ANTONETTE
Wujek — absolutnie klasycznie dla Wujka — zupełnie nic nie rozumiał. Nie było w tym nic dziwnego, bo choć Toni go uwielbiała, to jednocześnie była zamiłowaną plotkarą i wiedziała, co w trawie piszczy. Ba!, wiedziała nawet, jakiego rodzaju, koloru i długości to trawa, nie mówiąc już o szczegółach tego czegoś, co w owej trawie siedziało. Słowem: Antonette wiedziała, co się mówiło o Tościku i jak się go oceniało, a ona miała to szczęście go znać i móc to osobiście zweryfikować. A co się o nim mówiło? Że to naprawdę fajny gość, na swój sposób inteligentny, ale jednocześnie dość głupiutki. To tak w skrócie. Przy czym nadmienić warto, że fragment o głupiutkości nie był obelgą, a raczej uroczym, wypowiedzianym słodkim tonem przytykiem — koniecznie w towarzystwie rozkosznego pstryczka w nos.
Podsumowując powyższe: Wujek nie ogarniał. A mrugając tępo powiekami, tylko potwierdzał jej przypuszczenia. Choć przyznać musiała, że pytanie o pogodę ją zaskoczyło.
— Nie, a czemu? — spytała, przechylając lekko głowę. — Jest mi w sam raz; dzięki, że się troszczysz! — dorzuciła ze szczerą, nieudawaną słodyczą.
Wspomnienie o udarze puściła mimo uszu. Bardziej ją zainteresowało to, co powiedział o Chrisie — i to, jakim zrobił to tonem. Toni natychmiast przybrała wojowniczą postawę, gotowa bronić swojego przyjaciela.
Czy Chris, tak swoją drogą, był jej przyjacielem? Bardzo go lubiła, często ze sobą rozmawiali i nie nudziło im się w swoim towarzystwie. Wszystko to powyższe Toni wrzucała do worka z napisem „przyjaźń”. Gdy więc doszła do owego wniosku, mogła wrócić do bronienia swojego przyjaciela.
— Przestań tak o nim mówić! — zawołała, choć brzmienie groźby w jej głosie można by porównać do groźby polnego motylka. — Chris nikogo nie usmaży. Przecież nie zrobił tego specjalnie! On się tym wszystkim cały czas przejmuje, więc go nie atakuj! Zobacz — wskazała na Chrisa w tłumie — jaki on jest blady! Och, biedna pysia — zaskomliła ze współczuciem.
Z tymi słowy, jak gdyby nic, odeszła od Demosa i Megary, zbliżyła się do Chrisa, przytuliła go, ucałowała w czółko — a musiała bardzo mocno wspiąć się na palce, by to zrobić — poklepała delikatnie po głowie, po czym obdarowała czarującym uśmiechem.
— Nie martw się, Chris — zaćwierkała — wszystko będzie dobrze! I przestań się już przejmować tym wypadkiem. Jak będziesz robił cały czas taką umęczoną minę, to wszystkim będziesz o tym przypominał. Skup się na wygraniu wyścigu, okej? Z Ciotką na pewno stworzycie fajny duet! Trzymam kciuki! — zawołała, szczerząc się szeroko. — Muszę już wracać… ja jestem z Demosem, wiesz? To będzie nawet zabawne! No, idę do niego. Do zobaczenia później!
I, nie zastanawiając się nad tym, jak Chris na to zareagował, wróciła do swojego poprzedniego towarzystwa.
— Wujek — zapytała — a my mamy już jakiś plan? Jakąś strategię? Kurczę pieczone, ja nie mam pojęcia, czego się po tym spodziewać! Wiesz, że ja lubię aktywność fizyczną, więc się za szybko nie zmęczę, nawet — urwała na moment, zadzierając głowę, aby zmierzyć spojrzeniem całe wysokie demosowe jestestwo — przywiązana do takiego wielkoluda jak ty! Tylko w tyle mi nie zostawaj! — zagroziła, po czym wybuchnęła śmiechem, rozbawiona własnym żartem. — I nie gniewaj się na mnie, Wujek — dodała, tym razem skruszonym tonem — gdybym zrobiła coś nie tak, okej? Obiecuję, że zrobię co w mojej mocy, byśmy byli chociaż na przyzwoicie wysokim miejscu! To co, idziemy?
LAVRENCE
Mimo zupełnie podłego nastroju, Lavrence nie mógł nie docenić żarciku D, zwłaszcza że automatycznie wychwycił ukryty w nim podtekst. Uśmiechnął się więc jednym kącikiem ust, ale nic na to nie powiedział. Ba!, nawet się nie zarumienił, choć tak pośrednio-bezpośrednie nawiązanie do ich krótkiego romansu zwykle wzbudzało w nim jakieś silniejsze emocje. Emocje jednak, wraz z dumą i godnością, powypadały mu gdzieś z wysokości, kiedy Drakon szarpał nim w powietrzu niczym szmacianą zabawką. I cóż, mniej więcej tak się właśnie czuł. I tylko żałował, że musiał swoje smutki i żale przelewać na D.
— Wybacz, że cię tym zadręczam — mruknął, tylko krótko patrząc jej w oczy, by potem spuścić głowę. — Tak jak mówiłem, kiepsko trafiłaś z parą na ten wyścig. Ale dobra — westchnął — jakoś to będzie.
Gest, który przyjemnym ciepłem rozlał się najpierw po jego twarzy, a potem po całym ciele, był równie niespodziewany, co… potrzebny. Lavrence najpierw skamieniał, zszokowany tym dotykiem, potem delikatnie się spiął. Bynajmniej nie dlatego, że to nie było przyjemne, a wprost przeciwnie — nie wiedział, czy zasłużył sobie na tego rodzaju czułość.
Na mowę motywującą chyba też sobie za bardzo nie zasłużył. To, co mówiła D, brzmiało jak najbardziej sensownie i gdyby chciał kogoś pocieszyć, sam pewnie użyłby podobnych argumentów. Ale teraz nie był w stanie podnieść ramion w geście nowej energii. Te cały czas były ciężkie i ospałe, ani myśląc unieść się choćby o centymetr. Nie chciał jednak zawieść koleżanki, dlatego wysilił się na słaby uśmiech. Ale i on zaraz spełzł mu z twarzy, gdy zdał sobie sprawę, że D miała rację — powinien to wszystko z siebie wyrzucić.
— Przywyknąć do Drakona? — odburknął niemal z oburzeniem. — A do takiego elementu w ogóle da się przywyknąć? To podręcznikowy przykład szkolnego drania. A ja dziś odgrywałem rolę szkolnej ofermy — dodał gorzko. — Takie jednostki powinny być izolowane od społeczeństwa, bo są psychopatyczne: zbyt pewne siebie, manipulujące wszystkimi i przeświadczone, że wszystko się im należy — a jak nie, to sobie wezmą to siłą. Do kogoś takiego nie wolno przywykać — oznajmił z zadziwiającą mocą w głosie — tylko się temu przeciwstawić. Okej, nie tak agresywnie — jak ja dzisiaj, pomyślał ponuro — ale na pewno nie można się temu poddawać.
Czy sam zamierzał skorzystać z własnych zaleceń i rad? Nie był jeszcze pewien, bo i nie zdążył na chłodno przeanalizować wszystkiego, co się tutaj wydarzyło. Ale kto wie, może to wszystko wstrzyknie w niego odrobinę zadziorności i wojowniczości. Przyda mu się, aby jakoś przetrwać w tym brutalnym świecie. W świecie, w którym to wcale nie potwory były najbardziej potworne.
— Przypadkiem — zaczął po dłuższej przerwie, jeszcze bardziej spuszczając ramiona i głowę — zmieniłem Drakonowi kolor włosów. Miałem nikomu o tym nie mówić pod groźbą zabicia mnie, ale jakoś nie wyglądasz mi na plotkarkę. A zresztą, nieważne — machnął obojętnie ręką. — To było naprawdę przypadkiem, bo ja jeszcze nie umiem tak dobrze panować nad swoimi mocami. No i się wściekł. Bardzo — dodał, a mina jeszcze bardziej mu zrzedła. — Sponiewierał mnie bardziej psychicznie niż fizycznie. Więc nic mi nie jest, ale czuję się jak gówno. Dlatego wszelkie zawody to teraz dla mnie raczej słaba opcja.
Pomilczał chwilę, wbijając wzrok gdzieś ponad trenera, który wciąż jeszcze coś mówił.
— Ale wiem, że masz rację — mruknął. — Wiem, że wkurzanie się i zadręczanie nie ma sensu. I tak, najlepiej byłoby się zawziąć i osiągnąć jakiś fajny wynik, abym sam sobie mógł uwierzyć, że nie jestem aż taki beznadziejny, jak mi to wyperswadował Drakon.
Parsknął śmiechem, słysząc tę dość oryginalną ksywkę.
— Śnieżny Photoshop? — powtórzył i tym razem jego twarz na moment rozświetliła się szczerym rozbawieniem. — Trochę przydługie jak na ksywę, ale i tak mi się podoba. Mógłbym mieć taki pseudonim artystyczny. Ale widzę — dodał, uśmiechając się nieco — że ty jesteś naprawdę zmotywowana! To obiecuję, że ci tego nie spapram i zrobię co mogę, żebyśmy wyszli z tego labiryntu żywi i zadowoleni. Coś takiego działo się już we wcześniejszych latach? — zapytał z ciekawością. — Czy to jakaś nowinka? Bo, mówiąc szczerze, mam dość mieszane uczucia. No i nie sądzę, by naprawdę wszyscy grali fair.
Wraz z wypowiedzeniem tych słów, znowu poczuł się zagrożony. Ale nie próbował odnaleźć Drakona w tłumie — to by mu tylko pogorszyło nastrój, który dopiero co delikatnie się poprawiał.
— Niech to się już skończy — mruknął — i miejmy to już z głowy.
MIKA
Wnętrze sportowego wozu, które kilkanaście minut temu pojawiło się mniej więcej znikąd, było całkiem wygodne. Nawet jeśli droga, którą jechał, była dramatycznie wyboista i co jakiś czas trzęsło wszystkimi pasażerami zdecydowanie bardziej niż to było potrzebne. Mika nie mogła jednak narzekać. Wszak gdyby nie coś na wzór dobroci, jaką okazał im Apollo, musiałaby wracać z tej śmiesznej misji na piechotę. Nie było to może aż tak daleko, bo raptem niecałe siedem kilometrów od uczelni, lecz z jej urazem nogi podróż byłaby na pewno nieco mniej przyjemna. Nie marudziła więc, kiedy na zwykle opustoszałej drodze pojawiło się czerwone, sportowe auto. Było jak na jej gust zbyt… zbytnie. Zbyt sportowe, zbyt szpanerskie, zbyt rzucające się w oczy. Nie było w nim ani krzty subtelnej elegancji, którą tak ceniła. Nie było w nim żadnej klasy. Nie śmiała jednak wypowiedzieć swoich myśli na głos, zwłaszcza przed samym bogiem Apollem. Wyglądał nieźle, choć nadal dość zwyczajnie: wysoki, dobrze zbudowany, z blond czupryną i nieco zawadiackim, by nie powiedzieć cynicznym uśmiechem, sprawiał wrażenie czerpiącego z życia, niedojrzałego kretyna.
Tego jednak też nie śmiała powiedzieć na głos.
Tak więc Apollo zaprosił do środka ją oraz dwóch towarzyszących jej na misji chłopaków: Tyrona i Josha. Jak na tak poważne bóstwo, był dość rozgadany, więc cały czas zagadywał chłopaków o najróżniejsze bzdury. Ci musieli być bardzo dumni z tak jawnego zainteresowania samego wielkiego bóstwa, bo bardzo żywo odpowiadali. Mika natomiast starała się za bardzo w dyskusji nie uczestniczyć. Zwykle albo ignorowała przebieg rozmowy, albo czasem kiwała głową lub pozwalała sobie krótkie „tak” lub „nie”. A gdy jasnym się okazało, że blondynka nie jest zbyt rozmowna, wreszcie dano jej spokój.
Czy był to nietakt wobec Bytu przez wielkie „b”? Może i tak, ale Silvia nie przejmowała się tym zbytnio. Jej stosunek do bóstw można było określić jako chłodno-neutralny. Czy była dumna z faktu, że w jej żyłach płynęła boska krew? Naturalnie — to, w jej mniemaniu, dodawało bardzo dużo do jej statusu społecznego. Lecz czy jednocześnie uważała, że wszystko im zawdzięczała? Absolutnie nie. Wszystko, co miała i wszystko, czym się stała, zawdzięczała swemu ukochanemu ojcu, którego kochała nade wszystko. Nie był on jednak bogiem, a najzwyczajniejszym w świecie bankierem. No, może nie aż takim najzwyczajniejszym, bo jednak znakomicie zarabiającym, ale jednak — wciąż nudno-ludzkim. Boską krew zawdzięczała matce, która nie poświęciła jej specjalnie dużo czasu. To Mika mogła wybaczyć — wszak całą miłość, jakiej było jej trzeba, otrzymała od ojca. Ale co z nim? I tego właśnie już od maleńkości dziewczyna nie mogła wybaczyć:
Jak ona mogła zostawić jej ukochanego tatusia?
Dlatego relacje zarówno ze swoją matką, jak i resztą bóstw, miała niespecjalnie wybitne. I tyle zdecydowanie jej wystarczało.
Dotarłszy na miejsce, czyli pod same bramy uczelni, Mika myślami była już we wnętrzu tej monumentalnej budowli — a konkretniej, pod prysznicem. Raport zda później, a tymczasem nie mogła się doczekać, aż zmyje z siebie cały ten pot, smród i znój, a potem jakoś sensownie opatrzy swoją nogę. Rana nie była głęboka, ale uciążliwa, bo w pobliżu zgięcia kolana. Bandaże w tamtym miejscu łamały się i obcierały, nie mówiąc już o tym, że znacznie już nasiąkły, zmieniając kolor na intensywnie czerwony. Czy Mika zamierzała iść z tym lekarza? Absolutnie nie — nienawidziła ich od dziecka i kiedy tylko była w stanie, unikała ich pomocy. Więc z raną planowała poradzić sobie sama.
Spod myślowego prysznica wyrwał ją Apollo, który bredził coś o tym, że skoro już tu jest, to chętnie przejdzie się na trybuny, aby ich pooglądać. Nie bardzo wiedziała co miał na myśli, ale wyjaśnił jej to Josh. Znacznie ich wyprzedził, dlatego miał już w zasięgu wzroku tablicę ogłoszeń. Tam, jak się okazało, znajdowało się coś, co miało ich zainteresować.
— Bieg na trzech nogach? — odczytał z powątpiewaniem Josh. — Oni sobie chyba żartują.
— Ale to chyba nie dla nas nie? — dopytał Tyron, teraz również wpatrzony w rzeczone ogłoszenie. — Wysyłać nas na misję i jeszcze kazać nam się wydurniać na arenie? Bez przesady.
— Ta, jest tu napisane — Josh wskazał na jakiś malutki druczek — że osoby biorące udział tego dnia w misji są z tego zwolnione. Tylko mamy to zgłosić, bo domyślnie jesteśmy wpisani na listę uczestników.
— No i zajebiście — odparł z zadowoleniem Tyron, momentalnie tracąc zainteresowanie tablicą ogłoszeń.
Mika potrzebowała małej chwili, by przeanalizować za i przeciw. Zbliżywszy się do ogłoszenia, przebiegła wzrokiem po parach, które wyznaczył trener. W pierwszej kolejności szukała oczywiście swojego imienia, ale zatrzymywała się też na tych, które znała, ciekawa tego, z kim będą współpracować. Ta lista pomogła podjąć jej decyzję, bo w końcu mruknęła do siebie na głos:
— A ja wezmę w tym głupstwie udział.
— HA!
Mika aż podskoczyła, za moment czując, jak zalewa ją fala gniewu.
— I to się nazywa duch walki! — krzyknął z radością i zadowoleniem Apollo, który, jak się okazało, cały czas się tu kręcił. — Jeśli któreś z moich dzieci nie wygra, to będę kibicował tobie, młoda!
Nie czekając na jej odpowiedź, tak po prostu sobie odszedł. Mika była jednocześnie zaskoczona i niezaskoczona — niby miała czas, by przywyknąć do tej specyficznej specyficzności bogów, ale oni i tak zawsze czymś zadziwiali.
Raz jeszcze zerknęła na listę. Do niej przypisano niejakiego Theophilusa Elpenora Walkera, kimkolwiek on był. Jeszcze osoby z roku niżej jako tako kojarzyła, ale ten musiał być jeszcze młodszy, bo w życiu o człowieku nie słyszała. A mając takie pokręcone imię i nazwisko — pewnie by zapamiętała. Tylko skąd miała wiedzieć, jak go znaleźć? Na szczęście Josh i Tyron nie odeszli daleko, więc mogła ich zawołać i zapytać, co też uczyniła. Może i proszenie o pomoc nie było zbytnio w jej stylu, ale nie miała też cierpliwości do krążenia po tłumie i pytania, czy ten i tamten to akurat Walker. I tak by musiała kogoś spytać, więc lepiej załatwić to od razu.
— On chyba z czwartego roku jest, nie?
— A nie z piątego?
— Nieee, bo on chyba na jednym roku z tym kuźniarzem jest…
— Z kim?!
— No z ku…
— Z kowalem chyba, debilu.
— Panowie.
Nie musiała podnosić głosu, by wyraźnie zaznaczyć swoją obecność i urwać tę absurdalną wymianę zdań. Zadziałało, bo obaj lekko się zmieszali, po czym przystąpili do wyjaśniania podstawowej kwestii.
— On taki w okularach jest, długie włosy ma, takie poczochrane. Dziary ma, jakieś koraliki nosi i takie tam…
— Hipis taki. Na pewno rozpoznasz.
Mika podziękowała chłopakom, którzy coś tam odpowiedzieli, po czym odwrócili się i odeszli, cały czas o czymś dyskutując. Nie mieli więc szans dostrzec wyrazu niechęci i zniesmaczenia, które błysnęły w jej jasnoniebieskich oczach. Twarz nie wyraziła natomiast zupełnie niczego, dlatego tak trudno było odczytać z niej jakiekolwiek emocje. O tym, że Silvia wyrażała emocje i uczucia tylko oczami, wiedziało niewielu. Natomiast odczytywać je i interpretować potrafiły tylko dwie osoby, obie drogie jej sercu.
— Hipis? — powtórzyła pod nosem, ruszając niespiesznie w stronę stadionu.
Powiedzieć, że taki „styl” nie był w jej guście, to nic nie powiedzieć. Mika była zdania, że tego rodzaju luz wynikał tylko i wyłącznie ze wszelakich ograniczeń. I były to ograniczenia dotyczące tak pieniędzy, jak i wyobraźni, ogólnie pojętych możliwości — lub nawet ograniczenia umysłowe. I Mika bynajmniej nie miała tu na myśli ani choroby psychicznej ani tym bardziej obelgi, a raczej pewien chaotyczny (z pewnością chaotyczny) stan umysłu, który był poza jej wyobrażeniem. Mika uważała, że ktoś, kto zasłaniał się dowolnością i swobodą, tak naprawdę nie wiedział dokładnie, czego szuka i czego oczekuje. Czy jej to przeszkadzało? Nie. Czy zamierzała wypowiedzieć swoje myśli na głos? Nie. Czy to jakoś zmieniało jej ewentualny odbiór niejakiego Walkera? Nie.
Czas się więc z nim spotkać.
Miejsce zbiórki było łatwe do znalezienia — wystarczyło kierować się w stronę wielkiego skupiska uczniów. Ignorując absolutnie każdego, kogo zignorować powinna, szukała ucznia pasującego do opisu. I chyba znalazła — stał na uboczu, w milczeniu przyglądając się tej farsie. I samym tym zgarnął u Miki mały plusik: przynajmniej z daleka nie wyglądał na zainteresowanego tym idiotyzmem.
— To ty jesteś Theophilus Elpenor Walker?
Choć te imiona brzmiały dziwacznie, Mika nie miała najmniejszego problemu z ich zapamiętaniem. Mniej więcej tak działała jedna z jej umiejętności, która niosła ze sobą zarówno plusy, jak i minusy.
Grunt, że chłopak skinął — a więc poszukiwania zakończone.
— Silvia Ricci — przedstawiła się krótko. Ominęła swoje drugie imię Mikaela, od którego pochodziła jej ksywa „Mika” — używać jej mogli tylko naprawdę wybrani.
Nie widziała sensu dodawać cokolwiek więcej. Zamiast tego zaczęła rozważać za i przeciw przyznania się Theophilusowi do swojej rany przy kolanie. Szybko jednak stwierdziła, że należało grać fair, a ukrycie czegoś takiego byłoby wyjątkowo sukowate.
— Dzisiaj nabawiłam się małego urazu nogi — wyjaśniła krótko i takim tonem, jakby była to zupełnie nic nieznacząca informacja — ale zapewniam cię, że to w żaden sposób nie przeszkodzi nam w wygranej. A wygrać zamierzam.
Co do tego nawet przez sekundę nie było najmniejszych wątpliwości.
— Jakie są twoje umiejętności? — spytała. — Chcę wiedzieć, co będzie można wykorzystać podczas wyścigu — doprecyzowała bez ogródek. — Ja w walkach stanowię wsparcie. Potrafię wspomóc sojuszników, gdy są w kryzysowej sytuacji, ofiarując im dodatkową szansę. Wykrywam i neutralizuję wszystkich, którzy starają się zagrać przeciwko nam niehonorowymi zagraniami.
Tych będzie całkiem sporo. A już na pewno jeden, pomyślała mściwie.
— No i jestem świetna w wychwytywaniu szczegółów.
Czekając na odpowiedź swojego zadaniowego partnera, popatrzyła na trenera stojącego nieopodal. Wyglądało na to, że wyścig miał się zacząć lada chwila, a Mika nie zamierzała stać na boku i trząść się ze strachu lub stresu.
— Opowiesz mi po drodze — rzuciła do Theo. — Teraz chodź, ustawmy się na linii. I nie przepieprzmy tego.