowałem, jak nieszczęsny Jeleń blednie i zielenieje naraz; jego oczy mówiły wyraźnie “nie patrz w dół, w dół nie patrz”. Zdawać by się mogło, jakby poblask młodości i radości w spojrzeniu stracił.
Tak oto skończyła się młodość i ostatnie pokłady niewinności uleciały z duszy jego ku niebieskim polanom, gdzie Jeźdźcy na wieczną wartę odchodzili. A sama ta świadomość wzbudzała we mnie jeszcze większą przyjemność, aniżeli sama obserwacja jego wyrazu twarzy. Bezczelny gówniak. Musiał wciskać nos w nie swoje sprawy.
Dopiero po chwili zresztą Heres przemówił.
- Nikt nikomu przeszkadzać nie ma zamiaru, ale kolejka była, a szef tak sobie wtargnął i no, o! Od tego jest komnata.
Na co wciął się Bober, piastujący chyba rolę mediatora - sekundanta; przeniosłem spojrzenie na niego, wymownie spoglądając, jak szybko chował przyrodzenie do zakropionych gaci. Cóż za pech.
- Od tego jest żona!
- O właśnie. Szefie, czemu pani Airanny tym szef nie uraczy? Żona jak marzenie, a ten orła w kiblu bije… toż to w honor pani Airanny uderza.
- Bober ma rację. Żona od takich powinności jest. Poza tym, jak to tak. Taka żona i walić w latrynie. Toż to się nie godzi...
- wtrącił się inny.
- Pokażcie mi wasze zapisy w kolejce. Skoro stworzyliście kolejkę, to i zapisy również, prawda? - nawet najmniejszy mięsień mojej twarzy nie drgnął. Powoli przeniosłem spojrzenie zd zmartwiałego Heresa na Bobra.
- A od mojego przyrodzenia i mojej żony i mojego przyrodzenia się odczepcie.
- Panowie, ale z was amatorzy. Przecież wiadomo, że żeby osiągnąć maksimum satysfakcji, trzeba zrobić o, tak, przypatrzcie się mojej dłoni uważnie - zaczął tłumaczyć inny Jeździec. Wszyscy wlepiliśmy w niego wzrok, w milczeniu obserwując instruktaż. Poniekąd mogłem mu być wdzięczny - skutecznie odwrócił uwagę moich podwładnych od tematu mojej małżonki.
- Eeee, to przecież wiadomo, nic ręką nie zrobi lepiej jak kobieta - mruknął kolega Bobra, Również Bóbr. Razem z nim tworzyli dwuosobowy oddział inżynieryjny.
- Po ciemku to i kot jest czarny, a dupy męskiej od babskiej nie odróżnisz - zauważył inny.
- Próbowałeś? - zainteresował się Również Bóbr.
- No co ty, najlepsza baba to własna graba - mężczyzna wzdrygnął się z obrzydzeniem.
Przysłuchiwałem się tej kompanii debili w milczeniu. Ból w ciele, który ustępował, wrócił z podwójną siłą, gdy uświadomiłem sobie jak wielkie było moje cierpienie życia z tymi kretynami dwadzieścia cztery godziny na dobę siedem dni w tygodniu. I tak rok po roku... nawet ptak w mojej dłoni znów zaczynał obniżać swój lot.
- No może nie po to jest to zebranie, bo czekaliśmy w kolejce, ale skoro jest okazja, to czemu jej nie wykorzystać - wtrącił się nasz kompanijny prawnik, stojący gdzieś w tle. - Panowie, zarzućcie postulaty.
- Chcemy własne żony!
- krzyknął ktoś w tle.
- Chcemy obejrzeć pokładziny! - zawołał inny, najwyraźniej nieco nietrzeźwy. - No co? To żeby sprawdzić, czy małżeństwo zostało PRAWIDŁOWO, panowie, PRAWIDŁOWO skonsumowane - podkreślił, rozglądając się wokoło i dostrzegając spojrzenia swoich kolegów.
- Ech, a ty co, doktor od bab jesteś? - jego sąsiad z kolejki zagarnął mu butelkę i sam upił łyk. Draństwo najwyraźniej było mocne, bowiem otarł usta i krzyknął:
- Chcemy własnych żon, żeby nie musieć oglądać cudzych pokładzin!
- Albo cudzych ptaków - wtrącił inny. - Pan dowódca się nie gniewa, ale zamiast orlich darów to takie kobiece byśmy pooglądali.
- Tak, chcemy żon!
- A to kolejki nie do kibla, a do tej wolnej baby sobie rozpisujcie!
- zakrzyknął Szop.
- A skąd wiesz, że wolna, widziałeś jak biega? - dopytał ten wyraźnie wstawiony.
- Kurwa jak dyliżans zapierdala. Nie no, płaszcza niczyjego nie nosi, no to wolna, nie? - doprecyzował kompanijny prawnik, zanim odchrząknął.
- Przede wszystkim nasze postulaty są bardzo podstawowe - Jeździec podszedł bliżej i odchrząknął ponownie, tylko bardziej uroczyście.
- Panie Bobrze, proszę protokołować - oznajmił, zwracając się do Bobra. Prychnąłem ledwie słyszalnie. Nawet oni nie pamiętali jego imienia. Ale między Bogiem a prawdą, sam - gdyby mnie zapytali - nie potrafiłbym go podać. Prawdopodobnie nazywał się Hubertus. A równie dobrze mógł nazywać się Hans.
W tym czasie Heres w milczeniu przejął flaszkę od jednego z krzyczących kompanów i upił z niej solidny łyk.
- A chuj strzelił. Idę w krzaki. - mruknął, oddając flaszkę dalej i ruszył wyraźnie skonsternowany w głąb korytarza.
Odprowadziłem Heresa spojrzeniem, zanim kolejne chrząknięcie Szopa sprowadziło mnie na ziemię. Chłop chyba powinien przepłukać sobie gardło, pomyślałem, przenosząc na niego spojrzenie.
- A więc tak. Postulat numer jeden: chcemy żon. Postulat numer dwa: chcemy uregulować status tej panny, co bez płaszcza lata - oznajmił. Zmarszczyłem brwi, próbując sobie przypomnieć, o której babie była mowa.
- Przecież one wszystkie noszą płaszcze - zauważyłem.
- Ta starsza Karstenka nie nosi! - odkrzyknął natychmiast inny Jeździec. Znów brzęknęła kolejna butelka.
- No jak nie nosi, jak przecież sam widziałem że nosiła - chociaż, jakby się zastanowić, musiałem przyznać, że nawet po powiedzeniu “Karstenka” nic mi nie przychodziło do głowy. Pustka. Dziura w myślach. Tak jakby ta kobieta istniała tylko w zbiorowej wyobraźni moich podwładnych. W chwili obecnej byli w stanie tak ostrego delirium, że nic nie mogłoby mnie zaskoczyć.
- Panowie, toż to Karstenka to żona Hastena… - chociaż nawet po tych słowach naszły mnie wątpliwości. Przecie mogła być też po prostu jakaś opalona. Cholera ich wie. Bab mieliśmy już tyle, że przestałem już liczyć po trzynastej. Albo może wzięliśmy ich dwanaście? Ech, co za różnica. I tak każda jedna z nich była zbędnym problemem, tak potrzebnym jak dziura w moście.
- NIE TA, TYLKO TA, O TA, PROSZĘ SPOJRZEĆ - ktoś dobitnie wskazał wspomnianą kobietę palcem. Znajdowała się na samym tyle korytarza. Najwyraźniej gdzieś przechodziła.
- Panowie, przecież stąd nic nie widać - no bo co miałem zobaczyć. Jedyne, co widziałem, to tłum rosłych chłopów, coraz bardziej najebanych i coraz mniej pragnących się odlać.
Chwilę później panowie się rozeszli na boki, pokazując mi zdziwioną kobietę, trzymającą w dłoni jakieś zawiniątko.
- No i co, ma płaszcz? Nie ma - awanturował się prawnik. - Domagamy się uregulowania jej statusu!
- Wypraszam sobie, ja płaszcz mam, tylko nie na sobie
- kobieta rzuciła nam wyniosłe, pogardliwe spojrzenie, prostując się. Chociaż nie mogła ukryć uśmieszku rozbawienia, gdy Jeździec podtrzymujący moje drzwi odrobinę je uniósł, poprawiając je w rękach. Najprawdopodobniej na sekundę - dwie ukazując jej moje klejnoty.
- Nie ma! Widziałem jak rano w płaszczu Halse’a chodziła, ale później żarliwie zaprzeczała. Ja to bym się w sumie zamienił chętnie. Oddam swoją zmorę za tą Karstenkę! O! - wykłócał się ktoś z tyłu.
- Potwierdzam! Sam widziałem jak płaszcz oknem wyrzuciła! A i ona się małżeństwa wypiera. A i Halse! Choć mu się dziwię. To się wypierał, że on żony nie ma. Sam słyszał jak rudej opowiadał! - odparł Puchacz, pojawiając się jedynie do ciekawej dyskusji. Choć nie w temacie, warto było namieszać. Rzuciłem mu ponure spojrzenie. Ten cholerny krzyżówkowy psychopata zawsze dolewał oliwy do ognia.
- A więc wolna, to postulujemy! - dokrzyknął inny.
- Albo wymianę postulujemy!
MATKO BOSKO! OLABOGA PRZENAJŚWIĘTSZA! TOŻ TO GRZECH JAWNY! TY BLUŹNIERCO! - pięknie odsłonięty korytarz ukazał nie tylko Alayę, nadal stojącą przede mną, a i status moich drzwi innym osobom z końca korytarza. Wkroczyła mniszka.

Zamrugałem wyraźnie zbity z tropu nie tyle samym pojawieniem się Karstenki, tematu jej płaszcza czy płaszcza Halse'a, co krzykami ten samej nawiedzonej baby, na którą nie dalej jak tego poranka narzekał Havik. Jakkolwiek jej pomstowania brzmiały nader kusząco. Z chęcią spędziłbym kilka tygodni w piekle; byłoby mi znacznie cieplej.
- To tak przy okazji wymian… ja też chętnie skorzystam - mruknął smętnie Koń, słysząc krzyki bogobojnej żony. Dostrzegłem również zwalistą sylwetkę Hektora, górującym nad pozostałymi mężczyznami; ten zaś, ruszając w stronę naszego zbiorowiska, spojrzał jedynie na Alayę, powoli wycofującej się delikatnymi kroczkami do tyłu. Choć stanął przy niej, wciąż blisko mnie, nie mogłem usłyszeć, co też jej powiedział.
- Dusza twoja po wieki wieków nie zazna ognia zbawienia. Będziesz chodził wiecznie w ciemności i zimnie bowiem w niedzielę uciech cielesnych zaznajesz i to nie jak bóg nakazał, celem prokreacji, a wyłącznie ręką grzesznika, przyjemnością kalając umysł i ciało! - pomstowała żona Konia, nawet nie robiąc sobie przerwy na zaczerpnięcie oddechu. Uniosłem brwi, wyraźnie zaintrygowany. Cała ta tyrada brzmiała bardzo… kusząco. A ja znów spojrzałem na wyraźnie zażenowanego małżonka kobiety. Zdałoby się, że najchętniej stopiłby się ze ścianą albo kolegami, stojącymi tuż za jego plecami.
- Ja to w sumie nawet wymieniać się nie muszę. Oddam. - wymamrotał mężczyzna, uciekając wzrokiem gdzieś w bok.
- Kalając umysł i ciało nie tylko swoje, a i innych - dodał Puszczyk. Złośliwy wredny kurczak, pomyślałem, z przyjemnością rozważając, jak wyglądałby ugotowany do rosołu.
- Proszę ustosunkować się do zarzutów - oznajmił Szop surowym tonem głosu, zwracając się do mnie. Przewróciłem oczami. Chcąc nie chcąc, musiałem brać udział w tym cyrku, dyrygując kompanią małp.
- Sami chcieliście mieć żony, panowie. Ja postulowałem, by High Hallack oddał nam jedną z fortec. Ewentualnie złoto - oznajmiłem, przyglądając się żołnierskiej braci. - Podejmowaliście tę decyzję w pełni świadomie, w pełni sił fizycznych i umysłowych, i od waszego wyboru nie ma odwołania.
- Ale to nie my wybieraliśmy sobie żony!
- krzyknął ktoś w tle. Miałem ochotę przydzwonić głową w drzwi przede mną. Niestety, były trzymane na tyle wysoko, by zasłonić moje przyrodzenie, i na tyle nisko, by widać było moją twarz i szyję.
Westchnąłem ciężko, zbierając myśli.
- Kompania była zgodna, że należy uszanować tradycję płaszczy. Macie, co chcieliście. - zacząłem, bez słowa wpychając ptaka do spodni. Swoje już przecierpiał, ja zresztą podobnie. Nie było sensu go dalej trzymać w dłoni i liczyć, że cudem powstanie niczym feniks z popiołów. Raczej nie mogłem liczyć na miłosierdzie boże tego wieczoru, nocy ani nawet w całym tym stuleciu.
- Nie jest moją winą, że żony nie odpowiadają waszym oczekiwaniom - dodałem, wymownie ignorując szaloną mniszkę i Puszczyka. Bober zawzięcie protokołował; miałem wrażenie, że jeszcze trochę, a jego ołówek zajmie się płomieniem.
- Jednocześnie przypominam o możliwości rozwodu drogą miecza i, co ważniejsze, przypominam, że nie chodzi tu o rozwód poprzez ścięcie głowy - na mojej twarzy pojawił się cierpki uśmieszek, widoczny na ledwie sekundę. Jednocześnie Karstenka spojrzała na Hectora, w milczeniu kiwając głową.
- BEZBOŻNIK IMIĘ BOŻE KALA W NIEDZIELĘ - kłóciła się w tle mniszka.
- Na litość boską, jeśli nie przestaniesz jazgotać, to zaraz pokażę ci gniew boży! - zaczynałem tracić cierpliwość. - A tak w ogóle, wam wszystkim chciało się lać. Nagle jakoś już nie potrzebujecie. Wniosek jest prosty, najwyraźniej tego nie potrzebowaliście.
Czyli teraz już wyjdziesz?
- zapytał ktoś z nadzieją.
Gdyby nie to, że nieskory byłem do śmiechu, okazałbym swoje rozbawienie. Zamiast tego zachowałem kamienną twarz. Cóż za naiwny chłoptaś, pomyślałem, przyglądając mu się w milczeniu.
- Nie.
- Panny zgodnie chcieliście i tradycję płaszczy zachować chcieliście. No i się tym wjebaliście - podsumował Puszczyk.
Ale to chociaż dajcie wymienić. Skoro dziś jedną przetargowano, to czemu by tak innych nie można? - dodał kolejny.
- Jak już zapowiedziałem podczas pojedynku Hectora i Holgiera, nie ma opcji wymiany. Pojedynek tyczył się sprawy osobistej pomiędzy nimi, nie zaś sprawy kompanijnej. Obaj potwierdzili, że to ta konkretna kobieta jest sprawą ich sporu. U was jest to sprawą prywatnej zachcianki i fałszywie kierowanym poczuciem sprawiedliwości. - przeniosłem wzrok na nich wszystkich - każdego jednego z osobna. Chciałem zapamiętać ich twarze. Wiedziałem, że to będą - najprawdopodobniej - ludzie, którzy wbiją mi w przyszłości nóż w plecy. Pijani bracia byli najbardziej szczerymi członkami Kompanii; alkohol rozwiązywał wiele języków, ujawniając nawet najbardziej skryte, jeszcze nie uświadamiane sobie zamiary.
- Dlatego też podkreśliłem jasno i jednoznacznie, że ich sprawa jest wyjątkiem. Chyba, że chcieliście obejrzeć sobie scenę zbrodni, do czego ja, jako dowódca, nie mogłem dopuścić. - nie mogłem przecież im powiedzieć “i przy okazji wszyscy wiemy, jaki jest Holgier”.
Widziałem, jak Karstenka jedynie kiwnęła głową, zanim odwróciła się na pięcie. Musiałem coś powiedzieć, by skupić uwagę Jeźdźców na sobie, nie na niej.
- Jeśli nie odpowiadają wam małżonki, trudno. Taki był wasz i ich wybór. Wiedzieliście, na co się zgadzacie. Musicie ponosić konsekwencje własnych decyzji, panowie. Chcecie rozwód - proszę bardzo, tego wam nie wzbraniam.
Prychnąłem ledwie słyszalnie; szybkim rzutem oka odprowadziłem wzrokiem Karstenkę, oddalającą się dyskretnie - na tyle na ile dyskretnie mogła oddalać się w tłumie wygłodniałych mężczyzn z wódką w umyśle.
- A pan dowódca to już sobie strzepał? Bo dowódca to chociaż do żony może, a tak kibel samotnym zajmuje - mruknął już wyraźnie podchmielony Jeździec, właściciel krążącej butelki. Widziałem też, jak Hektor wycofywał się krok po kroku z korytarza, zasłaniając swoim cielskiem wymykającą się Alayę. Dostrzegłem jego pełne wdzięczności skinienie głową; w pełni zrozumiał moje intencje.
- Wyszedłbym z tej namiastki latryny, gdyby nie fakt, że zaraz mnie małżonka jednego z panów albo religijnie ekskomunikuje, albo obrzeza - skwitowałem cierpkim tonem głosu. - Zresztą, panowie, od czego macie wyobraźnię? - lekko zapukałem w drzwi, na znak, że Jeździec wciąż je trzymający mógł je już podnieść. A gdy tylko te podniosły się, odsłaniając mnie w pełnej krasie, w pannę religijną wstąpił demon; przypatrywałem jej się z nieskrywanym zainteresowaniem, jak machnięciami miotły rozgoniła tłumek Jeźdźców, zanim jej małżonek w końcu złapał za trzonek jej miotły, starając się ją powstrzymać.
- Na boga, kobieto, weźże się opanuj! - Koń ledwie w ostatniej chwili uchylił się przed oberwaniem w łeb miotłą. - Tak nie można, to przywódca Kompanii!
- ŻADEN PRZYWÓDCA, A SZATAN WE WŁASNEJ OSOBIE!
- No ależ kochanie, toż to rogów on nie ma, ogona nie ma, kopytek też nie ma...

Po korytarzu rozniósł się rechot co poniektórych Jeźdźców; wszyscy wszakże wiedzieliśmy, że nie przybierałem formy fauna. Nawet i ja się blado uśmiechnąłem na moment.
- No i czego się śmiejecie! - brzęknęła upuszczana flaszka, wytrącona komuś miotłą; cud, że jej zawartość się nie rozbiła na kawałki.
- Bezbożnicy jedni, gniew boski mi będą pokazywać - z rozbawionym uśmiechem na ustach schyliłem się przed miotłą, omijając pannę w ostatniej chwili. Co prawda, próba zignorowanie jej niewiele pomogła - kobiecina szła za mną, wciąż mnie biczując miotłą po plecach. Spojrzenie na jej małżonka sugerowało, że chłop już dawno umarł - i duchowo, i ze wstydu.
- Na palu swój żywot skończysz! Na pal nabity, bezbożniku! - głos kobiety z tyłu cichł coraz bardziej; gdy dotarłem do schodów, dostrzegłem jak nieszczęsny Havik przytrzymał ją od tyłu, podczas gdy inny jego kolega unieruchomił jej dłoń, zmuszając ją do upuszczenia miotły.
Nawet nie zdajesz sobie sprawy z tego, jak bardzo twoje słowa o byciu bezbożnikiem są trafne. Ale wszakże ci zaślepieni nieraz widzą więcej niż ci, którzy oczy mają szeroko otwarte…
Gdy tylko wszedłem na piętro i skierowałem się w stronę korytarza, prowadzącego do moich komnat, dostrzegłem Heresa, który nagle wpadł na mnie; podtrzymałem mężczyznę, by nie upadł pod wpływem tej kolizji. Miałem wrażenie, że równie dobrze mnie nawet nie dostrzegał.
- Gdzie ją zabrałeś, szefie? Przecież była bezpieczna - zapytał nagle. Zachowywał się tak, jakby kilkanaście minut wcześniej nie patrzył mi w oczy wzrokiem, w którym umierała cala nadzieja i radość życia.
- No dobrze o nią zadbałem. Czemu ją zabrałeś?
- O czym ty mówisz? - zmarszczyłem brwi, zanim zajrzałem mu w oczy. Źrenice miał wąskie jak szpilki. Nachlał się albo i jeszcze gorzej, wziął coś mocniejszego. Bez słowa spojrzałem na jego pas, szukając spojrzeniem sztyletu; raczej wolałbym nie zostać zadźganym tuż przed własną komnatą. W milczeniu, dyskretnym ruchem, sięgnąłem po nóż przy jego pasku. Nawet tego nie zauważył.
- Aira. Zadbałem o nią. Była zadowolona. Było jej lepiej po tym co jej zrobiłeś. - szeptał bardzo szybko, wpatrując się ponad moim ramieniem. - Ciepło. Zadbałem. Wody zagrzałem. - mruczał, nagle wyraz jego twarzy mocno się zmienił. Rysy wyosttrzyły się, na czole pojawiły się zmarszczki wściekłości. - CO CI NIE PASOWAŁO, CO! NIE CHCIAŁEŚ JEJ, TO O NIĄ ZADBAŁEM?! - podniósł głos, wyraźnie wzburzony.

Na usta cisnęły mi się tylko same przekleństwa.
Kątem oka dostrzegłem Hektora, który wyszedł ze swojej komnaty; odwróciłem głowę, kiwając do niego, by podszedł bliżej. Chyba jako jedyny radził sobie z systemem niewerbalnego odczytywania znaków i nie potrzebował jasnych, wyraźnych poleceń.
- Cały czas byłem na dole z resztą Kompanii - odrzekłem cicho, zgodnie z prawdą. - Dopiero teraz przyszedłem. Musiała wyjść z twojej komnaty sama.
Rozsądniej było nie eskalować całej sytuacji i nie rzucać podejrzeń na innych; nie wiedziałem, co mógł uczynić Jeleń w tej sytuacji. Wcześniej nie widziałem go tak otępiałego i agresywnego jednocześnie. Nie byłbym zaskoczony, gdyby sam nie ruszył na poszukiwania mojej małżonki po zamku; a i diabli wiedzieli, czy by nie zaatakował kogoś innego w tym stanie.
Wolną dłonią dyskretnie wsunąłem jego sztylet za swój pas, tak, by nie mógł do niego sięgnąć, i odsunąłem go na odległość ramienia, mocniej na nim zaciskając dłoń.
- Poszukam jej. A ty powinieneś odpocząć - dodałem uspokajającym tonem głosu. Nie mogłem okazywać agresji i rozdrażnienia teraz, jakkolwiek nie byłem teraz wściekły.
- Nie. Nie będę odpoczywał. Ona była cała obolała. Blada i biedna. - jęknął rozpaczliwie Heres. Miałem wrażenie, że jego umysł znów zasnuła mgła, a agresja jakby minęła. - Bolało ją tak bardzo, że nie mogła chodzić… taka blada i biedna. - szeptał, wpatrując się w moje stopy. - Blada i biedna… bolało ją… bolało ją - nagle jego wzrok znów się wyostrzył i uniósł głowę, wpatrując się w moje oczy. - PRZEZ CIEBIE! - krzyknął prosto w moją twarz.
Przymrużyłem oczy, obserwując go i próbując ułożyć sobie wszystko w jedną całość. Jednocześnie Hektor, widząc mój znak, zaczął się do nas powoli zbliżać. A kiedy Heres wrzasnął na mnie, tur zarzucił ramię na barki Jelenia, zagarniając go do siebie.
- Bolało ją? A gdzie ją ostatni raz widziałeś? Pokażesz nam? - nie mogłem nie docenić tego, jak bardzo Hektor starał się rozproszyć uwagę mężczyzny i skierować jego chwiejną uwagę na coś innego. Silnym ramieniem trzymał go ni to w przyjacielskim geście, a jednak na tyle mocnym, by nie dać mu swobody rzucenia się na mnie.
- U mnie w pokoju. Kąpała się. - mruknął Jeleń, unikając patrzenia na tura, za to spojrzenie w moją stronę znów jakby obudziło jego agresję.
- SKRZYWDZIŁEŚ JĄ. TO CI NIE STARCZYŁO! MUSIAŁEŚ JĄ ZNIEWAŻYĆ? - krzyknął, próbując wyszarpać się z objęć tura, jakby stracił orientację kto go trzyma.
- TO TWOJA WINA! BAŁA SIĘ CIEBIE, DLATEGO ODE MNIE UCIEKŁA, CHOCIAŻ CHCIAŁA TAM BYĆ! - krzyczał tak, że zapewne rozbryzgi śliny leciały w moją stronę, a spojrzenie stało się wręcz rozszalałe z wściekłości. Odwróciłem głowę, przecierając policzek ramieniem.
- Widać, żeś nigdy żadnej kobiety nie miał… - skwitowałem, nim znów na niego spojrzałem. Nieszczególnie bałem się jego furii. Wręcz przeciwnie, miałem ochotę zaśmiać się pogardliwie.
Większość mężczyzn była taka sama. Łaknęli odrobiny damskiej uwagi, zainteresowania, może nawet czegoś więcej. Wypatrywali ich spojrzeń, uśmiechu, mrugnięcia czy lekkiego, delikatnego buziaka. I to ich napędzało do dalszego działania.
Rzuciłem krótkie spojrzenie Hektorowi, lekko, ledwie widocznie kręcąc głową. Nie było sensu się tłumaczyć Heresowi teraz, zwłaszcza że moje słowa już powiedziały aż nadto wiele.
- Chodź. Pójdziemy jej poszukać - oznajmiłem, kierując się w stronę jego komnaty. Powiedziałem to i tak tylko po to, by poszedł z nami bez stawiania większego oporu. Krótkie spojrzenie na drzwi sugerowało, że są bez mała liche i byle kopniak albo mocniejsze naparcie na nie mogło je wyważyć; zacisnąłem usta, zanim odwróciłem się, strzelając mu porządnie w dziób. Biedak nie miał szans, by pozostać po tym przytomny. Nie byłem co prawda zwolennikiem nokautowania własnych podwładnych, jednak ta sytuacja była… wyjątkowa. Ostatecznie nie wiedzieliśmy, jak mógł zachować się Heres po wciągnięciu go do pomieszczenia. Mógł rzucić się na drzwi, na mnie lub Hektora; a było dla mnie jasnym, że rozsądniej było go nie zostawiać przytomnego sam na sam z nami, lub, co gorsza, w niezabezpieczonym pomieszczeniu. Musieliśmy go rozebrać, nie mówiąc o sprawdzeniu jego pokoju pod kątem ostrych przedmiotów.
- Nie powinienem cię z nim zostawiać przez całą noc sam na sam, gdy jest w takim stanie. Mógłby stawiać opór - wyjaśniłem, spoglądając na Hektora. Nie wiedziałem przecież, czy nie ma przy sobie więcej niebezpiecznych przedmiotów, ukrytych przed naszymi oczami. Pokręciłem głową do siebie, wzdychając ledwie widocznie, nim wszedłem do komnaty pierwszy. Parujące wiadro z wodą sugerowało, że Heres nawet nie zdążył wlać wody do balii.
Widziałem, jak Hektor przyglądał się temu wszystkiemu w milczeniu. Trzymał mocno Heresa, tak by ten nie miał szans mu się wyszarpnąć spod ramienia. A kiedy skierowaliśmy się w stronę komnat, tur jedynie spojrzał na mijaną komnatę, należącą do mnie. Drzwi były uchylone, a więc Airanny na pewno tam nie było. Zresztą Jeleń na pewno to sprawdził. Przygryzł lekko dolną wargę jednak szedł dalej, a wtedy Heres został ogłuszony. Choć widziałem jego lekkie zaskoczenie, doceniłem fakt, że mimo to przytrzymał Jeźdźca i zgodnie z dalszymi instrukcjami wniósł go do komnaty, po której sam się rozejrzał. Położył Jelenia na łóżku i przyjrzał się uważniej pościeli, podnosząc charakterystyczną rzecz.
- Była tu - pokazał mi długi, rudy włos. Tak charakterystyczny, że nie mógł należeć do nikogo innego. Wygiąłem wargi w lekkim grymasie, nim kiwnąłem głową bez słowa; obaj zajęliśmy się przeczesywaniem pomieszczenia, zabierając wszystko, co ostre. Wyszarpnęliśmy też prześcieradło, żeby tylko Heresowi do głowy nie wpadło wyskoczenie przez okno albo bóg wie co jeszcze gorszego.
Bez słowa przesunąłem palcami po framudze, szepcząc ledwie słyszalnie formułę zaklęcia; rzadko rzucałem coś tak prymitywnego, skłaniając się w stronę bardziej zaawansowanych czarów, takich jak geas lub rozdzielenie ciała od życia. Przez mój umysł przemknął ledwie wyczuwalny cień, jak gdyby sam Szary Pan, dzierżący sprawy życia i śmierci, musnął moje myśli, dając mi do zrozumienia, że wciąż tu jest.
- Oknem nie wylezie - mruknąłem, przypinając sobie miecz Heresa do swojego pasa. W prześcieradło zawinęliśmy jego inne przedmioty. Nożyk, brzytwę, omsknęłoby mi się tam coś jeszcze.
- Zabierzemy je do mnie. Oddam mu je rano - oznajmiłem. Gdy tylko wyszliśmy z komnaty, zamknąłem ją za sobą, znów rysując ten sam znak. Rozsądniej byłoby nie wypuszczać Heresa z komnaty przynajmniej aż do rana.
- Czar puści o świcie - oświadczyłem, czując znów kolejną falę zmęczenia. Zawsze taka było. Ilekroć używałem zdolności… ta przebiegła wiedźma karała mnie, zsyłając na mnie znów tę drugą rzeczywistość. Falującą, odmienną, nierzeczywistą, nie dając mi odpocząć, zmrużyć oka czy nawet odetchnąć spokojnie.
- Żebyś sobie nie myślał nie wiadomo czego: rozdziewiczyłem pannę, za jej zgodą zresztą - spojrzałem na Hektora, niosąc w dłoni tobołek z rzeczami Heresa. Moja komnata była w dokładnie takim samym stanie, w jakim ją zostawiłem; jedynie delikatnie pachniały wciąż zioła, tak niedawno wrzucone. Ledwie minęło parę godzin, a mógłbym przysiąc, że wydarzenia sprzed tego czasu wydarzyły się kilka dni temu. Prawdy moim słowom przydawało zresztą prześcieradło.
- I wyobraź sobie, panna mnie przewróciła na plecy, a jak nagle podskoczyła, to tak się nadziała, że zwinęła się w kłębek i zaczęła się jęczeć, że przeponę jej przebiłem. Nawet nie zdążyłem jej złapać, taka wyrywna była - mruknąłem pochmurniejąc; zostawiłem tobołek na stole, jednak po dłuższej chwili namysłu zmieniłem zdanie. Rozsądniej było skryć go w swoich jukach, co też uczyniłem. Sam nie wiedziałem, jak potoczą się dalsze wydarzenia tego wieczoru. Równie dobrze to ja mogłem skończyć z nożem w plecach.
- Dałem jej szmatkę w ciepłym nasączoną i powiedziałem, że zaraz przyjdę… no, przy żonie nie wypada mi kończyć samodzielnie sprawy, rozumiesz… - z tymi słowy machnąłem ręką. - Co było, to się nie odstanie. Doceniam twoją pomoc - skinąłem poważnie głową.
Doceniałem fakt, że Hektor nie należał do dyskutujących żołnierzy. Po prostu robił co do niego należało, a więc posłusznie ogarnął pomieszczenie i pomógł mi wynieść rzeczy Heresa. Wiedziałem, że w mojej komnacie rozejrzał się równie uważnie. Od razu jego uwagę przykuło łóżko; kątem oka dostrzegłem, jak spojrzał na rzuconą obok łoża pierzynę i powiódł spojrzeniem po pościeli lekko markotniejąc. Skinął głową na zakończenie mojej opowieści; i chociaż lekko się uśmiechnął, uśmiech ten był smętny.
- Odważniejsza niż myślałem, że dowódcę przygwoździła i na taki skok sobie pozwoliła - podsumował to i jeszcze raz na zrzuconą pościel spojrzał.
- Rozumiem, że tak było jak wychodził szef, a więc tylko z tą mokra szmatką leżała? - rozejrzał się za porozrzucanym wszędzie odzieniem.
- Heres powiedział, że chodzić nie mogła. A więc musiał ją tak zastać i wynieść, nagą ze szmatką mokrą jedynie… - dedukował szybko z tego co zasłyszał, owej szmatki w końcu tu nie było.
- A skoro stan jej taki był i z jego komnaty wyszła, tu nie dotarła to musimy szukać w sąsiednich komnatach, bo daleko by nie odeszła - dodał. Uniosłem brwi, wpatrując się w jego plecy.
A on co nagle taki chętny do poszukiwań nieswojej żony?
- Ciężko, żeby po takim skoku mogła wstać i udać się na spacer po zamku - mruknąłem posępnie. Normalnie podejrzewałbym Heresa, ale skoro jej tu nie było, a on naskoczył na mnie… wniosek był taki, że musiała udać się w miejsce, które albo znała, albo chociaż wiedziała, gdzie może być ktoś jej przyjazny. Zdziwiłbym się, gdyby wróciła tutaj, zostając na pastwę Jelenia.
- Sprawdzę pobliskie komnaty - odrzekłem, przecierając twarz z nieukrywanym zmęczeniem. - Ty lepiej do żony wracaj. Ja sobie poradzę.
- Dobrze… - choć Hektor skinął głową i zdałoby się, że miał odejść, stał dalej w miejscu. - Dowódca wybaczy moją śmiałość, bo szefa sprawa i żony szefa co w komnacie się waszej dzieje. Tłumaczyć się szef nie musi, a opowiadanie tego tak, jakby było się czym pochwalić… te szczegóły dość prywatne są. Pewnie dla panienki, której to dotyczą dość dotkliwe… więc raczej lepiej, jakbym był jedynym, który je usłyszał… - widziałem, jak bardzo starał się delikatnie dobrać słowa, by mnie nie urazić.
Westchnąłem ciężko, odwracając się do Hektora za swoimi plecami.
- Kobita z tego uczyniła taką dramę, że wolę wyjaśnić zawczasu, co się wydarzyło, zanim większość kobiet i zauroczona w niej męska część Kompanii mnie damskim bokserem okrzyknie - skwitowałem cierpko. - Niemniej jednak nie martw się, tylko ty byłeś świadkiem mojej porażki. Poniekąd. A znając babską naturę, pół Kompanii już jutro będzie wiedziało, co się wydarzyło. One nigdy nie umieją siedzieć cicho. Zakład?
Rosły Jeździec słuchał uważnie; najwyraźniej był jednym z nielicznych, którzy w końcu mieli uszy na właściwym miejscu.
- Patrząc na okoliczności, nawet nic pewnie mówić nie musiała, a dramy jak widać same się tu pięknie rozpasają… - stwierdził, nie chciał mi najwyraźniej wypominać akcji z latryną sprzed kilku minut temu. Oparł jedną rękę o biodro i zastanowił się chwilę.
- Porażką bym tego nie nazwał. Byłaby tym, gdyby faktycznie pocieszenie z rąk opiekuńczego Jelonka przyjęła, a jednak mu uciekła. To jedynie lekkie przeoczenie, że bez nakrycia została, tak może intruz za śpiącą by ją wziął… - aż kącik ust mu się uniósł, skinął lekko głową.
- A jak szef zweryfikuje czy od niej to wyszło? Czy od kogoś kto krzyki Jelenia słyszał? Bo tak chętnie się założę - przyznał, po raz pierwszy uśmiechając się nieco bardziej w swoim stylu.
- Wy do siebie to pasujecie. Choć oboje spokoju szukacie, te dramy same was doganiają - dodał jeszcze weselej, uświadamiając to sobie. Szło się domyślić o jakich dramach mówił.
- Hektorze... bronisz sprawy przegranej. Każdy normalnie myślący mężczyzna, widząc krew na prześcieradle i leżącą w łożu nagą pannę dodałby sobie dwa do dwóch. Gdzie tu przeoczenie? Przeoczenia są tam, gdzie ktoś chce je widzieć. Nie broń tej linii myślenia, bo Heresa nie usprawiedliwia nic. - a czyż nie miałem racji? Pokręciłem głową, słysząc o “pasowaniu do siebie”.
- Jelenia mało kto widział. Śmiem rzec, że chyba tylko my weszliśmy z nim w interakcję. Przyjść, wynieść pannę, zabrać ją do siebie, pójść po wodę, wrócić... logiczne, że prędzej coś od niej wyjdzie niż od niego. Ale zobaczymy - podsumowałem krótko. - Idę - dodałem, oddalając się pospiesznie. Widziałem jeszcze, jak Hektor uśmiechnął się tylko pod nosem i kiwnął głową, odchodząc w swoją stronę.

Po wyminięciu komnaty Hathora i Hawarela, którzy - jakżeby inaczej! - absolutnie nic nie wiedzieli, zapukałem do komnat pani Shadan. Nie spodziewałem się, że uda mi się odnaleźć małżonkę tak szybko - rzeczywistość była zbyt brutalna. Łatwe poszukiwania zdarzały się tylko wtedy, gdy wiedziało się, gdzie szukać.
- Pani? Hyron z tej strony. Racz wybaczyć moje najście o tej porze, lecz żony szukam - wyjaśniłem, wciąż stojąc przed drzwiami. Wszakże nie musiała mi otwierać, nie wiedząc, kim jestem i po co chcę z nią porozmawiać.
Słyszałem jej powolny, cichy krok, gdy podeszła ku drzwiom, nasłuchując mojego głosu. Gdy energicznie otworzyła drzwi, niemal natychmiast dostałem mokrą koszulą w twarz, zaś drzwi na nowo się zamknęły z trzaskiem. Brzęknął przekręcany klucz. Nie mogłem wejść.
- Odejdź, śpi - dosłyszałem cichy głos Shadan.
- A więc jest tutaj, tak? - ściągnąłem z twarzy zimną, mokrą szmatę, nieszczególnie przejmując się nieuprzejmością kobiety. - Czy mogę chociaż ją zobaczyć? Ktoś ją wyniósł z mojej komnaty pod moją nieobecność. Przekonam się jedynie, czy jest cała i bezpieczna, nic ponadto.
Starałem się być uprzejmy, choć traciłem powoli resztki mojej cierpliwości. Gdybym mógł, wyważyłbym te drzwi z kopa i zajrzałbym do środka; hamowało mnie jedynie to, że była żoną gospodarza.
- Głupia nie jestem, choć nic nie powiedziała, nie musiała, ślady na jej ciele i to, że przed kimś się chowała mówi samo za siebie. A nie mam pewności, że to przed tobą nie uciekała - wyjaśniła pani zamku, bardzo pilnując głosu, by nie był zbyt głośny.
- Ślady na jej ciele? Czy potrafisz je opisać? - zmarszczyłem brwi, wyraźnie tknięty niepokojem. Co temu Heresowi odbiło? Chociaż na jego nożu śladów nie znalazłem, ani też śladów krwi… chyba że w wodzie ostrze wypłukał, lecz wątpiłem; wszakże nie tak czyściło się broń, a ta była w Kompanii najbardziej ważna.
- Malinki… a raczej wątpię, by waszą grą wstępną było uciekanie - wyjaśniła kobieta.
- O czym ty w ogóle mówisz? - nie zrozumiałem jej przesłania.
- Odejdź stąd, wężu podstępny! - odparła zdecydowanie mniej dyplomatycznie kobieta.
- Malinki na szyi znikają po chwili, może dwóch… czasem trochę dłużej, ale bólu nie sprawiają - odparłem z lekkim rozbawieniem, składając sobie dwa do dwóch. - Jeśli to ślady na jej szyi sprawiły, że myślisz o mnie jak o zbrodniarzu… to widać, żeś żadnego mężczyzny w życiu nie miała - prychnąłem. Skaranie boskie z tymi babami, same problemy tylko. Niewiniątka tylko zgrywają.
- Bezczelny prostak - podsumowała kobieta. - Nie bez powodu skryła się w mojej komnacie - dodała i odeszła rozeźlona od drzwi.
- Jeśli ją znajdę gdzieś indziej, nie omieszkam ci o tym wspomnieć, pani. Niewątpliwie się ucieszysz - uśmiechnąłem się do siebie. Odczekałem dłuższą chwilę, nim zapozorowałem oddalenie się; nie odpuściłbym sobie wszakże tej rozrywki straszenia panny, która potraktowała mnie w taki sposób. Jednak wiedziony doświadczeniem nadal stałem pod komnatą. Ludzie tracili na czujności sądząc, że inni już wyszli.
Słyszałem, jak kobieta zaczęła nerwowo chodzić po swojej komnacie.
- Milcz już. Same węże dookoła - mówiła już normalnie, nie szepcząc i nie obniżając głosu jak wcześniej.
- Nic mu nie powiem! Nie pomoże ci, a ty zostaniesz tak jak jesteś! - nie potrafiła być opanowana.
- I ani słowa więcej - warknęła dość ostrzegawczo kobieta. - Bo skończy się nasza rozmowa. Nie zginie nikt już więcej - dodała jeszcze bez większego przekonania w głosie.
Zmarszczyłem brwi, wyraźnie zaintrygowany słowami kobiety; czy zwracała się do kogoś innego, czy do Airy? Mogłem nie słyszeć jej głosu, gdyby zaczęła szeptać. A jedynym sposobem, by do tego dojść, było zajrzenie przez okno i przekonanie się, czy trafiłem na kolejnego wariata, czy może ktoś jej groził, czy może mówiła sama do siebie. Czyżby więc groziła Airannie?
W milczeniu, najciszej jak mogłem, odszedłem od drzwi kierując się w stronę dziedzińca. Najrozsądniejszym sposobem było przemienienie się w ciemnym, ustronnym miejscu - co też zresztą uczyniłem po szybkim rozejrzeniu się, czy aby nikt nie łazi w tym czasie po blankach, nie czai się na żadnej ławce, ani nie udał się na spacer. Na szczęście było pusto.
Znów poczułem ten charakterystyczny, rwący ból, gdy ludzkie kości przemieniały się w zwierzęce; trzasnął kark, formowany pod wpływem magii w inny kształt. Dłonie stały się skrzydłami, ja zaś wzbiłem się w górę, cały czas starając się pozostać w cieniu. Na szczęście skrywała mnie ciemność.
Wiele u Shadan nie ujrzałem, gdyż miała zasłony porządnie zasunięte; ta zaś, widząc cień za oknem, wysunęła dłoń pomiędzy nie, dbając by nie ujawnić niczego, i pokazała mi środkowy palec.
Wobec tego nie marnowałem czasu na dalsze próby rozglądania się - zamiast tego skierowałem się w stronę blanków, chcąc wysoko z góry wypatrzeć blond lub rudowłosą głowę.

- Jak zawsze doskonale czujny - skwitowałem z bladym uśmieszkiem, wychodząc bez pośpiechu z cienia. Wiatr szarpnął mocniej moim płaszczem; tutaj było znacznie bardziej lodowato, niż w zamku.
- Szukałem cię, pani. Widzę, że romantyczne chwile na blankach rekompensują chłód - dodałem z lekką ironią.
- Od ciebie dostałem wartę za niewinność, to chociaż twoja panna oczami za ciebie świeci i stara się zwrócić honor, o który ty sam żeś się co najwyżej potknął i prawie se ten głupi ryj rozwalił! - odrzekł Halse.
Uniosłem minimalnie brwi, obserwując jak panna wzrok przeniosła z jednego na drugiego i powtórzyła to w niedowierzaniu.
- Więc znalazłeś panie. Tego chłodu nic nie zrekompensuje - odparła spokojnie i przeniosła spojrzenie na Halse’a. Przypatrywałem im się wnikliwie, jakby szukając czegoś więcej między nimi.
- Dziękuję panie za poświęcony czas - odparła i lekko skinęła głową w ramach wdzięczności. Po tym odwróciła się do mnie, robiąc krok w moją stronę.
- Jeśli chodziło tylko o mnie, to możemy iść. Jeśli masz tu coś do załatwienia to poczekam, sama nie chce wracać do tego burdelu na kółkach - odparła spokojnie, idąc ku mnie.
- A i ja dziękuję za… - wykrzyknął Halse, ale zaraz się zaciął, zamyślił i najwyraźniej zmienił zdanie, co właściwie chciał powiedzieć - Nooo. Ta, też za to samo. Tak.
- Nie to chciałeś powiedzieć
- choć miałem odpowiedzieć coś Airannie, to Halse zwrócił moją uwagę. Odwróciłem się do niego. Nieprzyjemny błysk zalśnił w moim oku, sugerując, że nie miałem już więcej cierpliwości do dalszych gierek.
- Panny nauczyły cię dobrych manier… za co chciałeś podziękować? - dopytałem, mrużąc oczy. Cóż za nagła zmiana. Nieokrzesany Halse zamienił się w uprzejmego niedźwiadka.
Halse zmroził mnie spojrzeniem, podczas gdy ja nadal czekałem na odpowiedź.
- Bo jakiś skurwysyn - zaczął tłumaczyć, przybierając przy tym pochmurny ton - przylazł tu, kurwa, do mnie z flaszką i wrzasnął “ZA ZWYCIĘSTWO I OŻENEK NASZEGO WOJA HEKTORA”, czy kurwa co on tam wrzeszczał. I tylko mnie wkurwił - burczał - co po moim obitym ryju widać i by mi taka gorzała w życiu nie zasmakowała, nie mówiąc o tym, że na dnie może na ze trzy łyki zostało. Poza tym na warcie jestem - zauważył uprzejmie. - No a jak się ta twoja panna tu zakręciła, no to co miałem z tą resztka flaszki zrobić, wyrzucić? Z grzeczności i kultury należało się z damą podzielić. Ale to na trzy łyki tylko - podkreślił. - Jak chcesz, to ci w ryj dla sprawdzenia chuchnę.
Jednocześnie kobieta popatrzyła w spokoju to na Halse’a, to na mnie. Jej twarz niewiele wyrażała; doceniałem fakt, że nie odzywała się w tym momencie ani słowem. Jedynie stanęła u mojego boku, czekając na dalszy obrót wydarzeń.
- A kto tu przyszedł? - zagadnąłem uprzejmym tonem. Halse bardzo mnie zaintrygował. Wszakże niewielu Jeźdźców było skłonnych wspinać się w takie zimno na blanki, by miło spędzić wieczór w męskim towarzystwie. A przysiągłbym, że przed latryną zbiegła się cała Kompania - a przynajmniej ci bez żon.
- A tobie się wydaje, że ja tu kogokolwiek poza naszymi znam? Ty głupi jesteś, czy tylko tak udajesz? - warknął kpiąco.
Uśmiechnąłem się, po raz pierwszy od niepamiętnych czasów.
- Ale po co zaraz tak agresywnie? Widać, że już wracasz do starej formy. - zaśmiałem się, zanim trzepnąłem go w ramię. - Nieważne. Idziemy. Panie przodem - kiwnąłem dłonią, by Airanna poszła pierwsza. Dalej nie przejmowałem się niedźwiedziem, który plótł od rzeczy. Widać, że miał sporo w czubie.
Sama rudowłosa jedynie kiwnęła Halse’owi głową i ruszyła naprzód; zaśmiałem się ledwie słyszalnie pod nosem, nadal idąc za nią.
- Dzisiejszy wieczór jest wyjątkowo zabawny. Mówi się, że rudowłose mają magiczne moce… ale o bilokacji jeszcze nie słyszałem.
Widziałem, z jakim niepokojem spojrzała na mnie, słysząc śmiech.
- Błazny miałyby z czego repertuar składać - odparła, zgadzając się z moimi pierwszymi słowami. - O czym? - dopytała odrobinę zaciekawiona takim określeniem.
- Bilokacja to umiejętność pojawiania się w dwóch miejscach naraz. Często posiadana przez zmory, przeklęte lub wiedźmy - odparłem, mrużąc oczy w uśmiechu niczym zadowolony kot. Dziewczyna popatrzyła na mnie, nawet nie kryjąc szoku, i przystanęła.
- Widziałeś gdzieś jeszcze moją osobę? - złapała się za głowę. - Wy takie rytuały potraficie odprawić. Zioła jakieś żułam. Kurwa, powielił mnie - ruszyła pędem do przodu uzbrajając się w bojowy nastrój - tak przynajmniej mogłem sądzić po jej kroku. Zaraz jej siły wróciły i hardości kroku nabrała.
- Nie jesteś trzeźwa, prawda? - zagadnąłem, nadal gawędziarskim tonem.
- Chciałabym, ale mróz jest za silny - kobieta szła dalej. - To gdzie byłam? - dopytała.
- Myślę, że powinnaś to ustalić z osobami, które cię kryły - odparłem, nie starając się nawet stłumić drwiny w swoim głosie.
Kobieta znów, słysząc moje słowa, natychmiast przystanęła i spojrzała na moją twarz, jak gdyby upewniając się czy robiłem sobie z niej żarty.
- Kryły? A że kto i przed czym, jeśli mogę zapytać? - dopasowała swój krok na nowo do mojego tempa. A ja się nie spieszyłem. Przywykłem już do tego zimna. W Ismirali, której wspomnienie wciąż mnie prześladowały, wichry i temperatury były jeszcze gorsze.
- Najwyraźniej, moja droga, przede mną - odparłem już bez uśmiechu. - Wygląda na to, że nieźle mnie urządziłaś, przedstawiając mnie jak damskiego boksera.
- Tobą? - upewniła się jedynie i słuchała dalej. Prychnęła myśląc, że on żartuje, jednak ten wyraz twarzy na to nie wskazywał. Przewróciła oczami i poszła do przodu składając ręce.
- O bogowie, dajcie mi siłę. Ja wiem, że zbyt często się nie odzywam, ale na dziś już wystarczy, bo braknie wam pomysłów na jutro… - zaczęła szeptać modlitwę po swojemu idąc przodem.
- Bogowie w tym miejscu cię nie wysłuchają - odparłem poważnie. - Dlaczego zignorowałaś moje polecenie?
- Próbować można - odparła i popatrzyła zmęczona na mnie. Nie zamierzałem jednak odpuszczać. - Jakie? To o zostaniu w komnacie? Tak jak mówiłam miałam ochotę pospacerować - widziałem, że lekko się zirytowała, jednak wzięła głębszy oddech. - Musiałam dopasować się do sytuacji, a lewitując nie miałam wpływu na kierunek podróży.
- A więc dlaczego po ucieczce stamtąd nie wróciłaś do komnaty i nie zamknęłaś się tam, ewentualnie nie odczekałaś u kogoś i nie uciekłaś z powrotem do komnaty, a teraz starasz się usilnie zrobić ze mnie idiotę? - nadal byłem opanowany, chociaż moje rozdrażnienie powoli rosło. - Mogłaś kogoś poprosić o pomoc. Hathora i Hawarela chociażby. Lub jakąkolwiek pannę i jej męża. Ale nie, nie… widać, że ciebie interesowało SPACEROWANIE po nocy z moim zastępcą. - dodałem wyjątkowo jadowitym tonem głosu.
- Właśnie to zrobiłam i przeczekałam u wartownika, który dodatkowo okazał się twoim zastępcą - odparła konkretnie.
- O, z pewnością - skwitowałem krótko. - To bardzo logiczne, że uciekając przed kimś udałaś się w miejsce, w którym mogła cię ochronić tylko jedna osoba, w dodatku będąc na patrolu. Z całą pewnością nie kierowało tobą nic innego… - znienacka złapałem ją, przyciągając do siebie - lecz teraz to panna wisiała nad krawędzią blanków.
- W miejscu, w którym tak łatwo jest kogoś zepchnąć, albo przypadkiem potrącić… - dodałem ciszej, utkwiwszy w jej twarzy wzrok. - Z całą pewnością kierowało tobą poczucie bezpieczeństwa, oczywiście. Ostatni raz pytam: po co tu przyszłaś?
Sama kobieta nie próbowała mnie powstrzymać; zwisając nad blankami, popatrzyła tylko na mnie. Jej wzrok sugerował, że tego się spodziewała prędzej czy później.
- Czego ty chcesz, żeby dać im dowód, że faktycznie się nade mną znęcałeś? Mam efektywnie pokrzyczeć? Bo cię nie rozumiem.
- Po co tu przyszłaś? - powtórzyłem cicho. - Moją reputację i tak już zrujnowałaś. A kto ci uwierzy? Że spokojny, opanowany Hyron nagle cię prawie na dziedziniec zrzucił? - zaśmiałem się drwiąco. - Ja nie mam już nic do stracenia, więc chociaż mogę dowiedzieć się celu twojej wizyty tutaj. Ty nigdy nie robisz nic bez powodu.
- Bo nie chciałam tam wracać. - odparła, oczywistym było, że jej serce galopowało, jednak ona była spokojna. Jednak miałem wrażenie, że słyszę krew wrzącą w jej żyłach - tak żywą, tętniącą, zmuszającą serce do bicia coraz mocniej, coraz żywiej.
- Te mury was niszczą, spójrz na siebie i odpowiedz mi, czy tydzień temu też byś tak postąpił? - zapytała. - Jak tak to najwyżej sobie zedrę gardło, z dedykacją dla ciebie.
- Nasza mała ptaszyna nieźle zna się na negocjacjach
- zauważyłem z uśmiechem. Dłonie kobiety wciąż były zaciśnięte na moich nadgarstkach; mocnym szarpnięciem wciągnąłem ją z powrotem, wolną ręką obejmując ją wokół talii. Była teraz plecami do mnie; mogła opierać się plecami o moją klatkę piersiową. Znów narzuciłem powolny krok. Byliśmy już i tak bliżej do schodów, prowadzących w dół, na dziedziniec.
- Nie chcesz wciąż powiedzieć, po co tu przyszłaś. Nie wydałaś go… czyli naprawdę ci na nim zależy. Podziwiam. To niezwykłe, jak bardzo ludzkie uczucia potrafią być głupie - szepnąłem do jej ucha. - I nie myśl o tym, żeby się szarpać i wrzeszczeć. Tu jest ślisko i, jakże niefortunnie dla ciebie… pusto. Głupie miejsce sobie wybrałaś, ale czego mogłem się spodziewać po zauroczonej dziewusze, lecącej do kochanka. Na pewno nie myślenia.
Dostrzegłem przez moment, jak zmarszczyła lekko brwi, czując na nowo podłoże pod stopami. Ciało jednak pozwalało się pokierować. Nie stawiała większego oporu.

Mądra dziewczynka.

- I czego chciałeś, bym winą jego obrzuciła? Dupę ratując, oh uwiódł mnie, przybyłam tu dla niego? O, niedobry niedźwiadek! - jej głosik był chwilę uroczo niewinny, jednak zaraz powróciła irytacja i jej hardość. - Niedoczekanie twoje. Nie ściągnę problemów na kogoś kto mi zwyczajnie w świecie pomógł. - sama zaczynała się denerwować, co słyszałem w jej głosie. Irytowała się. Cudnie.
- Wiesz, że on i tak nie poniósłby konsekwencji? To nie jego wina, że zainteresowała się nim jakaś narwana, napalona panienka. Poza tym, z perspektywy Jeźdźców, jest bardziej wartościowy niż jakaś podrzędna, niepotrzebna nikomu szlachcianka, którą rodzina wolała przehandlować obcym ludziom, a która woli obsmarowywać swojego męża i z dupą latać do innego. Beznadziejnie to rozegrałaś - skwitowałem oschle, schodząc z nią ze schodów. Powoli, ostrożnie. Jeszcze była mi potrzebna.
- Nie wiem, ciebie bawi albo podnieca takie upokarzanie kobiety? Bo nie zamierzam się z tobą w to bawić - odparła oschle i szorstko. Jak dotąd nie słyszałem takiego tonu.
- Bawię się równie dobrze tak jak ty bawiłaś się z nim na tych murach. - odparłem niedbale, kierując się do zamku. Poluzowałem uścisk, lecz nadal szedłem z nią za dłoń. Mogła już iść, choćby bokiem, lecz czy mogła mi się wyrwać? Chętnie bym zobaczył tę próbę. Nasze ślady nie sugerowały, że była ciągnięta. Wyglądały normalnie.
- Ty jakoś nie pomyślałaś, jak mnie może upokorzyć to, co się wydarzyło. A teraz robię dokładnie to co ty i do mnie masz o to pretensje? Ogarnij się, dziewczyno, bo widać, że postrzegasz się za lepszego człowieka niż jesteś.
Rudowłosa panienka nie odezwała się ani słowem, jedynie zaciskając mocno zęby; obserwowałem ją z lekkim rozbawieniem.
Nic nigdy nie bolało bardziej, niż urażona duma, szczególnie hipokrytę.
W milczeniu obserwowałem, jak przystanęła i zdjęła z siebie płaszcz Heresa, zwijając go w niewielki tobołek, trzymany w dłoniach; byliśmy już w zamku, więc mogła sobie na to pozwolić. Bez dalszej dyskusji oparłem dłoń na jej talii, nadal wędrując do komnaty.

Na miejscu bez słowa wpuściłem kobietę pierwszą do pokoju; odebrałem jej płaszcz Heresa, rzucając go w kąt. Chciałem przejść do formalności.
- Ciekaw jestem, czy teraz cię ktokolwiek zechce. Bez gwarancji, że nie polecisz zaraz do następnego chłopa, jak tylko sobie jakiegoś nowego upatrzysz. Chociaż Kompania nie ma zbyt wysokich standardów - zakpiłem, sięgając po miecz. - Kładź się.
Widziałem zdziwione, niedowierzające wręcz spojrzenie Airy; niewiele się tym przejmowałem. W zasadzie cokolwiek by nie powiedziała, miałem to już gdzieś.
- Nie no kurwa, nie wierzę! Najpierw przebiłeś mnie fiutem, a teraz mieczem ci się kurwa marzy? Tobie po seksie kurwa mózg odbiera na jakiś czas? Czy nasienie, które nie wystrzeliło ci go wyżarło?! - straciła właśnie swoją całą wiarę, a przynajmniej to wyrażała jej mimika.
- Nie no, pierdolę. Mam dosyć. - kobieta nerwowo rozejrzała się dookoła pomieszczenia podchodząc do tego łóżka, spod którego sięgnęła po jeden ze swoich butów i po prostu rzuciła nim we mnie. Uchyliłem się przed nim w ostatniej chwili, pozwalając wpaść mu do kominka.
- A zajeb mnie skurwielu! A proszę bardzo! Chędożony w dupe jeża dziad zasrany! - zaczęła szukać kolejnych przedmiotów. Westchnąłem ciężko. Nawet rozwodu człowiekowi przeprowadzić nie dadzą. Cholera by to. Chyba jedyną opcją pozostawało tylko i wyłącznie faktycznie odcięcie jej głowy.
Co, jakby się zastanowić, nie było takie głupie. Mimo że nie brałem tego pomysłu na poważnie. Chociaż jej histeria sprawiała, że coraz bardziej korciło mnie po prostu trzepnąć ją po łbie, położyć na łóżku i przeprowadzić w końcu ten cholerny rozwód tak, jak powinno się to uczynić.
Ale cóż to? Panny szlachcianki nie uczyli, że konsekwencje się ponosi?
Uchyliłem się przed butem, który wpadł do kominka; bez słowa odłożyłem miecz na stół, podobnie jak sztylet Heresa i swój, nim podszedłem do niej, chcąc złapać ją za ręce i przyblokować jej kolana.
- Przestań się drzeć. Gdybym - nawet nie zdążyłem dokończyć zdania; w następnej sekundzie drzwi otworzyły się z donośnym łomotem. Ostatnim widokiem, jaki zastałem, był rozwścieczony byk. Poczułem jedynie ostry, pulsujący ból, rozlewający się oleiście niczym krew, a po tym - zapadła ciemność.

Awatar użytkownika
Einsamkeit
Posty: 94
Rejestracja: sob kwie 24, 2021 5:22 pm

NOWY POCZĄTEK

Post autor: Einsamkeit »

NOWY POCZĄTEK

Mrok rozjaśniał się powoli, ujawniając ocienione pnie drzew i bielejący w błękitnawoszarym świetle śnieg. Lodowate zimno przenikało do szpiku kości. A jednak coś w tym całym obrazie wydawało się wyjątkowo nie tak. Cicho szemrał wiatr i śnieg, mieszając się ze słodkim zapachem róż. Otoczenie zdawało się dziwacznie falować i nakładać na siebie, jak gdyby wzrok nie mógł się wyostrzyć. A może za dużo wypiłem? Całość to był sen?
Czułem się, jakby przygniótł mnie wyjątkowo ciężki kamień bądź drzewo. A może to była jakaś zaspa?
Chwilę później, gdy podniosłem głowę, próbując zogniskować wzrok na jakimś stałym punkcie otoczenia, napotkałem puste czarne oczy kobiety, wyglądającej jak jakiś koszmar; choć można byłoby ją nazwać wyjątkowo piękną, należałoby też oddać sprawiedliwości zadość i określić ją równocześnie wyjątkowym koszmarem. Szaty były proste i schludne, bez większych ozdób.
- Co do cholery? - wymamrotałem do siebie. Dotychczas w Świecie Pomiędzy nie było żywej duszy… albo ja się gorzko myliłem.
Może byli tu gdzieś Przechodzący Między Światami. Magowie, Zwierzołacy mogący przechodzić w świecie snów do świata koszmarów i wciąż być przy tym świadomymi… choć nie poczytywałem tego jako dar, lecz klątwę. Chwilę później poczułem na sobie inny wzrok; mój krewniak dość niepewnie wyciągnął dłoń w moją stronę.
- Co ci się stało? - zapytał, rozglądając się, jakby oczekiwał że i na niego rzuci się coś lub ktoś. Pokręciłem głową, pozwalając sobie skorzystać z jego pomocy. Otrzepałem się ze śniegu, zanim zaczesałem opadające włosy do tyłu.
- Nie wiem… a co miało się stać? - spojrzałem nań pytająco, nim spojrzałem na kobietę. Skłoniłem się przed nią w milczeniu. - Racz wybaczyć moją nieuprzejmość, pani… lecz kim jesteś?
Widziałem jej spojrzenie. Było... dziwne. Trudne do określenia. Równie dobrze mogłem być dla niej drzewem albo kolejną zaspą. Ale czy byłem człowiekiem?
Jakiś przebłysk emocji pojawił się w jej oczach, gdy spojrzała na mojego krewniaka; wciąż pozostawała jednak nieprzenikniona niczym lustro.
- Nic ci tu nie grozi - powiedziała cichym, choć pewnym głosem. - Nikt ci tu nie zagrozi.
- Ten świat jest pusty... był pusty, dopóki wy się tu nie pojawiliście
- stwierdziłem, nie kryjąc znużenia. Rozejrzałem się wokoło. Może on też się zmienił? Wszakże zaskoczyłem się, że ktokolwiek tu był… znów spojrzałem na oboje z nich. Kobietę przyrównałbym do rozbitej porcelany, sklejonej złotem; Hellion wciąż wyglądał tak, jak zawsze. Co najwyżej nos może miał trochę bardziej krzywy, albo mi się tylko tak wydawało.
- Muszę się obudzić… albo ja, albo Hellion - choć myśli były rozbite na milion kawałków, byłem świadomy, że im dłużej tu przebywaliśmy, tym głębiej wciągała nas ta druga rzeczywistość. Tak obca, odmienna, koszmarna, nierzeczywista - a jednocześnie boska. Przysiągłbym, że Szary Pan obserwował nas z bliska, chichocząc nad ironią losu.
- Obudzić się? Nie będzie to chyba łatwe zadanie… ja jestem tu już sam nie wiem jak długo, chociaż zdaje mi się, że ledwie godzinę temu się tu zjawiłem. - odparł Hellion, zerkając na pannę i skłaniając się na jej słowa.
- Czym jest ten świat? Snem? Druga strona lustra? - zapytał, patrząc na dziewczynę.
Kobieta znowu długo nie odpowiadała, jednak nie sprawiała wrażenia, by zastanawiała się nad tym, co miała powiedzieć. Po prostu na nas patrzyła. Czułem się tak, jak gdyby obserwował mnie posąg - w pewien sposób martwy, ale jednocześnie żywy, głęboko skryty pod warstwą porcelany.
- Czymś pomiędzy - odparła wreszcie. - To nie jest sen. Sny są utkane z lżejszej tkaniny. Sen przelewa się między palcami. Druga strona lustra… - kobieta skrzywiła się na moment, choć poddała tę myśl widocznej analizie. - Tak. Ale po drugiej stronie lustra kryje się wiele drzwi. To tylko jeden z nich. Mogłeś wybrać spośród wielu, ale wybrałeś te złe. Te, za którymi nikt już nigdy ci nie zagrozi - zwróciła się do mnie. Zmarszczyłem brwi, zastanawiając się, jak zinterpretować jej słowa.
Nic nie miało mi grozić w tym świecie… ponieważ sam miałem stać się, według klątwy Talzin, potworem?
- Nie miałem wyboru, pani. Te drzwi zostały otwarte, odkąd klątwę rzuciła na mnie wiedźma - odrzekłem z pełnym przekonaniem, zanim odwróciłem głowę. Spojrzałem w dal, na skrzące się wieże Ismirali, skute wiecznym lodem.
- A przynajmniej to jest jedyne sensowne wytłumaczenie, jakiemu jestem skłonny uwierzyć…
Ruszyłem naprzód, w stronę skrzącego się w oddali zamku, wyraźnie zaciekawiony, czy kogoś tam jeszcze napotkamy.
- Bo co innego mogło otworzyć drzwi?
Dostrzegłem jej wyraźne zaskoczenie, gdy tylko przebrzmiały moje słowa. Kobieta przyjrzała mi się z uwagą, jak gdyby szukając w mych oczach cienia kłamstwa. Wyjątkowo jednak, także jak na siebie, byłem szczery.
- Wiedźmy to ludzkie istoty - odparła. - Żywe. Życie nie ma tutaj pośredniego wstępu. Życie przestaje nim być, przekraczając te wrota. Nie przemija całkowicie, ale ulega zmianie zbyt dużej. Wiedźma sama musiałaby swoje życie poświęcić, by cię tu zaprowadzić.
- Nie obraziłbym się, gdyby tak się stało. Pytanie... czy mogę ją tu kiedyś zabrać?
- przymrużyłem oczy w uśmiechu. Sama ta myśl sprawiała mi już nieziemską przyjemność.
- A więc magia śmierci tworzy Świat Pomiędzy. Wcześniej nie miałem do niego wstępu... po rzuceniu klątwy to się zmieniło - przynajmniej tak wybrzmiewał sens słów kobiety. Zamyśliłem się na chwilę.
- Pytanie zatem brzmi, jak wybudzić z niego Helliona - ciągnąłem, spoglądając na młodzieńca z ukosa. Ja nie mogłem się już z niego wyrwać. Dla mnie było już, najwyraźniej, zbyt późno.
- Nie wiem, jak tu trafiłem. Z magią śmierci nie mam raczej zbyt wiele wspólnego, nawet z wiedźmą nie zadarłem żadną, by mnie klątwą uraczyła. Więc chyba ciężko mnie będzie i z tego wybudzić. - odparł lew, drapiąc się w potylicę.
- Może jednak usłyszy nas tu Pani Słońca? Czy wzrok jej tu nie sięga? - zapytał z nadzieją w oczach, kładąc dłoń na piersi, gdzie miał wyrysowany w ciele znak Pani Dnia.
- Może gdyby ją poprosić, pomogłaby nam - dodał jeszcze cicho z nadzieją w głosie.
Kiwnąłem tylko głową, zgadzając się ze słowami Helliona, jednocześnie wciąż wpatrując się w odległe wieże, skute lodem. Życie… udowadniało mi wielekroć, że gdy tylko pragnęło, bym poszedł określoną ścieżką, ciągle, uparcie mnie na nią kierowało. Dlaczego więc miałem wrócić do tej podniebnej fortecy, serca wiecznej zimy, zwanej moim domem?
- Pani Słońca nie pomoże - zaprzeczyła natychmiast kobieta, krzywiąc się z niepokojem. - Jeśli ja mam tu dostęp, ona nie będzie miała. Ale… - porcelanowa kobieta zamyśliła się na dłuższy moment. - Ale Pani Nocy może. Tylko… tylko ja nie wiem jak…
- Skoro tu jesteś, to być może już nam pomogła
- skwitowałem z ledwie widocznym uśmiechem na twarzy. Nie na co dzień wszakże widywało się pannę, swobodnie wędrującą po świecie umarłych.
- Może modlitwa mogłaby nam pomóc? - choć sama idea była tak absurdalna, że miałem ochotę wyjątkowo parsknąć śmiechem.
- Modlitwa to dobry pomysł. Spróbuj. Czy wcześniej udało Ci się skontaktować z twoją Panią Nocy? - zapytał Dagian z nadzieją w oczach Hellion. Aż było mi go szkoda. Ta nadzieja… była dla żywych. Żyjących.
Kobieta ledwo zauważalnie kiwnęła głową.
- Tak… Pani Nocy mnie miłuje. I ja miłuję ją. Poczekajcie… spróbuję.

Kobieta przymknęła oczy, odetchnęła głęboko i milczała czas jakiś, nim zaczęła recytować słowa:
- Wichrem czerni popędzana, w gładki całun odziewana. Z oczu lodem, ostrzem serca, myśli mrokiem. Przybądź, o Pani, na wezwanie; przybądź do tej, która ci obiecana, a niedana. Przybądź, przybądź, o, Pani Nocy, przybądź!
Znienacka urwała, jak gdyby jej słowa zostały przecięte nożem; znów utkwiła w nas swój wzrok.
- Ostatnie zdanie powtarzajcie za mną. Przybądź, przybądź, o, Pani Nocy, przybądź!
- Przybądź
- wymamrotałem, cokolwiek niechętnie. Miałem wrażenie, jakbym co najmniej łamał jakieś tabu, wyrzekał się wiary w Słoneczną Panią i odwracał się od niej plecami. Nie powinienem był przecież wzywać innej kobiety, dopraszać się jej łaski… [/b]
- Pani Nocy, przybądź - dodałem z pewnym, dość nieskrywanym, oporem.
Hellion również powtórzył słowa dziewczyny, jednak jedna z jego dłoni przysłoniła symbol słońca na piersi, jakby nie chciał by ta, którą on miłuje, widziała i słyszała co robi. Nie mogłem powiedzieć, że go nie rozumiałem. Dyskretnie odwróciłem pierścień na palcu, słońce skrywając we wnętrzu dłoni.
- Przybądź - powiedział młodszy Jeździec.
Nagle wokół nas zrobiło się dziwnie ciepło; duszne, ciężkie powietrze wdzierało się w nasze płuca i głowy. Oddech stał się przytłumiony i ciężki, jak gdyby przykrył nas gęsty, żałobny całun, ale widząc spokój kobiety, łatwiej było samemu też zachować spokój.
Bogini nadchodziła.
Kobieta o twarzy białej jak kość słoniowa, naznaczonej złotem, rozglądała się bacznie dookoła, aż wreszcie dostrzegła ciemne szaty rozwiane wiatrem, którego nie było. Jej twarz wyglądała jak upiorna maska rozmyta przez deszcz; co więcej, rozmycie było tak intensywne, że nie dało się dostrzec żadnego szczegółu. Nie mógłbym powiedzieć, jak Pani Nocy wyglądała…
- Z tej krainy nie jestem w stanie cię wyrwać! - wrzasnęła gniewnie Pani Nocy, zwracając się do swojej służki. - Potrzeba innego sposobu! Tyś żywa! - syknęła wściekle. - I żywa masz pozostać! A to! - wskazała gwałtownie na ziemię; uniosłem mimowolnie brwi. Śnieg. No i co?
- A to miejsce dla żywych nie jest! Za opiekunkę tutaj robisz! Ha! - zawołała kpiąco i dopiero potem spojrzała na nas obydwóch. - Ty - Pani Nocy uśmiechnęła się lubieżnie, patrząc na mnie - już tu zostaniesz! A zostaniesz, bo sam tego chcesz! Bredzisz, chłopcze - syczała - że tylko te drzwi były otwarte! Tyś te drzwi już przed wiekami widział, aleś dobrowolnie przez te przeszedł, które krwią i śmiercią pomazane! Bo te ciekawsze! - zakpiła - bo te mniej nudne! Bo te godne twej awanturniczej natury! No to maaaasz! - charknęła wyjątkowo nieprzyjemnym, kpiącym tonem. - Masz, co żeś sam chciał! I ty jeden tu zostaniesz! Chociaż… - Pani Nocy zwróciła swe lodowate, rozmazane spojrzenie na Helliona - chociaż nie ty jeden jesteś tu dobrowolnie. Tyyy… - Urwała, wybuchając głośnym, złowieszczo brzmiącym śmiechem. - Ty głupcze! Szamoczesz się w pułapce, którą wystarczy przełożyć przez głowę! Zrób jeden świadomy krok, a sam się stąd uwolnisz! Bo ty do tego świata nie należysz! Ale jak to głupie kurczę bez głowy gonisz za tą, przez którą świat zmarłych przeszedł na wskroś! Idziesz za nią, podświadomie i z przyjemnością oddając się nawet w moje zimne, martwe ramiona! ODWRÓĆ GŁOWĘ! - wrzasnęła. - ODWRÓĆ! NIE PATRZ NA MARTWYCH, PATRZ NA ŻYWYCH, JEŚLI CHCESZ WŚRÓD NICH POZOSTAĆ!
Założyłem ręce na piersi, w milczeniu obserwując cały spektakl. Wydawał się być tak wyreżyserowany, tak teatralny - jak cała Pani Nocy zresztą. Uniosłem brwi, słuchając jej potoku wściekłych słów, przypominających wściekle opadające, ciężkie krople deszczu. Uderzały tak mocno, by zostawić ślad. Ale czy cokolwiek już czułem? Gniew, rozczarowanie, ozdrażnienie? Kiedyś może tak. Dzisiaj…
- Pewne wybory musiały zostać podjęte. Nie dyskutuję z bogami na temat moich wyborów - uciąłem temat. Dlaczego zdecydowałem się użyć Magii Śmierci? Bynajmniej nie dlatego, że było to ciekawsze, nie dlatego, że działała mną ludzka ciekawość, zainteresowanie, pragnienie potęgi... nie... jednakże nie zamierzałem Pani Nocy wyprowadzać z błędu. Szary Pan i Królowa Słońca znali moje powody…
Spojrzałem na Helliona, uśmiechając się ledwie widocznie. Najwyraźniej nie tylko ja miałem pociąg do takich doznań, co? Pamiętałem, oczywiście, jak męczyła i dręczyła go zmora; jakkolwiek nie sądziłem, że sam z siebie podążał za nią. Chociaż kto wie? Umarli potrafili pociągnąć za sobą na dno jak kotwica.
- Kiedy już ostatecznie dojdziesz do jakiegoś rozwiązania, daj nam znać - skwitowałem odrobinę cierpkim tonem głosu, zwracając się do Pani Nocy. Nie zapowiadało się na to, byśmy mieli wyjść. To znaczy ja mogłem zostać, ale Hellion... o co mogło chodzić z pułapką, którą wystarczy przełożyć przez głowę?
Odwrócić ją?
Obudzić się? Powiedzieć sobie, że chcę wyjść?
Dlaczego ciągle wieże, skrzące się w odległym słońcu, nadal przyciągały mój wzrok?
- Twoje wybory - rzekła Pani Nocy, zwracając się do mnie wyjątkowo lodowatym tonem, aż przeszedł mnie nieprzyjemny dreszcz - nie mają już żadnego znaczenia. Miały tylko kiedyś. Potem przestały. Odkąd wybrałeś śmierć, mogłeś kroczyć tylko pośród brunatnej mgły, w której czułeś zapach krwi i zgnilizny świata, który atom po atomie zaczął cię pożerać. Świata, do którego wreszcie dziś dotarłeś. Więc - pytała, patrząc na mnie z nieznaną jak dotąd powagą - czy nazwałbyś to wyborem? Wyboru dokonałeś jednego. Potem już tylko zmierzałeś na rzeź.
Jednak kolejne słowa wyjątkowo ją rozbawiły… a przynajmniej tak można byłoby sądzić po grymasie twarzy. Bowiem twarz jej wnet potwornie się wykrzywiła: czoło i brwi się zmarszczyły, w oczach błysnęło coś nieprzyjemnie, a uśmiech, szeroki, brzydki i niepokojący, odsłonił ostre, połyskujące zimnym blaskiem kły.
- Rozwiązania? - spytała na poły kpiąco i gniewnie. - Dla ciebie nie ma żadnego rozwiązania! To ty jesteś rozwiązaniem dla innych, bo tylko tyle możesz! Twój duch rozrywa się na cząstki, a tym ich więcej, im dłużej ty przebywasz. Odrobina twego ducha wystarczy, by przedostać się na moment do świata żywych, a tylko po to, by tych żywych uratować. Boś ty dowódca. Ich opiekun. Starszy. Tyś ten, który - Pani Nocy pstryknęła demonstracyjnie palcami - każdego pod swoje zawołanie, ale i każdego pod swą opieką miał. Więc się nimi zaopiekuj. ZAOPIEKUJ! - wrzasnęła, gwałtownie się do niego przybliżając. - Uratuj od losu, który już teraz spotkał ciebie!
Moja twarz nawet nie drgnęła o ułamek, gdy kobieta zbliżyła się tak blisko do mnie, odsłaniając kły w wygłodniałym uśmiechu. Zamiast tego wyprostowałem się jeszcze bardziej, zastanawiając się nad jej słowami. Miałem więc pomagać, nawet pomimo bycia przeklętym i uwięzionym w tym świecie… ale jak?
- Nawet umrzeć tu nie mogę spokojnie - wymamrotałem do siebie w pewnej dozie żalu i zirytowania. - Czyli ja go muszę wybudzić, rozumiem… dziękuję, Pani. Nasze dusze ratujesz, choć nie musisz… a przynajmniej tę jedną… - skłoniłem się przed boginią w geście pełnym szacunku. Bowiem pomogła - nakierowując nas obu na właściwą drogę. Skłoniłem się także przed panną, która pomogła nam przywołać boginię tutaj.
- Tobie również dziękuję, pani - zwróciłem się do niej z równie wielkim szacunkiem. - Gdyby nie ty, nie uzyskalibyśmy odpowiedzi. Jeśli będę mógł w czymś ci pomóc… rzeknij tylko słowo.
Wiedziałem, co mówię. W tym świecie słowa miały wielkie znaczenie… w każdej chwili mnie mogła wezwać lub przywołać. Tuż po tym spojrzałem na Helliona.
- Gotowy? - zapytałem spokojnie, zwracając się do niego.
Widziałem, jak bardzo był przytłoczony obecnością bogini; odkąd tylko pojawiła się, nie odezwał się ani słowem. Nie był zbyt religijny, a tu w przeciągu ledwie kilku dni widział na własne oczy boską istotę po raz drugi. I to nie tą samą. Nie mogłem mu się zatem dziwić; dostrzegłem też jego lekkie zaskoczenie, gdy zdecydowałem się przemówić do Pani Nocy.
- Gotowy - wyszeptał.
- Pomogę Ci, jak tylko będę mógł - dodał, zerkając jednak na ciemnowłosą kobietę. Natomiast panna, do której się zwracaliśmy, nie zwracała uwagi na nas obydwóch. Zamiast tego cały czas przyglądała się Pani Nocy, a robiła to wyjątkowo tęsknie. Przechyliłem głowę, obserwując ją z wyraźnym zaintrygowaniem.
- Wrócisz po mnie? - wyszeptała błagalnie.
Pani Nocy nie odezwała się ani słowem, nie wykonała żadnego ruchu. A jednak, choć nie było na to żadnego dowodu, każdy miał dziwne, niejasne wrażenie, że bogini... złagodniała. Mnie zaś ten tęskny szept dziewczyny ukłuł wyjątkowo boleśnie.

- Wrócisz po mnie?
- Kiedy przeminą setki tysiące słońc i księżyców na niebie. Gdy twój czas się dopełni a twoja ziemska wędrówka się zakończy, spoczniesz z czystym sercem wśród tobie podobnych. Gdy przegonisz najgłębsze cienie z tego świata, zsyłając dzieciom dnia moje światło. Tylko wtedy się spotkamy, mój miły… za wiele, wiele, wiele lat… będę tęskniła i wypatrywała cię z niebios, lecz nie będę mogła uczynić zbyt wiele, by cię wesprzeć w twojej drodze, choćbyś upadał jak najgłębiej.


- Skup się - zwróciłem się do Helliona nieco bardziej surowym tonem, niż zamierzałem. - Spójrz w moje oczy. Będę odliczać do dziesięciu. Kiedy pstryknę palcami, obudzisz się z tego snu. Wyrwiesz się z tego świata.
Odliczyłem powoli czas; gdy tylko przebrzmiało pstryknięcie palcami, świat przesłoniła śnieżysta mgła, skrywając wokoło postaci Helliona i obu kobiet. Gdy ta zaś opadła, oprócz iskrzących się drobinek lodu nie było widać już nic.

- Jest tutaj? - wysoki, szczupły mężczyzna wychynął spomiędzy drzew. Orzeł szybował wysoko na niebie.
- Hm? Nie. - odparłem obojętnie. Świat znów stał się… pusty. Gdy Pani Nocy odeszła, a wraz z nią Hellion i nieznana mi porcelanowa panna, rzeczywistość wróciła do ponurej codzienności. Do pustki. Szmeru śniegu. Nieskończonego śniegu. Ognisko… chociaż szemrało i roztaczało wokół ogień, ten był martwy. Płomienie były zielonkawe. I nie roztaczały wokoło siebie ciepła. Nie topiły śniegu. Były jak obłok wyobraźni.
- Kim jesteś? - spojrzałem na niego. Znałem go przecież. Oczywiście. Był gospodarzem naszego zamku. Jak mogłem być takim głupcem i tak łatwo dać się zwieść na manowce?
- Ach, nie potępiaj samego siebie. Życie już wystarczająco to uczyniło. Możesz mnie nazywać Havaron. Chyba dawno nie mieliście tego imienia w Kompanii, mylę się? - mężczyzna nonszalancko machnął upierścienioną dłonią. - Mam setki, tysiące lat doświadczeń, więc nie mogłeś ze mną wygrać. Ale… - chociaż jego wzrok był wygłodniały, jak gdyby wpatrywało się we mnie wyjątkowo wściekle głodne zwierzę, był też obojętny. Nie ja byłem jego celem.
- Chociaż mogłem się tobą żywić, ty jeden nie zasnąłeś. Teraz rozumiem, dlaczego.
- Umarły nie pożywi się umarłym… tak długo, jak ten nie posiada swojej formy
- stwierdziłem w zadumie, wpatrując się w orła na niebie. Ten zaś, jakby wyczuwając moje spojrzenie, sfrunął z nieba, ufnie zasiadając tuż obok. Pogłaskałem delikatnie jego pióra.
Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów... bolało mnie serce. Bolało mnie to, co musiałem zrobić. Dawno nie czułem wyrzutów sumienia. Teraz jednak czułem się, jak gdybym miał co najmniej zasztyletować bogu ducha winne dziecko lub ledwie narodzone zwierzę, które nawet nie otworzyło swoich oczu.
On nie był niczemu winien… nie chciałem tego robić… nie powinienem był tego robić…

A jednak pewne rzeczy uczynić należało. Życie było pełne tych wyborów. Tych złych i najgorszych.

Kąciki ust powędrowały w dół; wolna dłoń drgnęła, gdy schyliłem się do swojego buta.
- Co ty robisz? - oczy mężczyzny otwarły się szeroko. W następnej chwili w niebo wzbił się krzyk orła.

TRIGGER WARNING

Niewysoka dziewczynka w poplamionej krwią sukience ukrywała się za stertą beczek, wciśnięta w kąt. Drżała, przerażona jak mysz, skrywająca się przed kotem; jej wielkie oczy, choć koloru nieba, już w tym wieku były pełne smutku. Widziały więcej, niż powinny. Alizońscy żołdacy nie mieli serca i sumienia, wzbudzając słuszną wściekłość nie tylko w mieszkańcach Hallacku, ale też wśród Jeźdźców. Jej martwa, ledwie szesnastoletnia siostra leżała przy drzwiach, brutalnie odepchnięta i zasztyletowana. Nie musiałem patrzeć w dół, by wiedzieć, co jeszcze zobaczę.
Próbowała do końca dziecko chronić.
Mała miała może, tak na oko, cztery lata… i nie mogła przeżyć ani dnia dłużej. To byłoby nieludzkie. Zbyt okrutne. Kazać jej żyć z widmami przeszłości, by co noc nawiedzały ją koszmary, a dotyk i sama obecność innych ludzi była udręką, życiem wśród potworów… pozornie przyjaznych twarzy, które zawsze mogły się w koszmary obrócić… nie.
Znałem to spojrzenie. Wiedziałem, jakie lęki w sobie kryje. Źrenice były niczym tunele, prowadzące w bezkresną przepaść ludzkiego cierpienia.
W tym świecie… miłosierdzie niekiedy niczym się od zbrodni nie różniło…
Chwilę później Hawne i Harro otworzyli szerzej drzwi, gdy wyszedłem z drobnym ciałem dziecka na rękach. Wciąż stygło. Krew nadal skapywała w ziemię, w zimny kamień, gdy szliśmy w stronę stosu pogrzebowego. Na dziedzińcu panowała cisza. Jeźdźcy spuszczali wzrok, wbijając go w ziemię. Inni zaciskali usta, wpatrując się w bok, by nie było widać ich twarzy. Ich spojrzenia, ich oczu. Ale wiedziałem, co czuli. A czuli mój ból i go rozumieli, bowiem my - Kompania - dzieliliśmy równie silne, mocne uczucia. Żal. Ból. Smutek. Gniew, głęboko tłumiony gniew, godny furii niedźwiedzia lub lwa. Słyszałem pomruk tych zwierząt, gdy podnosiły swe głowy i spoglądały na całą scenę; nawet orzeł próbował wyrwać się z piersi i rozszarpać tych, którzy to uczynili. Hatha w milczeniu uderzył pięścią w drewnianą kolumnę, skrywającą pod swoim dachem kilku wyłapanych maruderów. A oni odwracali wzrok, jak gdyby nagle teraz zawstydzeni swoimi własnymi czynami.
Mieszkańców fortecy, poległych żołnierzy, należało spalić. Jej rodzice spłonęli już kilka chwil temu. My… przybyliśmy za późno. Chociaż Alizończyków udało się odeprzeć, a ich niedobitki i maruderów schwytać, dla ludzi Whitich było już za późno. Za późno…
Trudno było zamknąć te oczy koloru nieba, gdy te się w nie wpatrywały, odbijając ich kolor. Wtedy… po raz pierwszy od niepamiętnych czasów łza spłynęła, wtapiając się w ziemię. Iskry znów wzbiły się ku niebu, składając ofiarę bogom. Z pobliskiej gałęzi sfrunęła jaskółka, dumny symbol Matki, by zabrać dusze dziecka i jej siostry - która spoczęła po chwili obok niej - do siebie.
Tego dnia w Kompanii wezbrała nienawiść; Alizon od tego dnia był już stracony.


- Och, ależ Królową Słońca może stać się każda panna, godna dostąpić tego zaszczytu - głos lorda Belhy, senny i leniwy, przepływał przez to złociste popołudnie. - Popełniasz głupstwo, oddając swoją córkę bogom. Czyż tak piękne kwiecie nie powinno wydać na świat więcej owoców?
Trudno było zachować kamienną twarz, słuchając tego pozornie niewinnego tonu głosu, jak gdyby mężczyzna omawiał kolejny ruch w grze w szachy; złociste plamki olśniewały twarz podstarzałego szlachcica.
- Ach, ależ to jest jej wybór - odrzekł łagodnym tonem Ruthragel, przenosząc figurę konia na planszy. - Mam inne córki. Jeśli jedna może żyć tak, jak pragnie, podczas gdy inne cenią sobie świat doczesny i jego przyjemności, to czemu nie?
- Ale nie tak ładne - Belha oblizał wargi, spiwszy z kielicha wino, nim zamaszystym gestem strącił konia. - Jesteś nadmiernie tolerancyjny. Żyć tak jak pragnie! Dobre sobie.
- Jestem człowiekiem, który rozumie, jak to jest żyć, gdy ktoś inny wie, co jest dla nas najlepsze - spojrzenie Ruthragela wyostrzyło się. W następnej chwili figura Belhy została strącona z planszy. - Szach i mat, mój przyjacielu.
Znałem to spojrzenie, jakie rzucił mu Belha; gniewne, i choć rozdrażnione, to kryła się za nim głębsza intencja. Mężczyzna podniósł się z miejsca, poprawiając pas. Na palcu zalśnił znak Czarnej Ręki. Znak, że miał z nimi kontakty i nie wzdragał się czynić zbrodni w drodze do swojego celu. Stanowił swojego rodzaju magiczny kontrakt.
Wcześniej go nie posiadał.
Wiedziałem, co muszę zrobić.
Pani Celeste była zbyt łagodna i podatna na manipulacje; gdyby jej mąż został usunięty z planszy… nie, nie mogłem do tego dopuścić. Jedna z jej córek, Hester, byłaby może skłonna sprzeciwić się manipulacjom Belhy, lecz nie miała jeszcze na tyle wpływów i władzy, ani też posłuchu.
- Tylko głupcy mają marzenia - syknął Belha. - Mądrzy mają cele do zrealizowania i osiągają je, bo są na tyle ambitni!
- Zachowaj więc swoje ambicje dla siebie, marzenia zostawiając innym - Ruthragel również podniósł się z miejsca, łagodnym acz stanowczym tonem dając mu do zrozumienia, że rozmowa się skończyła. - Hyronie, odprowadź Evina do komnat.
- Sam znam drogę!
- Nalegam - odparłem stanowczo. - Proszę tędy.
Musiałem coś zrobić.

Uczta była iście królewska; widziałem ją dalece ze swoich okien. W opuszczonej wieży zaś, w której na ten wieczór stworzyłem sobie miejsce, zapłonęły fioletowawe ognie. Wiedziałem, że Belha i magowie Czarnej Ręki dziś spróbują sięgnąć życia Ruthragela. A był on przecież dobrym człowiekiem. Nie zasługiwał na to.
Jeźdźcy nie specjalizowali się w magii ochronnej, przynajmniej nie ja… to było wszakże dobre dla kobiet… lecz kto wie? Może to zadziała?

- Saule już umiera. Dobrze o tym wiesz. Wiesz, że nie mogłaby ciebie nigdy przeżyć ani z tobą żyć - głos pani Algimanty był chłodny, niczym podmuch zimy w środku ciepłej wiosny. Cicho szemrały wodospady za jej plecami. Starsza kobieta z pewną dozą poirytowania odwróciła głowę, opierając ją na dłoni. Srebrzyste włosy lśniły w blasku słońca.
- Taka jest dola ludzi - mój głos był niewiele głośniejszy od wody. - Żyjecie krótko i szybko umieracie.
- O, z tym ostatnim bym się nie zgodziła - śmiech Algimanty był wyjątkowo gorzki. - Niektórzy żyją i są martwi już za życia. Właśnie to zrobiłeś Saule. Czekała na ciebie całe swoje życie… i teraz się doczekała, kiedy jej żywot dobiega końca. Zmarnowałeś jej czas. Mogła wtedy żyć… przeżyć życie dobrze, właściwie, ciesząc się każdą chwilą.
- To był jej wybór.
- Jak śmiesz! - wrzask Algimanty sprawił, że chmara niewielkich różowych ptaszków zerwała się z pobliskiego drzewa. - Jak śmiesz twierdzić, że bycie ofiarą miłości jest jej wyborem? Uczucia się nie wybiera! Ale ty mogłeś podjąć wybór! Dać jej swój czas, swoją miłość, zainteresowanie lub odejść, zanim rzuciłeś na nią klątwę uczucia!
- Usiądź, pani - kobieta aż zerwała się z krzesła; rzuciła mi gniewne spojrzenie, znów na nim zasiadając. - Uczucia… czy też klątwy, jak żeś zwykła to nazwać… nie zawsze są rzucane świadomie - kontynuowałem.
- Bredzisz…
- Nie wiedziałem, że Saule…
- Wiedziałeś, że powiła syna? - przerwała mi. - Na dniach. Właśnie dlatego umiera. Bo żeś zniknął po kilku tygodniach, aż dziewczę uschło z żalu i zatraciło chęć życia, choć wcześniej byłeś przy niej przez lata.
Zamrugałem, wyraźnie zdezorientowany; starsza kobieta podniosła się z wysiłkiem z miejsca, wyraźnie zmęczona całą rozmową.
- Tyle lat żyje, stary, a głupi. Co za czasy, żeby człowiek więcej o życiu wiedział - rzekła gniewnie. - Najcenniejszym, co ty możesz dać ludziom, jest twój czas. My go nie mamy, ty zaś posiadasz go aż w nadmiarze. Idź i daj go Saule i Enneasowi, tyle ile tylko zapragną, dopóki jej dni się nie wypełnią. I nie waż się popełniać tego błędu wobec innych kobiet! Inaczej będę cię, głupcze, nawiedzać, a wiesz sam najlepiej, że umarli czasu mają aż w nadmiarze.

Draxir Blight, Wren, Tammar, Lissih, Uld, Rax, Krin, Yseraela, Berineth, Lethia, Zellesh, Nilin, Enneas, Tiziane, Sogmath, Inath Vennu, Bemere, Wyn Valsatra… dalece by wymieniać, lecz Draxir, Uld i Enneas byli mi najbliżsi; pierwszy był moim synem pierworodnym, królem królów, władcą na dawnych ziemiach, Uld zaś wielką miał odwagę i serce, szczególnie podczas ostatniego oblężenia fortecy, której tak zajadle bronił. Enneas dalece zasłużył się w swoich badaniach nad magią, przekraczając wszelakie jej granice, podczas gdy Wyn złociła życie swoim uśmiechem i ciętym żartem. Sogmath spoglądał w przyszłość, sięgając imion dawno już umarłych, lecz wciąż czuwających po drugiej stronie. Bemere i Vennu weszły w skład królewskich rodzin, stając się dwórkami, dając kolejne pokolenia szlachty… a Tiziane, Lissih, Tammar, Nilin - wszystkie przepadły we mgle czasu, podobnie jak cała reszta ich sióstr i braci… zbyt przeciętni, by stać się kimś wielkim, zbyt wielcy, by stać się kimś nikczemnym niczym Sogmath i i Enneas; czas przeminął, świat zapomniał ich imion - wszystkie moje dzieci umarły, tak jak ich matki, lecz ja nie zapomniałem.
Tak samo nie zapomniałem moich Jeźdźców. Tych, którzy polegli, tych, którzy sami sobie odebrali życie pod wpływem zbrodni, które ujrzeli; tych, którzy odeszli, odcięli się od Kompanii, wybierając inny żywot, częstokroć u boku ukochanych kobiet.
Prawdę mówiła Algimanta; umarli mieli czas w nadmiarze. Szkoda tylko, że nie wspomniała o nadmiernie dobrej pamięci, która stanowiła duży balast… i ciężar odpowiedzialności.
Wszystkie te trzy wspomnienia stanowiły moje największe zbrodnie; pierwszą było zabójstwo miłosierdzia; drugie - zabójstwo przy użyciu magii śmierci, otwierające te drzwi, o których rzekła Pani Nocy; trzecie - nie poświęcenie odchodzącym wystarczająco dużo czasu… wszystkie te wspomnienia nie nadeszły przypadkowo, podobnie jak jej słowa.

Samobójstwo jest jedną z największych zbrodni, tak jak odebranie życia innej osobie, zwłaszcza niewinnej; tacy umarli dołączają do Tego - Co - Przemierza - Szczyty lub legionów umarłych, spoczywających głęboko pod lodowymi szczytami. To przecież uczynił Hatha. Ten sam los spotkał jego brata, Harro. A co najmniej kilkunastu z nas stanęło przed tym wyborem, którego wymagało życie. Zbrodnia miłosierdzia… jest dla wszystkich jednakowa. Krzywdzi ofiarę i krzywdzi tego, kto ją zadaje.
Ci, którzy popełnili zbrodnie, posługując się Magią Śmierci, na zawsze będą tu przynależeć. Są Wędrującymi Pomiędzy Światami; Jeźdźcy już nieżyjący, lecz zbyt żywi, by prawdziwie umrzeć.
Ty zaś… możesz dać innym czas. Nadal go masz.
Po coś tu jestem… to wszystko ma jakiś sens…


Orzeł wił się i wzbijał swój ostatni krzyk ku niebu, podczas gdy ciepła krew spływała mi po palcach. Ciało zwierzęcia drgało i dygotało w ostatnich chwilach swojego cierpienia. A ja… czułem… pustkę. Przeraźliwą pustkę, jak gdyby odeszła ta dobra część mnie. Ta część, pozwalająca mi zachować pewne pozory człowieczeństwa… a jednocześnie mnie od człowieczeństwa oddzielająca. Ból, pulsujący w piersi, był nie do wytrzymania. Koszula przesiąkła krwią, choć ja sam nie rozdarłem swoich szat, nie sięgnąłem do swojego serca. A jednak jednocześnie to uczyniłem. Rozszarpałem je na kawałki. I chociaż chciałem płakać, po raz pierwszy od setek lat, nie potrafiłem. Pusty krzyk narastał, nie przedzierając się przez zaciśnięte usta. Oparłem ciężko dłoń o pierś, jak gdyby chcąc wyryć tam sobie znak, odbić dłoń… uświadomić sobie, że wciąż jestem żywy.
Czy stałem się człowiekiem? Nie… zdecydowanie nie.
Tym czynem, największą zbrodnią wobec samego siebie, odciąłem się od Kompanii, od dawnego życia. A jednocześnie nie stałem się bardziej śmiertelny. Stałem się tylko… gorszy. Stałem się tylko osobą, którą nie powinienem być, ale którą musiałem się stać.
- To, co zrobiłeś… ty wciąż chcesz żyć. A nie masz dla kogo! - wysyczał wściekle głos Havarona. - I nie masz dokąd iść! Jaki to ma sens?
- Tak długo, jak istnieje droga, tak długo istnieje cel
- odparłem obojętnie, upuszczając sztylet. Zawsze miałem jeden przy bucie. W milczeniu wpatrzyłem się w plamy krwi na śniegu. Czerwone… czarne… czerniejące wśród bieli niczym sadza, brud, grzech. Zmaza. Wstyd i hańba. Odpowiedział mi jedynie drwiący śmiech. Ból nadal pulsował tępo, szarpiąco, podczas gdy serce wciąż się wiło w cierpieniu.
- Co za banał. Ja mam swoją. I zawsze mam twoich pozostałych towarzyszy. Żywienie się innymi Jeźdźcami… to chyba mniejsza zbrodnia niż to, co ty poczyniłeś, hm?
- Nie wystarczą ci na długo. A większej potęgi ci to nie doda
- stwierdziłem, wycierając dłonie w płaszcz. I tak był czarny. Nie było potrzeby niszczyć już bardziej tego świata. Już i tak moja obecność tutaj była wystarczającym koszmarem.
- Jeźdźców jest sporo... tak szybko się nie skończą. Zawsze znajdzie się chociaż jeden, który popełni zbrodnie. To zbrodnia nas stworzyła… przekroczenie granic magii. Granic zgody i świadomości - Havaron machnął lekceważąco dłonią.
- Czyżby? - blady uśmiech pojawił się na mojej twarzy. Podniosłem się z miejsca, kopniakiem gasząc ogień. Śnieg opadł na płomienie z cichym sykiem, lecz te nie zgasły.
- One nigdy nie zgasną. Baw się dobrze - Havaron prychnął. Zagłębiłem się między drzewa, pozwalając pogrążyć się ciemności.


Głowa pulsowała tępym bólem w miejscu uderzenia; odwróciłem ostrożnie głowę, słysząc ostre chrupnięcie karku. Podniosłem się ciężko, zrzucając z siebie Hectora, a wciąż czując to wyczerpanie - nie fizyczne jednak, lecz psychiczne. Choć widok, jaki zastałem, nie falował już i nie kołysał się leniwie, jak przedtem, mieszając oba światy - wciąż było… źle. Ale inaczej. Pusto.
W milczeniu podszedłem do tarczy, leżącej pod ścianą; krew na koszuli była doskonale widoczna. Skrzywiłem się, czując uszczypnięcie zimna na piersi, gdy tylko ściągnąłem lepki materiał, odrywając go od skóry. Widniał na niej znak ręki. Wypalony znak zakrwawionej ręki.
Odwróciłem głowę, wpatrując się w okno; czarne chmury nadal przysłaniały gwiazdy. Padał śnieg, cichym szmerem osadzając się dalej. Przeszyła mnie wyjątkowo silna fala goryczy, przypominając mi, jak bardzo żałosne było teraz moje życie.
Żałosne. Zmarnowane. Spędzone na niczym.

W milczeniu usiadłem przy stole, sięgając po pergamin i sięgając po wypalony kawałek drewna z kominka; w zamyśleniu zagapiłem się w okno. Płomienie nie trzaskały już, wypalone kilka dni temu.
Ale tu już nie było okna. Nie było już kamiennej framugi, przedzielającej idealnie czarne niebo na pół. Zamiast tego ono wzbierało się i przelewało między sobą niczym gęsta, czarna kipiel morza; przykuwało uwagę i wzrok swoim ogromem i przestrzenią, groźne i nieprzewidywalne niczym Pani Nocy.
Spuściłem wzrok, przypatrując się pustej kartce; pergamin był nader cenny, a słowa moje zdawały się teraz bez mała bezwartościowe, lecz wyznawałem zasadę, że pewne rzeczy powinny być zapisane. Dla porządku.

- Z dniem dzisiejszym, zgodnie z procedurą wyboru, moją decyzją jest: Hyron, syn Sarratha, obejmuje dowództwo nad Kompanią Jeźdźców Zwierzołaków, stając się tym samym dwudziestym ósmym dowódcą w historii Kompanii. Decyzja moja wchodzi w życie z dniem ogłoszenia, tj. 29 dnia szóstego miesiąca roku Szkarłatnego Feniksa. Podpisano, dwudziesty siódmy dowódca Kompanii Jeźdźców Zwierzołaków, Horazon z Sarashi! - donośny głos Hawarela niósł się z wiatrem. Obserwowałem twarze żołnierskiej braci, zebranej przy nas. Słysząc to obwieszczenie, w milczeniu schyliły się blond, ciemne, i siwiejące głowy, okazując mi niemy szacunek; na moich ramionach spoczął nowy, czarny płaszcz, zarzucony mi przez Hawarela.

Miesiąca pierwszego Roku Jednorożca władzę nad Kompanią oficjalnie przejmuje Halse Bez Miejsca i Imienia. Jego mianuję dwudziestym dziewiątym dowódcą Kompanii Jeźdźców Zwierzołaków.

Rozkaz wchodzi w życie z dniem ogłoszenia.

Podpisano, dwudziesty ósmy dowódca Kompanii Jeźdźców Zwierzołaków, Hyron, syn Sarratha.


Zwęglone drewienko nie było tak łatwe w zapisie; ślizgało się i skrobało po papierze, lecz nie mogłem ustąpić. Gdy było już po wszystkim, w milczeniu złożyłem pismo w schludny kwadrat i odwróciłem się w stronę kominka. Po dłuższym czasie przycisnąłem nań sygnet, znakując pismo godłem Pani Słońca. Tuż po tym zdjąłem pierścień z palca; nie był mi już dłużej potrzebny.
Mimo to zawahałem się - zbyt długo.

Nie będzie ci szkoda?

Tam, dokąd idę, nie ma już słońca, lecz jest ciemność. Nie ma wiosny ani lata, ale wieczna, nieskończona zima.

Zgnijesz wśród Pustkowi. Sam. Znak twojej bogini nie będzie ci towarzystwem.

Ale będzie chociaż wsparciem. Czymś, po czym będzie można mnie rozpoznać.


Pierścień po chwili wrócił na mój palec; chociaż nie przywiązywałem się do rzeczy ani ludzi… miałem kolejną zasadę.
Jeśli nie potrafisz czegoś porzucić, nie potrafisz od tego odejść.
Pani Słońca nadal łączyła mnie z tym światem. Nie byłem w stanie odwrócić głowy od niej i udawać, że dla mnie nie istnieje. Wciąż - choć odeszła wiele lat temu - była dla mnie kimś ważnym, nawet jeśli przemawiała do mnie tylko w moich wspomnieniach. Bo czyż jej słodki szept nie był tylko i wyłącznie pocieszeniem w chwilach koszmaru?
Ale tu jej nie było… była tylko odbiciem mojego umysłu. Sama ta myśl była gorzka. Rozczarowująca. Bowiem uświadamiała mi, że jej słowa były moimi.
Wpatrzyłem się w sygnet bez słowa; złote słońce odbijało się od płomieni, rozświetlając delikatnie kamień wokoło i wzbudzając znów moją gorycz. Jakże inaczej życie mogło się ułożyć…
Kto wie? Być może legnąłbym u jej boku, wreszcie będąc człowiekiem odkupionym i spełnionym. Może miałbym wreszcie szansę stać się kimś lepszym. Może nie świętym, ale chociaż w miarę dobrym. Tak odrobinę. Względnie.
Lepszym, niż byłem. Ot i tyle.
To życie… zmarnowałem. Było w gruncie rzeczy puste i bezwartościowe.
Obróciłem w dłoni pergamin, przypatrując jej się; lecz nie było w tym geście ani krztyny wahania. Głowa nadal pulsowała nieznośnym bólem po uderzeniu. Moje myśli chwilowo były jasne i przejrzyste, ostre niczym nóż, by za chwilę rozpłynąć się w mroku i rozpierzchnąć jak odłamki szkła.
Musiałem iść.
Musiałem iść… nie, odejść. Przedostać się przez Bramę. A nie będąc człowiekiem, ani też Zwierzołakiem już więcej, mogłem przekroczyć góry.
Miałem już jasno zdefiniowany cel. I drogę.

Sięgnąłem po swoje juki, przeglądając je. Nie potrzebowałem map. Znałem te ziemie jak własną kieszeń. Każdą staj, każdą przełęcz, drzewo - bardziej lub mniej schylone. Niczego w zasadzie tu nie potrzebowałem.
Ledwie bym przeoczył jeden z bukłaków; niegdyś dane mi było podczas wędrówek, całe stulecia temu, wypić z Fontanny Wspomnień. Łaskawością Algimanty było pozwolenie nalania sobie tej wody trochę. Wtedy postrzegałem to jako zwykłą, zwyczajną wodę… ale teraz… skoro na własne oczy spotkałem Panią Nocnego Nieba? I jej posłannicę?

Niech moje wspomnienia poprowadzą tych ludzi i wyprowadzą ich z manowców tam, gdzie powinni być.

Zapomniałem o nim. Zważyłem go delikatnie w dłoni, jakby ważył tyle, co bardzo ciężki kamień. Mój wzrok napotkał błyszczące spojrzenie złocistego węża na dłoni mojej małżonki; jedno oko z turkusu, drugie zaś ze szmaragdu lub akwamarynu - chociaż tak naprawdę, cholera wie, co to mogło być - połyskiwały w półmroku, przyciągając wzrok… hipnotyzując.
Schyliłem się, sprawdzając puls Hectora; żył jeszcze, a sądząc po zwolnionym tempie przepływającej krwi, faktycznie spał. Mrok zaś zaczął się powoli rozjaśniać.

Forteca była pusta. Jedynie róże wydawały się być bardziej rozkwitłe… pełne, tak jakby nadchodziła wiosna. Korytarze pozostawały puste; pochodnie były już wygasłe, w okna zaś zaglądał kolejny dzień.
Dziękuję ci, Pani, za kolejny dzień i za twoje dary, nawet jeśli nie jestem ich godzien.
Złociste promienie oświetlały mi drogę do wyjścia; i tylko tknięty jakimś przeczuciem, albo i samym podszeptem Pani Słońca, zajrzałem do jednej z komnat, gdzie spoczywał mój krewniak.
Rany się nie zagoiły jeszcze; delikatnie zdjąłem bandaże, by obmyć jego rany i wymienić bandaże na świeże. Medycy mieli je już przygotowane i podstawione. Juki pozostawiłem u nóg jego łoża, zaś pismo z pieczęcią i samą pieczęć dowódcy Kompanii - na stole, z dopiskiem “dostarcz Halse’owi”, naskrobaną tym samym drewienkiem.
Znak, wyrysowany na jego czole, miał pomóc Hellionowi wybudzić się z czasem i choć odrobinę dodać mu siły fizycznej; ale sam nie mogłem obudzić wszystkich. Wszakże tylko dlatego gospodarz zamku zostawił mnie w spokoju - wiedząc, że nie kiwnę palcem, by pomóc całej reszcie Kompanii. Musiałem odejść.
Iść…

Niebo było wyjątkowo czyste i przejrzyste, słońce zaś - ciepłe i delikatne, witające mnie czułym pocałunkiem. Każdy krok nie pozostawiał po sobie śladów, zagłębienia we śniegu; tak jakbym był widmem, duchem. Po raz pierwszy od dawna czułem się lekki niczym piórko. Jak gdybym narodził się na nowo. Co za paradoks - czuć się tak lekko, a jednocześnie wciąż mieć tak ciężkie serce.
W oddali, wysoko, daleko, wśród piętrzących się srebrzystych chmur, wciąż skrzyły się lodowe wieże. I tylko gdzieś głęboko pod skórą czułem, że zamek powoli wybudzał się ze snu.

Hyron pomaga Hellionowi wyrwać się ze Świata Pomiędzy, w którym zostali uwięzieni. Po napływie wspomnień i rozmowie z Panią Nocy, Dagian oraz Nekromantą Hyron niszczy swój własny totem, odcinając się od swojego własnego zwierzęcia i tracąc formę Zwierzołaka. Nie może się już przemieniać, nie czuje emocji i uczuć Kompanii, nie reaguje na ich zew - jest dla nich jak martwy. Kompania natomiast odczuwała jego cierpienie w tym momencie i wraz z nim przeżyła ten moment, gdy Hyron zdecydował się umrzeć i odejść.
Po tym Hyron wybudza się w świecie doczesnym. Przekazuje oficjalnie władzę Halse'owi, zanosi swoje rzeczy do pokoju Helliona, zmienia mu opatrunki i zaklęciem wymusza jego wybudzenie, by ten mógł później samodzielnie obudzić pozostałe osoby. Po tym Hyron odchodzi.

Amazi
Posty: 38
Rejestracja: sob kwie 24, 2021 4:58 pm

Re: ROK JEDNOROŻCA [fantasy, 6os., hetero, bn]

Post autor: Amazi »

HASSAN


Ten złośliwy miód i bystry bursztyn. Duet, na którym musiał polegać w obecnym położeniu. Nie odpowiadało mu to, jednak było znacznie lepsze od bycia biżuterią marionetki. Nie był on człowiekiem wiary, dysponował faktami i w realny sposób je analizował dobrze wiedząc co może go spotkać. Jakie miał opcję i choć było to frustrujące, nie wiele mógł na to poradzić. Obecnie mógł jedynie podpowiadać szukającym rozwiązania kobietom. Te spacerowały po zamku, z pomieszczenia do pomieszczenia szukając odpowiednich składników, by móc odprawić rytuał, który miał odczynić czar. Niestety przeszkodziła im wymazana złotem kobieta i Hasten. Wąż dobrze pamiętał każdego z nich, choć o nim pamiętało niewielu.
Turniej był dla niego stratą cennego czasu. Bicie się bez zabijania przeciwnika, po co komu to było? I sam fakt narażania się na obrażenia, kiedy wystarczyłoby jedno płytkie nacięcie skóry, by mógł zabić... jedno draśnięcie ostrza i przeciwnik by padł, nigdy więcej nie wstając. Po co więc była ta cała szopka? Nie pojmował idei bicia się, po to by przed zwycięstwem zostało to im przerywane. Z niesmakiem patrzył jak masywny rudzielec, którego nie znał stale był odciągany od swych rywali. Ten jeden wiedział o co tu chodzi! Dobrze obserwowało się gadowi jego walki. To jak masakrował swoich rywali i pięściami wywalczył sobie miejsce w finale, a i tam pokazał na co go stać! Jeszcze dla dopełnienia odebrał żonę swojemu rywalowi. A jednak turnieje nie bywały tak nudne i przewidywalne, co miło zaskoczyło Hassana. Pozwoliło na chwilę odciągnąć myśli. Niestety to co dobre szybko się kończyło i chwilę później siedział już sam w towarzystwie tej złośliwej bieli. Niczym ślepiec w labiryncie ta próbowała znaleźć wyjście z kłopotów w jakie wpadła. Bała się nawet opuścić komnaty, siedząc w niej jak jej zalecono.


- Pokażę ci czym jest strach... mamo...- patrzył w błękitne zszokowane oczy, które nie pojmowały co się działo. Czemu jej ciało nie mogło drgnąć, a żaden dźwięk opuścić gardła, choć tak bardzo pragnęła krzyczeć? Błękit zabarwił się lękiem, kiedy jego dłoń powoli sięgnęła po sztylet. Lodowaty czubek ostrza odgarnął falowany kosmyk z jej policzka, zostawiając na nim skaleczenie, z którego leniwie popłynęła kropla krwi prowadząc wyścig w dół wraz ze słoną łzą.
- Dobrze mamo... właśnie tak... o tym spojrzeniu mówiłem.. tak powinnaś patrzeć...- mówił napawając się tym, jeden kącik jego ust był uniesiony, był zadowolony, jakby zaczynał się ekscytować.
- Patrz na mnie mamo...- tak łaknął jej uwagi, a uzyskiwał ją tak prostą czynnością jak sięgnięcie po ostrze, które sunęło delikatnie po jej skórze, po jej szyi, nie raniło jej, po prostu częstowało swym chłodem. Stal dotarła do mostka i koronkowego gorsetu, którego sznurki bez problemu zostawały rozcinane. Jeden po drugim, aż nacięciu zaczął ulegać i materiał jej odzienia. Z chirurgiczną precyzją przeciął gorset na pół, na jego rozchyleniu widać było nagą już skórę jej biustu. Nie interesowały go jednak te kobiece walory, jego interesowało to co kryło się pod nimi. Już stąd czuł ten galopujący rytm jej serca. Jego uderzenia były dla niego niczym kołysanka. Najukochańsza melodia śpiewana troskliwie przez matkę. Rozchylił materiał odsłaniając jej ciało i przyłożył swój policzek do jej mostka, chciał posłuchać tego serca. Tej kojącej melodii, która tak głośno wygrywała.


Po raz kolejny jego uwaga została rozproszona. Mimo panującego już mroku złośliwa biel miała gościa, ciekawski szkarłat mu nie przeszkadzał. Ten szmaragd tak intygująco patrzył naturalnym było, że węża ciekawiła ta tak bliska mu barwa. Nie mógł jednak zbyt długo jej obserwować, bo znów zostali sami. On i ten zdradliwy miód, który kolejnego przybysza odesłał z kwitkiem. A to był Hyron, jego głosu z niczyim by nie pomylił. Wiedział, że orzeł kazał mu odejść, jednak czy mógł liczyć na jego pomoc w przełamaniu zaklęcia? Pewnie i nie... jednak nie miał wielu opcji, a więc i te chciał wypróbować. Niestety lepki miód przywarł do swej decyzji i nie chciał od niej odstąpić.
Jego irytacja wzrosła, więc jak miłym i niemiłym zaskoczeniem było, kiedy panna wyzinęła ducha. A dokładniej padła jak długa w drodze do wyjścia ze swej komnaty. No i świetnie utknął na ręku truchła... A może nie truchła? Cóż nawoływania jej nic nie pomagały, jednak czuł powoli bijące serce. Za oknem robiło się widno, a potem znów zapadał mrok i tak wkółko i w kółko. Oczywistym było, że odliczał dni, może jakaś szczur odgryzie jej rękę i porwie błyskotkę w inne miejsce? Jakąś opcją to było.
Jej powoli bijące serce było i kojące i irytujące. Nie lubił tego gasnącego rytmu, wolał kiedy ten gnał jak oszalały. Tak jak wtedy...


Tili... tili... bum...

Zaczął cicho szeptać słowa tak bliskiej mu kołysanki, a wszystko w rytm jej serca. Błękit zalany był już rozpaczą, te barwy tak przyjemnie się komponowały. Spoglądał na nią leżąc na jej piersi. Z tak obcego mu miejsca, tak nieznanego, a to w końcu była pierś matki. Miejsce, które powinien miło wspominać, a nie miał stąd żadnych wspomnień, nie pozwalała mu się zbliżać, ani się dotknąć. Dlatego sam musiał zgromadzić te miłe wspomnienia. Poczuć tę matczyną bliskość. Jego spojrzenie spoczęło na piersi przed nim. Kobiecy atrybut tak kuszący dla mężczyzn, on na niego patrzył jednak nie z pożądaniem, a ciekawością. Jego ciało w odruchu pragnęło sie zbliżyć, zawisnąć nad brodawką, którą lekko rozchylone wargi musnęły niepewnie. Nigdy go nie nakarmiła, a więc sam musiał to zrobić. Zaspokoić tak pierwotny głód, który odczuł. Wargi szybko zostały zastąpione zębami, a te przy odrobinie wysiłku odgryzły część matczynego narządu. I czy zaspokoiło to jego głód? Dopiero go rozbudziło... Płynny szkarłat i ten metaliczny posmak, nawet dla jego przytępionego zmysłu tak wyraźny i charakterystyczny. Wytarł palcem swe usta ze szkarłatu, po czym go powoli oblizał. Przymknął na moment oczy i znów na nią spojrzał, teraz widział przerażenie. Tak piękna i czysta barwa. Niczym nie była zmącona, ból i rozpacz okalane czarnymi lokami. Arcydzieło... była tak piękna... tak skupiona na nim... jak nigdy...
- Tili... tili... bum...- znów zaczął i troskliwie przeczesał jej włosy, układając miękkie fale loków na jej odkrytych ramionach.
- Tili... tili... bum... zamknij oczy swe...- zaczął melodyjnym, czarującym tonem. Kiedy nie patrzyła na niego z tą typową pogardą jego podejście powróciło do normy, do poprzedniej czułości i troski.
- Ale ty ich mamo nie zamykaj... - posłał jej czarująco przerażający uśmiech. Jego wyraz oczu był po prostu dziki, tak dzikość przelewała się przez zieleń jednej z tęczówek zupełnie przyćmiewając spokój i rozwagę błękitu. Jej rozszalałe serce gasło, trucizna czyniła co miała czynić. A on nawet przykładając ucho do jej mostka coraz mniej je słyszał. Ponownie sięgnął po nóż, tym razem ostrze było znacznie masywniejsze, przystosowane do innych czynności. Z precyzją celował ostrzem w łączenia kości, odcinął żebro po żebrze odłączając je od mostka. Kobieta pewnie zdarłaby sobie teraz gardło gdyby mogła. Jej ból na nowo pobudził galop tak ważnego organu, do którego on próbował sie dostać. Miał w tym doświadczenie, jej drobne kości były umiejętnie odchylane, po to by mógł ujrzeć ten pulsujący szkarłat. Ten był tak piękny, bił teraz tylko dla niego. Zwalniał i przyspieszał kiedy on tylko tego chciał.
- Patrz na mnie mamo... - podkreślił i znów zaczął jej śpiewać. Siedział przy niej i lekko się ku niej pochylał, gładził jej loki i obserwował jej gasnące oczy i zwalniajace serce. Wiedział, że każde z tych uderzeń było teraz dla niego, dzięki każdemu z nich mogła na niego chwilę dłużej patrzeć.
Aż do ostatniego uderzenia patrzył na nią z łagodnym uśmiechem i śpiewał jej kołysankę, którą to ona śpiewała jemu wieczorami.
Trucizna dopięła swego, życie z niej uszło, a mimo to wpatrywał się w nią dalej, za wszelką cenę chciał przedłużyć tę ulatującą chwilę. Tę, która wymykała mu się z pomiędzy palcy. Nigdy nie był tak blisko niej jak w tym momencie. Dlatego znów chwycił za nóż. Ten umiejętnie rozcinał dalszą część odzienia, odsłaniając brzuch. Delikatna skóra szybko przestała być przeszkodą, a poza ciałem lądować zaczęły jelita. Obłożył się nimi, jakby ich ciepło miało go otulić zastąpić matczyne ramiona. Następnie wykonał kilka cięć przy sercu. Dalej jego twarz wyrażała błogi spokój, nie przestawał jej śpiewać. Wprawnie wycinał organ po organie, lecz tych nie wyjmował. Dopiero, gdy skończył odłożył nóż na nocną szafeczkę i pozwolił swemu ciału przybrać dogodniejszą formę. Tą, która oddaliła go od matki. Długie ciało węża spoczęło nad ofiarą, której chwile się przyglądał. Pysk gada otworzył się szeroko, po to by pochłonąć przyszykowane organy, jeden po drugim. Nie był łapczywy, jednak robił to dość szybko. Liczył się czas, ciało stygło, a on chciał jeszcze skorzystać z tego ciepła. Z jej ciepła. Dlatego po posiłku zanurzył się w jej wybrakowanej klatce piersiowej. Ułożył i zwinął wygodnie otulony jej ciałem, które dopiero zaczynało stygnąć. Było tu ciepło, wilgotno i ciemno, tak jak gady lubiły najbardziej. Mógł odpocząć. Nigdy wcześniej nie był tak blisko niej...

Miłe wspomnienie uleciało, a on całkiem stracił rachubę czasu. Ile tu już tak leżał? Ta biel dalej spoczywała na podłodze... Nie mógł tu dłużej gnić. Czuł zbyt wiele, by pozostać kawałkiem ukształtowanego złota. Miał czas, by odpocząć, miłe wspomnienia uspokoiły jego myśli. Zaczął więc zbierać siły, analizować. Nie czuł tak silnej obecności gospodarza, jak wcześniej. Nie czuł sie obserwowany. Czyżby wzrok tego skierowany był gdzieś indziej? A więc czemu, by miał tego nie wykorzystać? Skoro ta władcza szarość była zajęta.
Jego wiedza i umiejętności magiczne były rozległe, dlatego próbował na kilka sposobów, próbował zrozumieć czar i znaleźć w nim lukę. A kiedy to się udało poczuł się jakby wylano mu kubeł lodowatej wody na głowę. On nawet nie zabezpieczył tego zaklęcia? Potraktował go czymś tak banalnym! Tak bardzo go zlekceważył!
Irytacja i długi odpoczynek bez stałych prób kontaktu z bielą, dały mu wystarczających sił na przełamanie zaklęcia, która w końcu popękało i ustąpiło wypuszczając go ze swych sideł. Stojąc już w komnacie niedowierzał. Wcześniej musiało być więcej warstw, więcej zabezpieczeń na tym zaklęciu, może je porzucił zajmując się innymi rzeczami? Nie chcąc tracić na niego swojej energii? Co by to nie było, władcza szarość popełniła błąd!
Potrzebował chwili na rozprostowanie ciała. Zdolność ruchu była czymś tak przyjemnym. Za oknem było widno, więc mieli kolejny dzień... ile to już minęło? W jego mniemaniu przynajmniej tydzień... krótko i długo zarazem...
Dwukolorowe tęczówki spoczęły na leżącym na ziemi ciele należącym do złośliwej bieli. Podszedł badawczo ją oceniając, leżała pod drzwiami, a więc przeszkadzała w tym miejscu. Od niechcenia podniósł ją i przełożył na łóżko, by mu nie wadziła. Faktycznie jeszcze żyła. Mógł ją dobić, mógł również obudzić. Jednak po co? Ona była teraz nie istotna, uwaga Zwierzołaka skupiona była na kimś innym, dlatego opuścił komnatę i ruszył przez zamek.
Awatar użytkownika
Eru
Posty: 35
Rejestracja: ndz kwie 25, 2021 1:11 pm

Re: ROK JEDNOROŻCA [fantasy, 6os., hetero, bn]

Post autor: Eru »

Świat do którego trafił był dziwny, nieznany, pozbawiony sensu i logiki i praw świata który nazwać by mógł jawą. Nie wiedział ile już spędził w tym…śnie, czy też może jawie…a może były to zaświaty, a dziewczyna, która wyciągnęła go z lustra była aniołem śmierci o niewinnym obliczu skażonym złotymi bliznami. Pozbawionym litości posłańcem, który wiódł nieświadome niczego dusze w odwieczne krainy szczęścia o których fantazjowali czasem jeźdźcy przy kolejnym kufelku, zastanawiając się czy jest coś więcej po tym, gdy serce wyda ostatnie uderzenie. Dziewczyna zaś była intrygującym bytem. Niby człowiek, niby wróżka z baśni lub królewna zaklęta. Może to kolejna wiedźma? Jednak nie pozostało mu nic innego jak zaufać jej słowom. Trwodze skrytej w oczach ciemniejszych niż najczarniejsza z nocy. Takich oczu nie widuje się często, przynajmniej nie w kraju z którego pochodził. Widywał oczy ciemne u niewiast na innych kontynentach, lecz może to tylko jego wyobraźnia nadawała im taki odcień, a może to miłość tej, która Dagian kochała, sprawiła, że były jak dwa turmaliny, wiodące wędrowców na pewną zgubę.

Trwało to trochę nim zdobył się w ogóle na jakiekolwiek rozmowy z nią, gdyż zerkała na niego nieufnie, unikając kontaktu wzrokowego i z początku jakby nawet próbując ukrywać swoją twarz, lub ignorując nieco jego obecność. Na zadane pytania odpowiadała zagadkami. W końcu jednak po upływie pewnego czasu, nie wiedział dokładnie jakiego, równie dobrze dni, godzin czy miesięcy, a może i wieczności zdobył się na odwagę i zagadnął ją.
— Ile jesteś tu uwięziona? — zapytał, zerkając uważnie na jej twarz, ucząc się jej, chcąc poznać czy może kłamie, czy może jest pod wpływem zaklęć lub co gorsza świadomie chciałaby sprowadzić na nich kłopot. Jednak ciągle miał wrażenie, że jest ona ofiarą i to
jeszcze większą niż on, czy jego kompani.
— Możesz opuścić tą wieżę? — zapytał jeszcze.
— Nie pamiętam — odpowiedziała cicho, niepewnie.
— To mój dom. Jestem tu od zawsze...— Urwała na moment, a jej spojrzenie stało się szklane, zalane mgłą.
— Prawie... prawie zawsze — wyszeptała, nic więcej nie dodając.
Pytanie o to, czy mogła stamtąd wyjść wyraźnie jej się nie spodobało, bo gwałtownie poderwała głowę, patrząc na niego zaskakująco hardo.
— To mój dom — powtórzyła.
— Prawie? Czyli czasem wychodzisz ?— Zagadnął delikatnie.
— Chodzi mi o ogrody. Macie piękne ogrody, czy nie zwiedzasz ich panienko ? — zapytał, posyłając jej delikatny uśmiech, niby niewiniątka.

Dagian spieszyła się i zasmuciła na dopytywanie o to, jak długo przebywała w wieży. — Wieża to mój dom — powiedziała cicho. — Kiedyś... kiedyś mieszkałam gdzie indziej. Jak byłam mała. Ale teraz żyję tylko tu. Tylko. Tylko. Ogrody są piękne — przyznała — tak słyszałam. Widziałeś je? Możesz mi je opisać?
— Nie wychodzisz w ogóle...— szepnął, zaskoczony. Wydało mu się to brutalne, by kobieta siedziała zamknięta.
— Nawet teraz w zimie mają swój urok. — powiedział, wstając z miejsca i wpatrując się w przestrzeń przed siebie.
— Są rozległe, pokryte białym puchem. Mimo to niektóre krzewy są zielone niczym najdroższy materiał, a wśród tej niekończącej się bieli i zielonych wysepkach są kwiaty odporne na przymrozki. Na każdej rzeźbie, krzewie czy drzewie są piękne róże. Czerwone niczym najlepsze Arvońskie wino. — uśmiechnął się delikatnie i nagle odwrócił w jej stronę.
— Chciałabyś stąd wyjść? Zabiorę cię do ogrodów. — zaproponował Hellion, zaskoczony swoja spontanicznością, jednak żal w jego sercu narastał widząc jej smutne oczy, uwięzione w tych murach.

Dziewczyna rozmarzyła się, słuchając opisu ogrodów okalających posiadłość.
— Kocham róże — wyznała z uśmiechem, choć ten lekko drżał.
— Są takie piękne. W moim pokoju też jest ich wiele. Całe mnóstwo. Są wszędzie.
Spojrzała na niego szeroko otwartymi oczami, gdy usłyszała pytanie o wyjście.
— Nie mogę — powiedziała ze smutkiem.
— Muszę tu zostać. Mój ojciec mnie chroni. Kiedyś... kiedyś, dawno temu, ukrył mnie przed złem. Przed... przed Panią Nocy. Moją umiłowaną. Ona mnie kocha. I ja kocham ją. Ona chce mnie zabrać. Chce mnie na własność. A ojciec... mój kochany ojciec nie chce jej na to pozwolić.
Usiadł naprzeciwko niej, przyglądając się badawczo.
— A ty czego chcesz? — zapytał, patrząc na jej twarz. Kiedyś...kiedyś musiała być bardzo piękna. Krucha niczym lalka z porcelany, które to zbierała jego matka. Delikatne bibelociki zdobiące półeczkę. Była wśród nich i taka przedstawiająca księżniczkę o policzkach malowanych i ustach różanych.

Przypominała mu trochę siedzącą naprzeciw dziewczynę. Jej twarz też była blada jak biel na kruszcu i niestety wymalowana bliznami, może się taka urodziła? Gdyby nie żłobienia w skórze mógłby uznać ją za żywe arcydzieło.
— Czy twoja pani by cię skrzywdziła, że ojciec tak bardzo cię przed nią chroni? — zapytał.
— Zobaczyć te ogrody — odpowiedziała bez wahania, wyobrażając sobie, jak pięknie musiały wyglądać pod miękką pierzyną śniegu.
— Pani Nocy by mnie zabrała — odpowiedziała cicho.
— Ale nie wiem, co to znaczy...
— Boisz się swojej pani nocy? - zapytał, przyglądając się jej.
— Swojej pani nocy? - dodał jeszcze, wstając.
— Nie przechwyci cię chyba jeśli wyjdziesz z tego zamku na ogrody? - zagadnął, nasłuchując odgłosów z zamku.
— Idziemy? - zapytał, podchodząc do drzwi.

Dagian wpatrywała się w niego szeroko otwartymi oczami, jak w niespełna rozumu wariata.
— Ja... ja... n-nie wiem - wyjąkała ze strachem. - Nie wiem, jak Pani... jak ona zareaguje. I nie wiem, czy ja mogę... i czy ojciec... on widzi wszystko - dodała z trwogą. - On mnie strzeże. On zauważy, gdy... gdy wyjdę... tak bardzo bym chciała - westchnęła z rozmarzeniem - ale... boję się...

Hellion wpatrywał się w kobietę z lekkim zdziwieniem, ledwie łagodnym grymasem zmarszczonych brwi.
— Myślę że Twoja bogini chce cię uwolnić Dagian. Czemu nie wiesz czy możesz? Czemu twój własny ojciec zakazuje ci wychodzić z komnat ? — szepnął, podchodząc bliżej.
— Skoro wie wszystko i widzi równie wiele czy wie, że teraz tu jestem? — zapytał, nachylając się w jej stronę.
— Pozwoliłby mi zbliżyć się do ciebie? — zapytał, patrząc jej przekonująco w oczy.
— Pozwól sobie pomóc Dagian. Zabiorę cię stąd. — wyciągnął do niej dłoń, powoli, niespiesznie jakby była polocha sarna która mógłby wystraszyć zbyt gwałtownym gestem.
— Raz jeden zrób to czego ty chcesz, nie czego chce twój ojciec czy bogini.
— Wiem, że chce mnie uwolnić — powiedziała wprost z niepokojem.
— Ale nie wiem, co chce zrobić potem. Mój ojciec... on mnie przed nią chroni. Mówi, że Pani Nocy jest niebezpieczna. I ja wiem, że taka jest, że to prawda. Ale jednocześnie... jednocześnie ją kocham — powiedziała ze smutkiem, spuszczając wzrok.
— I ona kocha mnie. Wiem, że oboje chcą dla mnie dobrze. Ale się kłócą. Kłócą się o mnie. Tak trudno... tak trudno być pomiędzy tym wszystkim...
Nie płakała, choć bardzo posmutniała. I czas jakiś trwała w kompletnej ciszy.
— Mój tata potrafi wiele rzeczy — przyznała cicho.
— I doskonale zna świat zmarłych. Ale on potrafi panować tylko nad śmiercią w świecie żywych. Nie panuje nad żywymi w świecie martwych. Więc nie. Nie widzi cię.

A skoro nie widział ich, nie widział też momentu, jak Dagian, tylko z lekkim wahaniem, wyciągnęła dłoń w stronę Helliona, mocno ja ściskając.
— Zabierz mnie stąd — szepnęła błagalnie.
— Czym jest ich więc miłość, skoro ranią cię swym zachowaniem? Czy twoja pani może Ci powiedzieć co chce z tobą zrobić?— zapytał, głosem łagodnym, delikatnym i wręcz uspokajającym.
— Nie panuje nad żywymi w świecie martwych — mruknął cicho zastanawiając się nad tym.
Powziął jej dłoń delikatnie, niczym obietnicę.
— Zabiorę. Pomogę jak tylko potrafię. — po tych słowach pociągnął ją lekko za sobą, kierując się w stronę drzwi.
— Czy rozmawiasz ze swoją panią Dagian? Kontaktujesz się z nią w jakikolwiek sposób?— zapytał.

Nie odpowiedziała na pierwsze pytanie, bo nie znała na nie odpowiedzi. I nawet nie chciała poznać, zbyt mocno bojąc się rezultatu. Nadzieja zaś kwitła w niej powoli, choć coraz raźniej, jednocześnie przeplatana z ostrym, kłującym strachem.
— Wysłuchuje moich modlitw — powiedziała cicho.
— Czasami też na nie odpowiada. Ale nie zawsze. Wiem tylko, że zawsze ich słucha. Dlaczego pytasz? — spytała z nagłym zainteresowaniem
— Zapytaj jej czy nam pomoże. Jeśli nam pomoże będę miał większa szanse by zabrać cię stąd- powiedział, prowadząc ja korytarzem, rozglądając się wkoło, chcąc zapamiętać jak najwięcej szczegółów.

Dagian nerwowo pokiwała głową, przymykając powieki i prosząc Panią Nocy o rozmowę. Momentalnie usłyszała w swojej głowie charakterystyczny szum, przywodzący nieco na myśl dźwięk fal delikatnie uderzających o brzeg.
— Nie możemy tu przebywać — szeptała Dagian.
— Nie należymy do tego świata. Nie mogę tu zostać. Ten świat może mnie pochłonąć.
— Wtedy — rozległ się głośny, choć przytłumiony i przepełniony kpiną głos Pani Nocy — Przynajmniej miałabym cię na własność!
— Chcesz mnie żywej — odpowiedziała błyskawicznie Dagian, nieprzejęta tą groźbą. Słyszała je już wiele razy. Wiedziała, jak sobie z nimi radzić.
— Tak — przyznała otwarcie Pani Nocy.
— Martwi są ciekawi, ale nie aż tak jak żywi.
— Zabierz nas stąd — poprosiła raz jeszcze.
— Nas oboje. On też nie należy do tego świata.
— SAM CHCIAŁ TU TRAFIĆ! — wrzasnęła gwałtownie i skrzekliwie.
— I CHCE ZOSTAĆ! Chce, prawda?! — pytała prowokacyjnie, wwiercając się ciężkim spojrzeniem w Helliona.

Hellion zastanowił się nad tym pytaniem. Spokój. Tym jawiła mu się ta kraina. Wyłącznie czystym spokojem. Brakiem problemów. Może powinien oddać się we władanie pani nocy, odejść. Jednak zerknął w bok na ciemnowłosa. Obiecał jej opuszczenie tego świata. Przełknął ślinę. On mógł sobie odejść i tak był wrakiem, ale ona? Nie miała nawet szansy zasmakować życia. Miał też inną motywację…chciał krwi, cichej sprawiedliwości. Nie otrzyma tego, jeśli zostanie zatopiony w tym świecie, nęcącym słodką wonią róż.
— Nie chce! — odparł energicznie.
— Obiecałem jej, że ja stąd zabiorę, a ja dotrzymuje obietnic złożonych niewiastom.— odparł.
— Więc choćbym miał szczeznąć znajdę wyjście i jej pomogę jeśli Ty wszechpotężna bogini nie chcesz tego zrobić. — odpowiedział ironicznie, ściskając rękę Dagian.
— Marnego towarzysza sobie wybrałaś, moja Córo — parsknęła gniewnie Pani Nocy. — Ten jest szlachetny, honorowy. Tacy umierają najprędzej. A tego dodatkowo do śmierci ciągnie! "nie chcę!" — zadrwiła ze śmiechem.
— A właśnie że chcesz! Tylko boisz się! Bo tam nieznane, zasnute ciemną mgłą, a za tobą, w świecie żywych, więcej nieznanego, ale jasnego, promiennego! Żal to porzucić, hę?! Żal postawić wszystko na jedną szalę w imię MARTWEJ! Więc się boisz, wahasz! I myślisz potem, żeś rycerz na białym koniu, więc to znak ukryty od twojej marnej Pani Słoneczka, żebyś w chwale i godności po świecie kroczył! Ale teraz tyś mój! MÓJ! Chyba że — dodała, tym razem jednak jej głos był ostry i lodowaty jak spiczasty, zwisający z dachu sopel lodu
— Odmówisz. Bo Pani Słońca ważniejsza. Zostań więc tutaj, zbłąkany wędrowcze. Zostań, a już nigdy się nie wydostaniesz. Swą towarzyszką niedoli, Córa moją się nie martw. Miłuję ją i wydostanę, czy tego chcesz czy nie.
— Chciwa z ciebie bogini. Lecz źle mnie oceniasz. Nie jestem prawy, nie jestem też honorowy. Ot nie lubię łamać niewinnych serc niewieścich. Taka moja wada. — odparł Hellion. Zbyt wiele miał do zrobienia w Arvonie, by tu umrzeć. Może właśnie ta myśl sprawiła że zapłonęła w nim iskra butnosci, przekory. Zemsta krążąca w żyłach niczym gorący płyn motywowała do bycia ironicznym nawet w przypadku bogini.
— Chcesz mnie? Kimże jestem by odmówić bogini. — zaśmiał się zwierzołak, rozkładając ręce.
— A Dagian wydostanę, wszak obiecałem. Tobie szanowna bogini niestety jak widać nie idzie wyciąganie stąd swej umiłowanej. Pozwól więc że jej pomogę. — dodał nieco drwiąco.

Pani Nocy uśmiechnęła się z rozbawieniem słysząc ostatnie zdania, choć jej uśmiech był zły, nieładny.
— Po co od razu wyciągać ptaszki z klatki? — wysyczała.
— Wierzgając się za kratami, pięknie śpiewają, nawet jeśli w ich języku to błaganie o wolność. Ty, ptaszku, przetrzymany też ładniej śpiewasz! Ale dobrze — odpowiedziała, wciąż mściwie uśmiechnięta.
— A teraz przysięgnij. Przysięgnij, żeś mój. Żeś z mą duszą czarną związany tak samo, jak z oczami tej, której obiecałeś bronić. Przysięgaj!
Hellion z butą w złotym spojrzeniu, zerknął na Dagian, przytaknął jej delikatnie, uspokajająco wręcz. Następnie zamknął oczy i przepraszając w duchu panią Słońca rzekł.
— Oto ja! Hellion, trzeci zwierzołak tego imienia z czerwonych płaszczy, noszący tarcze białego lwa, syn Kavara, przysięgam Ci Pani Nocy żem związany z dusza twą, żem sługa twoim i mieczem krwawym, który w twej dłoni i imieniu twym. Oto ja Hellion przysięgam, dla Dagian i dla braci mojej, że oddaje siebie w twoje szpony ma pani. — zakończył przysięgę z kamienna twarzą, pozbawiona jakiejkolwiek emocji.
— Krew — powiedziała twardo. — Żądam twojej krwi!

Hellion bez żadnych emocji rozejrzał się po otoczeniu, nie miał broni więc nie miał też czym się skaleczyć. Wstał, podszedł do jednego z luster i rozbił je pięścią, pozostawiając na niej i tak już delikatną smużkę krwi. Wziął odłamek i przejechał nim po przedramieniu. Nie głęboko, ale na tyle by polała się krew.
— Masz oto co chciałaś chciwa bogini. Masz mą krew i duszę. — powiedział. Nagle jednak spojrzał na towarzysząca mu dziewczynę i podszedł do niej.
—Przepraszam — mruknął, ujmując jej rękę i delikatnie naciął jej biała skórę na wewnętrznej stornie przedramienia, a później chwycił ją rękę i przyłożył swoją ranę do nacięcia które wykonał na jej ciele.
— Masz może i mroczną część duszy i krew, ale nigdy nie będziesz miała mnie całego bogini. Jej również przysięgałem i obietnicy nie cofnę. — mruknął i spojrzał w oczy Dagain.
— Na krew przysięgam że cię uwolnię. — dodał jeszcze zabierając rękę.

Pani Nocy przypatrywała się całej tej scenie z nieuktywaną kpiną, ale długo nic nie mówiła. Nie reagowała, nie przeciwstawiała się, nie krzyczała, nie groziła. I dopiero po dłuższej, pelnej napięcia chwili powiedziała:
— Dwie pieczenie na jednym ogniu. Ale dobrze - zawyrokowała wreszcie
— Przyjmuję twoją ofiarę. Możecie odejść.
Pani Nocy już nie było. Dagian, wciąż zszokowana tym, co się właśnie wydarzyło, wpatrywała się w Helliona z napięciem i przestrachem.
— Dlaczego to zrobiłeś? — dopytywała.
— Popełniłeś błąd! Stałeś się więźniem! Zaraz stąd znikniemy — tłumaczyła pospiesznie
— Pani sama decyduje, kiedy opuszczamy ten świat. Lustra! Lustra są kluczem! Nimi mnie…

Nie zdążyła dokończyć. Obraz zaczął się urywać, ciemnieć znikać. A gdy ponownie zaczął nabierać kształtów i kolorów, pierwszym, co zobaczyła, była czerwień. Czerwień róż, które porastały jej więzienie zwane domem.

Hellion ocknął się nagle, gwałtownie, jakby wyrwany spod tafli spokojnej wody, gdzie mógł w spokoju snuć senne marzenia. Z początku obraz przed jego oczami był rozmazany, jakby mętna fala ograniczała mu pole widzenia. Usta miał zaschnięte tak mocno, że cienka, pergaminowa skóra jego warg skleiła się, i gdy próbował je rozchylić czuł, że powstało na nich kilka ranek z których pociekła krew. Ciepła, życiodajna o metalicznym posmaku i aromacie nawilżyła wyschnięte usta i język. Westchnął, próbując podnieść rękę, jednak ciało jego było osłabłe, jakby bardzo długi czas nie było użytkowane. Po dłuższej chwili, nie widział jak długiej zmusił swe mięsie by poderwały się do siadu. Był osowiały i próbował przypomnieć sobie co działo się w snach jego, lecz gubił się i mieszał. Był Hyron i Pani Nocy i dziewczyna o złotych łuskach na twarzy i spojrzeniu niczym dwa turmaliny. Ktoś jeszcze? O kimś mówili…miał go ktoś wybudzić, coś wyrwać ze snu. Nie pamiętał, nie wiedział. Nie rozumiał. Dopiero, gdy minęły wszelkie senne otępienia wszystko zaczęło się układać.

Przysięga i Hyron i to dziwne uczucie jakby jeden z nich poległ. Myśli stopniowo się uspokoiły i dopiero wtedy zorientował się, że ma kilka bandaży. O dziwo świeższych niż sądził ujrzeć po obudzeniu i tym co słyszał w tym dziwnym letargu. Te jednak nie były zmienione regularnie, uświadomił go w tym ból po oderwanych strupach utworzonych na ranach, które ktoś zerwał razem z poprzednim bandażem. Zdziwił się tym, bowiem w snach miał zupełnie inna wizję tego świata, tego co się dzieje. Może jednak to był tylko sen, a może Hyronowi udało się przebudzić? Może uda się im obudzić pozostałych. Czy jednak Hyron żył? Może dopadł go nekromanta…czuł brak…brak jednego z nich w kompani. Byli może i zbiorem dzikusuów, szajbusami, wykolejeńcami, jednak kompania miała jedną zaletę. Wzajemnie się czuli, wiedzieli o odejściu każdego i tego którego odebrała śmierć i tego, który dobrowolnie przestawał być jej częścią. Jak Hyper, Hotam, którzy polegli w walce, czy Hisvik, który opuścił ich, chcąc szukać swego szczęścia gnany romantycznymi zrywami serca. Nie czuł orła, może to tylko subtelna gra iluzji, albo prawdziwa strata. Czuł przymus sprawdzenia tego.

Wtedy też poczuł że musi wstać, działać, pomóc swej braci uwięzionej w meandrach snów. Ale ból który go uderzył był zbyt duży, spotęgowany szokiem. Jakby całe jego ciało w tej jednej chwili postanowiło krzyczeć, bo nie mogło robić tego od utraty świadomości..
— Co kurwa jest — zaklął szpetnie, trzymając się za głowę i orientując się że twarz ma delikatnie przeorana. Wtedy też przypomniał sobie o lustrze.
— Zajebie tego tura. — pomyslal, jadąc palcem po drobnym, acz długim strupie spływającym z czoła na nos. Dopiero później jego pamięć podsunęła mu, że mieli nie czuć złości na siebie po pojedynku, ale Hektor przesadził. Pomyślał również o tym, że rudym ufać nie powinien, tak jak zaufal. Dawniej nie udałby rudym i Halsowi, ale do niego nie wiedzieć czemu po ostatnio obalonej flaszce nabrał trochę zaufania. No i do byczka też sympatią zapałał, ale czy zasłużenie? Może był pod wpływem gospodarza, a może taki z niego wojak.
Wtedy też ujrzał kopertę na stole, nie mając zielonego pojęcia ile już tak siedział i jak dawno się obudził, postanowił wstać I po pierwszej próbie nastała ciemność. Krzepiąca, niezmącona żadnymi wizjami sennymi. Błoga nicość, cudowna niczym śmierć.
Obudził się na podłodze, widząc nogi od stołu oraz kurz pod łóżkiem gdy przekręcił swoją twarz.. Zamek nie wyglądał już tak dobrze, teraz był wręcz ruina. Dawnym, upiornym cieniem pięknego budynku, wzniesionego na chwale swego pana. Przełożył się na plecy, jęcząc z bólu. Miał obudzić innych, a sam miał problem z obudzeniem siebie. Po dłuższej chwili znów usiadł, opierając się o łóżko, tym razem odczekała dłużej, dużo dłużej. Najpierw przysiadł na łóżku, później próbował powolutku wstać, by znów po chwili usiąść. Wyprawa po kopertę była wyczerpująca, ale w końcu mu się to udało. Wtedy też dostrzegł że była ona adresowana nie do niego, a do tego śmierdzącego futrzaka Halsa.
— Hyron ty kurwo jebana. — wyrwał mu się złowieszczy szept i pochwycił leżące na stole bandaże, które cisnął gdzieś za siebie, wpadły one za łóżko i zapewne zostaną tam na wieki wieków. Wstał, wciągnął buty na nogi, sprawdzając czy ukryte w cholewce kamyki nadal są w nich zaszyte. Kto wie, kto jak lepkie ma rączki w tym przybytku. Zarzucił też koszulę na siebie i otulił się płaszczem, tak miłym i puchatym, którym tak bardzo wzgardziła. Nagle też usłyszał kroki. Pochwycił miecz, choć nadal nie miał siły się bronić i powinien pomyśleć o jakichś sztyletach.

Nagle. Jakby piorun w drzwi walnął, sami diabli przygnali i wiele się nie pomylił. Oto przyszpilił go do blatu Hassan jadowity. Dwukolorowe oczy mierzyły Helliona, oceniając wprawnie jego stan. Ostrze celowało w delikatną skórę szyi i gdyby przełknął chociaż ślinę to zapewne zraniłby się. Wariat!
— A to ty.— rzekł, jakby byli na herbatce u jakiegoś możnego, a nie w śmiertelnej pułapce magii.
— A kto by kurwa inny! Zaraz, zaraz a ty co tu robisz? — zapytał, gdy ten wyliniały gad zabierał ostrze z jego cennego ciała.
— Poluję — rzucił krótko
— Lepiej, by gospodarz nie był ci bliski. Wiesz coś ciekawego o nim? — Hellion westchnął, zastanawiając się czy nie jest to kolejna gierka czarnomaga. Może stworzył iluzję lub przyjął postać kogoś tak nietypowego jak ten wariat Hassan.
— Gospodarz... — Hell powoli siadł na krześle.
— Gosoodarz tego miejsca to nekromanta. Musimy obudzić pozostałych by go pokonać.— odpowiedział, badawczo, przyglądając się wężowi.
— A może coś czego nie wiem? — podkreśli oczekująco.
— Skąd mam wiedzieć czego nie wiesz, a co wiesz? Gość żywy sie nasza mocą, przetrzymuje w zamku swoja córkę, ktora też jest dla niego chyba jakimś źródłem mocy,albo obsesji.— warknął, orientując się że faktycznie to Hass, a nie nekromanta podający się za niego. Nikt nie działał na Helliona tak drażniąco jak wąż.
— Poza tym sama bogini nocy chce ja uwolnić od niego — dodał jeszcze.
— Pewne rzeczy są oczywiste. Jednak informacja o jego córce już nie. — choć był zainteresowany, jego twarz niczego nie wyraziła.
— Wiesz gdzie ją przetrzymuje? - zapytał, jednak jego spojrzenie przemknęło uważniej po bandażach lwa.
— Z resztą to sprawa na później. Czekaj tu albo chodź, ale mnie nie spowalniaj. Idę do stajni, a potem na blanki — rzucił krótkimi informacjami.
— Musimy znaleźć sposób na wybudzenie naszych. — powiedział lakoniczne i wstał wstał krzesła. Miesnie już powoli przywykły do ponownego wyniku, jedynie stawy i skóra dawały znać o długim leżeniu w jednej pozycji.
— I musimy znaleźć Halse- dodał, pokazując kopertę z pismem Hyrona.
Ruszyli do stajni, Hassan parł przed siebie, a Hellion oglądał się podejrzliwie, jakby oczekując ataku z zaskoczenia.
— Jak się tu dostałeś — zapytał, lustrując plecy Hassana.
— Konno — odparł utwierdzając się w tym, jak mało domyślny był Lew. Zaś lew uczynił w myślach uwagę na temat swej wątpliwości w rozum Hassana.
— Tyle to wiem. Ściągnął cię tu? Dawno ? — wycedził przez zęby.
— Byłem w okolicy, bardzo się starał, by mnie tu ściągnąć. Doceniłem te starania i przyjechałem. Było to dwadzieścia siedem dni temu. Ale i on jest jak reszta. Dlatego zginie. — mówił konkretnymi informacjami, proste pytanie, proste odpowiedzi. Nie czuł potrzeby ukrywania niczego. Hellion był zdziwiony, że Hass nadal ma rachubę czasu, on sam stracil.swoja dawno temu. Nie wiedział ile dni tu spędzili, więc nie mówił nic więcej. Szedł za wężem, rozglądając się i oczekując ataku z każdej strony.
— Wy przyjechaliście dziewięć dni temu, a śpicie od siedmiu.. — dodał dostrzegając zdziwienie na wzmiankę o czasie.
— Moje słowa potwierdzają również twoje rany, tylko dzięki temu, że poraniło cię szkło, a nie brudna, rdzewiejąca stal, zakażenie jeszcze cię nie pożarło...— dość sprawnie dotarli do stajen, nikt im w tym nie przeszkadzał mimo, że obaj byli czujni.
— Potrafisz ocenić rany przez bandaże ? Nieźle — mruknął ironicznie Hellion, zastanawiając się skąd gadzina wie że akurat szkło go poraniło.
— Widziałem jak ci je zadano. A, że nie umierasz w gorączce i nie śmierdzisz jak gnijące mięso, daje prosty wniosek, że organizm dał radę, mimo braku zmiany opatrunków... — dla węża wysnuwanie takich wniosków było rzeczą prosta i naturalną. Nie musiał pytać, o rzeczy dla siebie oczywiste i proste do wywnioskowania.

Zerknął na świeże bandaże, które ktoś zmienił prawdopodobnie dziś lub wczoraj.
— Skąd wiesz że nie były zmieniane ?
— Swoja droga. Gdzie byłeś skoro trafiłeś tu tyle dni przed nami. Nie pamiętam żebym cię widział. — zapytał.
— Po pościeli, była zbyt obskurna na regularne zmiany — wyjaśnił. Był bardzo uważny, choć nie wyglądało, by interesował się czymkolwiek. Jego rozbiegane spojrzenie bardzo szybko wszystko rejestrowało i kodował znacznie więcej szczegółów niż inni.
— Wśród was, ale nie mogłeś mnie poznać. Nie ty — stwierdził.

Gdy tylko dotarli do stajni, Hass namierzył swoje wierzchowce i zaczął przeglądać swoje juki. Hellion rozglądał się i zadowolony dojrzał swojego wierzchowca w dobrym stanie. Ukoiło to odrobinę jego nerwy. Hassan zaś zaczął zajmować się swoimi bagażami, po chwili podał Hellionowi jakąś fiolkę, na którą ten zerknął podejrzliwie. Powąchał jej zawartość i zmierzył wzrokiem Hassana. Znał on już jego zamiłowania do podejrzanych proszeczków i miksturek. Równie dobrze nekromanty mogło nie być, a on faszerował ich i robił eksperymenty na nieprzytomnych jeźdźcach. Reszta zaś była wytworem zamglonego umysłu.
— Rób mały łyk co godzinę. Będziesz przydatniejszy — krótka informacja. Zaś Hellion chciał mu powiedzieć jedynie. Goń się i chlusnął mu miksturą w oczy, ale powstrzymał się.
— Co to?— zapytał, wąchając zawartość fiolki.
— Naprawdę mam wymienić? — popatrzy na niego wątpiąc, by został zrozumiany.
— Masz być przydatny, nie chce cię zabić. — dodał.
— Skad mam mieć pewność, że nie działasz dla nekromanty? Wypij pierwszy — powiedział Hellion wyciągając w jego stronę fiolkę.
— Bo już byś nie żył — odpowiedział jakby to była oczywista, oczywistość. Hellion zaś poczuł irytację.
— Mi to niepotrzebne, zmarnowałbym — stwierdził.Hellion zaś powąchał drugi raz flaszkę i ledwo musnął ustami jej zawartość chcąc się przekonać czy nie jest to gorycz trucizny. Mógłby skorzystać z zaskoczenia w razie czego i poderżnąć gardło Hassowi, gdyby ten jednak kombinował z trucizną.
W końcu ruszyli ponownie do zamku, poszukać spokojnego miejsca na rytuał wybudzenia.
— Potrzebne spokojne miejsce i powiedz jak ty przełamałeś to senne zaklęcie?— spojrzał na niego przystając i przerzucając swoje torby przez bark.
—Do mojej komnaty. Nikt tam grzebać nie będzie — mruknął, zastanawiając się nad odpowiedzią.
— Chyba wybudził mnie Hyron. — skwitował tajemniczo, zastanawiając się czy zrobił to krewniak, czy może uwięziona w zamku panienka. W zasadzie to nie bardzo miał ochotę dzielić się tą informacją z Hassanem z racji, że nie ufał mu ni trochę.

Wąż skinął głową, przyjął informacje i od razu skierował się do zamku, komnata brzmiała dobrze.
— Potwierdzę to na miejscu, ale skoro stawiasz na niego to nie bez powodu, jakie masz informacje? — jego rozbiegane spojrzenie dość szybko wodziło po całym otoczeniu, ale nie spoglądał na Hella.
— Potwierdzisz co? — zapytał nie wiedząc, czy chodzi mu o brak zainteresowania komnata, który był nadal logiczny czy może właśnie wybudzenie ze snu. Hassan był dość dziwnym zwierzolakiem i Hellion nie chciał nawet zadawać sobie trudu ogarnięcia jego toku rozumowania. Ba! Najchętniej kazałby mu spierdalać, ale każda pomoc była dobra, nawet tego wariata.
— Co chcesz wiedzieć? Mamy użyć zaklęcia wybudzenia — powiedział, nie wiedząc na ile może sobie pozwolić, bo w końcu mógł być on na zleceniu

Pana zamku. Nie chciał dzielić się też informacja o krainie snu, wymiarze luster i wszystkim tym czego sam jeszcze nie zdążył przemyśleć.
— Obecność innych — odpowiedział krótko, dla niego w końcu było to oczywiste, skoro o tym rozmawiali. Jednak odpowiadał spokojnie, był bardzo cierpliwy i nie łatwo było go zirytować.

Sprawnie dotarli do komnaty Helliona. Hass więcej nic nie mówił, od razu przechodził do pracy. Położył swoje rzeczy, po czym przyjął postać węża. Jako gad podniósł swój pysk z przednią częścią ciała i wysunął język badając powietrze. Językiem zbierał cząsteczki zapachowe w kilku miejscach, przy łóżku, stole i drzwiach. W powietrzu nie było już zapachów, dlatego zbierał je przedmiotów. Po czym wrócił do swej ludzkiej formy. Był w tym wszystkim dość szybki i sprawny.
— Jest kilka starych śladów, pewnie z przed waszego zaśnięcia, ale jedyny świeży na pewno należy do Hyrona. — zdał krótką relację z tego co wyczytał w komnacie i zaczął wyciągać z juk potrzebne rzeczy układając je na podłodze, gdzie było najwięcej miejsca.
Przyszykował również sobie w mniejszej fiolce niż ta, którą dał Hellionowi specyfik. Było w nim kilka tych samych składników i kilka innych, po czym gotowy płyn zamknął w fiolce i wymieszał, następnei otworzył i wypił. Po tym kontynuując rozkładanie rzeczy.Hell zerknął na gada i jego wyczyny.
— Tyle to i ja wiem, że był tu tylko Hyron - odparł, siadając przy stole i zerkając na wyczyny alchemiczne jadzika. Następnie westchnął I rozejrzał się, odszukując wzrokiem tarcze do której podszedł, wziął ja i zaczął polerować.
— Potrzebujemy kilku rzeczy. Urtica dioica, złoty korzeń, oraz piołun. — powiedział, próbując sobie przypomnieć wszystkie składniki rytuału na wybudzenie. Przydałaby mu się pomóc kogoś kto się na tym zna. Jednak Hyrona już dawno tu nie było i czuł to w kościach. Z resztą jak pewnie każdy z nich.
— Twoje wahanie było sygnałem, że nie masz pewności, kto był autorem twojego wybudzenia - objaśnił swoje pobudki, już całkiem nie rozumiejąc, czemu ten zmarnował ich czas od razu tego nie mówiąc.
— Tak, już je szykuję. Dodałbym jeszcze korzeń Fhren i muszkatołowy kwarc na poszerzenie obszaru zaklęcia — stwierdził odpowiednio przygotowując wymienione przez Hella i siebie składniki. Podniósł się dopiero kiedy było to gotowe, wyrysowane runy i ułożone w nich składniki.
— Jakie wahanie? - zapytał wyrwany z zamyślenia. — z resztą nie ważne.
— Muszkatołowy nie będzie tu dobrym pomysłem. Lepiej zasięgnąć księżycowych kamieni. — odparł. — Łagodzą przepływy energii, poza tym są poświęcone pani nocy, której wsparcie mamy. — rzucił tajemniczo i zaczął polerować tarcze.
— Przydałaby się nam tu kapłanka Dagian. Byłaby świetnym łącznikiem z panią nocy. — dodał jeszcze.
Dwukolorowe spojrzenie uważnie obserwowało Helliona.
— A więc takie siły tu mamy..— westchnął i popatrzył na to co przygotował i zaczął poprawiać, sporo przeorganizował. Dostał nowe ważne informacje.
— Po co ukrywasz takie rzeczy, tracimy czas. Kwarc nie pasuje, kamienie dużo lepsze, ale skoro masz przychylność boginki dodam modlitewny krwawnik, jest szansa, że pozwoli oczyścić trochę ich umysły i zapobiec ponownemu uśpieniu po tym jak ich wybudzimy — stwierdził uwijając się z przyszykowaniem rytuału.
— Krwawnik — mruknął, pocierając czoło. Próbował sobie przypomnieć tego co uczył go Hyron, budząc go czesto z rana po nocnej warcie.
— Krwawnik to zioło miłości bardziej, niżeli oczyszczanie z trucizny. — pokręcił głową. Potrzebował przypomnieć sobie TEN przepis, bo zaraz uzyskają coś zgoła zupełnie innego. Magia była zdradliwa i czasem nie lubiła kreatywności, dlatego on jako człowiek przykładając zbyt małe znaczenie do takich detali nie lubił z nią obcować, a teraz musiał wybudzić swą brać. W towarzystwie kogoś kto najwyraźniej czuł się w tym jak ryba, albo raczej wąż w wodzie.
— Spróbuję zawezwać Dagian, albo...Kogo tam los da — mruknął, siadając z tarczą. Zamknął oczy i modlił się chwilę, wzywał dziewczynę, jednak nie ujrzał jej oblicza tak jak liczył na to, za to usłyszał szept w głowie.
— Dodaj jeszcze turmalin, proszek z pereł, płatki róży, mirra… — szeptała, ta której oblicza widzieć nie chciał, ta której głos nie był mu miły, a służyć obiecywał.
— Wrzućcie składniki na tacę nad ogniskiem… — i tyle Hellion zapamiętał, bowiem nagle podniósł się, lecz jego ciało nie należało do niego. Plecy piekły go żywym ogniem. Podszedł do ognia i zaczął coś mieszać, mamrotać i szeptać. Nie powtórzyłby kolejności, rzeczy z zewnątrz nie docierały do niego. Czuł się tak, jakby był za wodospadem. Nagle stanął nad dymiącym się kotłem. Oczy jego nie były złote, już nie dwa słońca, lecz dwa księżyce spowiły jego tęczówki. Nie on z nich patrzył, a ta, której księżyc śpiewał. Hellion oddając swą krew nie miał świadomości, że stał się marionetką w rękach bogini.
— Ecce vi dominae noctis, somnium deae mihi datum est, evigilo te. Electus a sanguine iuramenti, fili noctis, gladius lunae, dux tenebrarum, disperdam super te vincula somni. Ordo ad naturam revertitur. Bona et mala loca sua restituens. Expergiscimini, homines et bestiae.— mówił, chociaż nie rozumiał co mówi, wiedział, że zaklęcie podziałało. Czuł jak ludzie budzą się do życia. Nagle przysiadł na krześle i opuścił bezwładnie głowę, po chwili uniósł ją. Wrócił. Spojrzenie znów było złote, zerknął na Hassana i chwycił miecz.
— Gotuj się. Trzeba pomóc innym i zebrać się w kupie. Myślę, że nekromanta za chwilę się dowie, że wstaliśmy. — powiedział Hellion, twarz jego nie wyrażała żadnej emocji. Jakby nie do końca odzyskał panowanie nad sobą, a może to szok po dzieleniu swego ciała z bogami. Opętaniec. Marny opętaniec złego boga.
— Idziemy! Trzeba pozbierać kompanię. — polecił chłodno i wyszedł na korytarz, kierując się do komnaty Hastena.

Sofja
Posty: 38
Rejestracja: pn kwie 26, 2021 10:02 am

Hasten

Post autor: Sofja »

Hasten


Jasne promienie porannego słońca, wychynęły niespodziewanie zza burzowych chmur, oświetlając upstrzoną ciemnymi plamami posadzkę. Rzucając blask na starą, zapleśniałą, porozrzucaną wszędzie słomę i grube, pokryte rdzą kraty wstawione w okno zbyt dawno temu, by ktokolwiek mógł tę chwilę pamiętać. Noszące ślady niezliczonych, desperackich prób ich przecięcia lub wyłamania. Dających w pierwszej chwili złudną nadzieję, że tym razem, podjęte wysiłki przyniosą sukces. Kraty były wszak już tak stare i zniszczone. Zdawały się wymagać, by jedynie je mocniej pchnąć, aby się rozpadły. O ile tylko nie byłyby zaklęte.

Hasten nie musiał nawet ich dotykać, aby o tym wiedzieć. Wystarczało bowiem, że choć odrobinę bardziej się do nich przybliżył, a na granicy swej świadomości wyczuwał delikatne, rytmiczne i nieustanne pulsowanie. Przywołujące na myśl bicie serca. I tak idealnie dostrajające się do jego tętna, aż nazbyt dobitnie oznajmiając mu tym, że nie był pierwszym Zwierzołakiem, który znalazł się tym zatęchłym lochu. A wszelkie próby ucieczki nie mają sensu.

Nie marnował więc na nie energii. Nie szukał też być może ukrytej pod zajmowanym siennikiem prowizorycznej broni, miast tego śledząc uważnie ruchy jedynej poza nim, obecnej w tym pomieszczeniu, żywej istoty. Niewielkiego, chudego i wyraźnie chorego szczura, który w tamtej chwili krzątał się w rogu celi w poszukiwaniu jakichkolwiek, jadalnych resztek.

Utykał na lewą łapę, jak pamiętał aż zbyt dobrze. Nie był to bowiem pierwszy raz, gdy ta konkretna chwila, to jedno wspomnienie, powracało do zwiadowcy we śnie. Nie dając mu się z niego wyrwać, niczym zaklęte kraty, zmuszając, aby tkwił w nim aż kolejne wydarzenia nie odegrają się w swym niezmiennym ciągu. Aż odgłos szybko stawianych kroków, nie odbije się od ścian pobliskiego korytarza, płosząc szczura. Skłaniając zwierzę do panicznej ucieczki ku szczelinie, z której przybył, dokładnie w chwili, gdy złociste światło niesionej pochodni, oświetli posadzkę po przeciwległej stronie celi. Obwieszczając przybycie ubranych w skórzane zbroje strażników, jeszcze nim ciężki klucz wypadnie pierwszemu z nich z dłoni i z głośnym brzękiem upadnie na posadzkę.

Przyłapał się na tym, że wypunktowuje w myślach kolejne wydarzenia. Padające z ust strażnika przekleństwo. Szczyrk zamka i zaraz mu towarzyszące przeraźliwe skrzypienie, kiedy drzwi celi zostały otwarte. Tupot kroków, gdy mężczyźni zbliżali się, by poderwać go za ramiona, ściągając siłą z zajmowanego siennika. Jeden z nich powłóczył prawą nogą, wyraźnie z powodu starej rany, która przypomniała o sobie boleśnie wskutek niepogody. Drugi miał okropnie śmierdzący cebulą i czosnkiem oddech. Zaplątane w jego brodę okruchy i mokre ślady na zbroi, świadczyły, że polecenie przyprowadzenia więźnia oderwało go od spożywanego posiłku. A narzucone tempo, iż najpewniej chciał jak najszybciej do niego wrócić.

Jeszcze trzy skręty w prawo, jeden w lewo i długi marsz po schodach w górę i będzie miał na to szansę — pomyślał z rezygnacją Hasten, nawet nie próbując wpływać na wydarzenia. Wcześniejsze senne doświadczenia podpowiadały mu, że nie ma to najmniejszego sensu.

A jednak, ku swemu zdziwieniu odkrył, iż tym razem coś się zmieniło. Korytarz, którym dał się kierować strażnikom, miast prowadzić dalej prosto, niespodziewanie zakręcił, niosąc ze sobą mdlący zapach róż. Kamienne ściany miast pozostać w jednolitej szarości, przybrały barwę szmaragdu. Po kolejnym, nieprzewidywanym skręcie zaś na drodze stanęły mu wielkie, drewniane drzwi, poznaczone licznymi bruzdami.

Zupełnie zaskoczony tym odkryciem, zamrugał, nie rozumiejąc, co się dzieje, ani też, dlaczego widok tych wrót, z jakiegoś powodu budził w nim tak wielki niepokój. Skutecznie przyspieszając bicie jego serca i dając mu odczuć na granicy świadomości paniczne bicie jaskółczych skrzydeł. Zdające się mu głośno krzyczeć, aby się wyrwał strażnikom i uciekł od tych wrót, jak najdalej.

Nie zdążył. Nie miał nawet szansy spróbować, gdyż ledwo zdołał napiąć rozluźnione dotąd mięśnie, przygotowując się do działania, a wrota otworzyły się przed nim, pozwalając mężczyznom wciągnąć go do środka. W głąb rozświetlonego przez światło licznych świec pomieszczenia, na którego środku utworzono prowizoryczny ring, budując z ław wokół niego trybuny. Wypełnione licznym, wiwatującym gronem wśród, którego zwiadowca dostrzegł ku swemu zdziwieniu wiele znajomych twarzy. Należących jednak nie tylko do żywych, lecz i zmarłych. Poległych na wygnaniu, w tym w wojnie z Alizonem i wskazujących złowieszczo na niego, gdy strażnicy pchnęli go na środek ringu. Wprost ku czekającemu już tam na niego Hane’owi. Stojącemu w pozie wyraźnie wskazującej na jego gotowość do walki. I nieczekającemu z atakiem, nim Hasten zdąży podnieść gardę.

W panicznym zrywie wykonując unik, czuł, że to już raz się wydarzyło. Już wcześniej mierząc się z rysiem, rzucił się w dół, ledwie o kilka ziaren unikając wycelowanego w jego skroń ciosu i samemu odpowiadając na atak siłą. Mierząc w brzuch mężczyzny, próbując go tak zmusić do zwiększenia między nimi odległości. Chcąc mu wytłumaczyć, że nie chce z nim walczyć i jak bardzo ten pojedynek jest bezcelowy. Przecież wcale nie planował brać w tym wszystkim udziału. Pamiętał to. A jednak, gdy spojrzał na twarz Hane’a, z przerażeniem odkrył, że nie dostrzega już znanego mu Jeźdźca. Miast niego stał przed nim odziany w zakrwawioną zbroję jeden z Ogarów Alizonu. Mierząc w pierś Hastena zatrutym ostrzem, którego sam widok wystarczył, by przywołać w myślach zwiadowcy godziny palącego bólu, podczas których majacząc w gorączce, błagał o śmierć. I to jedno wspomnienie wystarczyło, by szatyn zaatakował.

Podejmując się szaleńczej walki, już nie o zwycięstwo w turnieju, lecz o przeżycie, miał dziwne wrażenie, że tylko odtwarza w swym śnie wspomnienie stoczonego boju. Niczym aktor odgrywając kolejne, wyuczone sekwencje. Wyprowadzone otwartą dłonią uderzenie w twarz, a zaraz za nim następne, młotkowe w szczękę. Cios wycelowany w zgięcie kolana, który zadał tuż po nich. Wiedząc, że wystarczy on, aby wywrócić mężczyznę i pozwolić mu go szybko pochwycić. Złapać za rękę, wykręcając ją za jego plecami, wbić mu kolano w łopatkę, skutecznie go tak unieruchamiając. Nie chcąc na tym, jednak poprzestać, lecz skończyć to na zawsze. Tak, aby alizończyk nie mógł już nigdy nikogo skrzywdzić. Wówczas jednak stało się coś, co choć zwiadowca przeczuwał, że nastąpi, starczyło, aby krew zastygła mu w żyłach — jego przeciwnik otworzył usta. I z wielkim trudem, głosem Hane’a oznajmił, że się poddaje.

To sprawiło, że Hasten zamrugał. Wstrzymując oddech, zerknął na twarz swego nieprzyjaciela, z przerażeniem odkrywając, iż jego rysy na powrót zmieniły się w tak znane mu lico rysiego Jeźdźca, zbrukane krwią cieknącą z uszkodzonego nosa i pękniętej wargi. Ran, które zadał mu niebieskooki, będąc pewien, że walczy z kimś zupełnie innym.

Nie potrafił w to uwierzyć. Nawet jeśli wszystkie zmysły mówiły mu, że to nie iluzja, gdy się w panice zerwał, puszczając Hane’a i zaraz pomagając mu wstać. Ze ściśniętym gardłem pospiesznie oceniając stan kompana, nie będąc w stanie nawet we śnie wypowiedzieć słów przeprosin, które był mu winien. I mimo chęci nie mogąc się obudzić.

Nie pozwoliło mu tego zrobić wbicie sobie w zaciśnięte dłonie paznokci. Nie pomogło mu na to przygryzienie policzka, mimo iż poczuł w ustach charakterystyczny, metaliczny posmak. Pomimo wszelkich prób sen nie mijał, trzymając umysł Hastena w żelaznym uścisku. Wbijając się w niego jakby ostrymi szponami. I wyrywając z niego kolejne fragmenty nieprzyjemnych wspomnień, mieszając je i karząc mu je przeżywać na nowo.

Nim się zorientował, stawał znów do pojedynku z wyzwanym możnym. Wiedząc, iż zwycięży, lecz jego przeciwnik użyje potem swych wpływów, aby go wrobić. Ogłosić zdrajcą i skazać na wygnanie z ukochanych krain. Mimo to zupełnie jak wtedy, czekał cierpliwie na atak. A kiedy ten nastąpił, jego napastnik zmienił się w Holgiera. Natychmiast zmuszając zwiadowcę do wycofania się do obrony przed szaleńczymi ciosami. Kierowanej doświadczeniem próby ochrony głowy i między kolejnymi uderzeniami Zwierzołaka, nagłego dostrzeżenia szansy na kontratak. Wymierzenia łokciem w szczękę mężczyzny, które wskutek jego uniku, okazało się jedynie połowicznie skuteczne. Doprowadzając do zwiększenia między walczącymi dystansu, lecz i dając szansę starszemu z nich na wymierzenie lekkiego, lecz celnego ciosu w splot słoneczny młodszego. Natychmiast odbierając Hastenowi oddech. Sprawiając, że przed oczami pojawiły mu się mroczki, a po twarzy pociekły łzy. Pozwalając dzikowi pochwycić go, przyduszając jeszcze ramieniem, choć wcale do zwycięstwa nie było to konieczne. A gdy w końcu puszczony, młodzik upadł na kolana, z trudem walcząc o oddech, poczuł na piersi palący ból. Tak mocny, jakby ktoś przykładał mu do skóry rozgrzane żelazo, dokładnie w miejscu, w którym znajdowało się pozostawione mu przez Królową Słońca znamię. Zmuszając go do niemego krzyku. I rozkazując mu ocknąć się i otworzyć oczy.

Pierwszym co poczuł, był ból kurczowo wbijanych w skórę znamienia paznokci, gdy zaciskał na nim swą prawą dłoń. Po tym zaś przyszło dziwne osamotnienie. Poczucie pustki i straty. Świadomość, że coś zostało mu odebrane. Wydarte im wszystkim, choć nie potrafił pojąć jeszcze, czym to dokładnie było.

Starając się to zrozumieć, rozejrzał się po dziwnie znajomej mu komnacie. Wodząc wzrokiem wpierw po suficie, w który zrozumiał, że wpatrywał się już tyle razy. Jasnym drewnie, tak łatwo zdolnym zmusić jego serce do szybszego zabicia. Sprawić, że poczuł, jak jego dłonie robią się wilgotne, a po plecach spływa mu zimny pot, gdy do jego ust doszedł cichy świst cudzego oddechu. Skutecznie nakłaniający go do wstrzymania własnego, gdy odwrócił się ku jego źródle. Niemal od razu dostrzegając znajome lico, zastygłe w błogim uśmiechu. Czarne, proste włosy, opadające na poduszkę i odkrytą, jasną skórę śpiącej kobiety.

N-nie — wykrztusił z trudem, w panice odsuwając się od niewiasty. Nie panując nad swymi ruchami, ani dziwnie zastanymi mięśniami. Szaleńczymi kopnięciami zrzucając z siebie otulającą go miękką pościel i cofając ku skraju ozdobionego baldachimem łoża. Niczym przerażone zwierzę, starając się znaleźć jak najdalej od swego oprawcy.

Głośny huk i ból podpowiedziały mu, że jego działania doprowadziły do jego upadku, jednak nawet to nie skłoniło go do zaprzestania, nim na wpół czołgając się, na wpół odsuwając do tyłu na czworaka, nie dotarł do najdalszego od łoża rogu pokoju, w który wciskając się plecami, skulił się, zamykając oczy.

Nie, nie, nie — powtarzał raz za razem, czując podchodzącą mu gardła żółć i marząc, o tym, aby się obudzić. Aby to wszystko, co widzi, okazało się jedynie kolejnym koszmarem. Wytworem jego wciąż nieobudzonego umysłu. Nadal wołającego do niego, że czegoś brakuje. Coś nieodwracalnie przepadało.

Zdawała się krzyczeć o tym też jaskółka. Z głośnym terkotem niosąc przeraźliwy smutek. Zdolny zmusić w końcu Hastena, by miast kulić się w rogu pokoju, zaczął działać i otworzył oczy. A gdy do tego doszło, z ogromnym zdziwieniem zwiadowca dostrzegł, iż dotąd zdający mu się, wyłożony jasnym drewnem sufit, jest tak naprawdę złożony z ciemnych i pokrytych pajęczynami, zbutwiałych desek. Posadzka, na której siedzi jest cała pokryta kurzem, jakże idealnie pozwalającym mu śledzić trasę jego szaleńczej ucieczki od łoża. Wyraźnie starego, równie zniszczonego, co reszta drewnianych mebli i elementów pokoju. Pomieszczenia, które nijak nie pokrywało się z tym widocznym przez niego przed chwilą. O wiele bardziej kojarzyło mu się ze wspomnieniami innej komnaty. Przyjemną kąpielą przerwaną niespodziewanie, czerwonymi butami o zakrzywionych czubkach i niewiastą noszącą z dumą na ramionach jego płaszcz. Lecz i z nimi wystrój pokoju się w pełni nie zgadzał. Sprawiając, iż rozglądając się po komnacie, przez widoczny w niej kurz i ślad czasu, zwiadowca czuł się trochę tak, jakby porzucił ją z dnia na dzień i powrócił do niej po dobrych trzydziestu latach.

To wszystko nie tak — mruknął nadal roztrzęsiony, sięgając dłonią do włosów, by je przeczesać. I nieświadomie wyrwawszy kilka z nich, wziął głęboki oddech. Odliczył w myślach do dziesięciu i zmusił się do wstania. A potem powolnego, ostrożnego podejścia do łoża.

Obawiał się co lub kogo może w nim zastać, jego wspomnienia były mętne i niepomocne, mieszając nadal z dziwacznym snem, jednak czuł, że musi się dowiedzieć. Tak, jak i zrozumieć, co się wokół niego dzieje, aby móc ostrzec przed ewentualnym niebezpieczeństwem resztę. To było jego zadanie, był przecież zwiadowcą.

Dotarłszy do mebla, zacisnął więc pięść i pochylił się nad nim, zerkając w stronę piernat. Niemal od razu, dostrzegając ułożoną pod nimi sylwetkę, jednak nie o bladej, wręcz porcelanowej cerze, jak dotąd sądził, a oliwkowej. Nie o czarnych i prostych, lecz brązowych włosach, opadających pięknymi falami. O licu nieco młodszym niż budzące w nim panikę i o wiele milszym jego sercu. Skłaniającym go do wyciągnięcia ręki i drżącą dłonią dotknięcia szyi Yelleny w celu sprawdzenia jej pulsu.

Nie zdawał sobie nawet sprawy, że wstrzymuje oddech, nim nie wypuścił go wraz z długim westchnieniem ulgi, czując pod palcami miarowy rytm. Pozwalający mu zrozumieć, jak bardzo obawiał się, że skoro tak wiele z obrazu, który dostrzegł po przebudzeniu, okazało się mirażem i życie jego towarzyszki mogło być jedynie ułudą.

Na szczęście ta jedna rzecz okazała się zgodna, nie tylko nieco uspokajając jego nerwy, lecz i dając mu wskazówkę do tego, co Kompania straciła — czyjeś życie. Związany w ten dziwny, magiczny sposób z nimi wszystkimi, tak pierwotny i nikomu poza Jeźdźcami niezrozumiały, los jednego ze Zwierzołaków. A Hasten nie miał jeszcze odwagi, przyznać, którego dokładnie.

Miast tego, ogarnąwszy z twarzy żony jeden z kosmyków, zmusił się by tym bardziej dla niej, wziąć się w garść. I rozejrzawszy się po komnacie, namierzyć potrzebne mu rzeczy. Zawieszoną na krześle koszulę, której brak pozwolił mu dostrzec na swym torsie, spory, lecz powoli zanikający siniec i jak podejrzewał, naciągając ją na siebie, podobne ślady walki nosiła też jego szyja. A także miecz, po który ledwo zdołał sięgnąć, a na korytarzu zza drzwi dobiegł jego uszu hałas, odbijających się echem kroków. Skłaniających go do stanięcia przed łożem i w gotowości do obrony swej żony, wyciągnięcia ostrza kordu z pochwy. I wymierzenia nim w drzwi komnaty, dokładnie w chwili, gdy te stanęły otworem. Ukazując mu jednak twarz nie nieprzyjaciela, lecz brata.

Bogom niech będą dzięki, Hellion — rzucił, nie kryjąc ulgi. I niemal od razu opuszczając broń, która omal nie wypadła mu z dłoni, gdy zauważył, że jego przyjaciel nie przybył sam. Miast tego przyprowadzając ze sobą towarzysza. Osobę, której Hasten zupełnie nie spodziewał się zobaczyć, której terkot dymówki podpowiadał mu, że nawet nie powinno tam być, choć zagubiony umysł twierdził inaczej.

Był to Hassan. Jeździec, którego przecież Hyron przed przybyciem kobiet, gdzieś wysłał. A przynajmniej nieugięta jaskółka takie wspomnienie mu podsunęła. Być może częściowo je w tamtej chwili przeinaczając. Nie miał pewności. Mimo to ta myśl wystarczyła, by Hasten w końcu zrozumiał, kogo kompania straciła.

Hyron — mruknął, chwiejąc się i zataczając do tyłu, jakby właśnie otrzymał cios od niewidzialnego przeciwnika. — On nie mógł… — zaczął, łapiąc się wolną ręką za głowę, lecz zaraz przerwał. Choć ze wszystkich sił, chciał to wyprzeć, czuł, jak było naprawdę.

Hyron mógł. Odejść, zniknąć, umrzeć, porzucić samego siebie. Cokolwiek się dokładnie stało, ich dowódca to zrobił — przestał być częścią Kompanii. I nie było już odwrotu. Zostali sami z tym, co doprowadziło do tej sytuacji i z czym miało przyjść i im się zmierzyć. Czymkolwiek to było.

Zerknąwszy kątem oka w stronę Yelleny, zacisnął dłoń mocniej na rękojeści kordu. Wziął głęboki oddech i przywołując swe nerwy do względnego porządku, zerknął z determinacją na Helliona.

Musicie znaleźć Halse'a. Ja poszukam Hathora i Hawarela — oznajmił, chowając broń do pochwy, którą zamocował szybko przy pasie, by zaraz po tym skierować się ku porzuconemu łukowi. I jego chcąc zabrać ze sobą.

Nie tracił czasu na zbędne wyjaśnienia, że samemu łatwiej będzie mu się w razie potrzeby ukryć, a w dwie grupy szybciej przeszukują większy obszar. Nawet jeśli teoretycznie w zagrożeniu lepiej było się trzymać razem. Nieznane groźne obszary były wszak jego specjalnością. I wiedział, że musi zrobić wszystko, by chronić swą żonę.

Adelai
Posty: 29
Rejestracja: wt maja 25, 2021 2:24 pm

Re: ROK JEDNOROŻCA [fantasy, 6os., hetero, bn]

Post autor: Adelai »

HEKTOR



Podniósł rękę na swojego dowódcę. Czy dobrze się z tym czuł? Koszmarnie... jednak co miał uczynić w takiej sytuacji? Tur w jego głowie ryczał tak głośno, tak zagłuszał jego własne myśli. Zmuszał do działania, to wszystko było jednym wielkim impulsem. Krzyk kobiety wystarczył, by go wyzwolić. By ruszył w natarciu prosto na potencjalne zagrożenie.
Ledwie notował wydarzenia, wiedział, że wymierzył solidny cios. Wiedział, że ten siegnął swego zamieżonego celu. Wiedział również, że zdołał go powalić, jednak co dalej? Co było dalej? Czy ten wstał i mu oddał? Czy ochronił pannę? A może uderzał dalej, w tym szaleńczym amoku? Czemu nie wiedział co wydarzyło się dalej? Mimo, że świadomość jasno mu mówiła, że ten wieczór był już dawno za nim. To nei potrafił określić niczego. Nic nie wiedział i niczego nie widział. Wszystko ogarnęła jednolita nicość. Był w niej tylko on, on i tur, który nadal rozjuszony tratował niszcząc nieistniejące przeszkody na swej drodze.
Co dokładnie z nim się działo? Czemu nie mógł opuścić tego miejsca? Czy Hyron go tak urządził? Czy to znaczyło, że nie podołał? Że nie dał rady obronić panny? Widział jej załamaną twarz, tę samotną łzę, która spłynęła po jej policzku. Nie mógł pozwolić, by te piękne i żywe oczy zgasły. Musiał znaleźć wyjście z tego miejsca. Musiał się wydostać. Jednak jakich prób nie podejmował dalej tam tkwił. Tkwił i jedynie rozmyślał. Sam z turem i swoimi myślami. Tkwił tu za długo, jasnym było, że zawiódł. Ta świadomość go dobijała czuł się tak bezradnie, tak bezużytecznie.
Nie miał pojącia czy mijały sekundy, minuty a może całe dni? Dlatego kiedy uchylił powieki i ujrzał sufit wpatrywał się długo w niego. Nie pojmował czy to co widział było prawdziwe? Czy może to nowa odsłona nicości? Mrużył oczy i się nad tym zastanawiał, a kiedy do niego dotarło, że powróciła jego władza nad ciałem zerwał się do siadu natychmiast tego żałując. Jak jego ciało było zastałe! Chrupnięcie kości aż odbiło się echem w jego uszach, a to wywołało grymas na twarzy mężczyzny. Przetarł niemrawo dłonią oczy, próbował dojśc do tego gdzie był. I wtedy wszystko na niego spłynęło niczym wylane na łeb wiadro zimnej wody. To była komnata, do której wtargnął. Oczy szybko omiotły otoczenie, jego dowódcy tu nie było, a światło wpadajace przez okno poinformowało go, że długi czas był nieprzytomny. Wtedy też jego spojrzenie natrafiło na leżącą jak on na podłodze sylwetkę. Nie była to jednak sylwetka powalonego przez niego Hyrona. A kobiety, którą próbował ochronić. Zamarł, a lodowaty dreszcz przeszył ciało. Zawiódł... zawiódł ją... Szeroko otwarte oczy z przerażeniem wpatrywały się w leżące ciało tak młodej i pięknej kobiety.
- Nie...- wydusił z trudem drżącym głosem. Z poziomu podłogi zbliżył się do niej niezgrabnie, jego ciało drżało, panicznie łapał powietrze poddając się żalowi i rozpaczy. Czuł tak silne uczucie straty, jakby coś dodatkowo je potęgowało. Jakby nie tylko leżąca przed nim kobieta straciła życie. Jakby za tym kryło sie coś jeszcze.
Kleczac pochylał się nad nią, drżącymi dłońmi chciał odgarnąć ognisty kosmyk z jej policzka, jednak ręce zwisły w powietrzu, jakby bały się jej dotknąć.
- Nie...nie... nie...- mamrotał pragnąc, by okazało się to złudą.
Amazi
Posty: 38
Rejestracja: sob kwie 24, 2021 4:58 pm

Re: ROK JEDNOROŻCA [fantasy, 6os., hetero, bn]

Post autor: Amazi »

HASSAN



Przebywanie w towarzystwie Lwa nie było niczym przyjemnym, jednak w obecnym położeniu dopuszczalnym i koniecznym. Choć gad zawsze stronił od towarzystwa tak pojmował powagę sytuacji. Rozważnie potrafił przeliczyć swoje szanse, a w pojedynkę były one mizerne. Dlatego też nie miał oporów, by odpowiadać na pytania Lwa.
Z początku jego zamiarami było zabranie swoich rzeczy i spacer po blankach w celu rozeznania się w okolicy i budowie zamku, jednak po uzyskaniu nowych informacji musiał trochę zmienić swoje założenia. Logicznym było wybudzenie reszty, im więcej osób będzie kręcić się po zamku tym on będzie mniej zauważalny. Poszedł więc z Hellionem do jego komnaty, a tam bez zbędnej urtaty czasu od razu zabrał sie za konkrety. Przygotowanie zaklęcia wymagało paru składników, jego juki natomiast były ich pełne kluczową kwestią było jedynie dobranie odpowiedniej kompozycji. Promienie wpadające przez okno w drażniący sposób oświetlały fiolki i woreczki. Kamiennie zbyt mocno połyskiwały, intensywny zapach ususzonego krwawnika podrażnił nozdrza, a buszująca za łożem mysz rozdarła kawałek starego opatrunku i ten skrzypliwy dźwięk polerowanej tarczy. Dwukolorowe tęczówki skupiały się na rysowanych runach, starał się utrzymać swoje myśli przy tym co mówił Lew. Rozmowa o doborze składników to ułatwiała szmer bandaży przestał być tak absorbujący.
Rytuał był gotowy, wtedy też Hellion oznajmił, że skontaktuje się z kapłanką. Hass nie miał tu nic do powiedzenia, zaczął zbierać swoje rzeczy, które nie były już im potrzebne. Wszystko musiało trafić na swoje miejsce i nawet dziwaczne zachowanie Lwa nie przeszkadzało mu w tej czynności. Kolorowe spojrzenie jedynie kontrolnie zlustrowało sylwetkę mamroczącego zaklęcie mężczyzny. Dotarło do niego, że przyzwanie boginki poszło aż za dobrze, jednak nic w tym temacie nie miał do dodania. Najwyżej te kilka szarych komórek w mózgu przerośniętego kota zostanie wypalone, niewielka strata, choć szkoda, że zmarnował na niego kilka składników tworząc napitek wzmacniający i przeciwdziałający zakarzeniu. Za bardzo się pospieszył, nie potrzebnie.
Zebrał wszystko i zarzucił jeden tobołek na ramię, a drugi chwycił w dłoń, wtedy też Hellion okazał się nieco odporniejszy niż gad założył i choć nerwowo i nietomnie zaczął gadać i działać. Czyli Bogini mu odpuściła? A to nowość...
Choć wcześniej w jego zamiarach było rozdzielenie się w tym momencie z Lwem, tak ta sytuacja go zaciekawiła, dlatego ruszył śladem Jeźdźca uważnie obserwując jego sylwetkę i to jakie konsekwecje przyniosło dla niej opętanie. Bo jak inaczej miałby określić ten stan?
Korytarze były puste, choć z komnat zaczynały dobiegać szmery i pomruki wybudzających się Zwierzołaków. Uwaga węża skupiała się jednak na idącym przodem towarzyszu tej niedoli. Jak gdyby nigdy nic wszedł do cudzej komnaty za Lwem. A tu pojawiło się wiele nowych informacji. Kiedy dwójka Jeźdźców zajęła się rozmową ze sobą, spojrzenie gada skupiło się na śpiącej pannie. Rozpoznał ją. Omiótł wzrokiem resztę komnaty jednak nie dostrzegł tego co go interesowało. Co powinien mieć bystry bursztyn.
Padły kolejne polecenia, jednak gada bardziej interesowały intensywne prace nad skomplikowaną pajęczyną drobnego pajęczaka w lewym rogu sufitu tuż nad szafą niż wizja biegania za budzącymi się Zwierzołakami.
- Pozbierajcie swoich towarzyszy, ja tu zaczekam - poinformował ich bez dłuższej zwłoki podchodząc do blatu stołu i kładąc na nim trzymany tobołek. Rozplótł go i zaczął wyjmować z niego kilka bardzo dobrze zabezpieczonych fiolek i pojemniczków. Te trafiały na blat podobnie jak i ostrze sztyletu wyjęte zza pasa. Musiał się dobrze przygotować. Obecność reszty przestała być dla niego istotna.
Methrylis
Posty: 20
Rejestracja: sob paź 08, 2022 8:18 pm

Re: ROK JEDNOROŻCA [fantasy, 6os., hetero, bn]

Post autor: Methrylis »

HALSE

Zamlaskał. Raz, drugi, trzeci.

Nie pomogło. Zamlaskał więc i czwarty raz.

Najpierw odczuł bowiem właśnie to: istną pustynię w ustach. Co więcej, gdy mimowolnie chciał je otworzyć, zorientował się, że wargi miał całkiem sklejone. Podobnie zresztą z powiekami, odkrywając tym samym, że chwilowo musiał pozostać ślepym — do czasu, nim organizm Halse’a zrozumie, że nie znajdował się już w trakcie spożywania alkoholu, ale niedługo po — lecz na tyle długo, by pierwszy zgon mieć już za sobą. Gdy więc umysł niedźwiedzia to wszystko ze sobą połączył, użył wszelkiej siły woli, którą w sobie znalazł, aby się tu i ówdzie poodklejać, zacząwszy tym samym w miarę normalnie funkcjonować.

Choć do normalności było mu jeszcze bardzo daleko — najwyraźniej zaatakował go kac-gigant.

Pierwsze, bardzo niejasne urywki nieuformowanych do końca myśli podpowiadały mu, że w zasadzie nie pamiętał, kiedy by tak mocno popił. Co pamiętał ostatnio? Wartę, chlanie na warcie. No tak, pił wtedy przecież. Ale zaraz, zaraz, na pewno nie aż tak dużo, żeby go aż tak poskładało! No, a co było potem? Halse próbował, próbował, ale niczego ze swojej pamięci nie wyłuskał. Nie pamiętał, co działo się później — o ile cokolwiek się działo.

To wszystko wyżej opisane działo się w ciągu najwyżej sekundy. Umysł Halse’a na szybko, a więc i chaotycznie analizował wszystko, co tylko mógł, podczas gdy ciało wciąż pozostawało nieprzyjemnie osztywniałe i chwilowo niezdolne do jakiegokolwiek ruchu.

Z tego powodu, na wszelki wypadek zamlaskał jeszcze raz.

Jasny chuj — wymamrotał cicho, wreszcie mogąc się odezwać i otworzyć oczy.

Zmarszczył z trudem czoło, odkrywając, że znajdował się w sali jadalnej. I, co ciekawe, wcale nie siedział na krześle albo nie leżał pod stołem — tylko stał. Cały czas stał, bo gdy poruszył nogą, aż mu coś strzeliło — zupełnie jakby zmusił marmurową rzeźbę do poruszania swoimi marmurowymi stawami. Także Halse czuł, że od tego pochopnego ruchu chyba coś mu w kościach popękało, ale zaryzykował i wykonał kilka kolejnych, rozejrzawszy się dookoła.

Wtedy naraz wydarzyły się dwie rzeczy. Obie były bardzo dziwne.

Po pierwsze, wokół niego stało kilku wojaków, mniej lub bardziej przez niego kojarzonych. I to akurat nie byłoby aż tak zaskakujące, jednak wątpliwości pewne wzbudzał fakt, że ci ludzie byli… nieruchomi. Wyglądali jak statuy, martwe, nieczułe i tak przerażająco i nienaturalnie spokojne. Powyginani byli w najróżniejszych pozach, jak gdyby ktoś nagle zatrzymał czas, nakazując im natychmiast znieruchomieć. Halse, zszokowany i zaniepokojony, bardzo ostrożnie zaczął podchodzić do tego, który znajdował się najbliżej, ale aż drgnął wystraszony, gdy jegomość zaczął się ruszać — a sądząc po jego niezgrabnych ruchach, był tak samo zesztywniały, jak Halse jeszcze chwilę temu. Gość wyglądał na mocno zdezorientowanego, a gdy doszedł do ładu ze swoimi kośćmi, zaczął oglądać się po pomieszczeniu, wyłapując wzrokiem znieruchomiałych towarzyszy i wielce się temu widokowi dziwiąc.

Czyli powtarzał się halse’owy schemat.

Takich schematów zaraz porobiło się więcej, bo i kolejni zaczęli się budzić. To wszystko zaś tylko podsyciło tę drugą dziwność, która pojawiła się w tym samym czasie, w którym Halse zauważył ludzkie statuy.

Dziwnością było przerażające, absolutnie przerażające uczucie. Jakie dokładnie? Halse nie wiedział, choć aż bał się w to zagłębić. Czy to był zwykły strach? Nie, stanowczo nie. Zwykły strach można było zdusić, zwykły strach mógł posłużyć jako motywacja, wyostrzał też zmysły i zmuszał do działania. Więc to nie był zwykły strach, bo ten nie paraliżował, nie mamił w głowach. Czy była to więc panika? Nie, panika była wariacka, szaleńcza, wyłączała umysł, w pełni przekazując władzę niegotowemu do tego ciału, które dostawało gorączki od nadmiaru odpowiedzialności, z którą nie było sobie w stanie poradzić. Więc nie, to nie była panika. Cóż więc innego? Niepewność? Zbyt małe słowo. Przerażenie? Być może, ale też nie do końca.

Uczucie to było jak… pająk. Duży, długonogi, zupełnie łysy i wielooki. Obrzydliwy, wzbudzający jednocześnie niesmak, odrazę i strach, pełzł powoli po jego klatce piersiowej, już na tym etapie znacznie przyspieszając puls. Gdy cieniutkie, długie odnóża obejmowały serce, tym samym je zaduszając, mały, okrągły łeb ujawniał ostre kły, którymi wbijał się w ów organ, wyżerając niespiesznie całą jego zawartość. Ten ból był paniczny, bo wysyłał sygnał, że potem będzie jeszcze gorzej, że będzie bolało bardziej. Ale jednocześnie… nie było już nic. Nie było niczego, co mogłoby boleć, co mogłoby cokolwiek odczuwać. Była pustka. Wyjątkowo dotkliwa, bardzo bolesna pustka. Lecz na tym się nie skończyło, pająk pełzł dalej, wyżej. Przeszedł bokiem szyi, swe cienkie odnóża wbijając głęboko w skórę, aby powietrze miało trudniejszą drogę, aby niedostatecznie dotleniało tego, którego pająk właśnie atakował. Powędrował po wargach, aby pozostawić na nich okropny, wyjątkowo gorzki posmak. Zatrzymał się na oczach, chwilowo całkowicie przysłaniając wzrok. Ciemność była bezkresna, ciemność była straszna. W ciemności czaiło się znacznie więcej takich pająków, o wiele większych. Ale one czekały, cierpliwie czekały na swoją kolej. Ten jeden zaś wreszcie dopełznął do głowy, zupełnie oplatając ją swymi odnóżami, a pajęczynę wtaczając do środka, aby oblepiła nieprzyjemnie wszystkie napływające myśli. Pajęczyna nasączona była jadem; jad miał kwaśny smak zwątpienia, niepewności i beznadziei.

Nie uciekniesz przed niczym, co właśnie cię dopadło. Nie uciekniesz przed strachem, bo to nie strach, tylko niemoc. Nie uciekniesz przed paniką, bo to nie panika, tylko nieudolność.

Nieudolność. Nieudolność w radzeniu sobie z emocjami. Nieudolność w radzeniu sobie z odpowiedzialnością.

Nieudolność w radzeniu sobie z samotnością.

Samotność była niczym innym jak pustka ziejąca w sercu. Pustka rozrastająca się od dawna, bo nikt nie zbliżył się na tyle, by ją dostrzec i spróbować załatać.

Jak więc opisać to pajęcze uczucie? Halse nie wiedział, bezwiednie i panicznie rozglądając się dookoła, jakby w poszukiwaniu odpowiedzi. Nie znalazł jej, oczywiście.

Nieudolność.

Widok zbliżającego się ku niemu Helliona była iście zbawienna i Halse musiał przyznać, że jeszcze nigdy nie cieszył się aż tak na widok kogokolwiek. Odetchnął z ulgą, bo obraz znajomej twarzy oznaczał, że chyba tak całkiem nie zwariował i nie przeniósł się do jakiejś wyjątkowo porąbanej krainy czarów.

Wciąż czuł na sobie pełzanie pająka. Wzdrygnął się, czując się nagle bardzo nieswojo z własnym ciałem i umysłem.

Hell, do kurwy nędzy, co się tu dzieje?! — zawołał, nie zważając na otaczających ich, powoli budzących się ludzi. — Czy mi się, kurwa, wydaje, czy myśmy się wszyscy tu jakoś dziwnie pospali? Oni — wskazał za siebie — na moich oczach zupełnie nieruchomi byli i dopiero niedawno się pobudzili! Ja chyba zresztą też, chuj wie — mruknął niepewnie. — Kurwa, ja już sam nic nie wiem…

Pająk wyjadał z jego serca coraz więcej, najwyraźniej przypominając sobie, że zostawił tam jeszcze jakieś resztki. Pustka bolała coraz bardziej, stając się niemal fizycznie dokuczliwa. Halse instynktownie podrapał materiał w miejscu, gdzie orientacyjnie powinno się znajdować wyżerane serce.

Ciebie też to spotkało? I co to? — spytał, dostrzegając w jego dłoniach list.

List, który, co ciekawe, był zaadresowany do niego. A Halse bez trudu rozpoznał pismo nadawcy.

Wtedy pustka zakłuła go mocniej.

Dziwnie zaniepokojony tym, co może tam znaleźć, odczytał jedynie kilka linijek. Mało tekstu, zresztą równie mało skomplikowanego, a jednak Halse zamarł zupełnie jak te wszystkie statuy, które ujrzał po przebudzeniu. Czytał tekst raz, drugi, trzeci, czwarty i piąty. A potem czytał znowu, czując, jak jego puste zupełnie serce bije coraz silniej, z czasem próbując wyrwać się z piersi jak spłoszona ptaszyna walcząca w klatce o własne życie.

Aż nagle zrozumiał. Bynajmniej jednak nie treść listu, która pozostawała dla niego zagadką.

Serce na moment wypełniło się wszystkimi myślami i wspomnieniami — lecz tylko po to, by efektownie i podwójnie boleśnie zniknąć, znowu wyżarte przez jeszcze większą, potworniejszą pustkę. Wyrwany fragment organu sprawił, że Halse na moment stracił dech, by po chwili oddychać zbyt szybko, zbyt ciężko. Zgniótłszy list w mocno, zbyt mocno zaciśniętej pięści, rozejrzał się panicznie po sali, poszukując wśród tam zebranych tylko jednej twarzy. I właśnie wtedy, poza wciąż nieustającymi wszystkimi poziomami strachu, pojawiło się jeszcze jedno, pozornie niepasujące uczucie, choć tak doskonale Halse’owi znane; na tyle doskonale, że wywołujące ulgę.

Gniew.

Gdzie on jest?! — warknął wściekle w stronę Helliona. — GDZIE ON JEST?!

Był o włos od złapania Hella za jego ubranie i ciśnięcia nim jak szmacianą laleczką, gdyby odmówiłby udzielenia odpowiedzi lub wcale się nie odezwał. Zamiast tego jednak Halse myślał gorączkowo, że powinien zająć się poszukiwaniami sam. Jak strzała pobiegł w stronę schodów, z narastającymi gniewem — i czymś jeszcze, bliżej niezidentyfikowanym — wypatrując Hyrona i powtarzając sobie w myślach, że jak już go znajdzie, to zrzuci go z wieży. Jednak znaleźć go nie mógł, choć, zdawać się mogło, szukał go dokładnie.

Lecz wcale tak nie było. Rozglądał się tu i tam, otwierał jedne i drugie drzwi, ale szukał go już z rosnącą wewnątrz myślą, że go nie znajdzie. Już nigdy go nie znajdzie.

Wtem zrozumiał, czym było to niezidentyfikowane uczucie.

Było rozpaczą.

Gdy wreszcie stanął, zmęczony, zrezygnowany i osłabiony, z trudem i niechęcią zauważył, że w dłoni wciąż ściskał list od Hyrona. List przekazujący mu dowództwo. Halse niespodziewanie się roześmiał, a był to śmiech najsmutniejszy, jaki kiedykolwiek wybrzmiał z jego krtani. Tak oto bowiem jego przyjaciel, jeden z bardzo niewielu, jakich miał w życiu, postanowił odejść. Policzki lekko go zapiekły, a wzrok nieco się zamazał, gdy myślał o tym, że już nigdy go nie ujrzy i gdy wspominał, jak się poznali, jak uratował go przed nadlatującymi znienacka strzałami, przyjmując na swoje futro tę, która mogła być śmiertelna. Och, jakże on czasami nie znosił tego ponuraka! Jakże nieraz myślał o tym, że wiele rzeczy zrobiłby od niego lepiej, że nigdy by się nie pomylił tak jak on, że byłby…

Że byłby lepszym dowódcą.

Zmiął gniewnie list ściskany w dłoni.

Tak, myślał wielokrotnie, że byłby w tym fachu lepszy od Hyrona. I myślał o tym tylko wtedy, gdy był na niego zły. A czy naprawdę tak uważał? Wtedy nie umiałby odpowiedzieć na to pytanie. Teraz już umiał.

Niespodziewanie wrzasnął, gniewnie rzucając w dal zgniecioną kartkę.

W krzyku tym nie słychać już było złości. Były już tylko rozpacz, żal, zawód, rozczarowanie.

Znowu opuściła go jedyna bliska mu osoba.

Znowu nie miał nikogo.

Łzy ciekły mu po policzkach. Od razu by je starł, w obawie przed tym, że ktoś mógłby go przyłapać na tym symbolu słabości, ale w ogóle o to nie dbał.

Łzy, o dziwo, nie były gorące. Były lodowate jak zimowe powietrze okalające od zewnątrz mury zamku, w którym pozostawali uwięzieni. Łzy były lodowate, tak kojąco, przyjemnie zimne. Otrzeźwiająco zimne. Powoli, z niechęcią i potwornym, nieludzkim wręcz zmęczeniem, podszedł do miejsca, w którym leżał list od Hyrona i go podniósł. W następnej kolejności odnalazł Hella, chyba wciąż zaskoczonego tymi dziwnymi scenami, których części był świadkiem.

Zawołaj mi tu Hastena — poprosił, czując, jak potwornie miał ściśnięte gardło. — I Hektora. Na razie tylko ich. We trójkę przyjdźcie do mojej komnaty. Mamy coś do omówienia.

Widząc pytające spojrzenie Hella, Halse nawet nie starał się z nim walczyć ani się buntować. Zamiast tego westchnął ukradkiem, długo milcząc.

Hyron odszedł — rzekł martwym tonem — ale na pewno to wiesz. Uczynił mnie… — dodał, podnosząc zmięty list, ale niespodziewanie nie dokończył. Znów na moment zamilkł. — Tymczasowo uczynił mnie dowódcą. Tylko tymczasowo — podkreślił słabym głosem. — Gdy to wszystko się skończy, mianuję właściwego dowódcę. Ale teraz mamy ważniejsze rzeczy do ustalenia. Sam widzisz. Tu się dzieje cholernie, cholernie źle. Wreszcie trzeba ustalić chociaż tyle, co wiemy, a czego nie wiemy. Przy czym zdaje mi się, że tego drugiego jest znacznie więcej.

Halse rozejrzał się z niepokojem dookoła. Nie miał pojęcia, czy czasem włodarz ich teraz jakimś cudem nie podglądał lub nie podsłuchiwał. Nie mogli czuć się bezpiecznie nawet z własnymi myślami, więc mury nie stanowiły żadnej, najmniejszej choćby przeszkody.

Znajdowali się w pułapce, z której najwyraźniej nie było żadnego wyjścia.

Sofja
Posty: 38
Rejestracja: pn kwie 26, 2021 10:02 am

Hasten

Post autor: Sofja »

Hasten


Blask porannego słońca rozświetlił klingę sztyletu, gdy ta niespodziewanie przecięła powietrze. Niewielkim łukiem kierując się od pasa jej właściciela ku drewnianemu blatu. W akompaniamencie krótkiego brzęku dołączając tak do rytmicznie ustawianych na nim tajemniczych fiołek i zakorkowanych buteleczek. Pojemników niedających niewprawnym oczom rozpoznać swej zawartości, a mimo to skutecznie przyciągającym spojrzenie. Szczególnie gdy te lądowały na pokrywających blat wzorach. Wypisanych węglem i kredą arvońskich runach, układających się w miana zwiadowcy i jego małżonki, a także garściach rozsypanego po stole popiołu, przykrywając je. Chowając przed światem, tak jakby te były nieważne. Nic nieznaczące, niepotrzebne. Jakby samym ich ukryciem dało się zmienić ich znacznie. Przekreślić je, wymazać, równie łatwo, co ostrzem spoczywającego między nimi sztyletu można było zakończyć czyjeś życie. Przykładając klingę do gardła bezbronnej, nieświadomej osoby. Czyniąc jej spokojny sen wiecznym za sprawą jednego, wprawnego ruchu.

Ta jedna myśl starczyła, by sięgający po łuk Hasten w ułamku sekundy cofnął swą dłoń, odruchowo kierując ją ku rękojeści kordu i zaciskając na niej tak mocno, że aż pobielały mu kłykcie. Aby zmrużył swe oczy omiatające dotąd spojrzeniem blat i przeniósł je na plecy Hassana. Uważnie śledząc jego ruchy, gotów zareagować na choćby najmniejsze, niepokojące drgnienie atakiem. Całym sobą czując przemożną nie tyle chęć, co wręcz potrzebę, by wyrzucić Zwierzołaka z komnaty. Odgrodzić go grubym murem lub chociaż drzwiami do Yelleny, gdyż w tamtej chwili podburzany ostrzegawczym terkotem dymówki, widział w nim nie kompana a zagrożenie. Drapieżnika powoli wijącego się ku jego gnieździe, gotowego zaatakować, gdy tylko zwiadowca je opuści.

Jego zdrowy rozsądek próbował walczyć z pierwotnymi instynktami. Powołując się na obowiązek, podpowiadając mu, że to nie na tym powinien się skupić, lecz na swym zadaniu. Zwłaszcza w tamtej chwili, gdy zabrakło wśród nich najbardziej doświadczonego ze wszystkich. Była to jednak walka tym cięższa, iż młodzik nie znał za bardzo Jeźdźca o dwukolorowych oczach. A przecież wśród Zwierzołaków trafiali się również ci, gotowi bez mrugnięcia okiem podjąć się czynów, o które w tamtej chwili podejrzewał Hassana.

Ta właśnie myśl nie chciała mu dać spokoju, nawet gdy poczucie obowiązku zdołało zagłuszyć w końcu głośny jaskółczy terkot, spychając go jedynie do roli odbijającego się na granicy myśli echa. Skłonić palce do puszczenia rękojeści i odnalazłszy ramię łuku, ostrożnego zaciśnięcia się na nim. Pozwalając podnieść go, ustawić w odpowiedniej pozycji i wygiąwszy go, zręcznie naciągnąć jego cięciwę.

Kiedy ta znalazła się już we właściwym miejscu, raz jeszcze zerknąwszy na plecy ciemnowłosego Jeźdźca, młodzik odwrócił się i zarzuciwszy na ramię łuk, ruszył ku Hellionowi. Przystanął tuż przed nim i spojrzawszy w jego złote tęczówki z wyraźnym błaganiem, chwycił go za ramię.

Proszę — wyszeptał, nachylając się nieco. Wypowiadając swe słowa głosem nie tylko pełnym błagania, lecz i cichszym nawet od szeptu. Tak, by mieć pewność, że dotrą wyłącznie do uszu lwa i nikogo innego. Nawet gdyby ten ktoś usilnie próbował. — Zabierz stąd Yellenę. Ukryj ją gdzieś, gdzie będzie bezpieczna. W swej komnacie, w… — urwał, próbując wymyślić jakąkolwiek inną lokację, w której niewiasty nie czekałaby żadna krzywda, choć przecież nie miał pewności i do bezpieczne tej pierwszej.

Walczył przy tym z przemożną potrzebą pochwycenia kobiety w swe ramiona. Porwania jej z tego miejsca i samemu znalezienia dla niej bezpiecznej kryjówki. Rozsądek i doświadczenie podpowiadały mu jednak, że było to możliwie najgorsze rozwiązanie. Nie znając terenu ani też możliwego wroga, ze swymi umiejętnościami nie byłby w stanie tak skutecznie chronić kobiety, jak mógłby zrobić to starszy Zwierzołak. I nie mógł też zabrać jej tam, gdzie musiał podążyć, aby wypełnić zadanie, którego sam przecież się podjął.

Gdziekolwiek, gdzie nie dostanie się do niej nikt poza mną lub tobą. Gdzie na pewno nie stanie się jej krzywda — podjął równie cicho, po chwili nie dłuższej niż kilkanaście uderzeń serca, choć mógłby przysiąc, iż ta była całą wiecznością. — Błagam bracie, chroń ją. Proszę, w imię naszej przyjaźni, bacz o nią, a gdyby przyszło ci wybierać, ocalić mnie lub mą żonę, wybierz jej życie. I niech bogowie mają cię w opiece.

Choć głos mu się łamał, zwłaszcza przy wypowiadaniu ostatnich z tych zdań. Mimo iż z każdym kolejnym wypowiedzianym słowem coraz mocniej czuł, że nie ma prawa kierować tak wielkiej prośby do Helliona, podczas gdy ten przecież utracił swą żonę wskutek jej wyboru, nie mógł przestać. Lew był bowiem też jedyną nie tylko w tym pokoju, w tym zamku, czy nawet w Kompanii, ale wręcz na całym świecie osobą, do której tę prośbę mógł skierować. Nawet jeśli świadomość jak wielkie brzemię zarzuca na jego barki, o jak wielką przysługę go błaga, raniła jego serce niczym przeszywający je sztylet. Tak łatwo i dobitnie uświadamiając mu własną bezsilność. I wskutek jej pchając do jego oczu pierwsze z łez, którym jednak nie dał popłynąć, zaraz odpędzając je pospiesznym mruganiem.


Nawet odpowiedź Helliona nie dała rady podnieść go na duchu. Choć bowiem nim opuścił komnatę, brunet zgodził się spełnić jego prośbę, sam również poprosił o przysługę. Składając na barkach zwiadowcy brzemię, które ten obiecał udźwignąć. Kląc się na swe barwy i bogów, zgodził się w razie potrzeby dostarczyć matce Zwierzołaka wieść o śmierci ukochanego syna. Mimo iż w tamtej chwili pragnął móc miast tego poprzysiąc, że do tej nie dojdzie. Ani tego dnia, ani następnego, ani nawet w ciągu najbliższego tysiąca lat. A lwu będzie dane nie tylko ujrzeć jeszcze ziemie Arvonu, ale i zobaczyć się ze swą rodzicielką.

Niestety, wbrew swym pragnieniom Hasten nie miał wystarczającej mocy, by móc składać podobne zapewnienia. W jego ustach nie miałyby one żadnej siły. Zabrzmiałyby pusto, naiwnie. Zachował je więc w swych myślach. Mimo wszystkich swych odczuć i przeciwności, planując jednak dołożyć wszelkich starań, aby uczynić je prawdą. Zapewnić swemu bratu i żonie, choć cień szansy na bezpieczne dotarcie do bram Arvonu. Nawet jeśli wraz z każdym kolejnym, stawianym krokiem, coraz mocniej czuł, iż to nie wystarczy.

Im bowiem dalej w głąb korytarza się kierował, im dłużej miarowy stukot jego kroków docierał do jego uszu, tym mocniej zadawał sobie sprawę z otaczającej go ciszy. Niepokojącej, wręcz dziwnie złowieszczej i nienaturalnej, zwłaszcza na zamek jeszcze nie tak dawno jawiący się mu przecież jako wypełniony życiem. Krzątającą się służbą i podległymi panu tego miejsca wojakami. Gotowymi przecież w jego zamglonych wspomnieniach z turnieju, stanąć przeciw jego kompanom i w zażartych starciach mierzyć się z nimi, jak równy z równym.

Tego ranka zaś po żadnej z tych grup nie było najmniejszego śladu. Nie minął go na korytarzu ani jeden mąż, nie mignął mu za rogiem choćby warkocz spieszącej gdzieś dziewki. A poza odgłosem własnych kroków, mimo że usilnie nasłuchiwał, nie docierał do jego uszu żaden inny dźwięk. Miarowy stukot, czy szuranie butów, szelest ciągniętych po posadzce płaszczy i szat. Melodia toczących się za rogiem lub drzwiami rozmów, czy przynajmniej cichy, wyraźnie zduszony chichot, tak często towarzyszący rozpuszczanym przez służki plotkom.

To odkrycie starczyło, aby zmusić jego zwierzęcą stronę do ostrzegawczego terkotu. Do mocnego zabicia skrzydłami na granicy świadomości, tak łatwo zdolnego skłonić stopy zwiadowcy do przystanięcia, a jego palce do zaciśnięcia się na tej broni, której, jak i swym umiejętnościom w jej władaniu o wiele bardziej ufał. Do ściągnięcia z ramienia łuku i złapawszy za jego majdan, do sięgnięcia po jedną ze strzał.

Dopiero gdy ta szybkim ruchem została założona na cięciwę, młodzik wznowił swój marsz. Każdy krok stawiając teraz tak ostrożnie i cicho, jak tylko było to możliwe. Będąc w pełni gotowym do oddania szybkiego strzału lub uderzenia swym łukiem, czy dźgnięcia trzymaną strzałą w odpowiedzi na zdający mu się móc nadejść w każdej chwili, niespodziewany atak.

Nadal przy tym, jeszcze uważniej niż dotąd, przyglądał się każdemu fragmentowi otoczenia. Doszukując się w nim najmniejszego śladu mogącego czaić się w nim zagrożenia. Powoli zdając się dostrzegać zamek wyraźniej, prawdziwej, jakby dotąd spoglądał na niego jeno przez zaparowaną szybę, a teraz wreszcie zdecydował się otworzyć okno i przez nie wyjrzeć.

Ślizgał się więc spojrzeniem po znacznie mocniej niż zapamiętał nadgryzionych przez ząb czasu, szmaragdowych ścianach. Po różanych krzewach nie jak dotąd sądził zdobiących je, lecz porastających tak ciasno i tłumnie, jakby chciały je zmiażdżyć i zburzyć. Po zdających się starać przebić przez zbutwiały strop, kwitnących girlandach. Po wysokich kolumnach gdzieniegdzie pękniętych lub wręcz i wyłamanych. Aż w końcu po posadzce, pełnej licznych rys, szczerb i bruzd.

Wszystkie te różnice skrzętnie zbierał w swych myślach, powtarzał bezgłośnie raz za razem, niczym mantrę. Nie tyle starając się je zapamiętać, co raczej upewnić się, że w chwili potrzeby nie będzie musiał ich szukać we wspomnieniach. Miast tego w zwyczajnym odruchu wyrzucając je ze swych ust, nie dając się powstrzymać. Miał bowiem niepokojące, duszące przeczucie, że coś może próbować zapobiec przekazaniu tych spostrzeżeń. I to odczucie na dobre rozgościło się w jego głowie, kiedy stanąwszy przed wyraźnie przegniłymi drzwiami jednej z komnat, wziął wdech i naparł lekko na nie.

Liczył, że dadzą radę utrzymać jego ciężar. Pozwalając mu przywrzeć do siebie uchem i sprawdzić tak, czy dosłyszy choćby najcichszy szelest mogący świadczyć, o czyjejś obecności. Lepiej przyszykować się na ewentualne starcie lub też zdradzić mu, że tymczasowi właściciele tej komnaty, którymi w jego zamglonych wspomnieniach byli przyboczni Hyrona, znajdują się w niej.
Niestety ku zdziwieniu młodzika i wbrew jego nadziejom, drzwi nie wytrzymały. Pod wpływem lekkiego naporu, przegniłe drewno wyłamało się, puszczając tuż przy zamku. Z głośnym trzaskiem i skrzyknięciem otwierając wrota do środka. Doprowadzając do lekkiego zachwiania się Jeźdźca wskutek niespodziewanej utraty równowagi, a gdy ją odzyskał, ukazując jego oczom skryte w półcieniu pomieszczenie. I stojące na samym jego środku, wysokie, na wpół zbite lustro o metalowej ramie w kształcie dwóch, splatających się ze sobą, różanych krzewów.

To właśnie na nim skupił się wzrok Hastena. Nie wzbudzając w nim jednak myśli, iż w czasach świetności ów przedmiot musiał być prawdziwie pięknym. Zamiast tego pogłębiając jego niepokój, wskutek widoku, który dostrzegł w odbiciu. Jego odbiciu, choć twarz, na którą spoglądał, nie była do końca tą, którą mógł przywołać w swoich wspomnieniach.

Nie chodziło o wystające spod koszuli, ciągnące się po szyi, ciemne ślady po przegranej, turniejowej walce. Nie martwiły go też szare, niezdrowe sińce pod oczami. Tym, co karmiło jego złe przeczucia, był zaskakująco gęsty zarost zdobiący jego policzki. Zdecydowanie więcej niż jednodniowy, choć przecież kładł się do snu ogolony.

Pamiętał ten fakt, chwilę, gdy poza zarostem skrócił też swe włosy, nawet jeśli miejscami jego pamięć przypominała zbiór poszarpanych, wytartych i zszytych na szybko niewprawną ręką, losowych kawałków. A to starczało, aby zmusić go do zastanowienia się częścią, jakiej prawdziwej całości były owe fragmenty. I czego tym samym nie pamięta, skoro jego turniejowe rany nie były przecież na tyle silne, by pozbawić go przytomności na dobre kilka dni. Znacznie więcej niż i trzy doby potrzebne, aby zarost zdążył aż tak odrosnąć. Zwłaszcza, iż jego włosy wciąż pozostawały krótkie, nie dając mu podać w wątpliwość prawdziwości wspomnienia o ich obcięciu.

Z szybciej bijącym sercem, cofnął się o krok, zmuszając się do oderwania wzroku od zbitego lustra. Przenosząc swe spojrzenie na kolejne elementy wnętrza komnaty. Na brudne od kurzu okno o pękniętej szybie, której brakowało fragmentu, na praktycznie całkowicie zjedzone przez mole kotary. Na zniszczone przez czas meble i wygasłe palenisko, do którego zaraz też się zbliżył i nad którym się pochylił.

Na moment odkładając swój łuk na posadzkę, dokładnie zbadał resztki pozostałych w zniszczonym, kamiennym kominku, niemal doszczętnie spalonych drew. Sprawdził ich temperaturę, potwierdzając, iż ogień w tym miejscu wygasł znacznie wcześniej niż tego poranka. Przeczucie mówiło mu, iż nawet wcześniej niż poprzedniego wieczoru. A przecież mieli środek zimy. I nawet w tamtej chwili czuł, ciągnący od nieszczelnego okna ziąb.

Dorzucając do swej mantry i to spostrzeżenie, znów chwycił w dłonie swój oręż, wstał i opuścił komnatę. Nie było w niej bowiem już nic więcej wartego jego uwagi. Nie w tamtej chwili, gdy przecież miał inne zadanie. A wszelkie znaki mówiły mu, że Hathora i Hawarela w niej, ani też jej pobliżu nie znajdzie.

Musiał spróbować gdzie indziej, dalej. Skierował, więc swe ostrożne kroki nie tylko w głąb korytarza, ale dokładnie ku jednemu, konkretnemu miejscu. Ku komnacie dowódcy, licząc, iż być może właśnie w niej odnajdzie poszukiwanych przybocznych. Albo, chociaż kolejne wskazówki.

Zdziwiło go, że jej drzwi nie były zakluczone, a nawet nie do końca domknięte. Pozwalając mu zatrzymać się przed nimi na chwilę. Wstrzymując oddech, niemal bezszelestnie przywrzeć plecami do ściany. I przez niewielką, powstałą między drzwiami, a framuga szczelinę, zerknąć do wnętrza komnaty.

W pierwszej chwili nie dostrzegł w niej nic. Starczyło jednak, aby ustawił się pod odrobinę innym kątem, a dostrzegł na posadzce, drobny ślad czyjejś obecności. Długi, ciągnący się po ziemi cień, zdolny zmusić jego mięśnie do napięcia się. Do odruchowego naciągnięcia szybkim ruchem cięciwy. I w desperackiej próbie wykorzystania elementu zaskoczenia, będąc w każdej chwili gotowym do oddania strzału, do pospiesznego pchnięcia drzwi. Pozwalając im tak powiększyć powoli szparę. Ukazać dokładniej wewnętrzne komnaty i znajdującą się w niej postać.

Poznał ją niemal od razu. Ledwie jedno spojrzenie na posturę i soczyście rude loki pochylającego się mężczyzny, podpowiedziało mu jego tożsamość. Zmuszając go do poluźnienia cięciwy i obniżenia swego łuku. Celując nim już nie w tors jegomościa, a jego stopę. Nie opuszczając jednak oręża zupełnie, z uwagi na głośny protest dymówki. Zdolnej swym terkotem przywołać we wspomnieniach zwiadowcy obrazy z turnieju. Chwili, gdy rudowłosy zdający się być prawdziwie rozwścieczonym i żądnym krwi, rozprawiał się z Holgierem, niemal dosłownie dzika miażdżąc. A przecież ten bez problemu pokonał wcześniej Hastena.

Hektor? Dlaczego tu… — zaczął, chcąc zapytać Jeźdźca o powód jego obecności w komnacie Hyrona.

Naraz jednak urwał, dostrzegając zdolne mu zmrozić krew w żyłach szczegóły sceny, której stał się świadkiem. Tego, nad kim i w pobliżu czego pochylał się mężczyzna. Odzianą w wytworną suknię, znacznie mniejszą od niego kobietę. Jej rude włosy w nieładzie spoczywające na posadzce. Pozę, w której leżała bezwładnie, najwyraźniej nagle upadłszy. I szkarłatną, jakże charakterystyczną plamę na posadzce ledwie kawałek dalej.

Co tu zaszło? — zapytał spokojnie, choć jego oczy zmrużyły się nieco, a lekko rozluźnione mięśnie na powrót napięły. — Czy pani Arianna jest poważnie ranna? Żyje? Sprawdziłeś jej puls?

ODPOWIEDZ