Uriel Panos Sykes
Podskakiwanie ze stłuczoną kostką nie było wcale tak genialnym pomysłem, jak początkowo sądził. Już po kilku wybiciach, ustępujący ból powrócił ze zdwojoną siłą, sprawiając, iż przy najbliższym lądowaniu chłopak nie tylko odruchowo zacisnął mocno zęby, ale i lekko się zachwiał. Na szczęście, jak szybko ocenił, przystanąwszy i z nie sięgającym oczu uśmiechem, rozejrzawszy się po twarzach towarzyszy, ci zdawali się tego nie zauważyć. Byli na to zbyt zajęci nagłym pojawieniem się niespodziewanego przybysza. Samego księcia Podziemi! Syna władcy krain, których praktycznie nikt przedwcześnie nie chciał zwiedzać. I po części to właśnie już od dawna czyniło w oczach Uriela ich odwiedzenie niezwykle kuszącym.
Jego zainteresowanie krainami umarłych nie było jednak powodowane chęcią zwiedzenia pałacu Hadesa, przejrzenia się w rzece, na którą przypadkiem zmusił spokrewnionego z nim boga do złożenia przyrzeczenia, czy choćby zobaczenia przewoźnika Charona. O wiele większą ciekawość budziła w synu Hermesa zupełnie inna kwestia. Związana ze wspomnianym olimpijczykiem i jego dziedzictwem. Według mitów ów posłaniec posiadał bowiem jedną dość szczególną wśród bogów cechę. Był opiekunem wszelkich podróżnych. I to tyczyło się nie tylko tych zmierzających codziennymi ścieżkami śmiertelników, lecz i tych z nich, którzy kierowali się w swą ostatnią podróż. Wprost do Hadesu, gdzie osadzeni mieli spocząć na Polach Elizejskich (a co bardziej zasłużeni i na Wyspach Szczęśliwych), snuć się przez wieczność po Łąkach Asfodelowych, lub cierpieć po wsze czasy męki na Polach Kary.
Pełniącemu funkcję psychopompa Hermesowi przypadało zaś w udziale doprowadzenie ich dusz pod łódź przewoźnika. I z tego właśnie powodu herold mógł poruszać się do woli między Olimpem, światem ludzi i Podziemiem, podczas gdy to ostatnie pozostawało poza zasięgiem większości pozostałych bogów. A jego syna ciekawiło, więc czy i on, odziedziczywszy moce poniekąd związane właśnie z tą opiekuńczo-drogową cząstką swego ojca, mógłby teoretycznie wedle woli dostać się i wydostać z Podziemia w inny sposób niż naśladując czyny Orfeusza. Konkretnie mówiąc: przy użyciu swej nadprzyrodzonej zdolności.
Chciał, wręcz potrzebował, wierzyć, że ta opcja jest co najmniej prawdopodobną. Tym mocniej, im dłużej przyglądał się zdolnościom innych półbogów. Potrafili oni sterować wiatrem, latać, przesuwać lub niszczyć przedmioty siłą woli, władać światłem, czy cieniem (i ponadto się jeszcze przez tenże przemieszczać!).
Nawet spoglądając na dopiero rozpoczynającego poznawanie swego daru Lavrence’a, dostrzegał kryjący się w nim niezwykły potencjał. Był szczerze pewien, że chłopak nie odkrył jeszcze choćby wierzchołka ogromu czekających na niego możliwości wykorzystania swych półboskich zdolności. A skoro wszelkie znaki z Olimpu wskazywały, że albinos był jego przyrodnim, młodszym bratem, i moc młodego Sykesa w jego odczuciu musiała skrywać jakieś ukryte fajne funkcje, których dotąd po prostu zwyczajnie nie znalazł. Inne niż podanie koordynatorów swojego położenia, czy przemieszczenie się do miejsca, które w dodatku jeszcze musiał w jakiś sposób widzieć. Byłby w stanie nawet zaakceptować konieczność skorzystania do teleportacji z pocztówki z Olimpu lub Hadesu. I gdyby miał tylko szansę, z pewnością by swą pełną nadziei teorię sprawdził. Hermes nie kwapił się jednak, by mu jakąkolwiek pocztówkę wysłać. Najpewniej, ponieważ sam musiałby ją potem jeszcze dostarczyć.
Słysząc rozkaz Octavia, zbliżył się do grupy i pochwyciwszy w ręce tacę z kawą i hiacyntem, którym po prostu nie mógł pozwolić zaginąć lub się zmarnować, podążył posłusznie za resztą ku wystawom. Przez całą drogę nie spuszczajac wzorku z niesionego ładunku i jedynie, co jakiś czas zerkając kątem oka na znajdujące się przed nim podłoże. Tak, aby mieć pewność, że na nikogo nie wpadnie i go przypadkiem nie podepcze.
Zastanawiał się przy tym, ile czasu zajmie lekarzom sprawdzenie stanu ewentualnych poszkodowanych. I czy przypadkiem przez to, cenny napój nie ostygnie. Nim dotarł na miejsce, rozważył nawet scenariusz na wypadek, gdyby konieczne było jego podgrzanie. Wymagający jedynie drobnej przysługi od Dema. Przecież na pewno by się zgodził! Blondy byłby gotów mu nawet obiecać za to szybką dostawę wszelkich paczek do rąk własnych lub zagwarantować, że w ramach żartu nie wrzuci się z nim "przypadkiem" do oceanu… A przynajmniej przez najbliższy tydzień.
Jedyną luką w jego planie pozostawało nieokreślone położenie kowala. I tym samym możliwa konieczność jego poszukiwań. Dotarłszy na miejsce, jednak odkrył, że zupełnie niepotrzebnie zaprzątał sobie tym głowę.
Jak na zawołanie rudowłosy był właśnie tam. Świecąc gołą klatą w samym środku niezwykle niecodziennego zdarzenia, w którym brali udział jeszcze Tosia, Meg, Chris, Domenico i Xaris. I co dziwniejsze nie tylko Demos w tym wszystkim "świecił", bo w widocznym przez szkła Sofronii, lekko zaróżowionym świecie, dosłownie emitowały światłem pewne punkty na ciele Tzimas, Franzesa i Derta. Jak dostrzegł, koncentrując się na dziewczynie, gdyż miał na nią lepszy widok, kumulując się w między innymi na jej głowie, czy palcach. Od nich światło zdawało się bić najjaśniej, choć chłopak miał wrażenie, że całą brunetkę otacza lekka poświata.
Zupełnie zaskoczony tym odkryciem zamrugał, wpierw biorąc je za przewidzenie, a gdy to nie pomogło, przeniósł swój wzrok kolejno na Dema, pobliskie dzieła sztuki i znów na Meg. Utwierdzając się w przekonaniu, iż z całej tej grupy, ona jedna jest źródłem owego niezrozumiałego blasku. I stan jej jednej zdawał się wskazywać na możliwe zaliczanie się do grona wspomnianych przez Octavia poszkodowanych. A działania lekarza tylko ten wniosek potwierdzały.
Szczerze zaintrygowany, czując ogromną chęć rozwikłania owej zagadki, raz jeszcze dla pewności omiótł wzrokiem ową grupę, nim chcąc sprawdzić swą teorię, przeniósł spojrzenie na jedyne, aktualnie bolące go miejsce. Obitą kostkę, której dokładnie przyjrzał się z każdej strony. I od której, zgodnie ze swym przeczuciem, również dostrzegł bijącą ową tajemniczą poświatę. Znacznie słabszą niż ta, otaczająca palce Meg, jednak niemożliwą do przegapienia.
Odruchowo, z uśmiechem, zaciągając się powietrzem w wyrazie fascynacji, radości, a także niedowierzania związanego z tym odkryciem, poderwał głowę. Chcąc jak najszybciej odnaleźć właścicielkę szkieł, a potem dać jej wyraźnie do zrozumienia, że poznał jej tajemnicę. I nie odpuści jej, póki nie pozna jej wszelkich szczegółów. Choćby zmuszony był ją porwać i teleportować do malutkiej rupieciarni na strychu rektoratu, której nikt nie odwiedzał, a którą znalazł, przypadkiem szukając dobrej kryjówki dla jednej z paczek. Miejsca, w którym jej adresat łatwo by swej własności nie znalazł. I odkrywając tak mimochodem doskonałą lokację do obserwowania całego kampusu. Naprawdę pięknie prezentującego się w świetle zachodzącego słońca.
Niestety, bogowie nie byli w tamtej chwili Urielowi łaskawi, a nawet mógłby zgadywać, który z nieprzychylnych mu bogów maczał w tym palce, gdyż jego spojrzenie wcale nie odnalazło niebiesko-różowej czupryny. Miast tego zerkając w dalekim od tej kierunku. Wprost na księcia Podziemi wpatrującego się wysoko w górę. Xarisa grzebiącego z jakiegoś powodu przy swoim pasie, mającego opuszczone spodnie (i nie tylko!). Oraz stojącego obok, wyraźnie starającego się tego nie widzieć Domenica, którego klatka piersiowa miejscami mocno świeciła. I chociaż – Tyche niech będą dzięki – tył syna Ateny zasłaniała mu marynarka, miny obojga brunetów wskazywały wyraźnie na to, że wcale nie grają tam ukradkiem w kamień, papier, nożyce. Zwłaszcza że i tam coś się świeciło!
Zupełnie nie rozumiejąc dlaczego, cokolwiek robili, czynili to na widoku i wcale nie mając najmniejszej ochoty tego oglądać, pospiesznie odwrócił się w przeciwnym kierunku. Zastanawiając się w myślach, czyż właśnie nie to zdarzenie pani doktor miała na myśli, żartując o potrzebnym mu terapeucie. W ten sposób planując mu odpłacić za wszystkie drobne żarciki, które jej robił. I ledwo zdążył o tym pomyśleć, a serce mu zamarło.
Zdał sobie bowiem sprawę, jaką trójkę osób o przyłożenie cegiełki do głupiego żartu podejrzewał. I jak tym samym niewielką miało szansę owo zdarzenie nim być. Czyniąc fakt, iż miało miejsce i je ujrzał raczej przypadkiem niż zaplanowanym działaniem. A to w połączeniu z przekonaniem, z jakim Sofronia wspominała o terapeucie i jej wiecznie nieodgadnionym spojrzeniu, czyniło jej słowa dziwnie proroczymi.
Już kiedyś w podobny sposób otrzymał od niej nie mniej niepokojące oświadczenie. Słowa, których, chociaż bardzo chciał, zupełnie nie potrafił traktować jako żart. Zapowiedź, iż przyjdzie mu zginąć z ręki zakochanej w nim osoby. Co biorąc pod uwagę, że mocno podpadł jednemu z bogów miłości, samemu Erosowi, zdolnemu jedną strzałą rozpalić w kimś uczucie lub je zgasić, a lekarka była córką Apollina, boga przepowiedni, nie mogło być zwyczajnym zbiegiem okoliczności. Nie, szczególnie gdy już drugi raz, miał dziwną okazję podziwiać jej pokaz najwyraźniej ukrywanych umiejętności. A to czyniło pierwszy jeszcze straszniejszym.
A ludzie się dziwią, że nie cierpię Walentynek!, zakrzyknął w duchu, z coraz mocniej bijącym sercem i urywanym oddechem. Czuł, jak trzymające papierową tackę dłonie zaczynają mu drżeć i się pocić. Jak jego gardło robi się nieprzyjemnie suche i rośnie w nim potrzeba ucieczki. Najlepiej jak najdalej od wszystkich, a zwłaszcza swoich problemów. Tych nie mógł pozwolić nikomu zobaczyć. Gdyby tak się stało, przestałby być tym śmiesznym, głupim, wyluzowanym, zawsze radosnym Urielem, a stałby się kolejnym półbogiem dźwigającym brzemię. Ciężar, którego prawdziwej wagi zapewne nikt nie chciał poznawać, bo każdy nosił już przecież swój i swoich przyjaciół. A on nie czuł, by ktokolwiek na kampusie, czy nawet poza nim był z nim na tyle blisko, by móc określić go tym mianem. Już nie. Sam nazwałby ich raczej kumplami lub znajomymi. A najbliższej mu osobie, jego matce nie chciał dokładać problemów. Nie wybaczyłby sobie, gdyby ją zasmucił. Już wystarczyło, że, mimo iż miał moc pozwalającą mu ją odwiedzać, nie mógł tego robić, bo był zbyt słaby. I ściągnąwszy przypadkiem na nią jakiegoś potwora, nie dałby rady jej obronić. Wszak nie potrafił uchronić przed zniszczeniem przez jednego nawet głupiej strzały!
Właśnie dlatego wszystkie swe trudy trzymał za zamkniętymi drzwiami. Zostawiając je w swoim pokoju, gdy tylko z niego wychodził. Szukając od nich wytchnienia w pędzie życia. Rzucając się co chwilę w wir interesujących wydarzeń. Będąc gotowym sam takie wywołać, jeśli tylko było trzeba. I najlepszego i jedynego terapeutę znajdując w pluszowej owieczce, którą miał w zasadzie od zawsze i która mimo to nie wydawała się szczególnie zniszczona. Logika podpowiadała mu, że to najpewniej po prostu wskutek kilkukrotnego podmienienia ukradkiem pluszaka przez jego matkę na kolejne kopie, ale mimo to ją odrzucał. Dla niego obecna Marshmallow była tą samą, z którą w objęciach zasypiał w dzieciństwie. W identyczny sposób towarzyszyła mu i na kampusie i na nim również go słuchała, wspaniałomyślnie powstrzymując się od komentarza. Wszak trudno to było robić, gdy było się pluszową owcą.
Nie mając jej teraz nigdzie pod ręką, pospiesznie, półprzytomnym wzrokiem rozejrzał się po otoczeniu w poszukiwaniu czegokolwiek, na czym mógłby skupić całą swoją uwagę. Odcinając się tak od kotłujących mu się w głowie, niepokojących myśli. Znów im uciekając, tak daleko, jak tylko był w stanie. Pędząc przed siebie, będąc pewnym, że gdy tylko przystanie te znów go dopadną.
Jego wybawicielem okazał się Chris. Zatrzymując na chwilę na chłopaku spojrzenie, dostrzegł, iż ten też nie wygląda najlepiej. Postawa, w jakiej siedział, wskazywała, iż chłopak czuł się równie beznadziejnie, jeśli nawet nie gorzej od młodego Sykesa. I równie kiepsko wyglądał, choć mimo wciąż otoczonej różem przestrzeni, blondyn nie dostrzegał żadnego bijącego od niego świecenia. Czyżby więc nie był poszkodowanym w wypadku, a tylko jego świadkiem? Albo – co gorsza – sprawcą?
Nie próbując w to wnikać, oparł tackę o pierś, podtrzymując ją jedną ręką, a drugą, wciąż drżącą sięgnął do kieszeni. Z trudem, walcząc o uspokojenie oddechu, wydobywając z niej flamaster. I złapawszy jego zakrętkę w zęby, wymieniając w myślach powoli wszystkie prace Heraklesa, zaczął malować flamastrem po nieopisanym kubku kawy. Zdecydowanie nie popisując się talentem, który i tak zatrzymał się gdzieś na poziomie przeciętnego siedmioletniego, maksymalnie dziewięcioletniego dziecka. Mimo to jednak się nie poddając, póki na kubku nie powstała karykatura potwora i wraz z napisem „RYCZĘĘĘĘ”. A jego oddech się odrobinę nie uspokoił.
Dopiero wtedy, zamknąwszy marker, odłożył go, ściągnął z nosa okulary i znów tego dnia zaczepiwszy je o swą koszulkę, skierował się w stronę białowłosego. Kucając kawałek przed nim i szybkim ruchem stawiając przed sobą na ziemi kubek, odwróconą w stronę chłopaka "podobizną" monstrum.
— Wraaaaaa — zaczął, powoli sunąc kubkiem ku niemu. — O nie! To kawowe monstrum! Musisz je wypić, zanim ono porze ciebie! — zakrzyknął z udawanym przejęciem. I uśmiechnąwszy się lekko, posłał chłopakowi oko.
Nadal nie poprzestał przy tym z przesuwaniem kubka coraz bliżej. Zrobił to dopiero, gdy ten znalazł się ledwie dwa cale od młodszego ze studentów.
— Serio, małymi łyczkami i powoli. To teraz twoja kawa i nie możesz jej zmarnować, bo następną paczkę znajdziesz w jaskini ogra — zagroził, kiwając przy tym ostrzegawczo palcem. — No Wielki Elektro, nie mów mi, że to twoja sprawka! Myślałem, że tak traktujesz tylko irytujących kurierów i akwizytorów! — zaśmiał się, uśmiechając się szerzej, jakby nieplanowane porażenie prądem to była zwykła błahostka.
W duchu jednak skrzywił się na wspomnienie chwili, gdy Chris potraktował go niechcący swoją mocą. I z tego też powodu, w tamtej chwili przezornie wolał zachować pewną odległości od niego.
— Słuchaj, cokolwiek się stało, są teraz w najlepszych rękach, w jakich mogliby się znaleźć. Raz-dwa staną na nogi, zobaczysz. Ale mam dla ciebie niezwykle ważną misję — kontynuował, ściszając konspiracyjnie głos i kładąc na ziemi ostrożnie na tacę z hiacyntem i kawą, w którą zaraz postukał palcem. — Ta kawa należy do tego tam kolorowłosego Promyczka — dodał, ukradkiem wskazując ruchem głowy w stronę Sofronii. — I może być jej bardzo potrzebna, jak już tu wszystkich opatrzy, więc pilnuj jej, dobrze? Nie daj zostać rozlaną ani zniszczoną. A jeśli wystygnie, uśmiechnij się uroczo do naszego topless kowala i powiedz mu, że to ja o to prosiłem — zakończył swe wyjaśnienia i zaklaskał w dłonie. — Ja tymczasem muszę iść siać chaos, gdzie indziej, póki mogę i nie każą mi jeszcze wbijać się w kieckę. To narka!
Niedługą chwilę po rzuceniu tych słów, pogwizdując cichutko, wstał i się oddalił. Dziękując w duchu, iż niezawodna taktyka skupienia się na czymś innym, znów podziałała. I szukając pospiesznie kolejnej intrygującej rzeczy lub osoby, na której mógłby się skupić, rozejrzał się znów po otoczeniu. Znajdując swój cel w osobie swej największej rywalki — Antonette, którą w tamtej chwili dostrzegł. I natychmiast wpadając na pomysł, jak ten fakt wykorzystać.
— Kto na krócej zdoła wstrzymać oddech, stawia zwycięzcy naleśniki! Trzy, dwa, jeden, start! — wykrzyknął, podbiegając do dziewczyny i ledwo przy niej stanął, a od razu wziął głęboki oddech i niczym dziecko aż wydął policzki. Czuł, że dzięki przewadze zaskoczenia ma szansę wygrać to starcie. Tym razem nie będąc zmuszonym kupować słodkiej przekąski, a mogąc nacieszyć się nią za darmo.
Niestety, ledwie zdążył poczuć się, jak zwycięzca, a odczuł nagle lekkie szarpnięcie, zmuszające go niechcący do wypuszczenia powietrza z ust. I usłyszał towarzyszący mu przy tym, nieznoszący sprzeciwu ton Octavia.
— Ejj! To nie fer! — rzucił z nadwyraz dającą się wyczytać w tonie głosu pretensją.
Wydął też przy tym niczym małe dziecko usta i skrzyżował ręce na piersi.
— Spisek, oszustwo! Tak, to ja się nie bawię, to miała być uczciwa rywalizacja — kontynuował udawanie szczerze obrażonego. — Teraz nie mam wyboru, muszę zabrać cię Tosiu na najlepsze naleśniki, jakie znajdę. A pan oszust Apsik za karę idzie z nami! I nie wykręci się, zaciągnę go tam choćby siłą! — zawyrokował, dźgając lekko chłopaka w ramię palcem.
Nim pozwolił wrócić na miejsce swemu uśmiechowi, odczekał chwilę, chcąc mieć pewność, że jego groźba nabrała odpowiednio mocy.
— No dobra, idę, idę — stwierdził, ruszając w stronę kulis — Ale mogłeś chociaż: „Albercie!”, wtedy mógłbym odpowiedzieć ci: „robi się Batmanie” — dodał, po czym klasnął w ręce. — Albo: „Jakubie”, a ja na to: „już się robi lordzie Arktosie!” — zaśmiał się, przypominając sobie, oglądaną w dzieciństwie bajkę o zielonym smoku, pingwinie kamerdynerze i żywiącym się lodami bałwanie.
Gdy znaleźli się za kulisami, niemal od razu dostrzegł towarzyszące niejednemu z aktorów zdenerwowanie. Jakaś pomalowana na zielono i ubrana w mającą przypominać korę suknię dziewczyna o włosach skrytych pod liśćmi, przechadzała się nerwowo wte i we wte. Ciemnowłosy chłopak nerwowo przerzucał trzymane w dłoniach kartki, najwyraźniej starając się znaleźć zapomnianą kwestię.
Gdzieś w tłumie mignęło mu też kilka bardziej znajomych twarzy, nim jednak zdążył je zawołać, lub choćby im pomachać, niczym spod ziemi, wyrósł przed nim dość rosły młodzieniec. Ubrany w nieco przykrótki chiton, złote karwasze i sandały. W dłoniach trzymał zaś wielki dzban, z którego nalewał ochoczo jakiś płyn do plastikowych kubków, które rozdawał kolejnym aktorom.
— Spragniony? — zapytał, przypatrując się Urielowi, a ten, uświadomił sobie nagle, jak bardzo zaschło mu w gardle przez wcześniejsze zdenerwowanie. I jeśli miał cokolwiek śpiewać (a Apsik wyraźnie wspominał o śpiewaniu aż trzech zdań!), musiał je czymś nawilżyć.
— Tak, bardzo — rzucił szczerze, na co student cicho się zaśmiał, po czym nalał do kubka tajemniczego płynu aż po brzegi i wcisnął go w dłonie blondyna.
— No to do dna! — zawołał jeszcze i z szerokim, nieco figlarnym uśmiechem ruszył w stronę kolejnych aktorów.
Młody Sykes zaś, nie myśląc, ba nawet nie próbując powąchać, czy skosztować tajemniczego napoju, rzucił się na niego łapczywie. Wielkimi haustami pochłaniając jego kolejne łyki. Smakujące dosłownie nieziemsko. Jak podejrzewał, przez to, jak bardzo był spragniony. Nie przejmował się tym jednak, rozkoszując się słodkim nutami prażonego kokosa, które raz za razem wyczuwał na swym języku. Tak bardzo przywołującymi mu na myśl ciasteczka, które piekła mu matka. Nawet gdy był już dorosły, czasem wysyłając mu na uczelnię ich pudełko. W dzieciństwie zaś pozwalając mu je jeść prosto z blachy, gdy te już przestygły.
Odsuwając od ust plastikowy kubek, zdał sobie sprawę, że czuje się tak, jakby zjadł całą blachę zbyt ciepłych kokosowych ciastek. Albo wypił gorący kokosowy napój. Płyn w jego żołądku, choć gdy go pił był zimny, dosłownie rozgrzewał go całego. Sprawiając, że zrobiło mu się niezwykle gorąco. Miał też wrażenie, że kolejne jego żyły dosłownie rozpalają się od wewnątrz, jedna po drugiej. A w gardle, któremu tajemniczy płyn w pierwszej chwili przyniósł ulgę, zaczęło go nieprzyjemnie drapać, zmuszając tak do odkaszlnięcia.
Zgiął się wpół, przez chwilę walcząc z napadem kaszlu, a gdy ten wreszcie ustał, a jemu udało się wyprostować, w oczach miał łzy. Co gorsza ani trochę nie przestało mu być gorąco. Wręcz przeciwnie, marzył tylko o tym, by zanurzyć się w lodowatej wodzie lub chociaż ściągnąć z siebie ciuchy i w samej bieliźnie zalec na posadzce. Cokolwiek, byle tylko się ochłodzić.
Pospiesznie odepchnął jednak tę kuszącą myśl z głowy, traktując ją jako absolutną ostateczność i ograniczając się jedynie do ściągnięcia marynarki, zerknął w stronę Octavia.
— Dobra Apsik, dawaj ten tekst i zdradź mi, na jaką melodię mam to śpiewać, bo bez tego nawet mój śliczny wygląd tego przedstawienia nie uratuje — rzucił, biorąc głębokie oddechy i wachlując się wolną dłonią. Czy mogłoby przestać być mu tak gorąco?