Uniwersytet Dawnej Grecji [fantasy, nieograniczone, mieszane, nabór]

Adelai
Posty: 34
Rejestracja: wt maja 25, 2021 2:24 pm

Re: Uniwersytet Dawnej Grecji [fantasy, nieograniczone, mieszane, nabór]

Post autor: Adelai »

XARIS



Mężczyzna choć doszedł już do siebie, a jego emocje w pełni opadły dalej czuł się niezbyt komfortowo z myślą co wydarzyło się na wystawach. Kiedy jego spojrzenie padało na Sofronię albo czym gorsze Ala, czuł się zażenowany. Dobrze też wiedział, że cholerny Domenico nie da mu zapomnieć o tej kompromitacji. Niebywałe jak wiele mogło się stać w tak krótkim czasie. Jednak mógł śmiało powiedzieć, że zna szczegóły tego wypadku i to z pierwszej ręki... W końcu wyładowanie jakie zaprezentował im pierwszak robiło wrażenie. Od tak posłał dwóch wprawionych herosów na ziemię... Był materiałem na naprawdę silnego półboga, a to na pewno zainteresuje kampusowych plotkarzy. Czy pierwszak był w stanie konkurować z takim Nicholasem, Drakonem albo Alem? To ciekawiło nawet Xarisa.
Z jego zamyśleni wydobyło go przybycie Azalei, srebrnowłosy skinął jej uprzejmie na powitanie głową.
-Witaj Latarenko... - posłał jej czarujący, uprzejmy uśmiech. - Cóż... dzień nie był dla mnie zbyt łaskawy, oby bogowie byli bardziej łaskawi podczas tej konkurencji... - wyznał spokojnie dobrze wiedząc, że plotki o wypadku i tak szybko rozniosą się po kampusie, więc nie było sensu tego zatajać. - A jak twój nastrój Świetliku? - dopytał z typową dla siebie subtelną szarmancją. A słysząc pytanie łagodny uśmiech wkradł mu się na usta. - Elizabeth Mayfield. Muszę przyznać, że ciekawy zespół stworzycie - przyznał od razu rozumiejąc powód poszukiwań kobiety. Rozejrzał się po tłumie studentów, doskonale wiedząc, że ciężko będzie tu dostrzec niziutką córkę Zeusa, jednak jej brat już był dobrym wyznacznikiem. W tłumie nie było zbyt wielu białych czupryn. Srebrzyste spojrzenie przemknęło po wszystkich. - Choć zapoznam was...- polecił towarzyszce, po czym ruszył z nią przez tłum podchodząc do stojącego razem rodzeństwa.
- Hej Iskiereczko.... - zaczął, a kiedy para złotych oczu dziewczyny na niego spojrzała uśmiechnął się ciepło zawsze urzeczony jej reakcjami. - Przyprowadziłem twoją partnerkę... - powiedział od razu naświetlając powód swojego przybycia. - Przedstawiam ci Azaleę Ostatni Blask Nadziei, pogromczynię Hydry Lernejskiej w strategicznym starciu umysłów i sprzyjającym jej szczęściu do kości... - pokłonił się wskazując swoją towarzyszkę niczym zapowiadający zawodników prezenter. Po czym stanął prosto i uśmiechnął się do Tallu. - A oto Elizabeth... Iskra Radości, bezlitosna pogromczyni mojej wagi... - choć uśmiech jego znacznie się poszerzył, zachował powagę posyłając uśmiech i młodej półbogini.


DRAKON



Syn Eris był dość nieprzewidywalny, w końcu kto mógł się spodziewać, że znajdzie w sobie motywację i ambicję do wygrania śmiesznego festiwalu? Pewnie niezbyt by ją miał, gdyby nie wyzwanie rzucone mu przez siostrę. Choć nawet to bardziej go bawiło niż motywowało. Silną nutę rywalizacji odczuł dopiero widząc jak Lena staje przed Alem. Ten typ zdecydowanie działał na nerwy mężczyźnie. Nie mógł dać mu tej cholernej satysfakcji zwyciężenia z nim i na takim polu. A może udałoby mu się go pozbyć? Gdyby tylko znalazł go w tym labiryncie... co prawda trener zakazał im jawnego atakowania innych zawodników, jednak... gdyby udało mu się w miarę dyskretnie to rozegrać? Jego ciemne oczy przemknęły za sylwetkami, które skierowały się prosto do satyra przewodzącego tym cyrkiem. Stał przyglądając się im z zaintrygowaniem. Prychnął pod nosem widząc jak jego siostra objęła ten wrzód, mimo wszystko bawiło go jej zachowanie. Dobrze wiedział jak potrafiła owijać sobie innych wokół palca, ciekawe czy uda się jej to i z synem Hadesa.
Kiedy ta dwójka zaczęła się oddalać, spojrzenie Drakona przeniosło się na zebranych studentów. Chciał czy nie musiał znaleźć tego krasnala. Co przy jego własnym wzroście nie było problemem, wypatrzenie go z góry nie trwało długo. A kiedy namierzył swój cel, po prostu ruszył prosto na niego. Nie przejmował się wymijaniem studentów, ci sami schodzili mu z drogi, a którzy się zagapili, po prostu byli z niej spychani. Stojąc już przed Domenico skrzyżował ramiona na piersi prostując się i oceniając go spojrzeniem z góry do dołu. Nie był zadowolony tym doborem, jednak mogło być gorzej, z resztą nieistotne było dla niego kto zostanie przywiązany do jego nogi.
- Dasz radę nadążyć na tych krótkich nóżkach? Czy zwyczajnie się wczepisz i nie będziesz przeszkadzać? - rzucił z wyczuwalną drwiną w głosie, nawet jego wizja przywiązania do tego krasnala nieco bawiła. Na pewno trener zrobił to z czystą satysfakcją. Jednak nie przydzieliłby mu kogoś o dobrym serduszku, tego mógł być pewny. Nie skazałby niewinnej duszyczki na taki wyrok. A więc ten krasnaol w garniturku musiał mieć swoje za uszami, a to była całkiem intrygująca wizja.
Sofja
Posty: 48
Rejestracja: pn kwie 26, 2021 10:02 am

Re: Uniwersytet Dawnej Grecji [fantasy, nieograniczone, mieszane, nabór]

Post autor: Sofja »

Uriel Panos Sykes


Nie był pewien, co sprawiło mu większą radość: nietuzinkowe komplementy, za które wziął słowa Sofronii, powodzenie jego planu pogrzebania Hermesowego biznesu nim ten zdążył się w ogóle narodzić, czy otrzymane wyzwanie. Za to ostatnie wziął bowiem skierowane ku niemu polecenie nieruszania się. Zawierało wszak słowa „chyba że”. Krótkie „jeśli”, które niemal od razu zapragnął pokazać, że jest w stanie spełnić. Wypełnić niczym rozkaz rzucony w tej śmiesznej grze „Simon mówi”, w którą grywał czasem w dzieciństwie. Nawet jeśli żadne, tak kluczowe dla typowej rozgrywki w nią „Simon mówi” z ust dziewczyny nie padło.

Nie czekając więc ani chwili, ani też nie zastanawiając się, dlaczego w ich wersji rozgrywki, Simon zbliża się do pozostałych graczy, czyli w tym przypadku niego samego, uśmiechnął się szerzej. I korzystając z faktu, że córa Apollina sięgnęła akurat ku swej sukni, kilkoma krokami wyćwiczonego przed laty moonwalka, zwiększył dzielący ich dwójkę dystans. Na tyle, by mieć pewność, że swoimi kolejnymi wyczynami nie szturchnie – lub co gorsza – nie kopnie Promyczka.

Do twojego wzrostu mówisz? Czyli gdzieś tak dotąd? — rzucił, stając w lekkim rozkroku i wyznaczając oczekiwaną wysokość ręką. — No to patrz! — nakazał, skręcając swój tułów.

Tuż po tym przeniósł zręcznie ciężar na lewą stopę i uniósł do góry prawą nogę na tyle, by móc zapłać ją prawą ręką za kostkę. Tuż nad nieustannie trzepoczącymi się, doczepionymi do jego tenisówek skrzydełkami. A kiedy już mu się to udało, używając lewej ręki jako przeciwwagi, szybko wyprostował wskazaną w wyzwaniu nogę, unosząc ją wyżej, tak by sięgnęła dokładnie wzrostu Sofronii.

Wytrzymał tak siedem sekund. Nawet nie dlatego, że stracił równowagę, lecz głównie, ponieważ wpadł na jeszcze lepszy pomysł spełnienia tego zadania. I nie mogąc dłużej wstrzymać się z jego realizacją, skupiwszy się na punkcie za plecami Vlassis, teleportował się tam. Wykonał piruet, nie zważając na ból w kostce, podskoczył, a potem tak szybko, jak tylko był w stanie, stanął na rękach.

Zaliczone! — pochwalił się, nim przenosząc w pełni ciężar na lewą rękę, prawą uniósł do góry, powoli ją prostując. — I o, o, patrz na to. I to, na jednej ręce! — dodał, naprawdę dumny z siebie. Gotów niemalże przybić w tamtej chwili samemu sobie piątkę. I pewnością zaraz i to by to zrobił, gdyby jedna z jego rąk nie stanowiła akurat podpory dla reszty jego ciała.

Cieszyły go takie drobne sukcesy. Chwile, gdy mógł się też popisać i pokazać, że choć nie dorównuje wielu – jeśli i nie większości – z męskich herosów siłą, wzrostem, czy ilością muskulatury, nie zaniedbuje treningów. I przynajmniej w niektórych kwestiach potrafi przebić przeciętnego, szarego śmiertelnika. Nawet jeśli wciąż nie był do końca pewien, jak umiejętność stania na jednej ręce może mu się przydać w walce z potworami.

W tej kwestii Promyczek bije mnie na głowę, pomyślał, przypatrując się jej powstałemu z użyciem ledwie kilka supłów dziełu. Z taką łatwością zmieniającego nawet tak piękną suknię, jaką miała na sobie ledwie chwilę wcześniej, w odzienie tak przystosowane nie tylko do biegu, ale i wręcz do walki z czyhającymi na nich za granicami bariery monstrami, że nie potrafił wyjść z podziwu. A mimo to, patrząc na poplątany materiał, nie potrafił też nie czuć odrobiny smutku. Zdawał sobie bowiem doskonale sprawę, że nawet w tej formie, a może i właśnie przez nią, odzienie córy Apollina wciąż mogło ulec uszkodzeniu. I nie chciał, aby do tego doszło. Tym bardziej że ta przecież na co dzień takich sukien nie nosiła. Tę konkretną przywdziewając wyłącznie z okazji święta, być może aby sprawić komuś radość, być może też, by zrobić na kimś wrażenie. O dokładny powód nie pytał. Nie miało to dla niego znaczenia, gdyż jakikolwiek by ten nie był i tak czynił w jego mniemaniu ów stój o wiele cenniejszym. Nadając mu tę szczególną, niemożliwą do zastąpienia niczym, sentymentalną wartość.

No dobrze, Promyczku, przyznaję, ładne ci to wyszło, ale tak się nie będziemy bawić. Kto mówi o jakimś bieganiu, gdy masz pod ręką mnie! — stwierdził, stając normalnie i puściwszy Sofronii oko, nie przejmując się tym, czy pełnia sił będzie mu potrzebna w labiryncie, czy też nie, teleportował się tuż za jej plecy.

Zaraz też nie czekając na żadną reakcję, a nawet tej nie oczekując, zręcznym ruchem sięgnął po zdobiące jej głowę, zaczepione o włosy, jego czarne okulary. I choć nadal uważał, że pasowały one lepiej do aktualnego szyku kolorowowłosej od magicznych oprawek, znając już tajemnice tych drugich, Uriel nie zamierzał się o to kłócić. Tym bardziej że wciąż nie uzyskał w ich sprawie od dziewczyny żadnej odpowiedzi na jakiekolwiek z dziesiątek krążących w jego myślach pytań. Najpewniej dlatego, że żadnego z nich nie zadał.

Później, upomniał się w myślach, chociaż ciekawiło go niezmiernie, czy to właśnie dzięki okularom tak szybko, tuż po odniesieniu przez niego urazu, Vlassis była w stanie określić go jako ledwie stłuczenie. Denerwujące, nieco uciążliwe, ale nie zagrażające jego zdrowiu. Zwłaszcza że napojono go przecież ambrozją. Nektarem, który poza swymi wyskokowymi właściwościami, posiadał również te lecznicze. Nie działające od razu, w przeciwieństwie do środków Asklepiosa prezentowanych zapewne w reklamach na jakimś OlimpTube, jednak znacznie wspomagające leczenie. Na tyle, aby rano, po tym jego urazie nie było już nawet śladu.

Chodzące biuro transportu Hermes-Ekspres, do usług — oznajmił, zakładając okulary i niczym policjant wyciągający swą odznakę, wskazał na widniejący na jego koszulce symbol kaduceusza. W swoim mniemaniu mogąc uchodzić w tym odzieniu nawet nie tyle za szeregowego konduktora wymyślonego naprędce Hermes-Ekspresu, co wręcz i pracownika miesiąca. Brakowało mu tylko uskrzydlonej czapeczki. — Zapraszam serdecznie piękną damę na krótką przejażdżkę. W pięć minut do akademika i z powrotem. Trasa może nie widokowa, ale za to miejsce w klasie premium. Uprzejmie proszę o niełapanie rękami innych osób w czasie transportu — poinformował, szczerząc się szeroko.

Wygłaszając tę formułkę, sięgnął też do kieszeni spodni po swój telefon. Tak, aby móc kilkoma ruchami palców otworzyć galerię i odnaleźć w niej odpowiednie zdjęcie. Przedstawiające nawet nie tyle akademik, czy jego hall, co dokładnie fragment przestrzeni, tuż pod drzwiami dormitorium Apolla, tak aby móc, gdy będzie tylko gotowy, patrząc na ten statyczny obraz, teleportować się dokładnie w to jedno miejsce.

Nie czekał przy tym na zgodę Sofronii. Nie wykrzyknął też żadnego krótkiego „zaraz wracamy” w stronę trenera, czy któregokolwiek z czwórki satyrów pomagających mu w wiązaniu nóg studentów. Nawet nie odpalił znajdującej się na szczycie jednej z list przebojów piosenki „Dragostea Din Tei” zespołu O-Zone, która od czasu jego spotkania z ojcem, tak bardzo kojarzyła mu się z podróżowaniem czymkolwiek mającym związek z Hermesem.

Miast tego wszystkiego Sykes jedynie złapał Vlassis w pasie i przyciągnąwszy ją nieco do siebie, skupił się na miejscu, do którego chciał trafić. Ledwie mrugnięcie później mając miast trawy pod stopami jasny dywan ścielący się przed drzwiami do każdego z dormitoriów. Zamiast nieba nad głową piękny, zdobiony i wsparty na greckich kolumnach sufit. Kawałek przed sobą jasne drzwi, na których środku znajdowała się wygrawerowana wewnątrz srebrnego koła lira — symbol boskiej władzy Apollina. Za plecami zaś balkon antresoli, na której stali, dający widok na resztę hallu. Przytulnego, pełnego kanap, biurek, biblioteczek, nawet ze stołem do Ping-ponga, jednak co najważniejsze zawierającego też to jedno, szczególne, wiecznie płonące na samym środku palenisko. Ognisko Hestii. Serce akademika – i zdaniem Uriela – i całej uczelni.

To co? Widzimy się za pięć minut? — zapytał, jeszcze nie puszczając swej towarzyszki. Wiedział bowiem doskonale, że każda wykonana przez niego teleportacja wywoływała to dziwne i jego zdaniem zarazem śmieszne uczucie w żołądku, niczym przejażdżka na rollercoasterze. I chociaż on był do niego już tak doskonale przyzwyczajony, tak jak i do powoli rozchodzącego się po jego ciele zmęczenia przypominającego lekkie zakwasy, że nie zwracał na nie praktycznie uwagi, wolał się upewnić, że jego towarzyszka dobrze się po tym wszystkim czuje.

Awatar użytkownika
Einsamkeit
Posty: 136
Rejestracja: sob kwie 24, 2021 5:22 pm

Re: Uniwersytet Dawnej Grecji [fantasy, nieograniczone, mieszane, nabór]

Post autor: Einsamkeit »

DOMENICO

Jeszcze tylko semestr. Przemęczyć te wszystkie idiotyczne wykłady, jak odróżnić Scyllę od Charybdy, jak uśpić cerbera i ewentualnie jak wyjść z labiryntu Dedala, gdyby takowy się kiedykolwiek trafił.
Chociaż wyraz twarzy Domenica nie zmienił się, Franzese zaczął się zastanawiać nad historią Ariadny. Choć zawsze uważał ją za dość bezsensowną. Po co było w ogóle wchodzić do tego labiryntu i zabijać minotaura, skoro labirynty same w sobie były wyjątkowo skuteczne (zazwyczaj) w zatrzymywaniu istot w środku, podczas gdy jednostki wybitnie głupie same się w niego doń zagłębiały, czyniąc selekcję naturalną wyjątkowo skutecznym narzędziem kontroli ludności?
Franzese uniósł dumnie głowę, nadal obserwując otoczenie chłodnym wzrokiem; dłonie splótł na piersi, a oderwawszy wzrok od podnieconego satyra, przeniósł spojrzenie na rosłą sylwetkę ciemnowłosego mężczyznę, roztrącającego innych uczniów jak kręgle. Dopóki nie stanął przed nim. Ach, a więc to jest ten cały, jak mu tam. Partner w zespole. Może i wzrost, nie mówiąc o mięśniach, miał pokaźne, o tyle jego pierwsze słowa przeczyły faktom, jakoby przejawiał jakieś przebłyski inteligencji. Wstępnie.
Obaj mężczyźni mierzyli się krytycznymi, chłodnymi i oceniającymi spojrzeniami i żaden nie zamierzał, najwyraźniej, ustąpić. Ale Franzese wiedział, że z ludźmi takimi jak Drakon - i on sam - dało się współpracować. Nie miał złudzeń co do ich współpracy: obaj byli bezpośredni. Tak przynajmniej wynikało z pierwszych słów Drakona. A to postrzegał jako zaletę.
Pytanie, czy gość, na krótego patrzył, był podstępnym, chytrym skurwysynem bez zasad. Mógł być głupi, chytry, tępy, posłuszny, jakikolwiek - z tym wszystkim dało się współpracować. Ale do pewnych rzeczy trzeba było tych zasad się wyzbyć. W zasadzie Franzese wolałby, żeby tak było. Ludzie pokroju Megary, Uriela, Xarisa i tego całego tałatajstwa, kręcącego się wokoło, byli porządni i grzeczni, mając obiekcje - che scherzo! - moralne.
Umówmy się: obiekcje moralne? W szkole dla dzieci bogów? W świecie, w którym co najmniej każdy - w tym kadra nauczycielska - chciał ich zabić? Absurd.
Gdyby się tak zastanowić, większość herosów umierała właśnie przez swoją moralność. Jak większość ludzi. I gdzie była ta cała ich wyjątkowość?
- Chi cazzo credi di essere? Daruj sobie te uprzejmości, scemo. - odparł oschle. Nie spodziewał się, że ten cały Drakon, Danon, Bakuś - czy jak mu tam było na imię - będzie miły, uprzejmy i grzecznie podstawi nogę do związania. Ale przynajmniej przyszedł do nogi, a to już było coś, jak na początek.
- Stary kozioł podskakuje, jakby się szykował na co najmniej kilka pogrzebów. Cacciatore di pelli - dodał z jadowitym uśmiechem. - Quindi cerchiamo di essere la causa di almeno alcuni di essi. Capisci?
Nie przejmował się, czy Drakon zna włoski, czy nie. Jeśli nie - jego strata. Niech się nauczy w trakcie tego podskakiwania w labiryncie. A jeśli tak…
- Żeby było jasne: chcę mieć ten cały cyrk z głowy jak najszybciej. Nie w moim interesie jest łażenie po całym labiryncie i zwiedzanie go. Mam ważniejsze rzeczy do roboty niż bawienie się w zawody dla ludzi, którzy mentalnie nie ukończyli nawet podstawówki.
Najbardziej podstawowym punktem negocjacji było jasne określenie swoich oczekiwań. O cudzych można było później porozmawiać - lub, ewentualnie, nie odnosić się do nich w ogóle. Domenico było wszystko jedno. Jeśli Drakon planował grać czysto - acz w to akurat Franzese wątpił, patrząc po tym, jak potraktował innych - to nie z nim w zespole. A w labiryncie - gdy przestaną otaczać ich wścibskie uszy i ciekawskie oczy - zamierzał jasno zaakcentować swoje zasady. W końcu trener Phil nic nie mówił o tym, że przypadkowe popychanie, deptanie po piętach czy kopanie innych uczestników - oczywiście absolutnie niechcący - jest niedozwolone. Liczyło się tylko jak najszybsze dotarcie do mety i nie przeszkadzanie innym uczestnikom celowo. A poza tym kto mówił, że inni uczestnicy nie mogli się nadziać na pułapkę, przeznaczoną dla niego i tego, jak mu tam, Danona?
To był labirynt. Miejsce o bardzo gęstym żywopłocie, gdzie dźwięk niknął i krzyk tonął jak pod wodą. Tu gubiły się nici. Tam wiele rzeczy mogło się zdarzyć… z tą myślą Franzese krytycznie spojrzał na sznur, upleciony przez Hefajstosa.

Methrylis
Posty: 32
Rejestracja: sob paź 08, 2022 8:18 pm

Re: Uniwersytet Dawnej Grecji [fantasy, nieograniczone, mieszane, nabór]

Post autor: Methrylis »

ANTONETTE

Wujek — absolutnie klasycznie dla Wujka — zupełnie nic nie rozumiał. Nie było w tym nic dziwnego, bo choć Toni go uwielbiała, to jednocześnie była zamiłowaną plotkarą i wiedziała, co w trawie piszczy. Ba!, wiedziała nawet, jakiego rodzaju, koloru i długości to trawa, nie mówiąc już o szczegółach tego czegoś, co w owej trawie siedziało. Słowem: Antonette wiedziała, co się mówiło o Tościku i jak się go oceniało, a ona miała to szczęście go znać i móc to osobiście zweryfikować. A co się o nim mówiło? Że to naprawdę fajny gość, na swój sposób inteligentny, ale jednocześnie dość głupiutki. To tak w skrócie. Przy czym nadmienić warto, że fragment o głupiutkości nie był obelgą, a raczej uroczym, wypowiedzianym słodkim tonem przytykiem — koniecznie w towarzystwie rozkosznego pstryczka w nos.

Podsumowując powyższe: Wujek nie ogarniał. A mrugając tępo powiekami, tylko potwierdzał jej przypuszczenia. Choć przyznać musiała, że pytanie o pogodę ją zaskoczyło.

Nie, a czemu? — spytała, przechylając lekko głowę. — Jest mi w sam raz; dzięki, że się troszczysz! — dorzuciła ze szczerą, nieudawaną słodyczą.

Wspomnienie o udarze puściła mimo uszu. Bardziej ją zainteresowało to, co powiedział o Chrisie — i to, jakim zrobił to tonem. Toni natychmiast przybrała wojowniczą postawę, gotowa bronić swojego przyjaciela.

Czy Chris, tak swoją drogą, był jej przyjacielem? Bardzo go lubiła, często ze sobą rozmawiali i nie nudziło im się w swoim towarzystwie. Wszystko to powyższe Toni wrzucała do worka z napisem „przyjaźń”. Gdy więc doszła do owego wniosku, mogła wrócić do bronienia swojego przyjaciela.

Przestań tak o nim mówić! — zawołała, choć brzmienie groźby w jej głosie można by porównać do groźby polnego motylka. — Chris nikogo nie usmaży. Przecież nie zrobił tego specjalnie! On się tym wszystkim cały czas przejmuje, więc go nie atakuj! Zobacz — wskazała na Chrisa w tłumie — jaki on jest blady! Och, biedna pysia — zaskomliła ze współczuciem.

Z tymi słowy, jak gdyby nic, odeszła od Demosa i Megary, zbliżyła się do Chrisa, przytuliła go, ucałowała w czółko — a musiała bardzo mocno wspiąć się na palce, by to zrobić — poklepała delikatnie po głowie, po czym obdarowała czarującym uśmiechem.

— Nie martw się, Chris — zaćwierkała — wszystko będzie dobrze! I przestań się już przejmować tym wypadkiem. Jak będziesz robił cały czas taką umęczoną minę, to wszystkim będziesz o tym przypominał. Skup się na wygraniu wyścigu, okej? Z Ciotką na pewno stworzycie fajny duet! Trzymam kciuki! — zawołała, szczerząc się szeroko. — Muszę już wracać… ja jestem z Demosem, wiesz? To będzie nawet zabawne! No, idę do niego. Do zobaczenia później!

I, nie zastanawiając się nad tym, jak Chris na to zareagował, wróciła do swojego poprzedniego towarzystwa.

Wujek — zapytała — a my mamy już jakiś plan? Jakąś strategię? Kurczę pieczone, ja nie mam pojęcia, czego się po tym spodziewać! Wiesz, że ja lubię aktywność fizyczną, więc się za szybko nie zmęczę, nawet — urwała na moment, zadzierając głowę, aby zmierzyć spojrzeniem całe wysokie demosowe jestestwo — przywiązana do takiego wielkoluda jak ty! Tylko w tyle mi nie zostawaj! — zagroziła, po czym wybuchnęła śmiechem, rozbawiona własnym żartem. — I nie gniewaj się na mnie, Wujek — dodała, tym razem skruszonym tonem — gdybym zrobiła coś nie tak, okej? Obiecuję, że zrobię co w mojej mocy, byśmy byli chociaż na przyzwoicie wysokim miejscu! To co, idziemy?


LAVRENCE


Mimo zupełnie podłego nastroju, Lavrence nie mógł nie docenić żarciku D, zwłaszcza że automatycznie wychwycił ukryty w nim podtekst. Uśmiechnął się więc jednym kącikiem ust, ale nic na to nie powiedział. Ba!, nawet się nie zarumienił, choć tak pośrednio-bezpośrednie nawiązanie do ich krótkiego romansu zwykle wzbudzało w nim jakieś silniejsze emocje. Emocje jednak, wraz z dumą i godnością, powypadały mu gdzieś z wysokości, kiedy Drakon szarpał nim w powietrzu niczym szmacianą zabawką. I cóż, mniej więcej tak się właśnie czuł. I tylko żałował, że musiał swoje smutki i żale przelewać na D.

Wybacz, że cię tym zadręczam — mruknął, tylko krótko patrząc jej w oczy, by potem spuścić głowę. — Tak jak mówiłem, kiepsko trafiłaś z parą na ten wyścig. Ale dobra — westchnął — jakoś to będzie.

Gest, który przyjemnym ciepłem rozlał się najpierw po jego twarzy, a potem po całym ciele, był równie niespodziewany, co… potrzebny. Lavrence najpierw skamieniał, zszokowany tym dotykiem, potem delikatnie się spiął. Bynajmniej nie dlatego, że to nie było przyjemne, a wprost przeciwnie — nie wiedział, czy zasłużył sobie na tego rodzaju czułość.

Na mowę motywującą chyba też sobie za bardzo nie zasłużył. To, co mówiła D, brzmiało jak najbardziej sensownie i gdyby chciał kogoś pocieszyć, sam pewnie użyłby podobnych argumentów. Ale teraz nie był w stanie podnieść ramion w geście nowej energii. Te cały czas były ciężkie i ospałe, ani myśląc unieść się choćby o centymetr. Nie chciał jednak zawieść koleżanki, dlatego wysilił się na słaby uśmiech. Ale i on zaraz spełzł mu z twarzy, gdy zdał sobie sprawę, że D miała rację — powinien to wszystko z siebie wyrzucić.

Przywyknąć do Drakona? — odburknął niemal z oburzeniem. — A do takiego elementu w ogóle da się przywyknąć? To podręcznikowy przykład szkolnego drania. A ja dziś odgrywałem rolę szkolnej ofermy — dodał gorzko. — Takie jednostki powinny być izolowane od społeczeństwa, bo są psychopatyczne: zbyt pewne siebie, manipulujące wszystkimi i przeświadczone, że wszystko się im należy — a jak nie, to sobie wezmą to siłą. Do kogoś takiego nie wolno przywykać — oznajmił z zadziwiającą mocą w głosie — tylko się temu przeciwstawić. Okej, nie tak agresywniejak ja dzisiaj, pomyślał ponuro — ale na pewno nie można się temu poddawać.

Czy sam zamierzał skorzystać z własnych zaleceń i rad? Nie był jeszcze pewien, bo i nie zdążył na chłodno przeanalizować wszystkiego, co się tutaj wydarzyło. Ale kto wie, może to wszystko wstrzyknie w niego odrobinę zadziorności i wojowniczości. Przyda mu się, aby jakoś przetrwać w tym brutalnym świecie. W świecie, w którym to wcale nie potwory były najbardziej potworne.

Przypadkiem — zaczął po dłuższej przerwie, jeszcze bardziej spuszczając ramiona i głowę — zmieniłem Drakonowi kolor włosów. Miałem nikomu o tym nie mówić pod groźbą zabicia mnie, ale jakoś nie wyglądasz mi na plotkarkę. A zresztą, nieważne — machnął obojętnie ręką. — To było naprawdę przypadkiem, bo ja jeszcze nie umiem tak dobrze panować nad swoimi mocami. No i się wściekł. Bardzo — dodał, a mina jeszcze bardziej mu zrzedła. — Sponiewierał mnie bardziej psychicznie niż fizycznie. Więc nic mi nie jest, ale czuję się jak gówno. Dlatego wszelkie zawody to teraz dla mnie raczej słaba opcja.

Pomilczał chwilę, wbijając wzrok gdzieś ponad trenera, który wciąż jeszcze coś mówił.

Ale wiem, że masz rację — mruknął. — Wiem, że wkurzanie się i zadręczanie nie ma sensu. I tak, najlepiej byłoby się zawziąć i osiągnąć jakiś fajny wynik, abym sam sobie mógł uwierzyć, że nie jestem aż taki beznadziejny, jak mi to wyperswadował Drakon.

Parsknął śmiechem, słysząc tę dość oryginalną ksywkę.

Śnieżny Photoshop? — powtórzył i tym razem jego twarz na moment rozświetliła się szczerym rozbawieniem. — Trochę przydługie jak na ksywę, ale i tak mi się podoba. Mógłbym mieć taki pseudonim artystyczny. Ale widzę — dodał, uśmiechając się nieco — że ty jesteś naprawdę zmotywowana! To obiecuję, że ci tego nie spapram i zrobię co mogę, żebyśmy wyszli z tego labiryntu żywi i zadowoleni. Coś takiego działo się już we wcześniejszych latach? — zapytał z ciekawością. — Czy to jakaś nowinka? Bo, mówiąc szczerze, mam dość mieszane uczucia. No i nie sądzę, by naprawdę wszyscy grali fair.

Wraz z wypowiedzeniem tych słów, znowu poczuł się zagrożony. Ale nie próbował odnaleźć Drakona w tłumie — to by mu tylko pogorszyło nastrój, który dopiero co delikatnie się poprawiał.

Niech to się już skończy — mruknął — i miejmy to już z głowy.

MIKA

Wnętrze sportowego wozu, które kilkanaście minut temu pojawiło się mniej więcej znikąd, było całkiem wygodne. Nawet jeśli droga, którą jechał, była dramatycznie wyboista i co jakiś czas trzęsło wszystkimi pasażerami zdecydowanie bardziej niż to było potrzebne. Mika nie mogła jednak narzekać. Wszak gdyby nie coś na wzór dobroci, jaką okazał im Apollo, musiałaby wracać z tej śmiesznej misji na piechotę. Nie było to może aż tak daleko, bo raptem niecałe siedem kilometrów od uczelni, lecz z jej urazem nogi podróż byłaby na pewno nieco mniej przyjemna. Nie marudziła więc, kiedy na zwykle opustoszałej drodze pojawiło się czerwone, sportowe auto. Było jak na jej gust zbyt… zbytnie. Zbyt sportowe, zbyt szpanerskie, zbyt rzucające się w oczy. Nie było w nim ani krzty subtelnej elegancji, którą tak ceniła. Nie było w nim żadnej klasy. Nie śmiała jednak wypowiedzieć swoich myśli na głos, zwłaszcza przed samym bogiem Apollem. Wyglądał nieźle, choć nadal dość zwyczajnie: wysoki, dobrze zbudowany, z blond czupryną i nieco zawadiackim, by nie powiedzieć cynicznym uśmiechem, sprawiał wrażenie czerpiącego z życia, niedojrzałego kretyna.

Tego jednak też nie śmiała powiedzieć na głos.

Tak więc Apollo zaprosił do środka ją oraz dwóch towarzyszących jej na misji chłopaków: Tyrona i Josha. Jak na tak poważne bóstwo, był dość rozgadany, więc cały czas zagadywał chłopaków o najróżniejsze bzdury. Ci musieli być bardzo dumni z tak jawnego zainteresowania samego wielkiego bóstwa, bo bardzo żywo odpowiadali. Mika natomiast starała się za bardzo w dyskusji nie uczestniczyć. Zwykle albo ignorowała przebieg rozmowy, albo czasem kiwała głową lub pozwalała sobie krótkie „tak” lub „nie”. A gdy jasnym się okazało, że blondynka nie jest zbyt rozmowna, wreszcie dano jej spokój.

Czy był to nietakt wobec Bytu przez wielkie „b”? Może i tak, ale Silvia nie przejmowała się tym zbytnio. Jej stosunek do bóstw można było określić jako chłodno-neutralny. Czy była dumna z faktu, że w jej żyłach płynęła boska krew? Naturalnie — to, w jej mniemaniu, dodawało bardzo dużo do jej statusu społecznego. Lecz czy jednocześnie uważała, że wszystko im zawdzięczała? Absolutnie nie. Wszystko, co miała i wszystko, czym się stała, zawdzięczała swemu ukochanemu ojcu, którego kochała nade wszystko. Nie był on jednak bogiem, a najzwyczajniejszym w świecie bankierem. No, może nie aż takim najzwyczajniejszym, bo jednak znakomicie zarabiającym, ale jednak — wciąż nudno-ludzkim. Boską krew zawdzięczała matce, która nie poświęciła jej specjalnie dużo czasu. To Mika mogła wybaczyć — wszak całą miłość, jakiej było jej trzeba, otrzymała od ojca. Ale co z nim? I tego właśnie już od maleńkości dziewczyna nie mogła wybaczyć:

Jak ona mogła zostawić jej ukochanego tatusia?

Dlatego relacje zarówno ze swoją matką, jak i resztą bóstw, miała niespecjalnie wybitne. I tyle zdecydowanie jej wystarczało.

Dotarłszy na miejsce, czyli pod same bramy uczelni, Mika myślami była już we wnętrzu tej monumentalnej budowli — a konkretniej, pod prysznicem. Raport zda później, a tymczasem nie mogła się doczekać, aż zmyje z siebie cały ten pot, smród i znój, a potem jakoś sensownie opatrzy swoją nogę. Rana nie była głęboka, ale uciążliwa, bo w pobliżu zgięcia kolana. Bandaże w tamtym miejscu łamały się i obcierały, nie mówiąc już o tym, że znacznie już nasiąkły, zmieniając kolor na intensywnie czerwony. Czy Mika zamierzała iść z tym lekarza? Absolutnie nie — nienawidziła ich od dziecka i kiedy tylko była w stanie, unikała ich pomocy. Więc z raną planowała poradzić sobie sama.

Spod myślowego prysznica wyrwał ją Apollo, który bredził coś o tym, że skoro już tu jest, to chętnie przejdzie się na trybuny, aby ich pooglądać. Nie bardzo wiedziała co miał na myśli, ale wyjaśnił jej to Josh. Znacznie ich wyprzedził, dlatego miał już w zasięgu wzroku tablicę ogłoszeń. Tam, jak się okazało, znajdowało się coś, co miało ich zainteresować.

Bieg na trzech nogach? — odczytał z powątpiewaniem Josh. — Oni sobie chyba żartują.

Ale to chyba nie dla nas nie? — dopytał Tyron, teraz również wpatrzony w rzeczone ogłoszenie. — Wysyłać nas na misję i jeszcze kazać nam się wydurniać na arenie? Bez przesady.

Ta, jest tu napisane — Josh wskazał na jakiś malutki druczek — że osoby biorące udział tego dnia w misji są z tego zwolnione. Tylko mamy to zgłosić, bo domyślnie jesteśmy wpisani na listę uczestników.

No i zajebiście — odparł z zadowoleniem Tyron, momentalnie tracąc zainteresowanie tablicą ogłoszeń.

Mika potrzebowała małej chwili, by przeanalizować za i przeciw. Zbliżywszy się do ogłoszenia, przebiegła wzrokiem po parach, które wyznaczył trener. W pierwszej kolejności szukała oczywiście swojego imienia, ale zatrzymywała się też na tych, które znała, ciekawa tego, z kim będą współpracować. Ta lista pomogła podjąć jej decyzję, bo w końcu mruknęła do siebie na głos:

A ja wezmę w tym głupstwie udział.

HA!

Mika aż podskoczyła, za moment czując, jak zalewa ją fala gniewu.

I to się nazywa duch walki! — krzyknął z radością i zadowoleniem Apollo, który, jak się okazało, cały czas się tu kręcił. — Jeśli któreś z moich dzieci nie wygra, to będę kibicował tobie, młoda!

Nie czekając na jej odpowiedź, tak po prostu sobie odszedł. Mika była jednocześnie zaskoczona i niezaskoczona — niby miała czas, by przywyknąć do tej specyficznej specyficzności bogów, ale oni i tak zawsze czymś zadziwiali.

Raz jeszcze zerknęła na listę. Do niej przypisano niejakiego Theophilusa Elpenora Walkera, kimkolwiek on był. Jeszcze osoby z roku niżej jako tako kojarzyła, ale ten musiał być jeszcze młodszy, bo w życiu o człowieku nie słyszała. A mając takie pokręcone imię i nazwisko — pewnie by zapamiętała. Tylko skąd miała wiedzieć, jak go znaleźć? Na szczęście Josh i Tyron nie odeszli daleko, więc mogła ich zawołać i zapytać, co też uczyniła. Może i proszenie o pomoc nie było zbytnio w jej stylu, ale nie miała też cierpliwości do krążenia po tłumie i pytania, czy ten i tamten to akurat Walker. I tak by musiała kogoś spytać, więc lepiej załatwić to od razu.

On chyba z czwartego roku jest, nie?

A nie z piątego?

Nieee, bo on chyba na jednym roku z tym kuźniarzem jest…

Z kim?!

No z ku…

Z kowalem chyba, debilu.

Panowie.

Nie musiała podnosić głosu, by wyraźnie zaznaczyć swoją obecność i urwać tę absurdalną wymianę zdań. Zadziałało, bo obaj lekko się zmieszali, po czym przystąpili do wyjaśniania podstawowej kwestii.

On taki w okularach jest, długie włosy ma, takie poczochrane. Dziary ma, jakieś koraliki nosi i takie tam…

Hipis taki. Na pewno rozpoznasz.

Mika podziękowała chłopakom, którzy coś tam odpowiedzieli, po czym odwrócili się i odeszli, cały czas o czymś dyskutując. Nie mieli więc szans dostrzec wyrazu niechęci i zniesmaczenia, które błysnęły w jej jasnoniebieskich oczach. Twarz nie wyraziła natomiast zupełnie niczego, dlatego tak trudno było odczytać z niej jakiekolwiek emocje. O tym, że Silvia wyrażała emocje i uczucia tylko oczami, wiedziało niewielu. Natomiast odczytywać je i interpretować potrafiły tylko dwie osoby, obie drogie jej sercu.

Hipis? — powtórzyła pod nosem, ruszając niespiesznie w stronę stadionu.

Powiedzieć, że taki „styl” nie był w jej guście, to nic nie powiedzieć. Mika była zdania, że tego rodzaju luz wynikał tylko i wyłącznie ze wszelakich ograniczeń. I były to ograniczenia dotyczące tak pieniędzy, jak i wyobraźni, ogólnie pojętych możliwości — lub nawet ograniczenia umysłowe. I Mika bynajmniej nie miała tu na myśli ani choroby psychicznej ani tym bardziej obelgi, a raczej pewien chaotyczny (z pewnością chaotyczny) stan umysłu, który był poza jej wyobrażeniem. Mika uważała, że ktoś, kto zasłaniał się dowolnością i swobodą, tak naprawdę nie wiedział dokładnie, czego szuka i czego oczekuje. Czy jej to przeszkadzało? Nie. Czy zamierzała wypowiedzieć swoje myśli na głos? Nie. Czy to jakoś zmieniało jej ewentualny odbiór niejakiego Walkera? Nie.

Czas się więc z nim spotkać.

Miejsce zbiórki było łatwe do znalezienia — wystarczyło kierować się w stronę wielkiego skupiska uczniów. Ignorując absolutnie każdego, kogo zignorować powinna, szukała ucznia pasującego do opisu. I chyba znalazła — stał na uboczu, w milczeniu przyglądając się tej farsie. I samym tym zgarnął u Miki mały plusik: przynajmniej z daleka nie wyglądał na zainteresowanego tym idiotyzmem.

To ty jesteś Theophilus Elpenor Walker?

Choć te imiona brzmiały dziwacznie, Mika nie miała najmniejszego problemu z ich zapamiętaniem. Mniej więcej tak działała jedna z jej umiejętności, która niosła ze sobą zarówno plusy, jak i minusy.

Grunt, że chłopak skinął — a więc poszukiwania zakończone.

Silvia Ricci — przedstawiła się krótko. Ominęła swoje drugie imię Mikaela, od którego pochodziła jej ksywa „Mika” — używać jej mogli tylko naprawdę wybrani.

Nie widziała sensu dodawać cokolwiek więcej. Zamiast tego zaczęła rozważać za i przeciw przyznania się Theophilusowi do swojej rany przy kolanie. Szybko jednak stwierdziła, że należało grać fair, a ukrycie czegoś takiego byłoby wyjątkowo sukowate.

Dzisiaj nabawiłam się małego urazu nogi — wyjaśniła krótko i takim tonem, jakby była to zupełnie nic nieznacząca informacja — ale zapewniam cię, że to w żaden sposób nie przeszkodzi nam w wygranej. A wygrać zamierzam.

Co do tego nawet przez sekundę nie było najmniejszych wątpliwości.

Jakie są twoje umiejętności? — spytała. — Chcę wiedzieć, co będzie można wykorzystać podczas wyścigu — doprecyzowała bez ogródek. — Ja w walkach stanowię wsparcie. Potrafię wspomóc sojuszników, gdy są w kryzysowej sytuacji, ofiarując im dodatkową szansę. Wykrywam i neutralizuję wszystkich, którzy starają się zagrać przeciwko nam niehonorowymi zagraniami.

Tych będzie całkiem sporo. A już na pewno jeden, pomyślała mściwie.

No i jestem świetna w wychwytywaniu szczegółów.

Czekając na odpowiedź swojego zadaniowego partnera, popatrzyła na trenera stojącego nieopodal. Wyglądało na to, że wyścig miał się zacząć lada chwila, a Mika nie zamierzała stać na boku i trząść się ze strachu lub stresu.

Opowiesz mi po drodze — rzuciła do Theo. — Teraz chodź, ustawmy się na linii. I nie przepieprzmy tego.

Ostatnio zmieniony śr lip 23, 2025 6:04 pm przez Methrylis, łącznie zmieniany 3 razy.
Awatar użytkownika
Einsamkeit
Posty: 136
Rejestracja: sob kwie 24, 2021 5:22 pm

Re: Uniwersytet Dawnej Grecji [fantasy, nieograniczone, mieszane, nabór]

Post autor: Einsamkeit »

SOFRONIA

Brwi Vlassis uniosły się ledwie niezauważalnie, gdy Uriel zrobił z siebie dosłownie rozgwiazdę przed jej oczami. Bez większych ceregieli sięgnęła do jego kostki, chcąc go złapać jak jakiegoś niesfornego kuraka, biegającego po kurniku. Niestety to się nie udało: Uriel wyprostował się i zabrał jej swoje własne okulary. Cwany był zbyt szybki. Był w tym momencie jak kot, któremu ktoś próbował zrobić zdjęcie. One zawsze wtedy zmieniały pozę, w dosłownie tym momencie, w którym uwalniał się przycisk migawki aparatu.
Przez dłuższą chwilę przyglądała mu się, notując każdy szczegół. Słowotok. Szeroki, zaraźliwy uśmiech. Zamrugała z lekkim zdziwieniem, widząc, że wyciągnął telefon. No chyba nie zamierzał teraz, w takim momencie, puścić jakiejś swojej playlisty, albo pokazać jej jakiegoś śmiesznego filmiku z kozami albo owcami? Wszystko to było w stylu Uriela, zwłaszcza w takim stanie. Może i mógł się pukać w pierś, podkreślając swoje atuty jako kuriera, ale też równie dobrze mógł przeskoczyć na jakiś całkiem inny, z niczym nie powiązany temat.
I - tak nagle, znikąd - poczuła jego uścisk w jej pasie. Sekundy później świat rozmył się wokoło na ułamek chwili - i, równie nagle, równie znikąd - stali przed drzwiami do jej dormitorium.
Jednocześnie dziewczyna zwiesiła się w objęciach Upsika, wyraźnie zaskoczona faktem, że wystarczyła im zaledwie… sekunda? Zamrugała, wyraźnie zdziwiona jeszcze bardziej. A miało jej już nic nie zdziwić… jednak Uriel zawsze, ale to zawsze - jakby postawił sobie to za punkt honoru - znajdował sposób, żeby ją zaskoczyć.
- Ale bajer - stwierdziła po dłuższej chwili. Z wyraźną niechęcią wygrzebała się z jego objęć. Nie miałaby nic przeciwko temu, by pobyć w tej bliskości odrobinę dłużej, ale już nie wypadało. A szkoda. Lekko, delikatnie poklepała go po dłoni, dając mu znak, że może się już od niego odkotwiczyć - jak miniaturowy stateczek, oddzielający się od statku-matki. Bądź co bądź nadal stała pewnie na nogach. Niestety.
O, jakże żałowała tego w tym momencie. Gdyby teraz zmiękły jej nogi, jak tym dziewczynom z tureckich seriali, to kto wie, co wydarzyłoby się dalej> Może kiedyś nadarzy się okazja? Oczywiście, gdyby Uriel był wtedy bardziej trzeźwy.
- Daj mi chwilę. I… dzięki - Vlassis posłała Upsikowi blady uśmieszek, poprawiając swoje okulary. Tuż po tym popchnęła drzwi do swojego dormitorium, zanim zagłębiła się w jego wnętrze. Pospiesznie podążyła do swojego pokoju - a przede wszystkim do szafy. Gdzieś na jego dnie miała dres. Na pewno. Chyba nawet dwa. Co prawda liczyła, że nie rzuciła tego uczelnianego dresu do prania - bo inaczej musiałaby założyć dresik, podarowany jej przez ojca. W jaskrawym żółtozielonym kolorze. Cóż, w tym względzie Apollo wiele się nie pomylił - faktycznie zapamiętał (albo przypadkiem znalazł na wyprzedaży po taniości) że lubiła zielony i żółty. Tylko, że nie zmiksowane w jeden kolor!
No, ale jak na Apolla, to już i tak było aż nawet za wiele. Czasami Sofronia zastanawiała się, czym zasłużyła sobie na ogrom jego nienawiści (czy też, jak ująłby to Apollo, ogrom ojcowskiej miłości). Dość już, że drań miał wpływ na nadanie jej drugiego imienia. Ksantypa! Kto normalny nazywał noworodka imieniem Ksantypa!
Po dłuższej chwili przekopywania szafy i jednoczesnego zerkania na zegarek Vlassis musiała uznać swoją porażkę. W milczeniu wpatrywała się w świecący na dnie szafy dres w neonowym limonkowożółtym kolorze. Mógłby robić za dres odblaskowy na budowie.
Cóż, przynajmniej w razie czego szybko mnie ktoś w tym labiryncie znajdzie, pomyślała smętnie, zakładając na siebie jadowicie żółtozielony dres. Ale to było w tej chwili jedyne, co miała sensownego. Nie zamierzała poświęcać ukochanych koszulek.
- Uriel, ty mój księżycu, lepiej zamknij oczy, albo załóż te swoje okulary - poradziła, uchylając nieco drzwi. Nie żartowała, mówiąc, że ten dres był widoczny już z daleka: on niemal dosłownie oślepiał. Sama nie wiedziała, czy Apollo chciał jej tym prezentem wypalić wzrok, czy też raczej sprawić, by była widziana przez dosłownie każdego w okolicy. Albo, jak żartował Demos, być jak te latarnie morskie w Faros.
Głęboki wdech. Wydech. Pora na kompromitację.
- Wychodzę - obwieściła, nie kryjąc napięcia w swoim głosie. Wstydziła się tego dresu. Ale nie miała naprawdę nic lepszego. Koszulki pod ogrodniczki były zbyt drogocenne, by je poświęcać!
Nie doczekawszy się odpowiedzi, wytknęła głowę zza drzwi bardziej, coraz bardziej podejrzliwa. No chyba jej tu nie zostawił? Wątpiła. Uriel nie był z tych facetów, którzy by porwali gdzieś kobietę i zostawili. Ale też w tym stanie mógł gdzieś się teleportować i przypadkiem utknąć.
Na jej twarzy nie pojawił się nawet wyraz zdziwienia, gdy usłyszała śpiew Upsika. A gdy podeszła bliżej, idąc za głosem, dostrzegła, że chłopak siedział przy ognisku Hestii, pisząc coś w telefonie z prędkością co najmniej kilkuset znaków na sekundę. Przez chwilę miała wrażenie, że to jego komórka stanie w płomieniach.
Po chwili namysłu zdecydowała się podejść jeszcze bliżej - ale najciszej, jak tylko potrafiła. Nie miała serca wypalać mu wzroku swoim widokiem, nie mówiąc o przerywaniu tej piosenki. Dobrze, że trener nie wpadł na zastosowanie testów antynarkotykowych. Była pewna, że nawet jeśli Uriel niczego nie brał, to i tak by nawet tego testu nie zdał.
- Lenaje nas do zabawy kuszą. Bawimy się, bo Dionizos zaprosił nas. Ludzie raz po raz imprezować muszą. Na dzikim tańcu płynie najmilej czas. Sok z winogron tryska litrami, wypij trochę, zabaw się z nami, trzymaj styl by każdy podziwiał cię. Łap się w pół i zakręć biodrami, buzi daj i ruszaj z nami, gdy się zgrzałeś zanurz w basenie się… - śpiewał wesoło Upsik. Telefon niemal rozgrzewał się do czerwoności. A tekst brzmiał tak, jakby miał śpiewać go Apollo w jakimś musicalu. Cóż, wyglądało na to, że Sykes postanowił godnie go zastąpić. I należało przyznać, że jako jeden z nielicznych uczestników doskonale wczuł się w atmosferę Lenajów. Tylko, że odrobinę za wcześnie.
- Biodrami już zakręciłeś, a na buzi i basen jeszcze przyjdzie czas. - postukała go w ramię, stanąwszy za jego plecami. - No dobra. Pokaż mi tę nogę i lecimy. - z tymi słowy zerknęła jeszcze raz na zegarek. Nieco nerwowo. Minęło w końcu te pięć minut. Chyba się nie spóźnią, co nie? Była zdania, że trener Phil, z uwagi na stan Upsika, powinien był im dać jakieś lekkie fory… znów obrzuciła postać chłopaka nieco zmartwionym spojrzeniem. Normalnie Uriel zachowywał się… normalnie. To znaczy był, jak zawsze, uroczy, promienny i rozświetlający wszystkim dzień swoją obecnością. Ale teraz był jak słoneczko na haju: wszędzie, i świecące tak mocno jak jej dres. Był… Urielem, tak. Ale był Urielem do potęgi entej.

Amazi
Posty: 45
Rejestracja: sob kwie 24, 2021 4:58 pm

Re: Uniwersytet Dawnej Grecji [fantasy, nieograniczone, mieszane, nabór]

Post autor: Amazi »

D



Para orzechowych oczu dalej spokojnie przyglądała się zdołowanemu chłopakowi. Na jej twarzy gościł subtelny uśmiech nie wskazujący nic wielkiego.
-Zadręczasz? Musiałabym związać się emocjonalnie z tą sprawą, by czuć się udręczona. A na Drakona szkoda sił i emocji. - powiedziała wprost bez ogródek, swobodnie krzyżując ramiona pod piersiami. Uważnie słuchała dalej tego co mówił. Kącik jej ust lekko się uniósł, miło było widzieć jakieś zawzięcie w pierwszaku, że nie był jeszcze na tyle zdołowany, by siąść i sie wszystkiemu poddać.
- Cóż... dobrze, że masz w sobie jeszcze jakąś iskrę. Proponuję przekierować ja na nasze zadanie. Może i utrzesz Drakonowi nosa podczas niego? Kto wie co czeka nas w tym labiryncie. A też wolałabym mieć to już za sobą, więc jeśli pozwolisz, chodźmy już na to całe związywanie..- zaproponowała ruszając w kierunku satyrów. - Stańmy przy tym po prawej... jakoś nie chce wiedzieć jakie rodzaje więzów preferuje trener...- stwierdziła z lekko zdegustowanym uśmiechem. Odgarniając dłonią brązowe fale z oczu, by poprawić sobie widoczność i na nikogo nie wpaść.
Kobieta wysłuchała historii o wypadku z włosami Drakona i popatrzyła na albinosa z politowaniem.
- Taki to ten los jest, gdybyś to planował to tak, by ci nie wyszło jak przypadkiem się udało. A jaki kolor dobrałeś? - zapytała zaciekawiona. - Może do kolorów masz lepsze oko niż do ludzi, bo chyba nic o plotkarzach nie wiesz, skoro właśnie zdradziłeś tak ważny sekret plotkarce z czołówki kampusowego rankingu. - posłała mu łagodny uśmiech. Bawiła ją naiwność tego chłopaka, co jednocześnie rozbudzało ciekawość. Kim ten nieukształtowany jeszcze pierwszak stanie się za te kilka lat? To miejsce i realia ich życia mocno zmieniały każdego. Co widziała już wiele razy.
- No proszę wystarczyła chwila i budzi się w tobie duch herosa? - mruknęła jakby lekko zaintrygowana spoglądając kątem oka na niego. - Dobrze, mogę pomóc ci wygrać. Skoro już zmuszają nas do zmarnowania czasu na bieganie po labiryncie, niech ma to przynajmniej jakiś cel - przyznała, lubiła kiedy atrakcje same wpisywały się w grafik jej dnia. Kobieta nie miała zbyt wiele czasu, by myśleć o takich pierdołach, a więc nigdy by nie wzięła w czymś takim udziału. Nie była jednak przeciwna, uznawała to za interesujące, nie przez samo zaprojektowanie konkurencji, a możliwość zobaczenia innych herosów w tak skrajnych warunkach. Ciekawa była jakie niebezpieczeństwa na nich mogą tam czekać i czy wszyscy wyjdą stamtąd cało, nie obraziłaby się gdyby festiwal pochłonął kilka ofiar... Selekcja naturalna była w końcu potrzebna w ekosystemie. Jej orzechowe oczy przemknęły po zgromadzonych, po czym wróciły do oblicza albinosa.
- Po prostu lubię osiągać cele, które mam przed sobą, a skoro taki cel nam postawiono. To go zdobędziemy - przyznała wprost. - Nie martw się nie zginiemy. Przynajmniej nie my - powiedziała unosząc kącik ust w subtelnym uśmiechu. - Labiryntu jeszcze nie było, co roku trener wymyśla coś nowego, oryginalnego... ostatnio był abordaż wrogiego statku... niebywale chaotyczna zabawa... której bym nie powtórzyła - przyznała. Kiedy stanęli w kolejce do jednego z satyrów popatrzyła uważniej na twarz albinosa.
- Z twoimi darami pseudonim artystyczny może faktycznie się sprawdzić. - przyznała, na ostatnie słowa pierwszaka zastanowiła się chwilę i spojrzała na niego kątem oka. - To pewne, że będzie masa nieczystej gry... sami tak zagramy jeśli będzie okazja - powiedziała wprost. - Mam nadzieję, że w twojej palecie jest trochę szarości i czerni, Śnieżynko? - mruknęła zaciekawiona. Nie zamierzała udawać krystalicznie czystej, pojmowała zasady świata i nie wszystko na nim było czarne lub białe, a ona nie miała oporów, by sięgnąć po każdą z barw, jeśli miało przynieść im to zwycięstwo. Wcześniej nie była przekonana do takich ambicji, jednak jeśli to miało poprawić nastrój pierwszakowi i jednocześnie zirytować, niektóre osoby, to poczuła się zmotywowana.
- Na czym dokładnie polegają twoje zdolności? Ja jestem po prostu zmiennokształtnym...- wyznała, by ich współpraca mogła być nieco owocniejsza.
Sofja
Posty: 48
Rejestracja: pn kwie 26, 2021 10:02 am

Uriel

Post autor: Sofja »

Uriel Panos Sykes


Większość studentów na miejscu Uriela zapewne pożegnałby Sofronię krótkim „na razie”. Drobnym „cześć” lub „do zobaczenia” nie zaprzątając sobie głowy żadnym wymyślnym sposobem jej odprowadzenia. W końcu mieli zobaczyć się ledwie za chwilę. Krótkie pięć minut, trwające mniej niż dwie losowo wybrane piosenki. Niż jego standardowy wypad poza teren kampusu po kawę.

Tymczasem młody Sykes, widząc, jak Vlassis się odwraca, uniósł wysoko rękę i zacząć nią energicznie machać. Z prędkością godną niemal strzały wystrzelonej przez sama Artemidę. Równym zaangażowaniem, jak gdyby mieli się nie widzieć przez kolejnych kilka miesięcy, jak i nie lat. I nie przestając, nawet gdy już dziewczyna zniknęła mu z oczu. Skryła się za drzwiami dormitorium Apolla z prędkością godną co najmniej nimfy uciekającej przed tym właśnie bogiem. A on mógł myśleć tylko o tym, czy zamiast swojego Promyczka nie znajdzie przypadkiem za chwilę w środku jakiegoś kwiatu. Albo niewielkiego krzaczka, będącego dziełem bogów na skutek błagań dziewczyny, by zlitowali się nad nią i uwolnili ją od niego.

Nie no, dzieci Apollina powinny mieć na to jakąś wrodzoną większa odporność… prawda?, przekonywał sam siebie, w końcu opuszczając rękę. W jego mniemaniu powinien to być jakiś taki ich bazowy pakiet ochronny, dziedziczna cecha lub zwyczajna uprzejmość innych bogów względem Olimpijczyka. A mimo to miał nieodparte wrażenie, że gdyby Sofronia miałaby akurat do wyboru wpaść w objęcia Apolla lub zostać jakimś krzewem, zawzięłaby się i dokonała wszelkich starań, by wybrać tę drugą opcję.

I to niemal bez zawahania, podsumował, czując niezmierną ulgę związaną ze świadomością, że Apollo jest na szczęście bardzo daleko, zajmując się jakimiś ważnymi, boskimi obowiązkami. Jak na przykład kompozycja nowego utworu, czy brunch z Zeusem, który musiał odbyć się popołudniem, bo taki w normalnie pomorze byłby dla bogów zbyt… ludzki? Śmiertelny?

Nie potrafił znaleźć odpowiedniego słowa do nazwania formującej się w jego głowie myśli, która zaraz zresztą z prędkością błyskawicy przeskoczyła na inny temat. Kwestię o wiele bardziej interesującą go od tego, czy bogowie w czasie takiego popołudniowego brunchu jedzą maleńkie kanapeczki z ambrozją i omawiają wyniki ostatniej olimpijskiej (ha!) partyjki golfa, w której Hermes zdaniem Aresa oszukiwał, bo użył jako kija swego kaduceusza ku wielkiemu niezadowoleniu Marty i Grega.

Tą o wiele bardziej intrygującą Uriela sprawą była natura rośliny, w którą mógłby zamienić się jego Promyczek. Jej wygląd, kształt liści i ilość płatków jej kwiatów. Im dłużej myślał o tej kwestii, zmierzając ku dormitorium Hermesa tanecznym krokiem, tym większe miał wrażenie, że jako roślina, Sofronia nie byłaby pojedynczym kwiatem, lecz jakimś maleńkim krzaczkiem. Czymś okrągłym, niemal puchatym, jak jej włosy. O równie drobnych niebiesko-różowych kwiatach, co gipsówka lub niezapominajka. Nie przepadającym za zbyt dużą ilością światła. Ale za to bardzo odpornym i o zapachu jednocześnie przynoszącym ulgę, spokój i tęsknotę. Wprowadzającym w nostalgiczny nastrój, dający chęć do wspomnień i zwierzeń.

Ciekawe, czy spodobałaby się jej ta wizja, zastanawiał się, przekraczając próg swego dormitorium z niepodważalną wręcz pewnością, że gdyby tylko Promyczek był w tej konkretnej chwili tuż obok niego, natychmiast padłby przed nią na kolana i zacząłby ją błagać, aby nie zamieniała się w kwiat. Bo cóż on miałby z taką promyczko-rośliną zrobić? Zanieść do szklarni Vlassis, namalować uśmieszek na doniczce i gadać do niej jednocześnie popijając kawę, jak to niegdyś uczynił, gdy Sofronii w owym miejscu nie zastał?

Chcąc nie chcąc, był zmuszony przyznać przed sobą, że najpewniej tak właśnie by się cała ta historia skończyła. Czy powinien więc zacząć dziękować bogom, że ich dzieciaki nieraz obchodzą ich tyle, co zeszłoroczny śnieg?

Zaledwie jedno zerknięcie na wnętrze dormitorium Hermesa wystarczyło mu za odpowiedź. Negatywną. Głośne, pełne wyrzutu i frustracji „Nie!”, które wykrzyknął w swych myślach. Jednocześnie nie tylko kontynuując swój dotychczasowy, wewnętrzny monolog, ale i wyrażając pełnię swego niezadowolenia związanego z tym, co ujrzał. Bo oto, przed jego oczami, rozciągał się, jak to zwykł mawiać „obraz nędzy i rozpaczy”. Ciągnących się, gdzie okiem nie sięgnął, porozrzucanych wszędzie paczek wszelkich opakowań i rozmiarów. Począwszy od maleńkich listów, przypominających rachunki, po gigantyczne kartony pełne sam nie chciał wiedzieć czego. Niemniej sądząc po wielkości niektórych, był pełen przeświadczenia, że zmieściłaby się w nich przynajmniej zwinięta lotnia. Albo menhir.

Patrząc na nie, miał niezmienne od dobrych czterech lat wrażenie, że zamiast znaleźć się w przestrzeni wspólnej, przeznaczonej dla latorośli posłańca bogów, pomylił adres i trafił do magazynu jakiejś kiepsko zarządzanej poczty. Na jakimkolwiek bowiem fragment przestrzeni poza pokojami i łazienkami by nie spojrzał, ten zawierał przynajmniej jedną przesyłkę. Kanapy, stoliki, szafki przywołujące na myśl małe kramy. Kawałek przestrzeni mający służyć za prywatną siłownię, a kojarzący mu się nieodparcie z gimnazjonem. Ba! Nawet hamak, który rozwiesił na pierwszym roku między dwoma kolumnami. Wszystko to było zasypane wszelką korespondencją niczym jakiś kurierski van. A najgorszą w tym wszystkim jego zdaniem rzeczą, był fakt, iż przesyłek tych nieustannie przybywało. Nie miało więc praktycznie znaczenia, czy wynosił je regularnie, układał w większe stosy, zestawiał z mebli. Czego tylko by nie robił, nie mógł pozbyć się ich na tyle, aby nie towarzyszyło mu, chociaż kilka z nich. Mógł co najwyżej próbować ograniczać ich ilość. Niczym Syzyf wnoszący na górę kamień, wynosząc je i roznosząc. A gdy, jak w tamtym momencie odpuszczał sobie, choć na jeden dzień, musiał liczyć się z tym, że przejście od progu do dowolnego punktu dormitorium będzie się łączyło dla niego ze slalomem między paczkami, a może nawet kilkoma skokami przez nie.

Cóż, przynajmniej wiem już, jak będzie wyglądać moje nieżycie w Podziemiach, jeśli trafię na Pola Kary. Hades nie będzie musiał się nawet wysilać… Dzięki tato, że we mnie wierzysz, już dajesz mi trening i tak dalej..! — rzucił w przestrzeń z lekką goryczą. I pomyśleć, że chciał tylko zabrać stamtąd swój miecz…

Czasami zastanawiał się, ile pozbawionych potomków wśród studentów lat musiało minąć, by bóg pozwolił sobie zrobić coś takiego ze swoim miejscem, może nie tyle kultu, bo nowożytną świątynią by tego nie nazwał, ale chociaż domkiem letniskowym na przedmieściach. Pięć? Dziesięć? Więcej? Sam chyba potrzebowałby przynajmniej ze stu, aby się zgodzić. Wątpił jednak, że Hermes aż tak długo nie posiadał potomków godnych uczęszczania do tego bardziej przypominającego obóz treningowy niż uniwersytet college'u. Nawet jeśli Uriel ze swego przyszło-herosowego rodzeństwa miał szansę poznać tylko Lavrence’a. Co wykluczając ewentualne śmierci, samo z siebie było dobrą sugestią, że tych lat musiało upłynąć przynajmniej siedem.

A może ci to po prostu nie przeszkadza, wychowałeś się wszak w jaskini i w ogóle… — skomentował pod nosem, rozpoczynając krótki zestaw skoków między paczkami, który musiał wykonać, aby dostać się do małej skrzyni pod kanapą, w której zawsze chował swą broń. I ledwo zdążył tę wypowiedź skończyć, a praktycznie od razu potknął się o jeden z kartonów. Zahaczając o niego butem, gdzieś na wysokości małego palca. I jak na złość, trafiając na tak perfidnie ciężkie pudło, że te, zamiast potoczyć się do przodu, zatrzymało go. Siłą jego rozpędu wytrącając go z równowagi, powiększając ból w kostce i sprawiając, że mimo usilnych prób, dziwacznych kroków i machania rękami, mrugnięcie oka później wywalił się. Lądując piersią i głową wprost w kolejnym wielkim kartonie, który dałby sobie głowę uciąć, że pojawił się w tym miejscu dokładnie w tej konkretnej chwili. Tak, jakby ktoś uznał, że będzie to idealny sposób, by zamortyzować jego upadek.

Blondyn miał co do tego pewne obiekcje. A mimo to musiał też przyznać, że choć bolało, owa przesyłka znalazła się w takim miejscu, była z na tyle łatwo dającego się zgiąć kartonu i wypełniona tak miękką zawartością, że potłukł się znacznie mniej, niż gdyby spotkał się z ziemią. Prawdę mówiąc, nie sądził, że stało mu się cokolwiek więcej poza nabiciem sobie jednego, czy dwóch sińców.

I już, miał nawet podziękować za to Hermesowi, dopatrując się w tym czegoś w rodzaju ojcowskiej reprymendy i drobnego żartu, lecz właśnie wtedy dostrzegł widniejący na zgniecionym kartonie napis, który miał tuż przed swymi oczami. Głosił on bowiem, krótkie, lecz jakże zdolne zmusić jego żołądek do ściśnięcia się w supeł, a serce do szybszego zabicia słowa „JADOWITE WĘŻE. GÓRA ↑ DÓŁ ↓”. I był opatrzony najbardziej niewinnym i zarazem złowrogim, narysowanym markerem uśmieszkiem, jaki Uriel dotąd kiedykolwiek widział.

Sam nie był do końca pewien, czy wstał, czy teleportował się z tego kartonu. Wiedział tylko, że w jednej sekundzie leżał na nim, a w następnej stał dobre pół metra dalej, słysząc ciche dzwonienie w uszach, które sugerowało mu raczej tę drugą opcję. Niemniej, kiedy już pierwszy szok minął, a jego słuch wrócił do normy, zerkający ze strachem ku sporej dziurze w kartonie Sykes, zdał sobie sprawę, że przez tę faktycznie dostrzega węże. I to jadowite węże, w dwóch kolorach: pomarańczowym i zielonym. Odpowiadającym barwom Grega i Marty. Z tą różnicą, że w przeciwieństwie do tej konkretnej dwójki gadów, zawartość paczki nie była żywa, lecz... gumowa.

To wystarczyło, by choć serce nadal waliło mu tak, jakby chciało wyrwać się z piersi, mimo iż czuł, że nogi się niemal pod nim uginają, otworzył usta i wybuchnął szczerym, głośnym śmiechem. Bo oto wywalił się w karton pełen gumowych węży, jakże przypominających nieodłącznych towarzyszy jego ojca.

Kto w ogóle zamawia karton gumowych węży?, pytał się przy tym w duchu. Zastanawiając się też, czy nie miały być przypadkiem prawdziwe. I jeśli tak, widząc w tym niezłe oszustwo. Zwyczajny scam na węże, za który, w tamtej chwili, był nadawcy niezmiernie wdzięczny. Nie tylko, ponieważ nie zrobił wężom krzywdy, czy bo nie musiał wyłapywać rozpełzających się po dormitorium gadów, ale głównie, gdyż widok całego stosu gumowych węży poprawił mu humor. Skutecznie odsuwając na bok wszelką związaną z paczkami frustrację i gorycz i napełniając go poczuciem dziecięcej radości, z którą zresztą zaraz pochwycił w ręce jednego z nieprawdziwych gadów.

Sssss — zasyczał mu z szerokim uśmiechem, łapiąc go delikatnie za główkę i owijając wokół swej dłoni, tak by mógł pogłaskać go po łebku. A potem radośnie się śmiejąc odłożyć go do paczki, przełożyć ją na bok, by już nikt więcej na nią nie wpadł i znów ruszyć po swój miecz. Spiżowy ksifos, bez którego wolał się nie zagłębiać do labiryntu.

Kiedy ten znalazł się już w dłoni Uriela, chłopak kolejny raz sięgnął po swój telefon i odnalazłszy zdjęcie hallu akademika, wśród złocistych iskierek teleportował się prosto na jedną z kanap. Właśnie tam, w akompaniamencie cichego trzasku płonących drew planując zaczekać pozostałych kilkadziesiąt sekund na swego Promyczka. Poświęcając ten czas nie tylko zasypaniu hermesowej skrzynki kolejnym spamem wiadomości, ale i cichemu śpiewaniu pierwszej rzeczy, która przyszła mu na myśl. Jakże jego zdaniem pasującej do atmosfery Lenajów piosenki z disneyowskiego serialu o Herkulesie, w której w swym wykonaniu zamienił nazwę święta i Dionizosa, by te odpowiadały jego greckiej formie, a nie jego rzymskiemu odpowiednikowi — Bachusowi.

Nie doszedł nawet drugi raz do jej refrenu, nie zdążył też wśród ciągu w większości niepowiązanych ze sobą wiadomości zaproponować Hermesowi wspólnego wypadu na grecką sałatkę do Grecji, gdy poczuł stuknięcie w ramię i usłyszał koło ucha znajomy głos. Już drugi raz tego dnia zaskakujące go na tyle, że podskoczył w miejscu. Na szczęście nie spadając z miękkiej kanapy, a jedynie z nieco zaskoczonym spojrzeniem, odwracając się ku Sofronii.

Kiedy my nie mamy tu basenu, co najwyżej ocean, a woda w nim nie nadaje się teraz za bardzo do pływania. Wiem, sprawdziłem — odparł na słowa dziewczyny, wspominając swoją wcześniejszą kąpiel i zupełnie ignorując jej kwestię o jego nodze. I ledwo ostatnia z tych zgłosek zdążyła paść z jego ust, a on wciągnął głośno powietrze w wyraźnie wielkiej, radosnej ekscytacji, którą przyniósł właśnie rodzący się w jego myślach pomysł. Koncepcja, którą musiał w tej konkretnej chwili, praktycznie natychmiast podzielić się ze swoim Promyczkiem. Tym bardziej że dotyczyła w sporej mierze właśnie jej.

Nie czekając więc ani sekundy, dosłownie zerwał się ze swojego miejsca, przeskoczył przez oparcie kanapy i chaotycznym ruchem wcisnąwszy do kieszeni telefon, dopadł do kolorowłosej. Bez zbędnych ceregieli, przejmowania się bólem nogi, czy myśli o zachowaniu jakiejkolwiek osobistej przestrzeni, łapiąc jej obie dłonie w swoje i patrząc na nią radosnym spojrzeniem szczeniaka proszącego o rzucenie mu piszczącej piłeczki.

Chodźmy potem razem na basen! Albo na narty wodne… Albo o! Do wesołego miasteczka! — zakrzyknął z zachwytem, już widząc oczyma wyobraźni ich dwójkę wśród wielu kolorowych atrakcji, chwytliwej muzyczki i waty cukrowej. Będąc niemal gotów sięgnąć już po swój smartfon, znaleźć informację o pierwszym lepszym, aktualnie czynnym wesołym miasteczku i przenieść ich tam. — Będziemy się świetnie bawić: pójdziemy na rollercoaster, czy jakieś filiżanki. Zjemy lody, dużo lodów. I wygram ci jakiegoś pluszaka! Obiecuję! — dodał, gotów przysiąc tę ostatnią kwestię nawet na Styks. Wierzył w to, iż uda mu się w jakiejś śmiesznej grze zestrzelić kilka baloników, czy czegoś podobnego równie mocno, jak w to, iż Sofronia przystanie na jego propozycję. W końcu. Być może jeszcze po kilku słowach.

Nim jednak zdążył te wypowiedzieć, do jego świadomości przedarło się płynące z jego dłoni odczucie. Przyjemne, kojące zimno, którego tak bardzo ciągle poszukiwał i którego tak bardzo mu brakowało od wypicia tego nieszczęsnego kubeczka nektaru. Chłód zdolny wreszcie, w tym jednym miejscu powstrzymać palący go od środka żar.

Zaskoczony spojrzał na swoje palce, z których nie chciał wypuścić dłoni Vlassis, nim ta nie zgodzi się iść z nim do wesołego miasteczka. Naraz uświadamiając sobie, iż to właśnie od nich płynie ten przyjemny chłód. Nie będąc pewien, jak mógł tego dotąd nie zauważyć, ani też, czy łączy się to jakoś z jej umiejętnością. Tak bardzo jednak będąc tym odkryciem zafascynowanym i za nie wdzięcznym, że natychmiast porzucił dla niego kwestię wycieczki poza kampus.

O bogowie, jakie ty masz zimne łapki! — rzucił, zupełnie nie myśląc o tym, co mówi. W jego słowach nie było jednak ani kropli przytyku. Jedynie tak szczera radość i pełne wdzięczności zaskoczenie, jakby właśnie wręczono mu zupełnie nieoczekiwany, a wymarzony prezent. — Haha! Ale wypas! Promyczku czemu mi nie mówiłaś? — kontynuował, rozradowany nieco mocniej ściskając jej prawą dłoń, tak by zaraz móc ją przyłożyć sobie do czoła. I z wyrazem szczerej ulgi, którą poczuł na skutek odczuwanego natychmiast chłodu, przymknąć oczy.

Wytrzymał tak z jakieś trzy sekundy. Mile kojące i zdecydowanie zbyt krótkie, nim cichy dźwięk przychodzącej wiadomości odciągnął jego uwagę. Sprawiając, że naraz puścił dziewczynę i odsuwając się o pół kroku, sięgnął po swój telefon. Z niekrytym zdziwieniem odkrywając, że nie ma żadnego powiadomienia z żadnego komunikatora. I choć dźwięku przychodzącej wiadomości nie mógłby z niczym pomylić, ta wcale do niego nie dotarła.

Dziwne… — zaczął, chcąc wyjaśnić tę sytuację i zapytać swojego Promyczka, czy też coś słyszała, lecz gdy tylko zaczął, jednego spojrzenia padło na zegarek. Jakże łatwo zdolny mu uświadomić, że pięć minut, które wierzył, że spokojnie mogą poświęcić na wypad do akademika, by dziewczyna mogła się przebrać, minęło. I ta świadomość starczyła, aby przypomnieć mu o labiryncie, satyrze Philu i karach, które czekały na wszystkich gagatków gotowych omijać jego treningi. A których nie miał najmniejszej ochoty ani odbywać, ani tym bardziej pakować w konieczność ich odbycia dziewczyny. — O nie, musimy lecieć!

Z tymi słowami, złapał za swój leżący na kanapie miecz, który zaraz zaczepił u swego pasa. A gdy ten był już na stosownym miejscu, otworzył galerię i wyszukał w niej najnowsze zdjęcie areny, wybierając na nim punkt, w którym szczerze wierzył, że nie przebywa obecnie żadnej inny student. Tak by szybko, zarzuciwszy Sofronii rękę na ramię, móc skupić się, teleportując ich. Znów bez żadnego „gotowa?”, „teraz”, czy choćby „na trzy… Trzy!”, które byłoby najbardziej w jego stylu.

Wylądowali pod drzewem. W cieniu, na trawie i co najważniejsze na tyle daleko od kilkorga innych, jeszcze też niezwiązanych studentów, że nie szturchnęli, nie popchnęli i co najważniejsze, nie wpadli na żadnego z nich. Innymi słowy, zdaniem Uriela odnieśli absolutny, spektakularny sukces.

Wszystko w porządku? — zapytał, uświadomiwszy to sobie, zerkając z szerokim uśmiechem zwycięzcy na twarz dziewczyny. I tym razem nie będąc gotowym jej puścić, póki nie upewni się, iż ta zniosła dobrze teleportację, jest w stanie stabilnie stać na swych własnych nogach i nie potrzebuje po niej chwili oddechu.

Methrylis
Posty: 32
Rejestracja: sob paź 08, 2022 8:18 pm

Re: Uniwersytet Dawnej Grecji [fantasy, nieograniczone, mieszane, nabór]

Post autor: Methrylis »

LAVRENCE

Jakim kolorem Lavrence określiłby własne emocje? Nagle, w próbie odciągnięcia swoich myśli od drakonowej porażki, albinos począł się nad tym zastanawiać. I nad jeszcze jednym: czy byłby w stanie to odgadnąć? Albo wręcz sprawdzić? Wszak jego umiejętność oparta jest na kolorach. Ale czy to oznaczało, że mógł jedynie oddziaływać na obiekty i osoby z zewnątrz? Czy może jednak potrafił wpływać również na siebie? A nawet jeśli by nie potrafił, to czy umiałby odczytać kolory myśli lub emocji innych osób? Jeszcze zanim sam by je przefarbował? Lav popatrzył z ciekawością na swoją towarzyszkę, zastanawiając się, czy mógłby jej użyć do swojego eksperymentu. Ale najpierw postąpi tak, jak każdy szanujący się naukowiec: wykona testy na samym sobie.

A więc, jak czuł się Lavrence Campbell?

Teraz już nie czuł strachu, bo i nie miał czego się bać — zagrożenie w postaci Drakona minęło, a przynajmniej tymczasowo. Teraz zostało zażenowanie własnym postępowaniem. Jakiego koloru było zażenowanie? Lav z jakiegoś powodu nie musiał się nad tym zastanawiać, bo przed oczami ujrzał głęboki granat. Chłopak zanotował to w pamięci, po czym popłynął dalej nurtem swoich niepokolorowanych jeszcze emocji. Czuł… bezradność. Ta natychmiast objawiła mu się ciepłą, dość intensywną, choć nie aż tak głęboką szarością. Dalej! Odrobina… gniewu? Tak: na siebie, na Drakona, na całą tę sytuację. I wtem zobaczył przed oczami… Różowy?!, zastanawiał się ze zdziwieniem. Chociaż, to nie był klasyczny róż, tylko jakiś wściekły, bardzo żywy rodzaj fuksji.

Jako boski kolorowacz, muszę nauczyć się nazywać kolory, pomyślał nieco żałośnie. Ale skoro te kolory tak od razu migały mu przed oczami, to czy to oznaczało, że coś tam potrafił? Tego nie był pewien, ale będzie musiał porozmawiać o tym z profesorami. Testy na innych żywych organizmach zorganizuje jednak później — nie chciał się wyłączać na zbyt długo w towarzystwie D.

Nie wiem, czy ucieranie mu nosa to taki najszczęśliwszy pomysł — mruknął posępnie. — Jeszcze znowu się na mnie wścieknie. Nie, nie boję się go — doprecyzował po chwili niemal z oburzeniem, zdając sobie sprawę, jak to mogło zabrzmieć — ale to byłoby już bardzo irytujące, gdyby nawet za przebicie go w zawodach dał mi w ryj. A pewnie byłby do tego zdolny. Chorzy psychopaci pewnie tak mają.

Ani myślał nazywać tego czerwonego mutanta w inny sposób.

Może do kolorów masz lepsze oko niż do ludzi, bo chyba nic o plotkarzach nie wiesz, skoro właśnie zdradziłeś tak ważny sekret plotkarce z czołówki kampusowego rankingu.

Słysząc te słowa, Lavrence najpierw pobladł, potem spurpurowiał, a na końcu poczerwieniał jak piwonia. Ale to był tylko pierwszy atak stresu — ten zszedł z niego tak gwałtownie, jak się pojawił, przez co ostatecznie machnął na to ręką.

Fakt, na ludziach się nie znam. Kolory są chyba łatwiejsze, chociaż mają wiele odcieni. Ale to jak z ludźmi, nie? — zagadnął iście filozoficznie. — Więc może jak już się nauczę tak całkiem tymi kolorami władać, to i z ludźmi lepiej mi zacznie iść. I nie mam nic przeciwko plotkowaniu, ani o tym, ani o czymkolwiek innym. Ten debil z przerośniętym łbem, w którym jego mały mózg nie zajmuje nawet jednej trzeciej przestrzeni, fruwał nad kampusem. Widziało go co najmniej tuzin ludzi, a on mi jeszcze każe trzymać gębę na kłódkę. Więc mów. Puszczaj ploty w świat! — zaśpiewał tonem pełnym żałości, zataczając szeroki krąg wyciągniętą do góry ręką. — Mnie to nie zrobi, a jemu może chociaż życie uprzykrzy.

Być może przemawiała przez niego desperacja samobójcy, ale trudno. Tym się będzie ewentualnie martwił Lav z przyszłości.

Albinos zmrużył oczy, gdy D opowiadała o zeszłorocznych rozgrywkach. To, co mówiła, jakoś wcale go nie zachęcało do wkroczenia do tego śmiesznego labiryntu. Zwłaszcza że chyba wcale śmiesznie nie będzie.

Czemu byś tego nie powtórzyła? — spytał podejrzliwie. — I skoro trener odwala rzeczy, o których nawet taka ludzka odwaga jak ty mówi, że by tego nie powtórzyła, to… To ja chyba niespecjalnie chcę tam wchodzić — mruknął, patrząc na linię startu. — Ale wycofać się nie zamierzam, nie martw się. Po prostu zastanawiam się, kiedy to się skończy tragedią i czy ewentualna śmierć ucznia w ogóle sprawi, że trener przestanie wpadać na tak idiotyczne pomysły. Choć przypuszczam, że nie.

Obecnie był po prostu zgorzkniały — przed oczami mignął mu ciemny, głęboki brąz, przywodzący na myśl gorzką czekoladę — dlatego wyostrzył mu się bardzo mało zabawny humor. Ale cóż, D. jakoś będzie musiała to znieść.

I oczywiście, że to będzie nieczysta gra — rzekł ze wzruszeniem ramion. — To mnie nie dziwi. I masz rację — dodał niemal gniewnie — jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubańczykom. Nie możemy się ograniczać, bo odpadniemy jako pierwsi. A na to się nie piszę.

Nie dam temu półmózgowi ze mnie kpić jeszcze z tego powodu, syknął w myślach.

Na pytanie o jego zdolności znowu wzruszył ramionami.

Profesorowie określają to jako kolorowanie rzeczywistości. Wiem, bardzo ogólne określenie — dodał pospiesznie — ale w zasadzie trafnie to określili właśnie w ten sposób, bo to rzeczywiście bardzo szeroka dziedzina. Mogę kolorować dosłowne przedmioty, ale też skórę czy włosy, jak już sama wiesz, więc mogę oddziaływać na żywe istoty. No i niby mógłbym w przyszłości oddziaływać nawet na myśli i emocje, czyli wiesz, kolorami mieszać w głowie. Ale do tego sam muszę zacząć wyczuwać, jakie one mają barwy, a to ponoć trudne. Niedawno zacząłem to ćwiczyć na sobiea dokładniej kilka minut temu, doprecyzował w myślach — i nie wiem, jak mi idzie. Muszę to sobie chyba zacząć spisywać, chociaż takie podstawowe emocje i ich kolory. Bo gdybym już miał taką mapę, to mógłbym zacząć ćwiczyć wpływanie na myśli. I, na przykład, gdybyś szykowała się do konkursu takiego jak ten, mógłbym pomalować twoje emocje albo myśli głównego, aktualnego nurtu na granatowy. Wedle mojego niedawnego odkrycia, to chyba kolor odpowiadający tak mniej więcej zażenowaniu. A gdybyś tak nagle znikąd poczuła się zażenowana, i ta myśl zakryłaby wszystkie inne, miałabyś kłopoty ze skupieniem, byłabyś rozchwiana i… no, zażenowana. Ale to nie jest taka dosłowna kontrola myśli — uzupełnił. — Bo ja w sumie bazuję tak naprawdę na emocjach, to raz. A dwa, że to tylko kolorowanie. Bardzo łatwo to odeprzeć, jeśli masz świadomość, że każdy ma swoje kredki. Optymistę trudno by mi było pomalować na czarno, bo sam się zacznie odbijać na żółto, czy tam na jakoś. I tak dalej.

Trochę się rozgadał, ale jak mówił, to przynajmniej o tym bęcwale nie myślał. Natomiast bardzo go zaciekawiła moc D. Nigdy o nią nie pytał, co z jednej strony było dziwne, bo przecież się już znali, a z drugiej strony wcale nie było dziwne — bo była to znajomość głównie łóżkowa. Dlatego teraz był chętny dopytać o szczegóły.

Zmiennokształtna? Ale super! — przyznał ze szczerym zachwytem. — Wybacz za dość może infantylne porównanie, ale to trochę jak Tonks z Harry’ego Pottera? No wiesz, że potrafiła dowolnie manipulować kolorem włosów, a nawet kształtem twarzy i inne takie? Po prostu możesz w każdej chwili zmienić wygląd? Kurde, to naprawdę znakomicie brzmi!

Lavrence, naiwny w swej naiwności, był szczerze pod wrażeniem tych umiejętności, nawet sobie nie wyobrażając, co takiego kryło się znacznie, znacznie głębiej.

Sofja
Posty: 48
Rejestracja: pn kwie 26, 2021 10:02 am

Theo

Post autor: Sofja »

Theophilus Elpenor Walker


Gdyby ktokolwiek zapytał Theophilusa, jaki jest świat bogów i herosów, powiedziałby, że głośny. Chaotyczny. Stanowiący kakofonię nieustannie zmieniających się dźwięków i hałasów, z których każdy stara się być tym w danej chwili najważniejszym. Niczym pozbawiona dyrygenta orkiestra, która, choć gra jedną i tę samą melodię, nieustannie gubi rytm, od wieków nie potrafiąc odnaleźć harmonii. Wspomniałby, iż jest miejscem, w którym bogowie niezmiennie rywalizują ze sobą w bardziej lub mniej pokojowych starciach. Herosi z wojennymi okrzykami rzucają się na potwory. Gdzie spiżowe miecze zderzają się ze sobą, sypiąc po ziemi iskrami, a błyskawice rozdzierają niebo za każdym razem, gdy ktoś zdenerwuje Pana Olimpu.

Innymi słowy, że był to świat konfliktu i bezlitosnych kar. Owinięte w kolorową otoczkę bohaterskich historii gwałtowne, szalone miejsce. Rzeczywistość, której stania się częścią Walker nie życzyłby nawet największemu wrogowi. I to mimo tego, że ta miała też swoje nieliczne, dobre strony.

Stojąc na uboczu, oparty o jedno z drzew i przyglądając się studentom poszukujących wyznaczonych im przez trenera partnerów, Theo starał się skupić właśnie na nich: na pozytywach. Nie tej konkretnej sytuacji, gdyż zarówno bieg na trzech nogach przez labirynt, jak i wygrana nieszczególnie go interesowały, ale ogółem dobrych stronach bycia półbogiem. Synem jednego z dwunastki Olimpijczyków, samego Dionizosa.

Czy zaliczał do nich swój rodowód? Nieszczególnie. Prawdę mówiąc, wolałby o wiele bardziej, jeśli już musiał posiadać nieśmiertelnego rodzica, być potomkiem jakiegoś pomniejszego bóstwa. Kogoś łagodniejszego. Nie słynącego aż tak ze swych dosłownie szalonych sposobów karania obrażających go bądź sprzeciwiających mu się śmiertelników.

Czy może w takim razie jako pozytyw traktował swe nadprzyrodzone zdolności? Tu również odpowiedź nie była pozytywna. Chociaż bowiem Theophilus nie miał nic przeciwko temu, jak oddziaływał na część roślin, jego główna umiejętność, związana z falami akustycznymi, kładła się mocno cieniem i na tym aspekcie jego połowicznej przynależności do boskiego świata. Głównie, ponieważ ta wciąż, mimo treningów i upływu lat, nawet pomimo jego dorosłości, zaskakująco łatwo poddawała się jego emocjom. Sprawiając, że kiedy się denerwował, wciąż nieraz działy się złe rzeczy. I choć być może wedle boskiej miary dobrze oddawało to naturę jego ojca, było zupełnie sprzeczne z podejściem Walkera, który nie lubił zarówno konfliktów, jak i krzywdzenia innych.

Cóż więc uważał za pozytyw? Tę dziwną więź łączącą go duchami natury. W ich otoczeniu zawsze czuł spokój i wewnętrzną siłę. Kiedy był tylko z nimi, jego umiejętności nie wyrwały się spod kontroli. Niezależnie od ilości powodowanego przez ich śmiech, czy muzykę hałasu. Nie przeszkadzały mu więc nigdy ścigające się aury — nimfy wiatru, ani też grające na piszczałkach satyry, pląsające driady, czy ochlapujące wszystkich studentów najady — nimfy rzek i jezior. I z tego też powodu to właśnie z nimi już od swego pierwszego roku spędzał tak wiele wolnego czasu. Nucąc czasem niesione przez wiatr melodie z aurami, plotąc wianki z driadami, czy nawet uczęszczając na lekcje jogi jednego z młodszych satyrów — niejakiego Flasha.

Na moment wyrywając się ze swych przemyśleń i przenosząc wzrok na grono ochotników pomagających trenerowi we wiązaniu duetów, ku swemu zaskoczeniu odkrył, iż jednym z tej czwórki kozłonogów był właśnie ten konkretny satyr. Nim jednak spowodowany tym szok minął, a Theo zdążył zrobić cokolwiek z tą informacją, sylwetkę Flasha zasłoniła mu postać nieznanej mu, jasnowłosej kobiety.

Studentki, poprawił się zaraz w myślach, gdyż wpierw przez bijącą od niej aurę i sposób, w jaki się poruszała, wziął ją za nową wykładowczynię lub i pomniejszą boginię.

Tuż po tym skinął jej uprzejmie, choć jak to miał w zwyczaju i dość powolnie, potwierdzając tak swą tożsamość. I jednocześnie wyjmując z uszu słuchawki, których nieraz używał, aby odciąć się przynajmniej od części typowego dla tego boskiego kampusu gwaru. Korzystając z nich szczególnie wtedy, gdy jak w tamtej chwili, czy wcześniej w czasie przedstawień, nie mógł opuścić danej, uczelnianej aktywności bądź zajęć.

Wystarczy Theo — stwierdził jeszcze, cicho, nim pozwolił kobiecie nie tylko wyjawić mu swe miano, które zdradziło mu powód jej podejścia do niego, ale i opowiedzieć o swych obecnym stanie, czy mocach. No i rzucić jeszcze tymi dwoma niespecjalnie przypadającymi chłopakowi do gustu słowami: „zamiar” i „wygrana”. Wskazującymi jasno na zdecydowanie sprzeczne podejście ich dwójki do kwestii próby odniesienia zwycięstwa w labiryncie.

Theophilus miał jednak nadzieję, że nie dał tego po sobie poznać. Szczególnie iż wcale nie miał najmniejszego zamiaru się o tę sprawę kłócić. Jego zdaniem jakikolwiek konflikt wynikły z tej różnicy podejścia był niepotrzebny. Skoro bowiem Silvia zamierzała dołożyć wszelkich starań, żeby zwyciężyć, nie planował jej w tym przeszkadzać. Nie bardziej niż po prostu będąc sobą, a nie jakimś innym, jej wymarzonym partnerem. Niemniej na tyle na ile mógł, bezgłośnie zgodził się jej w próbie zwycięstwa pomóc.

Z tego też powodu, jedynie sprawdziwszy szybkim ruchem, czy w kieszeni spodni znajduje się jego harmonijka, zgodnie z poleceniem kobiety ruszył za nią. W miarę możliwości, starając się nie spowalniać ich dwójki za bardzo, choć już po kilku krokach zrozumiał, że naturalny rytm chodu Ricci – a przynajmniej normalny dla takiej sytuacji – był dostrzegalnie szybszy od jego. I to pomimo rany, którą wedle jej wcześniejszej deklaracji odniosła.

Ja używam audiokinezy — oznajmił po kilku kolejnych krokach, celowo unikając przy tym takich słów, jak „specjalizuję się”, „władam”, czy nawet „jestem w stanie”. Każde z nich wydawało mu się bowiem zbyt pewną siebie deklaracją, jak na to, czym nadal czasem kończyło się połączenie jego nadprzyrodzonej zdolności i zdenerwowania. — Czyli manipulacji falami akustycznymi i dźwiękowymi — wyjaśnił spokojnie, nie podnosząc głosu ani też nie zmieniając tego typowego dla siebie monotonnego, wręcz niemal usypiającego tonu.

Niedługo po tym wskazał spokojnie ku stojącemu najbardziej na lewo satyrowi ubranemu w luźną, ręcznie farbowaną koszulkę. O ciemnobrązowej, praktycznie czarnej sierści i włosach, koziej bródce oraz wciąż maleńkich i ledwo wystających spod jego kędzierzawych włosów rożkach.

Chodźmy do Flasha. To mój znajomy. I nie ma przy nim zbyt dużej kolejki — zaproponował, zapewne zupełnie niepotrzebnie dodając ostatnie słowa. Nietrudno było wszak dostrzec, iż przed wskazanym przez niego satyrem stało nieco mniej innych duetów studentów niż przy pozostałej trójce i trenerze.

A jednak, mimo iż sądził, że Sylvia zdołała do tego wniosku dojść sama, jeszcze nim on skończył swą wypowiedź, Theophilus chciał też tymi słowy podkreślić, że zakończył temat swoich umiejętności. Uznając pożyteczny wpływ swej obecności na część flory za nie warty wspomnienia. Nie sądził bowiem, aby mieli okazję spędzić w tym labiryncie na tyle długo, by ta zależność miała im jakkolwiek się przydać. Ani też, by znaleźli tam winorośl, jakąś jej roślinę pokrewną, czy któreś z lubiących go pnączy, jak choćby glicynię.

Methrylis
Posty: 32
Rejestracja: sob paź 08, 2022 8:18 pm

Re: Uniwersytet Dawnej Grecji [fantasy, nieograniczone, mieszane, nabór]

Post autor: Methrylis »

MIKA

Połacie gładkiego, jasnego piasku widocznego w oddali budziły pewien niepokój. Nie tylko dlatego, że za pomocą piachu można było wyrządzić bardzo dużo krzywdy. Jak wiele zła robiło kilka ziarenek wrzuconych między tryby machiny? Jak bardzo bolało, gdy choć jedna mała drobinka wpadła do oka? Ile było szans, że nędznik wydostanie się z ciasnych, piaskowych objęć, gdy już w nie wpadnie? Tak, piach był zagrożeniem bagatelizowanym, lecz wyjątkowo podstępnym.

Ale to nie dlatego Mika była w niego tak wpatrzona. Teraz bowiem na arenie nie widać było nic — nic poza rzeczonym piachem. Ale tuż pod nim, jak mniemała, czaił się labirynt, w którym mieli sprawdzić swoje umiejętności, i pewnie nie tylko. Cóż ten piasek dokładnie krył? Tego Mika była bardzo ciekawa. Nie bała się — o nie, co to, to nie! — ale była zaintrygowana. I bardzo mocno skupiona. Bo cokolwiek by to nie było, na pewno sobie z tym poradzi.

Jak zawsze.

Czy jej towarzysz był podobnego zdania? Miała ku temu pewne wątpliwości. Typ wyglądał tak, jakby przez większość dnia jarał, z czego uczynił sobie codzienny rytuał. Nie wyglądał na jakoś specjalnie zmotywowanego i pełnego energii, co nieco Mikę martwiło, a tym samym drażniło — bo czy to nie oznaczało, że znowu całą robotę będzie musiała wykonać sama? Ale jak to zrobić, skoro mieli być związani? Po prostu chociaż nie przeszkadzaj, pomyślała z ciężkim westchnieniem.

Audiokineza? — powtórzyła, błyskawicznie analizując zebraną właśnie informację. — To brzmi całkiem nieźle. Jesteś na czwartym roku, tak? — Mika pamiętała, co o Theo mówili Josh i Tyron. — Więc jakoś już musisz umieć panować i rozszerzać tę umiejętność. Jak? Jak ją można wykorzystać ofensywnie? Posłuchaj.

Mika odrobinę się do niego zbliżyła, patrząc na niego bardzo intensywnie.

Nie lubię przegrywać — oznajmiła — ale to nie oznacza, że tego nie umiem. Mimo to, wolałabym zakończyć ten dzień ze względnie dobrym humorem. Proszę więc o odrobinę motywacji, nawet jeśli to tylko głupiutka zabawa edukacyjna. Każde z nas wyjdzie stąd mądrzejsze o jakieś doświadczenie, nawet jeśli — Mika zerknęła kątem oka na arenę, nie ukrywając przy tym sceptycyzmu — to jakaś zupełna dziecinada. Więc tak na to popatrz: jak na edukacyjną zabawę. I powiedz mi, jak dałbyś radę wykorzystać swoje umiejętności ofensywnie? Potrzebuję to wiedzieć, aby opracować jakąś taktykę.

Ricci kartkowała strony swoich myśli niczym ulubioną, wielokrotnie czytaną książkę. Zastanawiała się bowiem, co wiedziała o audiokinezie i jak ona tak naprawdę działała. Jeśli Theo był tak małomówny, bała się, że i na jej pytanie nie odpowie zbyt lotnie, zostawiając ją z niczym. Dlatego postanowiła sama poszukać odpowiedzi. Atak dźwiękiem od razu skojarzył się z bardzo wysokimi częstotliwościami, ale wtedy ona sama musiałaby zostać przez Theo ostrzeżona, by zakryć uszy. Ciekawsze mogły być infradźwięki, o ile ten chłopak umiał się już nimi posługiwać. Ale taki atak podprogowy mógł nieźle namieszać w głowie, a to z kolei ładnie dezorientowało wroga.

Potrafisz generować infradźwięki? — zapytała półgłosem.

Musiała to wiedzieć.

Przydatne byłyby też manipulacje i omamy dźwiękowe, ale wierzyła, że na to Theo wpadnie już sam. Ale całość wyglądała naprawdę obiecująco, zwłaszcza że sama to sobie jakoś porozkładała. Teraz tylko niech jej partner jej to potwierdzi i ewentualnie uzupełni pewne informacje, i będą w domu. Wprawdzie żadne z nich nie miało typowo ofensywnych umiejętności, ale nie martwiło jej to jakoś bardzo — nie od dziś wiadomo, że spryt i podstęp działały dużo lepiej niż siła.

Zgodnie z prośbą Theo, Mika podążyła za nim w kierunku jednego z satyrów, którzy mieli przywiązywać nogi uczestnikom. Wiadomość o tym, że młody miał wśród swoich towarzyszy satyrów, sprawiła, że jej spojrzenie uderzyło w niego z taką siłą, że zapewne niewiele brakowało, by go to zabolało. Ale, jak zwykle, trwało to tylko ułamek sekundy, poza tym twarz nie okazała absolutnie niczego.

Taka znajomość musi być całkiem ciekawa — rzekła, nie zamierzając nastawiać się do Theo negatywnie. Zamiast tego, chciała pokazać chłopakowi, że jeśli mieli ze sobą współpracować, powinni nawiązać chociaż minimum relacji. Oczywiście tylko chwilowo, bo po zawodach pewnie nigdy więcej się do siebie nie odezwą. — Nigdy nie miałam wśród przyjaciół żadnych fantastycznych istot.

Nigdy nie miałam wśród przyjaciół żadnych przyjaciół, przemknęło jej przez myśl. Jej twarz rozświetlił króciutki, przelotny uśmiech. Bardzo zły omen.

Satyr, który przystąpił do wiązania ich dwójki, obchodził się z jej nogą dość niedelikatnie. Mika rzuciła w niego morderczym spojrzeniem. Podziałało, bo chwilkę później był już znacznie delikatniejszy.

Mika nie chciała się za dużo rozgadywać, bo to nie było w jej stylu. Ale była za bardzo zdeterminowana i zawzięta, by nie zrobić wszystkiego, co się tylko dało, aby wygrać. I jej partner musiał być na to przygotowany.

Nie bądź naiwny — ostrzegła, otwierając torebkę, by wyciągnąć z niej gumkę do włosów. — Nawet jeśli to trening, wielu będzie traktowało te grę dużo poważniej ode mnie. Broń się i atakuj bez względu na sympatie i przyjaźnie.

Grzebiąc na ślepo w torebce, nigdzie nie mogła znaleźć tej przeklętej gumki, co zaczęło ją irytować. A choć jej proste jak drut, rozpuszczone włosy były jej znakiem rozpoznawczym, tak teraz, podczas biegu i walki, koniecznie musiała mieć je związane. Zdążyła je rozpuścić po misji, bo nie spodziewała się, że tego dnia będzie ją czekało coś więcej poza bardzo długim prysznicem. Dlatego w końcu uniosła torebkę wyżej, uważnie przyglądając się jej zawartości.

Wtedy jej wzrok natknął się na telefon. Czarny, martwy ekran niespodziewanie zmroził krew w jej żyłach. Odetchnęła głęboko, przywracając samą siebie do porządku. Choć jak mogła mówić o porządku, skoro właśnie walczyły w niej dwa wilki? Ten pierwszy zrodził się w niej już podczas misji. Był dumny i pewny siebie, zupełnie jak ona. Podpowiadał jej: milcz. Przecież nie ma o czym mówić, prawda? Nic nie zostało ogłoszone, nic więc nie może zostać zakończone. Ale drugi wilk, znacznie młodszy, bardziej naiwny i dużo bardziej irytujący, szeptał jej coś o lojalności, zasadach i symbolach. Symbolach, które przecież były tak ważne…

Mimowolnie sięgnęła wolną ręką do srebrnego łańcuszka zawieszonego na szyi.

Symbole.

Wzięła telefon. Nie czekały na nią żadne wiadomości. Wybrała odpowiedni numer, po ułamku sekundy zawahania zadzwoniła.

Usłyszała sygnał. Jeden, krótki. Wystarczył, by natychmiast się rozłączyła. Odsuwając od siebie komórkę, jak gdyby nagle zaczęła ją parzyć, schowała ją do torebki. Bardzo głęboko. Odrobinę lżejsza na duszy i cięższa jednocześnie, znalazła w końcu gumkę do włosów. Mogła wrócić do „tu i teraz” i skupić się tylko na jednym: na zadaniu, które skrywało się przed nią pod tymi zdradzieckimi, gładkimi piaskami.

Po prostu dajmy z siebie wszystko, okej?

Tu i teraz. Tylko to cholerne tu i teraz.

ODPOWIEDZ