ROK JEDNOROŻCA [fantasy, 6os., hetero, bn]

Methrylis
Posty: 20
Rejestracja: sob paź 08, 2022 8:18 pm

Post autor: Methrylis »

HALSE

Świeczka. Ot, kawałek wosku i knot. Tenże kawałek wosku — i knot! — był ważniejszy niż jakże ambitny plan zamordowania swojego dowódcy za to, że jak ten chuj ostatni postanowił zostawić go na zatracenie. Hyronowi nieraz zdarzało się mamrotać pod nosem, że którejś pięknej, gwieździstej nocy zwinie obóz i odjedzie, a jego niech hieny najlepiej zeżrą, ale Halse’a aż zapowietrzyło z oburzenia na myśl, że ten przerośnięty gnom mógł to mówić na poważnie. Jak dotąd bardzo niewiele pogróżek Halse traktował poważnie i nie zamierzał tego zmieniać. Dużo chętniej i poważniej zastanawiał się zaś nad zemstą, choć tę musiał jeszcze dopracować.

Bo jak na razie wiedział tylko, że chciał zabić Hyrona.

To jednocześnie dużo i mało. Bo zawsze to jakiś konkret, jakiś pomysł. A od tego przecież należy zacząć!

Teraz jednak ważniejsza była świeczka — i to wręczona przez przyszłego niedoszłego nieboszczyka Hyrona. Może Hell ciemności się boi?, dumał Halse. W zasadzie wątpił w tę opcję: raczej słaby byłby z niego Zwierzołak, gdyby go byle czarny kocyk przerażał? Ale z drugiej strony: z jakiego innego powodu komuś świeca? I to jedna? Do zrobienia klimatu? A może do poczytania? Nie wiedział, który idiota marnował czas na czytanie do snu, ale podobno istnieli tacy i może Hellion też do nich należał. Diabli wiedzieli. Spyta, jak już dotrze na miejsce.

I dotarł. Wbrew obawom Hyrona, nie zniszczył świeczki, nie zapalił jej po drodze ani nie skręcił w żaden inny korytarz — stał na pewno przed drzwiami Helliona. Problem się pojawi w momencie, w którym go w środku nie będzie, ale nad tym Halse zamierzał zastanawiać się później. Zadudnił więc pięścią w ciężkie, dębowe drzwi i od razu wszedł, nie czekając na zaproszenie. Nic go nie obchodziło, że mógł przeszkadzać albo że akurat nagi miotał się w łożu, górując nad jakąś niewiastą — przynajmniej sobie Halse popatrzy.

Na szczęście lub nieszczęście, wewnątrz przebywał sam Hell.

— Dostawa do rąk własnych! — ryknął, zatrzaskując za sobą wrota.

Halse rozejrzał się po ciemniej komnacie, by po chwili ponownie zwrócić swoje spojrzenie na gospodarza pokoju. Faktycznie, było trochę ciemno, ale nocą to chyba nikogo nie powinno dziwić.

— Hyron, ta kurwa jebana, kazał przekazać — rzekł, wręczając świeczkę Hellionowi. — Pa, kurwa, jaki nagle troskliwy! — prychnął gorzko, nadal przepełniony nienawistnym żalem za porzucenie go wokół tych popierdolonych mniszków.

I tak milczał chwil parę, ani myśląc wychodzić. Za bardzo go ta śmieszna świeczka ciekawiła.

— Aaa… — zająknął się — po co ci właściwie ta świeczunia? Tak poza tym, żeby ją rozpalić i żeby świeciła? Ciemności zbyt ciemne, żeby zasnąć było można?

— Chuj wie, podobno zmory ma przeganiać, ale ciebie mi tu sprowadziła, to teraz boję się odpalić — rzekł przyglądając się Halse’owi. — Poza tym liczyłem, że mi jakąś urokliwa panna ją przyniesie; wiesz, przy świecy zawsze przyjemniej damskie ciałko poobracać.

Odpowiedź Helliona nieco go zaskoczyła, bo na tę opcję o zmorach nie wpadł. I sam już nie wiedział, czy powinien spojrzeć na kompana z pełnej krasy politowaniem, czy jednak się powstrzymać i dopytywać dalej, jako że się całkiem z tym chłopem polubił.

— Cóż — mruknął Halse po małym zarzucie Hella, oglądając się pobieżnie — urokliwy, moim skromnym zdaniem, to ja jestem. Więc mamy pół na pół, to nie jest źle, więc nie narzekaj. — Jednak dużo ciekawsza była inna część jego wypowiedzi. — Zmory odgania? — spojrzał raz jeszcze na tę niby niepozorną, a jednak tak mocarną świeczkę. — A to, bracie, akurat ciekawe. Czyli że jak sobie taką postawię, odpalę i ten, too… to ona mi mary odgoni? I na przykład ta pieprzona baba… yyy… jak jej tam… no, wiesz, która! No, to ten, to też mi zacznie z drogi złazić? Jak tak, to ja też taką chcę! — zakrzyknął bojowo. — Wszędzie będę z nią łaził!

Niestety wątpił, by tak to działało, ale tym bardziej więc był ciekaw, dlaczego Hyron kazał mu przynieść tę świecę. Jednak zanim Halse zdążył wiercić koledze dziurę w brzuchu, zaskoczył go poruszeniem innego, jakże bliskiego mu tematu.

— Chociaż może ty jesteś dobry znak tym razem. Tyle razy się już śmierci wywinąłeś. Tam w twierdzy i teraz z rąk tej wygadanej karstenki.

— A daj spokój! — zakrzyknął Halse niemal z podekscytowaniem, rozsiadając się na łóżku, obok którego dotychczas stał. — To dosłownie tak jest! Normalnie jakbym ja umrzeć nie mógł! To niby fajnie, nie? Bo wiesz, czujesz się jak jakiś bóg czy co. Tylko gorzej, jak się orientujesz, że ci palców u ręki brakuje na wyliczenie, ile razy cię zabić próbowali! Niby fajnie, że się nikomu nie udało… W TYM HYRONOWI, KURWIE JEBANEJ — dodał z naciskiem — ale mniej fajnie, że ciągle, kurwa, coś. No ciągle coś! — powtórzył z irytacją.

W jego rodzinnej wiosce też go chcieli zabić. I to kilkukrotnie. Choć to akurat wspominał z rozbawieniem… przynajmniej do pewnego momentu.

— Ty jesteś jakieś lewe dziecię któregoś boga, że cię tak ratuje przed śmiercią? — Hellion zaśmiał się rubasznie. — Twoja matka tam ojczulka nie puściła w maliny czasem?

Halse pomyślał głęboko nad tym, co powiedział Hellion. Jak dla niego to były oczywiste żarty, ale Halse już dawno zszedł z tego żartobliwego podestu i tym razem twardo stąpał po ziemi, analizując wszystkie znane sobie fakty.

— Ty, a ty wiesz — mamrotał, całkowicie zainteresowany tą nową teorią — że moja matula to taka dość… tajemnicza była…

Użył określenia „tajemniczy” tylko ze wzgląd na szacunek do mamusi. Prawda zaś znała dużo więcej mocniejszych, dosadniejszych, a więc tym samym lepiej pasujących określeń do jego rodzicielki.

— …a tatusia z kolei wcale nie znałem — tłumaczył — więc kto ich tam wie, z kim się ta moja matka w krzakach chędożyła. A może i jakiegoś boga faktycznie dorwała. Musi być niższej kategorii — kontynuował swój naukowy wywód — bo jakby był wyższej, to bym był w ogóle niezniszczalny. A tak to co jakiś czas się na śmierć natykam. Tylko chyba mi się możliwość zdychania zepsuła. Czy coś.

Pomyślał nagle — i to wcale z niemałą trwogą — że ta kostucha, która już tyle razy nogi na nim traciła, musi tam w zaświatach na niego czekać i to mocno wkurwiona. „Ileż można, chuju zakuty, czekać?!” — tak go zapewne tam w zaświatach przywitają.

Halse zadrżał lekko. Jak tak, to on tym bardziej wolał nie umierać.

— To może tajemniczo na jakiego bożka trafiła, nigdy nie wiadomo, czy wyższy, czy niższy! Przecie nie spotkał nikt nigdy półboga w świecie naszym. Może właśnie tyś nim jest, Halsik! — zaśmiał się Hellion, zapalając świece i kładąc ją na stole. Wszak lepiej pobajdurzyć przy świetle.

Halse w nietypowym dla siebie milczeniu przyglądał się tej słynnej świeczce, której przyniesienie było tak ważnym zadaniem. Płonęła tak jak każda inna, ku rozczarowaniu niedźwiadka. I gdy tak wpatrywał się w kiwający się jak pijany płomyczek, dumał z całą rozwagą nad tym, co powiedział Hellion. Jasnym było, że żartował, ale tak właściwie — co Halse wiedział o swoich rodzicach? Tak naprawdę to nic. Ojca nigdy nie poznał, a matka całe życie zmagała się z chorobą, przez którą wyszydzana we wsi była i ona, i on, jej mały jedynak. Nie było więc szansy dowiedzieć się od niej, gdzie podziewał się jego ojciec. A jakaś przyczyna tego jego nieumierania musiała być! Może ta boska, a może jeszcze inna, kto wie. Halse nie twierdził, że boskie pochodzenie mogłoby być rzeczywistą odpowiedzią, ale tak lekko, delikatnie i subtelnie polubił się z tym wyobrażeniem.

— A może ja żem faktycznie boski potomek jestem — mamrotał pod nosem. — Matka wariatka, a ojciec jakiś bożek, opiekun debili. To by nawet pasowało, przyznasz — łypnął na Helliona mętnym, poszarzałym od zamyślenia wzrokiem.

Wyrwał się z ponurych wspomnień tylko po to, by przedostać się do jeszcze potworniejszych — bo związanych z tą wariatką, na którą ostatnio ciągle się natykał. Na szczęście, rozmawiał właśnie z kimś, kto go idealnie rozumiał.

— Kto, kurwa, takie pojebuski lepi? — pytał, wcale nieironicznie. — Jej stary chyba w łeb o belę musiał się pierdolnąć, jak nad jej matką wisiał i coś nie tak mu poszło. Albo chuj wie co. No innego powodu nie widzę, żeby to się takie pierdolnięte urodziło. Albo — dumał Halse z dumą zawodowego (a więc jednocześnie bezdomnego) filozofa — urodziła się normalna, ale ona sama się kiedyś we łba pierdolnęła. Coś jej się tam poprzestawiało i tyle. Czyli — wywnioskował inteligentnie — baba jest niezdrowa umysłowo. Proste — mruknął takim tonem, jakby to była najoczywistsza rzecz na świecie.

Hellion popatrzył na niego z coraz szerzej otwartymi oczami.

— Co to świecy i tej twojej towarzyszki to nie wiem, sprawdzimy rano czy się czasem nie rozpryśnie w powietrzu jak jej świece odpalimy przy stole — zamglony umysł Helliona uznał to za świetny pomysł, by zapalić świeczkę rano w obecności wspomnianej Alayi. — Ale szczerze, jak na moje to ona się zachowuje jak księżna jakaś. Taka rozpieszczona i roszczeniowa. Te, Halsik! A może to jest zaginiona królewienka z Karstenu. Może jakbyśmy ją im odesłali, to jeszcze by nam zapłacili! — klasnął w dłonie uradowany, zapominając na chwilę o smutkach i znojach. Czyżby to czerwone buciki tak poprawiały nastrój? — Pomyśl tylko, na co by można było to złoto wydać z nagrody.

— A CO DO ŚWIECZKI — zakrzyknął Halse, podchwytując ten pomysł — ZROBIĘ TO! Bogowie znani i nieznani mi świadkiem: zrobię to! I przy okazji się pomodlę, żeby ta mara serio się w powietrzu rozpłynęła! Tylko wtedy okna trzeba będzie pootwierać. Żeby przewietrzyć. Bo pewnie cuchnąć stęchlizną będzie. Pomysł z paczką do królestwa też dobry — przyznał, kiwając z uznaniem głową. — Zapakujem ją w byle skrzynię i zabijemy dechami. Zdechnąć to to nie zdechnie, nie ma obawy: ta żmija zbyt bezczelna jest, by tak po prostu nam przysługę zrobić i zemrzeć. Kłopot w tym — zauważył, szczerze zmartwiony — że jak ona już tam dotrze, to choćby jej wszelkie wygody oferowali i po jednym łebku do ruchania na dzień, to ona i tak się tu wróci, żeby się na nas pomścić. Bo to taka wredna gnida jest. A one tak mają — tłumaczył tonem znawcy.

— A zrób! — zakrzyknął Hellion. — Byle Hyron nie widział, bo mu się poślady zacisną, jak zobaczy, że jego świece bezcenne używane są na takie zmory. Może jeszcze szałwię do tego dołóż, ponoć dobrze oczyszcza. Chociaż może nie. Mateczka moja zawsze szałwią okazała dom, jak tylko ojciec w interesach wyjechał i mruczała, że może zło nie wróci, a on zawsze, kurwa jego mać, wracał — zaśmiał się Hellion. Chciał wyciągnąć piersiówkę z kieszeni, ale jej tam nie było. Będzie musiał poszukać jej rano.

Halse zarechotał na anegdotkę o hellionowym ojczulku. Miło było się tak chociaż trochę pośmiać. Nie pamiętał, kiedy ostatnio to robił — nie licząc, rzecz jasna, godzin w skrajnym upaleniu.

— Zaraz — mruknął Halse. — To to jest jakaś specjalna świeczka? Ta hyronowa? Czy o chuj chodzi? I skąd on świeczki ma? W kieszeniach je nosi czy co? A szałwię dołożę — pokiwał zawzięcie głową — przyda się. Wszystko się przyda, co zdoła tę szyszymorę odgonić.

— Podobno tak. Nie wiem, skąd je bierze, ale jeśli działają, to może je sobie spod ogona wyciągnąć — mruknął, unikając rozwinięcia tematu. W końcu sam nie wiedział, czy to koszmary, zmora, a może i ta świeca wcale nie działała, jak powinna. On sam wolał uniknąć rozlania się tematu po kompani i zbędnych mu docinek na temat martwej ukochanej odwiedzającej go w snach.

Ale najwyraźniej także i Hellionowi spodobało się narzekanie na Alayę, bo ponownie podchwycił temat.

— Chłopie. Taka to i po śmierci ci nie odpuści, wierz mi, znałem ja taką i w sumie znam nadal, że nawet martwa będzie ci wadzić. Chociaż ta Alaya całkiem, całkiem jest. Może najpierw ja ten teges gdzieś w krzakach, a później odsyłaj.

Halse’a aż zapowietrzyło, gdy to usłyszał.

— I TY , BRACIE, PRZECIWKO MNIE?! — wykrzyknął. — Z wrogiem się nie bałamuci, do diabła! Wroga trza zabić, ubić! A nie go w krzakach ruchać! I chuja, a nie całkiem, całkiem — burknął naburmuszony. — Co w niej takiego niby? Kudły jak u każdej innej, lico… no… rumiane, no, takie… wiesz, zwykłe… Oczy też, hmmm, jasne takie i… hm, no dobra. Cycki ma niezłe, niech ci będzie.

Zmarszczył brwi, odkrywając z niezadowoleniem, jak trudno było mu wymienić złe strony jej wyglądu. Aż wreszcie musiał przyznać, że gdyby jej tak jęzor uciął… i może na wszelki wypadek obie ręce — to nie byłaby wcale taka zła. I kto wie, może i on nabrałby na nią chętki.

Ale nie nabierze. Po jego trupie!

— No co takiego? Piękna jest i tyle. Pogadać też się z nią da, jak nie zaczyna swoich wywodów wielkich — westchnął Hellion, ale zaraz uśmiechnął się. — A może ona dawno chłopa nie miała i dlatego taka wredna i złośliwa — zarechotał z pijackim akcentem — wiesz, ktoś musi sprawdzić!

Halse ponownie zmarszczył brwi, średnio takim sprawdzaniem zainteresowany.

— Możesz być pierwszy, jak chcesz — mruknął — o ile świeczunia na nią nie zadziała. A od tego trzeba zacząć! No, dobra — Halse dźwignął się z łóżka — to niech ci świeczunia światłą będzie, czy jak to się tam mówi. Na razie!

~*~

O następnym dniu można było powiedzieć tylko jedno: był mroźny. Halse miał już po dziurki w nosie tych śniegów i chłodów, ale wiedział, że wiosna prędko nie nadejdzie. Trzeba było zacisnąć zęby, cieplej się ubrać i jakoś przeżyć. Kłopot w tym, że przez ten chłód nie można było nawet okna na dłużej otworzyć, żeby jakkolwiek przewietrzyć pomieszczenie — a zaduch panował w nim obrzydliwy. Dziwiło to Halse’a, bo niby wokół kręciły się jakieś służki, ale najwyraźniej wybitnie kiepsko sobie radziły ze swoimi obowiązkami, bo czasami aż człowieka zatykało. Zanim więc niedźwiadek pomyślał o jakimś śniadaniu, postanowił odetchnąć świeżym powietrzem. W tym celu skierował się ku wyjściu z zamku i gdy już prawie przekroczył próg…

…wydarzyło się kilka dziwnych rzeczy. I to naraz.

Po pierwsze, Halsem nagle coś szarpnęło i mocno nim zachwiało — na tyle mocno, że z halsowych ust wyrwał się niespokojny jęk. Na szczęście świat już po chwili przestał wirować i niedźwiedź potrzebował chwili nim zrozumiał, co się tak naprawdę wydarzyło. Winowajcą zamieszania był lód, który w całości pokrył szerokie zamkowe schody. Halse tylko cudem nie wywinął orła, a zbawieniem okazały się właśnie te wykpiwane przez wszystkich czerwone buciki — skubane miały naprawdę dobrą przyczepność.

— HA! — zakrzyknął tryumfalnie. — Chyba się z tymi bucikami polubię!

Głęboko w rzyci miał fakt, że w pobliżu Hasten pochylał się na poskładaną Yelleną, a więc byli świadkiem sceny, gdy Halse gadał do siebie. Był jednak zbyt dumny, że się nie wywrócił, by zwracać na to uwagę.

No ale właśnie: leżąca na lodzie Yellena była kolejną dziwną rzeczą, choć to akurat łatwo było wyjaśnić: panna wyrżnęła się na schodach i w tejże pozycji znalazł ją Hasten. Inaczej być nie mogło: gdyby Hasten zdołał jej pomóc, to panna by nie leżała — proste. Na wszystko gapili się Hyron z Airanną, nieudolnie udając, że nic a nic nie interesują ich kolejne tańce na lodzie. Niedaleko nich zaś leżała na śniegu jakaś ciemnawa szmatka, nawet z daleka wyglądająca na starą, brudną i połataną.

I, co ciekawsze, Halse od razu poznał to obrzydliwe coś.

— Mój płaszcz — wydyszał zszokowany, myśląc sobie, że to wredne piździsko, co to się rzekomo Alaya nazywało, jednak nie wyprało jego płaszcza, tylko bezczelnie przez okno wywaliło. Co się potem z nim działo, Halse za bardzo nie pamiętał — albo po prostu o tym nie wiedział, a zapominał, że mu takiej wiedzy brakowało. Lecz cokolwiek to było, jasnym się okazało, że płaszczyk ostatecznie jak ta szmata brudna skończył na bielutkim śniegu. I zimnym. Mokrym. Więc i płaszczyk będzie zimny i mokry, choć bynajmniej nie biały.

Ale gdy myśli o płaszczyku osłabły, zaraz potem naszła go refleksja: jakim cudem schody zrobiły się nagle takie śliskie? I zanim jeszcze znalazł choćby ślad pomysłu, zalała go fala typowego dla niego gniewu: a gniew był zwykle odpowiedzią na wszystkie pytania. I aż poczerwieniał, nawet jeśli jego blade lico już wcześniej zrobiło się różowawe pod wpływem mrozu. I już miał zwyzywać aż do siódmego pokolenia wstecz tego, który wpadł na inteligentny pomysł wylania wody na schodach, by te natychmiast przymarzły, ale ten potok gniewu przerwał nagły huk.

Halse odwrócił się i aż mu momentalnie oczy łzami zaszły ze śmiechu.

Wszystko przez to, że na oblodzonych schodach leżała właśnie akrobateczka, rozmasowująca obolałe części ciała. Chujowa z ciebie akrobateczka, skoro nie potrafiłaś wylądować jakimś szpagatem czy inną przewrotką, pomyślał, nadal chichocząc pod nosem. Mimo to od razu się do niej zbliżył, oferując swoją pomoc.

Choć sam nie wiedział, czemu to robił.

— Dziękuję, zacny panie… — rzekła delikatnie, posyłając mu równie delikatny uśmiech.

W tamtej jednej chwili Alaya wyglądała jak muśnięty słońcem kolorowy kwiat rozkwitający wbrew wszelkiej logice pośród mroźnych śniegów.

Halse’a aż zatkało. I zmroziło. I przeraziło.

CZEMU ONA BYŁA TAKA MIŁA?!

Bał się jej. Dlatego z ogromną ostrożnością i podejrzliwością przyglądał się wciąż leżącej na lodzie kobiecie. Nie ufał jej, za diabła jej nie ufał.

— No dobra — Halse z trudem się ocknął z tego osłupienia — już, wstawaj. Niby takie ładne nóżki, niby takaś z nich dumna, a jak co do czego, składają się jak zapałki. Do niczego czyli są!

Musiał odzyskać rezon, więc nie powstrzymał się od tej maleńkiej złośliwości.

— Ja zaś słyszałam, że powinnością dżentelmena jest pannę chwalić i komplementem rozpieszczać, aniżeli obrażać. Jak rozumiem, znaczy to, że mózg pański jest do niczego — odparowała błyskawicznie.

Halse odetchnął, czując prawdziwą ulgę. Tego demona znał, był mu doskonale znajomy i ani trochę się go nie bał. Wszystko więc wróciło na właściwe swoje tory.

— Ja tam słyszałem, że dżentelmen winien wspomóc damę w potrzebie, co też uczyniłem. O gadaniu tam mowy nie było.

— A czyż mowa nie jest srebrem, gdy milczenie złotem?

Halse zamrugał powiekami z wyraźnym zagubieniem na twarzy.

— Ta — mruknął bez przekonania. — Tak właśnie. A teraz wstawajże, ile będę tak nad tobą wisiał!

Zgodnie z tą szorstką prośbą, akrobateczka rzeczywiście poskładała swoje cztery litery do kupy, otrzepała się z gracją, raz jeszcze podziękowała, po czym oddaliła się w tylko sobie znanym kierunku. Na szczęście wracała do zamku — najwyraźniej uznała, że dość już czasu spędziła na zewnątrz, a że ta wycieczka okazała się dość bolesna, nie było czego tu więcej szukać. Halse więc wrócił tylko po swój płaszcz i także zamierzał kierować się do środka — jemu świeżego powietrza też już było dość — ale gdy kątem oka zerknął na Hyrona, który nadal udawał zainteresowanie krzaczkami, coś mu się przypomniało. I to coś szalenie ważnego! Prędko więc pognał w jego stronę i bez słowa wstępu zawołał:

— Dawaj świeczkę!

Hyron nie potrzebował rozwinięcia kontekstu, bo ten najwyraźniej wcale go nie interesował. I z tegoż to powodu równie szybko odparował w odpowiedzi:

— Nie.

Halse poczuł się dogłębnie urażony tym brakiem zainteresowania i zwyczajną złośliwością, która aż zionęła w jego oczach

— O ty chuju pierdolony — wymamrotał głosem przepełnionym na poły bólem i nienawiścią, zbyt poturbowany tym nożem, który właśnie wbito mu w serce.

Zaraz mu jednak przeszło, kiedy zobaczył ten cwany, dumny, rozbawiony wręcz uśmieszek Hyrona. Oh, jakże on by go z tego szpetnego ryja zmył, och jakże by on chciał to zrobić! Ale kto wie, może niebawem nadarzy się okazja. Nie mógł porzucać nadziei!

— A świeczkę dostarczyłeś? — spytał niespodziewanie i aż Halse’a na moment zatkało pod wpływem tej jawnej bezczelności dowódcy.

— Spierdalaj — burknął w tej jakże elokwentnej odpowiedzi.

— Trzeba było odciąć sobie kawałek! — Hyron kpił sobie dalej.

— Kazałeś, chuju niemyty, w stanie nienaruszonym dostarczyć! — krzyknął, dogłębnie urażony i zdenerwowany. — To żem dostarczył! I tak mi się odpłacasz?! NIE MÓWIĄC NAWET O ZOSTAWIENIU MNIE NA ŚMIERĆ!

— Jakim zostawieniu cię na śmierć? Przecież tu jesteś i żyjesz — z twarzy Hyrona zniknął uśmiech.

— Nie dzięki tobie — burknął z wyjątkowym jadem w głosie.

— To nie zmienia faktów. Żyjesz. Trzymaj tak dalej — Hyron klepnął Halse'a po ramieniu, zanim oddalił się w stronę ławki.

Zamierzał tak po prostu uciec! I Halse w rzyci miał, że gdzieś tam obok czekała na niego ta, co to się niby za jego żonę podawała — Halse ani myślał dawać mu spokoju bez załatwienia sprawy. A obaj dobrze wiedzieli, że gdy niedźwiadek się na coś uprze, nie odpuści.

— No daj mi te jedna świeczkę! — jęczał. — Sprawa życia i śmierci. A ponoć te twoje świeczki wyjątkowe jakieś są. Czy coś. Powiedzmy — dorzucił naprędce — że będziemy kwita za to porzucenie mnie na śmierć, jak mi ja dasz.

Trochę był zażenowany faktem, że tak łatwo mu tę krzywdę odpuszczał, ale były sprawy ważne i ważniejsze.

Hyron chwilę milczał, najwyraźniej rozważając wszystkie za i przeciw. A Halse czekał, choć cierpliwość zastraszająco szybko mu się kurczyła.

— Dobra, weź ją sobie z moich juków — mruknął niechętnie.

Halse nie zamierzał marnować czasu na takie trywialności jak podziękowania i jak najszybciej wrócił do zamku. Obawiał się zresztą, że Hyron zdąży zmienić zdanie, więc wolał mu to uniemożliwić, czym prędzej znikając z jego pola widzenia. Świeczkę znalazł dość szybko i, podobnie jak ta hellionowa, wyglądała zupełnie zwyczajnie. Ale cóż, podobno pozory mylą i może ona wyglądała tylko tak zwyczajnie, działanie natomiast miała nadzwyczajne. Oby tak było, a żeby dodatkowo nadać jej mocy, w trakcie poszukiwań akrobateczki, Halse mamrotał pod nosem modlitwy, coby się świeczka dodatkowo świętościami naładowała. Taka może będzie miała większą siłę odstraszania mar — a Halse coś czuł, że akrobateczka wśród tych mar była swoistym bossem, którego nie tak łatwo będzie ubić. Więc jedna czy dwie dodatkowe modlitwy na pewno nie zaszkodzą.

Znalazł ją w końcu w komnacie jadalnej, gdy pochylała się nad swoim posiłkiem. Wokół krzątał się ten i tamten, ale Halse w ogóle nie zwracał na to uwagę. Zamiast tego dziarskim krokiem zbliżył się do akrobateczki i postawił jej przed talerzem już zapaloną świeczkę — mamrocząc ostatnie wersy ostatniej modlitwy.

Choć z tego wszystkiego już mu się te modły pomieszały i nie był pewien, czy to, co właśnie mamrotał, w ogóle istniało. Akrobateczka zaś przerwała posiłek, łypnęła to na świeczkę, to na Halse’a, to na świeczkę i to na Halse’a.

— A ty co, paladyn bojowy czy nekromanta? Co mi tu gromnicą nad głową machasz, cmentarz jest we wiosce!

Halse był wyjątkowo nieporuszony jej złośliwością.

— Milcz, kobieto. I módl się że mną, żeby zadziałało.

Niestety, akrobateczka też nie wyglądała na przekonaną.

— Siebie egzorcyzmuj, a nie mnie!

— Cichaj — parsknął z irytacją. — Powinnaś się cieszyć, żem ci świeczkę przyniósł! Przynajmniej klimacik przy żarciu masz. Romantycznie jest! A kobiety podobno lubieją, jak tak romantycznie jest. Więc milcz, żryj i nie dziękuj.

Nie czekając na żadną odpowiedź, zaraz czmychnął w swoją stronę. Był nawet ubawiony tą zabawą w ubijanie zmory i choć wiedział oczywiście, że to nie zadziała, wbicie jej w osłupienie i zmuszenie do kombinowania o cóż takiego mogło chodzić, było nawet zabawne. A poza tym…

…a nuż zadziała?

Adelai
Posty: 29
Rejestracja: wt maja 25, 2021 2:24 pm

Re: ROK JEDNOROŻCA [fantasy, 6os., hetero, bn]

Post autor: Adelai »

HEKTOR



Ciepły wiosenny wiatr tańcował figlarnie pośród kręconych, rudych kosmyków. Mężczyzna mróżył oczy napełniając płuca tym bukietem zapachów jakim częstowała go łąka. Leżał wśród wysokiej trawy, a kojące promienie słońca muskały jego lico, co z czasem czerwieniło poliki.
- Mogłabym tak cały dzień... - rozbrzmiał tuż obok melodyjny kobiecy głos. Twarz Jeźdźca zwróciła się ku niemu, ukazując szeroki, szczęśliwy uśmiech spełnienia.
- Nic nas pani nie goni... - odparł spokojnie podkładając jedno z ramion pod głowę.
- Czyżby? - odparła kobieta o lśniącym licu, oczach niczym rwący potok i jasnych słonkowych włosach zaplecionych w dobierańca.
- Tato! Mamo! Spójrzcie! Zobaczcie! - drobny rudy chłopiec zaczął przedzierać się przez trawy przed nimi.
- No i zaczyna się... tym razem twoja kolei... - kobieta zamruczała niczym wylegująca sie kotka, a jej promienny uśmiech stopił, by wszystkie lodowce tego świata, tur nie mógł być obojętny na takie zjawisko.
- Wypoczywaj moja pani... - rzekł unosząc się lekko i składając czuły całus w jej miękkich włosach. Po czym podniósł się w miarę energicznie z cichym westchnięciem.
- Co tam Smyki znaleźliście? Pokazać tacie migusiem! - pogonił dwójkę roześmianych chłopców w wiosenne trawy, jednak te wraz z każdym kolejnym jego krokiem stawały sie gęstsze.
- Chłopcy? Gdzie pobiegliście? - starał sie namierzyć synów idąc twardo na przód i przedzierając się przez narastający gąszcz. Soczysta wiosenna trawa zaczynała żółknąć i wysychać, robiła sie szorstka, a wręcz ostra, Jeździec musiał użyć swej masy, by się przez nią przedrzeć.
- Chłopcy! - krzyknął nie słysząc już nawet ich radosnego śmiechu, ten jakby ucichł, ustępując miejsca szlochowi.
Przedarł się przez kolejną gęstwinę i wypadł na suchą, wyjałowioną ziemię, na której stała samotna, stara, zniszczona, drewniana chata. Niebo zaciągnięte było chmurami nie zwiastującymi niczego dobrego, wiatr stopniowo się wzmagał przez co stara konstrukcja skrzypiła ledwie sie trzymając. W jej otwartych drzwiach stał starzec, włosy jego siwiutkie i rzadkie kołysały się smętnie na wietrze. Trzęsącą sie dłonią trzymał drewnianą laskę, która pomagała mu utrzymać pokrzywione ciało w pionie. Z trudem wykonał kilka kroków opuszczając domostwo, obdarzył Jeźdźca chłodnym błękitnym spojrzeniem, po czym pokuśtykał za chate.
Hektor stał dłuższą chwilę oniemiały, jednak kiedy pierwszy grzmot dotarł do nich rozdzierając niebo zerwał sie pospiesznie za swym jedynym już synem.
Obaj przeszli za dom, gdzie stało masywne drzewo, a pod nim dwa groby przy, których przystanął starzec. Jego oczy były pełne bólu jednak kiedy zwróciły się w kierunku Zwierzołaka wypełnił je żal i gniew.
- Nie mogłeś odejść i nas zostawić? Musiałeś do samego końca pastwić się nad nami swoją młodością? Masz z tego satysfakcję? Patrząc jak marniejemy, a ty w kwiecie wieku ukazujesz nam swoją wyższość? Miłe gniazdko sobie tu uwiłeś... robiąc z nas swoje chwilowe zabawki... ile takich gniazdek już miałeś hmmm? Którym z rzędu przystankiem byliśmy Jeźdźcu? - głos starca był szorstki i jednocześnie ostry, ranił dotkliwiej niż najznamienitsze ostrze.
Hektor stał oniemiały i choć chciał wydusić z siebie odpowiedź, zaprzeczyć tym oskarżeniom, głos ugżązł mu w gardle z uchylonych ust nie wydobył się żaden dźwięk.
- Obyś szczezł w samotności Ojcze... - powiedział jakby z pogardą i splunął pozbywając się ostatniego słowa z swym ust.
Oślepiający piorun uderzył w drewnianą chatę za Jeźdźcem, stał już sam, a miast dwóch grobów stały trzy.
Ciało masywnego mężczyzny padło na kolana niczym złamana gałąź, zamknął swe oczy pochylając głowę nad pochówkiem swych najbliższych.
Powoli uchylił powieki i dłuższą chwilę przyglądał sie staremu sufitowi, ciężko mu było opuścić łoże, lecz w końcu westchnął ciężko siadł na brzegu. Na zewnątrz zaczynały prześwitywać pierwsze promienie rozdzierające mrok. Posępny tur błądził spojrzeniem po pustej komnacie, jego dłoń skierowała się do torsu tuż pod szyją, wydobył z pod starej koszuli długi łańcuszek, na którym wisiała skromna srebrna obrączka, skrył ją w zaciśniętej pięści i przyłożył do ust.
- Witaj miła kolejny dzień przed nami...- musnął ustami o ukrytą pamiątkę i umieścił ja na swoim miejscu, by znów zawisła przy jego sercu. Po tym codziennym rytuale ciepły uśmiech wkroczył na jego twarz, z początku powoli i bez wigoru szykował się do nia, krótka toaleta przy wiadrze wody, narzucenie ubrań i okrycie ramion swym płaszczem, by móc dumnie opuścić komnatę.
A im bardziej się od niej oddalał tym więcej iskierek powracało do jego oczu. Jakby istota samego dnia była dla niego paliwem samonapędzającym się. Nie mógł w końcu osiąść, w fortecy Horazona tyle osób czekało na posiłek, musiał przecież wstawać i spełniać swój obowiązek, nie mógł zawieść tak wielu osób, z tak błachego powodu jak rezygnacja. A teraz? Nie miał celu, do tak wczesnego wstawania, jednak organizm już do tego przywykł i jak w punkt gotów był do działania. Obowiązków w nowej kompanii jeszcze nie miał, jednak w takowej zawsze jest coś do pracy. O brzuchy tutaj zadba kto inny niż on, wszakrze nie ośmieliłby się wchodzić w drogę tutejszym kucharzom, jednak mógł zadbać o te zwykle niedoceniane a równie ważne w ich podróży! Ich wierzchowce tak dzielne i wierne, tak ogromne odległości ich niosły, a kto zadbał o ich brzuchy? Pewnie jakiś stajenny siana im rzucił, ale może uda mu się znaleźć coś dla nich smaczniejszego? Warto było spróbować.
Szedł więc dziarsko na zewnątrz, niebywałym było ile osób już się tu kręciło, oczywiście uprzejmie kłonił głowę przed każdym racząc ciepłym uśmiechem w ten chłodny poranek.
A to panienka Alaya, a to jego druch z wczorajszej nocy! Ah jak miło było widzieć ich wszystkich, choć twarze, a raczej miny mijanych nie podzielały tego entuzjazmu, to on go nie tracił! Bo jeśli on go nie będzie mieć i nie będzie go przekazywać to kto?
Wyszedł pewnym krokiem na zewnątrz, a tam przykry widok go zastał.
- Oj panience nic się nie stało? Może coś przynieść? - spytał zatroskany widząc leżącą na schodach panienkę, całe szczęście był już przy niej jeden Jeździec jak wydawało sie turowi jej mąż, a więc opiekę dobrą panna miała. Jednak pomocna dłoń zawsze może się przydać, a więc ruszył w ich kierunku i przeliczył swe siły. Cóż nie wziął pod uwagę czynnika przyczynowo-skutowego. W końcu coś było przyczyną upadku panienki i ta sama przyczyna właśnie zaatakowała jego. Lód! No kto by pomyślał! Lód zimą! Ah co z niego za ingorant no i teraz ma! Istną walkę z żywiołem! Ah ile on siły musiał włożyć w te równowagę, ręce w tył, brzuch jak najbardziej w przód, po to by zaraz zamienic je energicznie miejscami i tyłek jak najbardziej w tył, by rękoma sięgać przed siebie jak najdalej i jak najszerzej. W tańcu tym nawet prowadził! Jednak kiedy strudzone spojrzenie napotkało dodatkowo wzrok panienki Airanny i swego dowódcy tak liczebność widowni tura onieśmieliła! Nogi zawinęły się do góry, a on runął na zad niczym ścięte drzewo!
Co więcej ta pozycja w niczym nie pomagała, a pęd upadku sprawił, że po prostu obracał się na tyłku na tym lodowisku, cóż na skraju schodów uznał, że szans wstać nie ma żadnych, a więc powoli, bezpiecznie ześlizgiwał się na swym zadzie, stopień po stopniu, aż buty zetknęły się ze skrzypiącym śniegiem.
-AH! Jak śnięty by człek nie był zaraz się obudzi! Czyż nie panienko? Polerkę tych schodów służba ma już z głowy, wszystko wypucowaliśmy! - zagadnął wesoło do Yelleny, nawet nie próbując wstać, jeszcze ból dolnych partii do niego nie dotarł, a jak to miał w zwyczaju lepiej sytuacje było obrócić w żart niż dumę rozsypaną zbierać, co na tym lodzie było nierealne do wykonania!
- A nam pogoda psikusa zrobiła! - śmiał się radośnie jak dziecko z własnej nieuwagi, bo co mu pozostało jak nie śmiech z samego siebie? W końcu piruety wychodziły mu mistrzowskie, aż do czasu upadku. Ba! Nieskromnie twierdząc powinien dostać najwyższe noty od swojej widowni! Szkoda tylko, że musiał to wszystko widzieć nowy dowódca, ah nie popisał się na początek, oby ten nie żałował swej decyzji o zabraniu go ze swoją Kompanią, ah będzie musiał nadrobić jakoś za takie wygłupienie się na jego oczach. I jeszcze panienka Airanna, ah ze wszystkich dam akurat ona musiała być tego świadkiem, no trudno, szczęście tura. Jednak co ona robiła na tej ławeczce? OH NIE! Pewnie też padła ofiarą tych szatańskich schodów i teraz swe krągłości koi chłodną ławką, a jej dobry mąż nad nią czuwa. Ah szatańska pogoda, no co zrobić? Może polać jaką ciepłą wodą? Choć nie to jeszcze pogorszy sprawę, no nic posiedzi tak sobie tutaj jakiś czas i ostrzegać będzie przyszłe ofiary tej ślizgawicy, by nikt więcej jego losu nie podzielił.
Awatar użytkownika
Eru
Posty: 35
Rejestracja: ndz kwie 25, 2021 1:11 pm

Re: ROK JEDNOROŻCA [fantasy, 6os., hetero, bn]

Post autor: Eru »

Yellena

Sen przychodzi niespodziewanie niczym nieproszony gość. Nie puka do drzwi, nie otwiera okiennic, by włamać się z brawurą. O nie! On wyłania się z mroku nocy, wychylając swoje blade i piękne palce spod łóżka, by następnie wysunąć się spod niego całym swym jestestwem i objąć cię silnymi ramionami pięknego młodzieńca zwanego Morfeuszem. Nie dokonuje on nigdy gwałtownego przejścia w świat marzeń, a zaczyna wyłącznie subtelny flirt, na którego koniec składa na czole pocałunek sprowadzający cię do jego królestwa.

Kraina brata śmierci bardzo podobała się Yellenie, zwłaszcza że sen rozpoczął się bardzo przyjemnie, od przypomnienia jej słodkiego smaku pierwszego małżeńskiego pocałunku. Doznania tak mocnego dla młodej niewiasty, że nawet teraz we śnie wywołał znajome uczucie motyli w brzuchu. Skrywała się więc raz za razem w ramionach Hastena, nie zastanawiając się nad tym, że woda nie robi się chłodniejsza, a oni raz za razem powtarzają tę samą scenę. Nagle jednak dostrzegła kogoś w rogu pokoju. Niewiastę o włosach czarniejszych niż węgiel, suknie granatowym, obszytym srebrną nicią, delikatnie spływającym po krzywiznach ciała. Skóra kobiety odcinała się od mroku kąta, jakby oświetlały ja promienie dnia codziennego, a nie świeczka o dziwnie zielonej barwie. Mimo niezwykłości tego zjawiska, młoda Karstenka nie bała się, wręcz przeciwnie. Spojrzawszy na męża, który jakby zastygł w jednej pozycji, zrozumiała, że owa niewiasta wskazuje jej skryte za zasłoną okno. Wstała więc ufnie i o dziwo miała na sobie szaty. Nie było to jednak znane jej odzienie, a coś na wzór togi o barwie ciemnej, jak u nieznajomej. Wyszła z balii całkiem sucha i podeszła do ściany, rozchylając gruby materiał.

Stała w swej komnacie, prosta niczym struna i nie wiedziała czemu, wpatruje się w okno. Widziała za poszarzałą od brudu szybą, niebo. Nie był to dobrze znany nieboskłon, obsypany milionami gwiazd migoczącymi swe własne pragnienia w cichym śpiewie nocy. Coś było nie tak, lecz dłuższą chwilę zajęło jej zrozumienie, o co chodzi. Księżyc zmieniał się co chwilę, wręcz jakby jego kwarty przeskakiwały z sekundy na sekundę, by na koniec zmienić się w szkarłat. Oplatany różami i ociekający krwią. Poczuła zapach róż, lecz był on ciężki, męczący. Jakby gnilny i zmieszany z czymś jeszcze. Usłyszała śmiech, ostry i zły, jakby dobywający się z samego piekła, a jednocześnie jakby znajomy. Odwróciła się gwałtownie, lecz za nią nie było bezpiecznej sypialni i czekających na nią ramion kochanka. Były za to drzwi, a za nimi korytarz i owa niewiasta. Ruszyła więc biegiem do niej, a gdy jej stopy spotkały się z zimnym kamieniem, ujrzała lustra. Całe ściany zapełnione zwierciadłami o różnej wielkości, barwie i oprawie. Wszystkie oplatane czerwonymi niczym krew różami.

Nieznajomej nie było, ale mimo to postanowiła przyjrzeć się swemu obliczu, nie ujrzała jednak ciemnych oczu i falowanych włosów. Naprzeciw niej była inna osoba. Kobieta, ale mimo iż patrzyła na jej lico, nie potrafiła opisać jej wyglądu. Miast tego poczuła ogromny ból i tęsknotę, które skrywały jej oczy. Wyciągnęła dłoń, by dotknąć tafli lustra, jednak skryta po przeciwnej stronie osoba odwróciła się i ruszyła korytarzem. Chciała ją gonić, lecz nie widziała już kobiety, a wyłącznie cień przesuwający się po gładkich powierzchniach. Goniła go długo, a tak przynajmniej się jej wydawało. W tym całym zgiełku pogoni nie zauważyła, że kwiecie zmieniło barwę i teraz było już bielsze od śniegu na szczytach gór, a zapach był lekki i przyjemny. Były też kolejne drzwi. Oplecione różami, chciała zajrzeć, co znajduje się za nimi, lecz w tej chwili poczuła, że spada. Zdążyła usłyszeć tylko śpiew łagodny niczym matczyna kołysanka, śpiewana dziecięciu.

Ocknęła się, widząc swego męża, ufnie chwytając jego dłoń, zaciągając się znajomym już zapachem przywołującym ciepło w dole brzucha i zapamiętując jeszcze smak kolejnego pocałunku, obietnicę powrotu, by znów skryć się w ramionach Morfeusza.
Kolejny sen nie zaczął się jednak tak jak poprzedni. Stała w mroku, w którym widoczne były jedynie otaczające ją zewsząd kwiaty różane i z tej nicości słyszała głos kobiecy. Ten sam, który żegnał ją poprzednim razem.
— Odnajdź ją, pomóż jej — nakazywał głos.
— Kogo mam odnaleźć? Komu pomóc? — pytała, lecz jedyne co słyszała to kolejne nakazy.
— Pomóż jej. - Głos był zimny i jednocześnie łagodny.
— Ale komu ja mam pomóc? Jak mam pomóc komuś nie znając go — łkała, obracając się w koło, idąc w ta i z powrotem, a mrok nie ustępował. Nagle dostrzegła płomień świecy, do którego podeszła. Czerń wosku była niezwykła, lecz zaraz po tym dostrzegła drzwi oplecione białymi kwiatami. Te same co wcześniej. Teraz jednak udało się je otworzyć. W komnacie była niewiasta, której oblicze dane było jej ujrzeć w lustrze.
— Tobie mam pomóc…— szepnęła, wiedząc dokładnie, że to właśnie o tę drobną postać chodzi.
Nim jednak tamta jej odpowiedziała, coś szarpnęło ciałem Yelleny, jakby z całej siły wyciągając z pokoju. Poczuła wręcz fizyczny ból stawów wywołany pociągnięciem za ręce w tył. Szarpała się, chcąc dotrzeć do tej kobiety, lecz z podłogi wyrosły krzewy róż niosąc ze sobą duszący zapach kwiecia i zgnilizny zaś pełne kolców pędy zaczęły ranić jej nogi. Nie chciała się poddać, więc ktoś zarzucił jej pęto na szyję i odciągając ją dalej i dalej od drzwi chciał udusić za poznanie sekretu tego pokoju. W końcu zerwała się z niewidzialnego sznura i poleciała na twarz. Nie poczuła uderzenia, bo w tej chwili otworzyła oczy.

Zerwała się gwałtownie z piernatów i oddychając szybko, złapała się za szyję w poszukiwaniu owej liny, która dusiła ją we śnie. Mimo fizycznego wrażenia bólu nie było tam nic. Odetchnęła kilka razy, uspokajając kołatajace serce. Przeczesując palcami splątane włosy, wyklinała siebie w myślach za nieumiejętne picie. Matka wiele razy radziła jej unikać alkoholu, mącił umysł, pozostawiał po sobie ziemisty smak na języku i jak mawiała czasem przykre konsekwencje. Tutaj chyba w postaci złych snów, bo przecież Hasten wykazał się i zdobył jej zaufanie. Ta myśl ściągnęła jej świadomość na inne tory niż rady mateczki. Gdzie podziewał się jej miły? Komnata była pusta, jego płaszcz wisiał na krześle, tam, gdzie wczoraj go odwiesiła, stół dalej pełnił funkcję barykady zepsutych drzwi. To przypomniało jej, o jakiego upokorzeniu zaznała wczorajszego wieczoru i zawstydzona zapiszczała i ukryła twarz w dłoniach, klnąc niczym szewc na owego mężczyznę — Aira byłaby dumna! Czy może niebieskooki spotkał tego obwiesia i próbował dokonać sprawiedliwości na własną rękę? Przeraziło ją to i zastanawiała się, jak opuścił sypialnię. Przez chwilę uznała, że to, co mówią o ich zdolnościach magicznych to prawda i przelękła się nie na żarty, wspominając porwanie i starą wiedźmę. Dopiero zimny powiew dał jej prawidłową odpowiedź. Wstała natychmiast i zerknęła przez okno w dół, a następnie na boki czy może nie ma go gdzieś tam obok.
— Szaleniec! — wydarło się z jej ust i natychmiast zamknęła okno. Zatrzymała się przed nim na chwilę, a jej pamięć wypełnił obraz ze snu. Przeklęty księżyc i śmiech oraz podły dla zmysłów zapach. Potrząsnęła głową, zganiając to na karby spożytego wczoraj trunku.
Ubrała się, znajdując kilka cieplejszych rzeczy w jukach. Otuliła płaszczem i postanowiła spróbować przesunąć stół. Było to ciężkie zadanie, ale udało się jej, to gdy naparła całym ciałem na ciężki mebel. Była zgrzana, zła i spocona. Wytarła czoło z potu, poprawiła włosy i chwyciła płaszcz męża, licząc, że znajdzie go. Wszak była zima, a on wypuścił się bez swego odzienia wierzchniego. Przed pokojem stały dwie służki i gorąco o czymś plotkowały, gdy ją ujrzały, podskoczyły, lecz po szybkiej refleksji drgnęły.
— Powiedzcie komuś, że trzeba jak najszybciej wymienić zamki. — Zaskakująco łatwo przychodzi wydawanie poleceń, gdy widzisz zupełnie obce twarze i wychowywano cię na wielką panią. Nie tłumaczyła nic, zwyczajnie skłoniła lekko głowę i ruszyła przed siebie, zupełnie nie wiedząc, gdzie powinna się kierować, lecz zachowując pozory, jakby doskonale wiedziała, gdzie idzie.

Chwilę zajęło jej dotarcie na dziedziniec, w międzyczasie dostrzegając kilka podobieństw do swego snu. Lustra, układ korytarzy czy kolumn — niepokój. Jedno uderzenie serca. Drugie — strach, trzecie — ciekawość. W końcu zaczęła schodzić po schodach, odpuszczając wszelkie te emocje na poczet radości i motyli w brzuchu budzących się do życia na widok biegnącego w jej stronę męża. Już słać mu miała uśmiech najpromienniejszy w swoim wachlarzu umiejętności, gdy to nagle straciła równowagę i boleśnie obiła biodra i plecy o lodową posadzkę schodów.
Tak oto, zamiast uroczego powitania, zmierzyć musiała się z dwiema rzeczami, których szczerze nienawidziła, a szły zawsze w parze. Wstyd i upokorzenie. Mimo iż Hasten pomógł jej pozbierać się z ziemi, a Hektor wylądował tak samo, jak ona na ziemi i próbował pocieszać ją żartem, czuła się wzburzona. Wszak, ktoś specjalnie musiał rozlać wodę na schodach.
— Dziękuję mój miły. — zwróciła się do niebieskookiego. — Przyniosłam twój płaszcz, rada jestem, że nic ci nie jest — rzekła i zarzuciła mu odzienie na ramiona.
— Mam nadzieję, że i tobie panie nic się nie stało. — zwróciła się do rudowłosego i posłała mu delikatny uśmiech. Poprawiając sukna i włosy, do jej uszu dotarł głos kobiecy. Dwie służki nie siląc się na szepty, prawiły coś między sobą.
— Mówię ci, jeźdźcy umiaru i łaski nie znają. Tylko cicho sza! Niby tacy szarmanccy, a gdy żona jednego z nich chyba zamknęła się biedna, przerażona w komnacie to drzwi rozwalił. Rozumiesz? Drzwi z zamku wykopał. Biedna długo niewinności swej nie uchowała, bo prześcieradła poplamione jasno mówią, co zaszło.
— Który to taki zachłanny? — szeptała z wypiekami na twarzy.
— Och, wiem, tyle że nosi niebieski płaszcz, bo z takim żona jego chodziła. Oooo! — szturchnęła łokciem koleżankę i wskazała jej brodą Hastena. W tym momencie Yellena spąsowiała jeszcze bardziej, wargi zacisnęły się i zmierzyła wzrokiem ową dziewkę pałacową.
— Nie masz nic do roboty? Idź więc po sól i rozsyp ja na schodach, bo ktoś zaraz skręci kark. — ofukała obie panny i pogoniła wzrokiem. Nie odeszły jednak daleko, by znów zacząć swój wywód.
— Co ona taka spięta? — zaczęła jedna.
— Pewnie jeszcze nie doszła do siebie. To jej mąż, ten z komnaty z rozwalonymi drzwiami. — W tym momencie jej koleżanka obejrzała się za siebie i zmierzyła wzrokiem nie Yellenę, lecz jej małżonka.
— Ja tam nie miałabym nic przeciwko — skwitowała i obie odbiegły drogą, z której przyszły, zapewne zapominając już o soli.
Yellena bliska płaczu odwróciła się w stronę męża i zaczęła nerwowo poprawiać mu płaszcz na ramionach. Wściekła jak osa miała ochotę wyszarpać obie kobiety za włosy po śniegu.
— Czy potrzeba ci pomocy panie? — zwróciła się do Hektora, który nadal siedział na schodach.

Adelai
Posty: 29
Rejestracja: wt maja 25, 2021 2:24 pm

Re: ROK JEDNOROŻCA [fantasy, 6os., hetero, bn]

Post autor: Adelai »

SHADAN



Stałe wyjazdy zajmowały ogromną część życia alizońskiej dyplomatki przez co nawet najdalsze podróże przestały robić na kobiecie wrażenie. Stały się niczym więcej jak rutyną, służki zajmowały się spakowaniem najpotrzebniejszych rzeczy, towarzyszący jej strażnicy sprawdzali powóz, a ona musiała jedynie stawić się na miejscu. I z pełną żetelnością spełniała swoje obowiązki, by rodzina mogła być dumna z nowych traktatów i sojuszy. Podtrzymywanie dobrych relacji również było ważne, a kultura i dyplomacja weszły jej w krew, a może po prostu miała je we krwi? Tak czy siak, była świetna w tym co robiła, jednak lata mijały, a ona zaczynała odczuwać swego rodzaju rutynę, zwłaszcza stałym punktem stali się wiecznie dramatyzujący strażnicy. Nie wolno ci iść tam, to niebezpieczne, musimy przejechać ten odcinek bez postoi. Wiecznie tylko umykali wszystkiemu co interesujące. Nudziarze... Jednak ona wypełniała swoje obowiązki, a oni swoje, rozumiała to i doceniała, choć bywali męczący.
I tą podróż jak wiele wcześniejszych zamierzała przespać, stałe wyglądanie przez niewielką szybkę dawno ją znudziło.
W drogę zawsze wyruszały dwa powozy, w jednym urzędowała Shadan, a w drugim jej służba, obu woźnicą towarzyszył strażnik, a kilku innych żołnierzy eskortowało nas konno z obu stron. Słowem mówiąc nawet mysz się do niej nieprześlizgnie, byli to bowiem wojacy z doświadczeniem, zasłużeni w boju, dlatego mogła spać spokojnie.

- Tili tili bom...

Bujany drogą powóz był niczym kołysanka kojąca trudy podróży, dlatego kiedy ten stał stabilnie, a nikt nie poinformował jej o przerwie zrobiła sie podejrzliwa. Wybudzona wsłuchała się w otoczenie, za jedynym okienkiem panował mrok i nie widziała nikogo z tej strony. Czyżby zrobili sobie przerwę, a nie chcieli jej budzić?
Przetarła leniwie oczy, przeciągnęła sie z przeciągłym pomrukiem i przysunęła się do wyjścia.

- Tili tili bom...

Trzymała już dłoń na drzwiczkach kiedy usłyszała męski szept, wydawał jej sie obcy, jednak musiał być to ktoś z jej eskorty.
A więc faktycznie zrobili sobie przerwę i jej nie obudzili!
Zerwała się w bojowym nastroju, uchylając energicznie drzwiczki i praktycznie wyskakując, by nakryć ich na obijaniu się.
- Ha! A co tu...- zaczęła jednak głos ugrzązł jej w gardle, a ciało zamarło na widok tak przerażającego obrazu.
Jej złocisty pantofelek z delikatnej skórki zaczął nasiąkać szkarłatem, w którym wylądowała jej stopa.
- Zbudziłaś się już pani... to dobrze... jednak daj mi chwilkę... już kończę...- wyszeptał spokojnie nie odrywając spojrzenia pełnego fascynacji od leżącego przed nim, gnącego się od cierpienia ciała jej przyjaciela dowodzącego eskortą. Ułożyła obie dłonie na ustach, by powstrzymać krzyk rozpaczy, padła na kolana, w tą kałużę dopiero teraz dostrzegając co było jej źródłem. Tuż za nią oparty o powóz siedział drugi ze strażników o twarzy równie wygiętej w bólu, jednak jego ciało poranioną miało szyję, a krew lejąca się z niej, aż na ziemię utworzyła niewielką kałużę, w jaką trafiła Shadan.
W przerażeniu odskoczyła upadając kawałek dalej i dostrzegając kolejne ciała swoich towarzyszy, jedno po drugim, śmierć nie oszczędziła nawet koni. Nie miała więc jak uciekać... Cała drżała, czy był to koszmar? Czy śniła coś tak okropnego?

- Tili tili bom... zamknij teraz oczy...

Wyszeptał niezwykle melodyjnym głosem mężczyzna, a jej ciało sparaliżował strach, przestała nawet drżeć, wpatrywała się w ten przerażający spokój na jego twarzy.

- Tili tili bom... zamknij teraz oczy...
Ktoś chodzi po podwórku i puka do drzwi...

Tili tili bom...
Nocne ptaki ćwierkają...
Jest wewnątrz domu i idzie odwiedzić tego kto nie śpi...

On idzie...
On nadchodzi...
...coraz bliżej.


Ciało mężczyzny drgnęło, pochylił się nad dogorywającym i wyciągnął ku niemu dłoń, przykucnął tuż obok kładąc ją na jego szyi, z niebywałą czułością i troską.

- Tili tili bom...
Czy słyszysz jak się zbliża?
Chowa się w kącie...
I patrzy wprost na ciebie...


Jego dłoń zaczęła zaciskać się na szyi nieszczęśnika. Z każdym kolejnym słowem coraz mocniej, a ona nie była w stanie się ruszyć i mu pomóc.

- Tili tili bom...
Cicha noc skrywa wszystko...
Skrada się za tobą...
I idzie cię dopaść.

On idzie...
On nadchodzi...
...coraz bliżej.

Tili tili bom.


Wraz z ostatnimi słowami mężczyzny strażnik oddał ostatnie tchnienie, a oprawca wpatrywał się w jego gasnące oczy z rosnącą satysfakcją i poszerzającym się uśmiechem.
Nie zamknął mu powiek, jednak zwrócił po raz pierwszy swą twarz w jej stronę, a wtedy ujrzała ten obłęd dwukolorowego spojrzenia. Dzikość zieleni i chłód błękitu tworzyły w tej chwili przerażający obraz niebezpieczeństwa.

- Mam nadzieję, że wypoczęłaś... bo czeka nas daleka droga... - odezwał się głosem tak złudnie kulturalnym i troskliwym, kompletnie nie pasującym do scenerii w jakiej stał.
Podszedł powoli i delikatnie pochylił się podając jej pomocną dłoń odzianą w czarną skórzaną rękawiczkę, tą samą, którą przed chwili pozbawił oddechu jej przyjaciela. Wlepiła w nią swój przerażony wzrok, nie potrafiła wydobyć z siebie nawet dźwięku, bała się drgnąć, może jeśli się nie poruszy da jej spokój?

- Bez obaw panienko nic ci nie zrobię... o ile ty nie zrobisz nic niemądrego... a chyba bystra z ciebie dama, tak myślę, a intuicję mam dobrą... - wyjawił i ponaglił ją ruchem palcy u wyciągniętej ręki.
Shadan zawsze była wygadana, zawsze wiedziała co i komu odpowiedzieć, ale w tej chwili nie było dobrych słów. Co miała błagać go o życie? A może pytać, czemu zabił ich wszystkich? Była dyplomatką, arystokratką, na pewno miało to swoje powody. Ha! Wręcz była pewna, że ktoś to zaplanował, nie wiedziała jedynie kto, ale mało wrogów miała jej rodzina? Dobrze wiedziała, że prędzej czy później do tego dojdzie, już nawet miała okazję stanąć przed kilkoma zamachowcami, jednak ten jeden konkretny swoją aurą odbierał jej wszelką nadzieję. Nie widziała sensownego wyjścia, żadnych słów, które mogłyby do niego dotrzeć, ten jego wzrok i ten wcześniejszy śpiew, zmroził jej krew w żyłach, bała się go, a jednocześnie była oczarowana, a może trafniejszym stwierdzeniem będzie zahipnotyzowana tym głosem i spojrzeniem? Nie miała pojęcia, jedyne co wiedziała w tej chwili, to by przeżyć musi zagrać w te jego gierkę. Kto wie do czego jeszcze był zdolny.
Jej wzrok ponownie utkwił w jego dłoni, tej samej, którą udusił dowódcę jej strażników. Nie była w stanie jej dotknąć oparła się o powóz za swoimi plecami i to na nim dźwignęła swe ciało. On tylko na to patrzył, uśmiechnął się drwiąco i wyprostował, lecz nie skomentował odrzuconej pomocy.
- Dalszą drogę odbędzie panienka w moim towarzystwie, a tak jak i eskorta zmienia się docelowe miejsce tej podróży... ktoś niezwłocznie chce panienkę zobaczyć... - wyjaśnił, ona nadal nie potrafiła wydusić z siebie słowa, z trudem utrzymywała ciało w pionie. Pyskowanie do porywacza, który jeszcze niczego nie uczynił poza groźbami było inną ligą, niż wobec kogoś kto słowem nie ostrzegł, a wymordował tyle znanych ci od lat osób i to tak, byś był tego świadkiem.
- Widzę pani, że się ubrudziłaś, jeśli zechcesz możemy wziąć kilka twoich rzeczy na podróż... - dodał patrząc na jej przesiąknięte krwią pantofelki i dół falbaniastej sukni. Jej nogi zadygotały na myśl, że ma na sobie krew strażnika, chłopak był młody, a tak ambitny, po raz drugi dopiero ją eskortował w podróży.
- Proszę wybrać tylko to najpotrzebniejsze, musi zmieścić się na konia... tu panienka ma bagaże? - przeszedł obok niej i stanął przy drzwiczkach do karocy, spojrzał krótko na opierającego się trupa i strącił go butem, tak by swobodnie otworzyć drzwiczki.
- Nie... tu nic nie ma, a więc panienka je ma w drugim powozie? - dopytał niebywale kulturalnie powracając do niej. Shadan w końcu zebrała się na odwagę i skinęła głową w odpowiedzi, chyba powoli otrzęsywała się z tego szoku, musiała obyć się z nową sytuacją. Właśnie była porywana, przez kogoś niewiarygodnie okrutnego. Kiedy patrzyła na tej jego ciepły uśmiech zalewało ją obrzydzenie. Jak można być aż tak bezdusznym?
Odchrząknęła, by zebrać się w sobie i w końcu przejęła kontrolę nad swoim ciałem, była w końcu arystokratką! Nie pierwszą lepszą dziewką, która da sie zastraszyć jakiemuś tam mordercy!
Ruszyła, a już po pierwszych krokach nabrała pewności ruchów, dotarła do drugiej karocy, jednak po chwyceniu klamki od drzwiczek zatrzymała się, te były niedomknięte i samotne krople szkarłatu ściekały wąską stróżka na ziemię po podnużku powozu. Bała się ich otworzyć, bała się tego co tam ujrzy.
- Ah gdzie moje maniery... panienka wskażę bagaż, a go wezmę, byś sobie rączek nie forsowała... - powiedział podchodząc i chwycił w raz z nia za drzwiczki otwierając je na ościerz, by oboje mogli zajrzeć.
To co zastała w środku zmasakrowało jej ledwie wzniesioną pewność siebie, ciała jej służek, jej kochane duszyczki, które opiekowały się nią od lat... tak wielu lat.
Zawsze zabierała ze sobą cztery z nich, służyły jej swą pomocą jak i rozmową po trudnych negocjacjach... zawsze tak promienne. Trzy z nich wyglądały jakby zasnęły i już nigdy nie miały się obudzić, jednak czwarta... o pięknych czarnych włosach i jasnych pogodnych oczach. Była zmasakrowana... wyłupione oczy, rozszarpana klatka piersiowa i wybebeszone wnętrzności porozrzucane po reszcie panien. Nie wytrzymała... oczy wypełniły się łzami, a jej ciało zgięło się w pół oddając swą całą zawartość.
- Teraz to już musi się panienka przebrać... - stwierdził spokojnym dalej uprzejmym głosem, a ona nie wierzyła w to co się działo. Jakim potworem trzeba być, by uczynić coś takiego? Ten spokój, on nie widział tego co zrobił? Czy w ten sposób pastwił sie nad nią? A więc po co była ta życzliwość? Mógł nią pomiatać i gardzić, po co były te gierki! Czy on był zdrowy na umyśle? Jak się później okazało... nie był...
Faktycznie dał jej chwilę, by się przebrała, potem zapakował bagaże na jednego konia, którego miała dosiąść, ten przywiązany był do jego wierzchowca i całe szczęście, bo przez zalane oczy łzami, nawet nie byłaby w stanie kierować zwierzeciem.
Podczas drogi mężczyzna milczał. Na postoje wybierał zwykłe lasy, jednak nigdy nie przesypiał całej nocy, chwila odpoczynku i dalej. Minęły dwa dni, a ona miała wrażenie, że trasa obierana przez porywacza nie ma sensu. Czy w ogóle wiedział dokąd jedzie? Próbowała znaleźć szansę na ucieczkę, jednak jakie szanse miała sama w przerażającym lesie?

- Tili tili bom...

Szeptał kiedy zasypiał, na te którkie drzemki, nie wiązał jej, pozwalał wygodnie odpocząć, jednak jej umysł nie potrafił z tego skorzystać, musiała szukać opcji ucieczki. Skupiła się na odwiązaniu swojego wierzchowca, na koniu miała zdecydowanie większe szanse.
Czekała aż zaśnie, aż wyszepta tą mrożącą krew w żyłach pieśń i będzie mieć chwile, był to trzeci dzień, a ona była wycieńczona psychicznie. Całą drogę przyglądała się wiązaniu i miała pomysł jak je szybko rozsupłać, jednak tylko podeszła do koni.
- A panienka gdzie się wybiera? - w panice ruszyła w las, to był impuls po prostu biegła przed siebie ile sił w nogach.
Biegła i chyba jej się udawało. On nie ruszył za nią! Wstał i podszedł do konia, jednak na niego nie wsiadł! Odpuścił? Być może!
Słońce jeszcze oświetlało jej drogę, przez co las nie wydawał się tak upiorny. Biegła ile sił w nogach. Jednak nie była przy tym zbyt subtelna, jej suknia darła się o mijane gałęzie krzewów, co chwila łamała jakąś gałąź i potykała sie o wystające korzenie, jednak szybko zrywała się dalej.
Wtedy jednak usłyszała warkot gdzieś z przodu. A więc dlatego jej nie gonił? Jej ciało przylgnęło do jednego z suchych drzew, tak szybko oddychała, a wydychane powietrze zmieniało się w parę przed jej twarzą. Mróz szczypał w rozgrzane policzki. Wstrzymała na chwilę oddech, by wsłuchać się w otoczenie i ponownie usłyszała warczenie. Co gorsza zbliżające się w jej stronę.
A kiedy wyjrzała zza niego szary wilk już ją okrążał zajmując dogodną pozycję do ataku.
Z deszczu pod rynnę, ona to miała szczęście!
Nie miała broni, ani żadnych umiejętności, które by jej teraz pomogły. W końcu nie wynegocjuje z wilkiem warunków ugody.
Los był dla niej okrutny, czy naprawdę zmuszał ją do powrócenia w łaski mordercy?
Odepchnęła swe ciało od pnia i ruszyła z powrotem, to było coś upokarzającego, ale nie chciała tu zginąć, rozszarpana przez pierwsze napotkane zwierzę.
Kiedy dobiegła do miejsca ich postoju, on po prostu tam siedział, trzymał coś w dłoniach i widząc ją przyłożył to do ust. Był to flet? Dmuchnął w niego, a niewielka strzałka przeleciała tuż obok niej trafiając ścigające je zwierze prosto w oko. Wilk zatrzymał się skompląc, otrzepał pyskiem i ruszył dalej, wtedy dostał drugą strzałką w przednią łapę. Shadan chyba z odruchu stanęła za swoim porywaczem. Wilk szarżował, a on nie reagował siedząc spokojnie.
- Rusz się! - krzyknęła do niego i w przypływie impulsu pociągnęła go za ramię, by wstał, w odpowiedzi napotkała jedynie zdziwiony wzrok i zmarszczone w braku zrozumienia brwi. Jednak nie była w stanie podnieść dorosłego mężczyzny z ziemi, kiedy ten tego nie chciał.
- NO SZYBKO!- krzyknęła na niego ponownie i spojrzenie przeniosła na drapieżnika, który zaczął stawiać niezgrabne kroki, po chwili upadając i wijąc się po ziemi. Warczenie zmieniło sie w żałosny skowyt bólu, dopiero wtedy mężczyzna się podniósł, niespiesznie podchodząc do zwierzęcia wyjął zza pasa nóż i przyklęknął przy dogorywającym.
- Tili tili bom... - szepnął jedynie i wbił nóż w tors wilka, jak sie domyśliła Shadan przebijając serce. Wilk zamilkł, białowłosa patrzyła sie na to opanowując nadal szalejące serce po biegu. Jej uwagę zwróciło spojrzenie oprawcy, tym razem odebranie życia nie sprawiło mu przyjemności, miał skwaszoną minę i w milczeniu wrócił na swoje pierwotne miejsce odpoczynku. Po prostu się położył, wcześniej chowając nóż i kładąc sobie na piersi ten flet, czy czym to było.
On układał się do drzemki! A gdzie jakieś uwagi? Komentarz? Choćby proste zbluzganie jej za próbę ucieczki. Po prostu zero reakcji. Była w szoku i z tego wszystkiego musiała sobie usiąść.
Patrzyła na niego i analizowała, po wyrównaniu oddechu w końcu odważyła się do niego odezwać.
- Ile ci zaoferowano? Mogę dać ci więcej... - zaczęła wprost, bo przecież po to to robił, dla pieniedzy prawda?
Napotkała tylko jego znudzony wzrok, jakby już nie raz to przerabiał.
- A ile byś dała? - odparł ze stoickim spokojem.
- Tysiąc złotych monet...- musiała coś odpowiedzieć, jednak nie znała sie na cenie najemników.
- Tak wyceniasz moje usługi czy swoją osobę? - odparł trochę ją zaskakując i nim zdążyła zebrać myśli na odpowiedź odwrócił juz od niej wzrok.
- Chwila moment ruszamy dalej, skorzystaj z odpoczynku... - polecił jej, jednak ona nie była zainteresowana takim scenariuszem. A skoro już zaczęli rozmawiać.
- Dokąd mnie wieziesz, jestem w stanie zauważyć, że obrana przez ciebie trasa jest bezsensowna, jakbyśmy kręcili się w koło... - kontynuowała nie chcąc kończyć tej rozmowy.
- Bo zmieniłem ją w trakcie, ktoś bardzo chce byśmy do niego zajrzeli, wkłada w to wiele trudu i swej uwagi, a więc nie chce go zawieść... - odpowiedział, a ona już niczego z tego nie rozumiała.
Jednak nagła wylewność najemnika zmotywowała ją do drążenia różnych tematów, w końcu wchodziła w swoją rolę i czuła się w tym coraz swobodniej.
- Masz rodzinę? - spróbowała ugryźć od tej strony.
- Cała nie żyje - odparł krótko, a ona podrapała się po policzku, zły tor obrała, jak najszybciej trzeba się z tego gruntu wycofać.
- Zawsze podróżujesz sam? - siadła kawałek od niego, mimo wszystko wolała zachować bezpieczną odległość.
- Nie. Jednak Hyron wolał bym odszedł na jakiś czas... - wyjawił po czym podrapał się po tyle głowy dość nerwowo.
- Rozmawiając nie odpoczniemy pani... - upomniał ją spokojnie, jednak przypominało jej to bardziej grymaszenie dziecka niż zwróconą uwagę, która miała ją uciszyć. Był tak młody, ciekawe ile miał, wyglądał na jeszcze młodszego od niej.
- Tak wiem, po prostu już trzeci dzień podróżuję z kimś kogo nie znam, stąd moja ciekawość. Powiesz mi chociaż jak mogę się do ciebie zwracać? - musiała znaleźć sposób na to jak go podejść.
- Hassan. Tak mi ostatnio mówią...
- Miło mi cię poznać ja je...
- Shadan, dużo mówisz... - przerwał jej, a ona lekko sie zmieszała, lecz nie okazała tego.
- No tak, ty mnie przecież znasz... no dobrze a kim jest Hyron? - taktyczna zmiana tematu, przez którą najemnik na moment zapomniał o zamiarze przespania się. Chwilę musiał się zastanowić nad tą odpowiedzią.
- Jest trochę jak ojciec, z tą różnicą, że poświęca mi więcej uwagi... - odparł i nawet lekko się uśmiechnął.
- A więc czemu kazał ci odejść? - dopytała nawet lekko ciekawa.
- Zabrał nas na wojnę, a po niej musieli jechać odebrać nagrodę i wolał by mnie tam nie było... - mówił tak jakby sam nie rozumiał decyzji o swoim odejściu, co jeszcze bardziej myliło Shadan. Była zaskoczona, że tak szczerze jej odpowiadał, w końcu nie miała podstaw, by to co mówił uznać za kłamstwa. Dodatkowo jego sposób bycia był jakis inny, niż podczas porwania, zniknęła ta szarmancja i wyrafinowanie, dziś przypominał jej dziecko, które rozumie tylko podstawowe kwestie.
- Czemu próbowałaś mnie odciągnąć? - przerwał jej rozmyślanie.
- Hmm?
- No od wilka
- A tak... w sumie to... nie wiem... był to odruch... - wyznała zgodnie z prawdą.
- Nie logiczny odruch, lepiej dla ciebie gdyby mnie zagryzł, w tym czasie zdążyłabyś uciec na koniu... - popatrzył na nią przedstawiając jej opcje jakiej nie wykorzystała.
- No tak... poczekamy tu na drugiego wilka, bym mogła naprawić swój błąd? - spróbowała zażartować, choć w sumie to nie żartowała.
- Nie mamy tyle czasu, parę minut i ruszamy dalej... - odparł jakby kompletnie nie zrozumiał jej ironii, po czym zamknął oczy, by skorzystać z tych ostatnich minut.
Nie chciała go rozdrażnić, a więc odpuściła swych dalszych pytań i tak udało jej sie sporo dowiedzieć, a to były cenne informacje w jej sytuacji.

Tak jak Hassan zapowiedział, kilka minut i zerwał się, by ruszyli w dalszą drogę, dopiero teraz Shadan żałowała, że nie skorzystała z tego wypoczynku, jednak jak drzemać, kiedy w głowie ma się taki mętlik i szuka sie ścieżki, która pomoże ci przeżyć.
Dalsza droga coraz bardziej jej doskwierała, mróz i jazda konna nie były rzeczami, do jakich przywykła, przez co traciła siły.
Dlatego nawet odrobinę ucieszyła się kiedy wjechali do przedziwnej wioski, czyżby docierali na miejsce? Ale gdzie byli i po co naprawdę najemnik tu ich ściągnął?
Podjechali pod jakieś zamczysko, atmosfera na dziedzińcu nie była zbyt przjemna, skromnym zdaniem Shadan było tu mrocznie i złowrogo...
Potężne drzwi się otworzyły i na dziedzińcu stanął starszy mężczyzna w szatach wskazujących na jego status.
- Chciałeś nas widzieć - odezwał się wprost do niego Hassan, a na twarzy mężczyzny pojawił się nieodgadniony uśmiech.
- Zapraszam... porozmawiamy w środku... - polecił i gestem dłoni wskazał wnętrze swego dworu. Czy oni sie znali? Nie była w stanie tego stwierdzić. Najemnik zeskoczył ze swojego konia i pomógł zejść Shadan ze swojego, po czym odprowadził oba wierzchowce na bok, po to, by przekazać je jakiemuś chłopaczkowi. Po tym skinął na nią, by ruszyła do wnętrza zamku. Choć nie miała na to ochoty, zmusiła się do uśmiechu wobec gospodarza, może ten mężczyzna okaże się jej wybawieniem od morderczego oprawcy? Jednak nie mogła tak jawnie ogłosić, iż jest uprowadzona, musiała mieć na to dogodną okazję.
Zostaliśmy zaprowadzeni do wielkiej i pięknej sali jadalnej, gdzie zasiedliśmy do posiłku. Żołądek Shadan był skurczony od tych wszystkich nerwów i nie potrafiła wziąć nawet kęsa strawy.
- Nie masz apetytu pani? - zaganął ją gospodarz, a ona niemrawo się uśmiechnęła.
- Wybacz panie, potrzebuję chwili odpoczynku i go odzyskam... - podeszła taktycznie do tematu i okazał się to strzał w dziesiątkę.
- Ahh rozumiem, jeśli chcesz zostań tu jeszcze chwilę, może uda ci się napełnić brzuch za chwil kilka, a my przejdziemy się i porozmawiamy... - odparł i skierował wzrok na Hassana, by ten udał się za nim.
To było niewiarygodne zostawili ją tu. Oniemiała i szybko wzrokiem odnalazła służkę, która przyszła posprzątać po swym panu i jego gościu.
- Musicie uważać, wasz pan jest w niebezpieczeństwie, ten mężczyzna to morderca, istna bestia w ludzkiej skórze! Zabił moją eskortę, wszystkich, nie oszczędził nikogo i mnie porwał. Błagam cię, zabierz mnie stąd, muszę od niego uciec...- starała się mówić szeptem jednak silne emocje nią targały.
- Przez jaki to koszmar panienka musiała przejść! Już proszę pójść za mną! - ponagliła ją natychmiast, Shadan wdzięcznie ścisnęła jej dłonie i ruszyła za służką która zaprowadziła ją do dalszej części zamku i pozwoliła skryć się w jednej z komnat, zapewniając, że ostrzerze swego pana i jej pomogą.
Czemu miałaby jej nie wierzyć? Wdzięczna siadła na pierwszym napotkanym krześle i poczuła jak z jej ciała schodzą wszelkie trudy, stres nagromadzony z ostatnich dni.
W komnacie spędziła kilka chwil, choć dla niej to wyczekiwanie trwało całą wieczność, a kiedy drzwi się uchyliły zerwała się cała do pionu.
- Faktycznie panienka zestresowana.. bez obaw ten mężczyzna nie będzie cię już nękać pani... ma teraz inne sprawy na głowie... ten koszmar się już dla ciebie skończył. - wyjawił spokojnym dostojnym tonem, a ona opadła na siedzisko i aż w oczach stanęły jej łzy. Drobne łzy szczęścia, naprawdę było po wszystkim. Wzięła głebszy oddech zaciskając dłonie w piąstki na swych kolanach i opanowując silne emocje, jakie chciały znaleźć ujście z jej ciała.
- Zwykłe słowa nie wyrażą mojej wdzięczności panie... czy mogłabym jakoś sie odwdzięczyć za twą dobroć? - zaczęła, a on niespiesznie podszedł i stanął przed nią. Otarła pospiesznie kąciki oczu i podniosła się, by okazać mu szacunek.
- Czy podałabyś mi swoją dłoń pani? - zapytał, a ona nie widziała powodu, by tego nie zrobić, uniosła jedną ze swoich dłoni, a on delikatnie ujął jej nadgarstek i umieścił na nim przepiękną złotą bransoletę.
- Chciałbym byś to przyjęła... strzeż jej, a ona będzie strzec ciebie... - wyznał, a Shadan zaskoczona przyjrzała sie podarkowi. Przepięknie wykonana biżuteria miała kształt węża, który idealnie owijał się wokół nadgarstka, po to by ułożyć swój pysk na wierzchu dłoni. Wyglądało to na szczere złoto, z dwoma szlachetnymi kamieniami w miejscu oczu gada, jeden z nich był szmaragdowy, a drugi to błękitny topaz, przynajmniej tak zakładała Shadan, a znała się na drogocennych kamieniach.
- Panie to raczej ja powinnam...- zaczęła unosząc wzrok na niego, a kiedy ich spojrzenia się zetknęły ucichła, mężczyzna jakby wyszeptał coś niezrozumiałego dla niej pod nosem, a ona zapomniała o czym mówiła.
- Shadan moja piękna idź do swojej komnaty... - polecił i musnął wierzchem dłoni jej policzek, a ona nic na to nie odparła, uśmiechnęła się ciepło i dygnęła odchodząc. Jej ciało juz wiedziało dokąd się skierować, a ona nawet nie musiała o tym myśleć, jej umysł był czysty, pozbawiony obaw czy wątpliwości.
W tym stanie straciła poczucie czasu, nie miała pojęcia czy minęły godziny, dni, a może dopiero co przyjechała do zamku? Miała wrażenie jakby spała, a może to właśnie się stało? W końcu była tak zmęczona, że letarg mógł ją zmorzyć.

- Obudź się... już czas... - usłyszała melodyjny damski głos gdzieś wewnątrz siebie, a to zmusiło ją do uchylenia powiek. Czyli naprawdę spała?
Podniosła się niepewnie rozglądając po komnacie, której nie znała, pierwszy raz widziała ją na oczy, a więc jak się tu znalazła? Odgarnęła z twarzy włosy i przeszła się po pomieszczeniu, w zdumieniu odkrywając, że wszędzie leżały jej żeczy, jakby już od paru dni tu funkcjonowała. O co tu chodziło?

- Pora na śniadanie moja piękna... trzeba ugościć naszych gości... - tym razem głos zupełnie inny męski rozbrzmiał w jej umyśle, a ten na nowo stał się niczym czysta karta. Zapomniała nad czym tak rozmyślała i machinalnie zaczęła szykować się do wyjścia. Poranna toaleta, dobór odpowiedniej pięknej czerwonej sukni i delikatny kakijaż z mocno podkreślonymi ustami. Lekko pofalowane długie włosy puszczone były luźno po jej ramionach. Była gotowa do wyjścia, a więc opuściła komnatę i bez zawahania ruszyła krętymi korytarzami, jakby doskonale wiedziała dokąd iść.
Stawiła się na wystawnej sali jadalnej, gdzie obecne było już kilka osób. Jej ciało samo skierowało się na siedzisko na środku stołu, niedaleko niej siedziała już jedna kobieta bardzo skupiona na swym posiłku. Shadan skłoniła sie kulturalnie do obecnych.
- Pragnę powitać was w tych skromnych progach, mam nadzieję, że wypoczęliście po ciężkiej podróży...- z jej ust samoistnie wydobyły się słowa, a jej twarz przyozdobił piękny, ciepły uśmiech, którym obdażyła siedzących. Nie było ich wielu, dlatego swoje spojrzenie skupiła głównie na kobiecie nieopodal jej samej. Nie zwróciła uwagi, na zapaloną świecę tuż przed nią, jednak kiedy nikły dymek z niej pochodzący dotarł do jej nosa, poczuła zawroty głowy. Zamrugała kilkukrotnie i oparła się na chwilę, z jej oczu jakby zeszła cienka warstwa mgły. A przyklejony uśmiech zniknął. Co tu robiła? Przecież dopiero co przeszukiwała obcą sobie komnatę, a teraz siedziała przy stole? Skąd te luki w pamięci?

- Zachowuj się, bo się zorientuje, że samodzielnie myślisz, bież kielich i zacznij coś żreć i uśmiech, szeroki uśmiech! - ktoś upomniał ją w myślach, miała wrażenie, że zna ten głos, ale nie mogła namierzyć osoby, która te słowa do niej skierowała. Odchrząknęła dla niepoznaki i sięgnęła po pięknie zdobiony kielich, by upić łyk wina, które zdążyła jej nalać jakaś służka.
- Ktoś ty?- szepnęła przed wykonaniem łyku, by poruszenia jej ust nikt nie dostrzegł.
- Tili tili bom... panienko... - rozbrzmiała ta szatańska melodia w jej głowie, a ona sie zakrztusiła.
- Uspokój się i jak na arystokratkę przystało zachowuj, tutejszy gospodarz zrobił z ciebie marionetkę, jakimś cudem się ocknęłaś, a więc brawo ty, a więc z łaski swojej nie zmarnuj tej szansy i udawaj uroczą idiotkę jak tego oczekuje... - głos najemnika wyjaśnił jej wiele, choć i tak nie pojmowała sytuacji w jakiej była. Jak zrobiono z niej marionetkę? Wiele by to wyjaśniało, jednak co tu się działo?
Sięgnęła po chusteczkę i otarła nią swoje usta, tak jak należało, jej wzrok przez chwilę był zaniepokojony, jednak przymrużyła na moment oczy zrobiła krótki wdech i po ich otwarciu powrócił jej spokój. Cokolwiek się tu działo było ponad jej sfery pojmowania, a więc potrzebowała chwili obserwacji na poukładanie swych myśli, a więc zajęła się posiłkiem, tak jak zalecił jej najemnik, którego cały czas próbowała wypatrzeć gdzieś wśród obecnych, a może skrytego w kącie jadalni? Gdzie by nie był, wolała, by jego słowa nie okazały się prawdą, dlatego spokojnie i powoli zabrała sie za posiłek, który miała wrażenie, że był okropny, wyglądał tak ciekawie, jednak w smaku przypominał jej stare pieczywo, suchar tak wiekowy, że jeszcze słudzy dziadków tutejszego pana musieli go piec. Robiła jednak dobrą minę do tej złej gry, a w tym ostatnio łapała sporą praktykę.
Amazi
Posty: 38
Rejestracja: sob kwie 24, 2021 4:58 pm

Re: ROK JEDNOROŻCA [fantasy, 6os., hetero, bn]

Post autor: Amazi »

Obrazek



Poranek był niezwykle mroźny, chłodny wiatr wplatał we włosy płatki śniegu, a ogień jakim się charakteryzowały nie był w stanie ich stopić. Dzikość zieleni z fascynacją przyglądała się majestatycznemu obrazowi zimy, była to swego rodzaju potęga, przed jaką kobieta czuła respekt. Cieszyła się, że jej ramiona skryte były pod ciepłym grubym płaszczem, jak zniszczony by on nie był ważne było, że go miała. Stan rzeczy materialnych mało ją interesował, dopóki spełniały swoje zadanie to je doceniała.
Siedząc spokojnie przed miejscem swej zbrodni nie kryła się ze swoim zainteresowaniem wobec wychodzących z zamku osób, wręcz ich wyczekiwała i w milczeniu z łagodnym uśmiechem obserwowała napawając się tym niecodziennym zjawiskiem.
Pokryta śniegiem ziemia zdradzała każdy krok, wszak ciężko się skradać kiedy śnieg skrzypi pod naporem buta. Kiedy Airanna wychwyciła podobny temu dźwięk gdzieś za sobą, tylko go zarejestrowała, nie chciała przegapić wyjścia osoby, która już pojawiła się w drzwiach, ale której jeszcze nie rozpoznała. Kroki słyszała coraz bliżej i nawet zaczynała być ciekawa czemu ktoś kierował się wprost na nią. A kiedy łagodny głos rozbrzmiał tuż przy jej uchu nikły uśmiech pojawił się na jej licu. Co za nicpoń straszyć ją próbował? Ahh a gdyby tak udać wzdrygnięcie i dać mu nauczkę? Takowa myśl natychmiast przemknęła przez jej umysł, a dłoń w pięść w odruchu się zacisnęła, by odpowiedzieć na tę próbę strachów. Niestety kątem oka dostrzegła twarz hultaja, a rozpoznając w nim męża swej najdroższej Yelleny odpuściła. Ten raz jeden mu się upiecze... bo co jakby zęba stracił? Czy szczerbatka dalej by Yell pragnęła? Nie była przecież tak okrutna, by oszpecać jej męża, a niech sobie dziewczę popatrzy, w końcu miała na co i wyglądała na zadowoloną, wszak sama zdecydowała o małżeństwie z nim. A więc Aira musiała je uszanować, choć nie oznaczało to, że swą czujność uciszy, wręcz przeciwnie musiała mieć ich na oku.
Tę jedną chwilę zajął ją Jeździec i w tej samej chwili wychodząca postać ukazała swą twarz. Airanna mlasnęła niezadowolona. No cóż zobaczymy jak biedna ptaszyna ląduje. Co ona tu robiła tak wcześnie? A będzie mieć nauczkę na przyszłość, że wczesne wyjścia nie są dobre. Lepiej, by ktoś inny przetarł trasę, zwłaszcza w obcym im miejscu, które mogło skrywać wiele niebezpieczeństw. Cóż ta lekcja będzie dla niej bolesna, ale może i potrzebna. Bowiem lepiej, że było tu tak wiele życzliwych osób, a gdyby zapuściła się w inne miejsce? Co w ogóle podkusiło tę dziewuszkę do takich spacerów? To miejsce nie było im tak życzliwe jak forteca Horazona, a i w niej było wielu dupków, an których lepiej było uważać. Te najboleśniejsze lekcje uczą nas najwięcej. Szczęście, że ta lekcja dla Yell nie skończyła się tragedią, a obolałym zadkiem.
Hasten ruszył biegiem w stronę swej małżonki. Dobra postawa. Aira nie musiała niepotrzebnie się tam pchać, wolała dać szanse na wykazanie się mężczyźnie i dzięki temu miała okazję zobaczyć go w akcji. Czy dobrze zaopiekuje się jej przyjaciółką?
Spojrzała lekko zaciekawiona na porzucony przez mężczyznę materiał. Nie nosił by go bez powodu, a leżący na ziemi na pewno straci na swej użyteczności. Schyliła się więc, by go podnieść, otrzepać z brudu i śniegu i ułożyć obok siebie na ławce. Tyle dla tego starego płaszcza mogła uczynić, podnosząc go zorientowała się, że był to płaszcz. Dostrzegła na nim dziurę, jedną sporą, jednak nie byłaby wyzwaniem do zacerowania.
Swoje spojrzenie zwróciła ponownie na schody, gdyż pojawił się tam nowy tancerz w jakże gustownych czerwonych bucikach, które okazały się jego ratunkiem. Aż uśmiechnęła się pod nosem, był to wybitny widok do zapamiętania, ta duma kiedy utrzymał równowagę, której nie udało się utrzymać Alayi. Kobieta wywinęła orła jeszcze przed schodami, a kiedy blondyn jej pomógł wstać, ta szybko uciekła do środka. Widać straciła ochotę na spacer.
Właściciel czerwonych bucików pomknął na dół bezpieczną stroną, by zgarnąć płaszcz lezący tuż obok niej, a następnie stanął przed jej mężem. A więc do niego należał ten dziurawy płaszcz. Airanna nie znała tego Jeźdźca, wiedziała jedynie, że był to małżonek Calisty i że słyszała wieści o jego śmierci. A więc co on tu robił? Przyznać musiała jedno, był to niezwykle głośny osobnik. Starała się nie zwracać na nich uwagi, zwłaszcza, że z zamku wychodziły kolejne osoby, a oni jej zasłaniali widok. Ich spór ani trochę jej nie obchodził, choć z uwagi na jego głośność zmuszona była wysłuchać go od początku do końca. Nie komentowała jednak, nie były to jej sprawy, najważniejsze było to, że przesunęli swe tyłki odsłaniając jej schody i to w samą porę, by mogła ujrzeć iście żywiołowy taniec Hektora. Ileż on energii i pracy włożył w te ruchy. Aż szkoda, że nie udało mu się ustać po tak długiej walce.
Blondasek ruszył w podskokach do zamku tuż po tym jak dostał pozwolenie na przegrzebanie juk swojego dowódcy. No oby był to typ, co zajrzy tylko tam. Odprowadziła go wzrokiem, po to by przenieść spojrzenie na Hektora, który zjeżdżał sobie właśnie po schodach na zadku. Ten mężczyzna potrafił rozbawić i poprawić humor.
Kolejnym ciekawym akcentem była rozmowa dwóch służek, które nie skąpiły swych słów przypadkowym słuchaczom. No ciekawych rzeczy było można się dowiedzieć, a mina Yelleny. Aira miała wrażenia, że służki troszkę pomieszały tą historię, jednak coś musiało być na rzeczy zważywszy na natychmiastową reakcję Yellki. Ognistowłosa uśmiechnęła się tylko pod nosem, to nie było miejsce i czas na drążenie takich rzeczy.
- Niestety nie każde polowanie kończy się sukcesem... No nic innym razem może pójdzie lepiej... - stwierdziła do samej siebie, a może i do swego małżonka, po czym wstała poprawiając płaszcz i otrzepując ramiona ze śniegu, który już zdążył je przykryć.
- Udam się już na śniadanie...- poinformowała krótko Hyrona jak należało w jej mniemaniu i odeszła w kierunku szatańskich schodów, popatrzyła tam na zebrana trójkę i łagodnie się uśmiechnęła.
- Chyba będziecie żyć co? Otrzepujcie kuperki i chodźcie do środka, by nie przegapiło was śniadanie...- oznajmiła i ruszyła bezpieczną stroną po schodach wchodząc do zamku. Nie musiała na nich czekać, nikt nie lubił być obserwowanym, a ona doskonale wiedziała, że sobie poradzą, w końcu nie potrzebowali jej pomocy, a więc nawet jej nie oferowała.
Zgodnie z zamiarem udała się prosto na salę gdzie podane miało być śniadanie, było w niej jeszcze niewiele osób, ale kobieta swój wzrok skupiła na Alayi i odchodzacym od niej blondynie. Przyjrzała mu się krótką chwilę i podeszła do niego.
- Po śniadaniu przynieś do komnaty swego dowódcy ten swój dziurawy płaszcz... - powiedziała krótko i konkretnie nie zamierzała czekać na odpowiedź. Zdążyła już zauważyć, że wdawanie się w dyskusję z tym osobnikiem do niczego nie prowadziło. Jednak nie mogło pójść gładko.
- A po chuj? - tak elokwętna odpowiedź zasługiwała tylko, na równa sobie elokwencję z jej strony.
- Bo po chuj masz łazić w dziurawym? - patrzyła na niego ze stoickim spokojem, takie słownictwo nie było jej obce przez tak liczne podróże w towarzystwie wojaków.
Wtem Halse wybałuszy na nią oczy, by już w następnej chwili jego oczęta zwęziły się podejrzliwie na kształt cieniutkich kresek.
- Odwalcie się od mojego płaszcza. Zajenbisty jest. I mnie tam dziury nie przeszkadzają. A jak jemu przeszkadzają, to niech tu sam przylezie i mi je zaceruje. - odparł, a ona choć dobrze wiedziała o kim mówił wolała nie wchodzić na ten widocznie grząski grunt. Przed chwilą miała próbkę zażyłości tych dwóch Jeźdźców do siebie.
- Nie wiem o kim mówisz i raczej wole nie wiedzieć. Przyjdziesz to przyjdziesz nie przyjdziesz to nie przyjdziesz, twoja wola. To oferta nie polecenie. Życzę smacznego. - popatrzyła krótko i widząc, że temat został zakończony ruszyła w stronę jednego z wolnych miejsc. Miała świadomość, że została odprowadzona ponurym spojrzeniem blondyna, jednak już na to nie reagowała wolała się skupić na zastawionym dla nich stole. Jedzenie wyglądało nawet interesująco, jednak nie wiedząc dlaczego nie miała ochoty na nic stąd. Brak apetytu był jej obcym uczuciem, a więc czy to możliwe, że ją dopadł?
Awatar użytkownika
Einsamkeit
Posty: 94
Rejestracja: sob kwie 24, 2021 5:22 pm

Re: ROK JEDNOROŻCA [fantasy, 6os., hetero, bn]

Post autor: Einsamkeit »

HYRON

Wyczułem za ramieniem obecność Hastena; odwróciłem się do niego nie całym ciałem, lecz jego częścią, zerkając na niego kątem oka. Z rzadka łapały się go takie szelmowskie żarciki. Mnie one nie wadziły absolutnie, choćby nawet i żonę zamierzał wystraszyć na śmierć - sam najpewniej bym się uśmiał do utraty tchu i uznał, że to świetny żart, skoro rozbawiłby nawet umarłego.
Nie zdążyłem mu udzielić odpowiedzi; ta zaś nadeszła sama w postaci jego małżonki. Ludzie ulegali grawitacji i śliskości lodu, tworząc niezwykle karykaturalny taniec; tu ktoś się zakrył nogami, tam inna panna trafiła kuperkiem w śnieg, a tu Halse w czerwonych bucikach się zachwiał i zakołysał, ku mojemu rozczarowaniu nie witając się ze śniegiem. Za to Hector przerósł wszelakie moje oczekiwania, wzbudzając mój uśmiech, który jak się pojawił, tak szybko zniknął.
- Mimo wszystko warto było wstawać tak wcześnie - zwróciłem się do małżonki, zanim runął na mnie wściekły Halse. Początkowo uznałem całą sytuację za żart - wręcz byłem pewien, że niedźwiadek zwyczajnie próbuje ode mnie wyciągnąć świecę, bo mu się spodobała. Ale jednocześnie przypomniałem sobie o innej cesze mojego podwładnego: potrafił łazić za człowiekiem dzień w dzień i jęczeć, marudzić, szantażować i w końcu manipulować, dopóki nie dostanie tego, czego chciał. A ja miałem już tego przedsmak, kiedy dręczył mnie całe siedem dni i kilka nocy niczym najgorsza zmora z zaświatów. Choć nawet one nie były tak wytrwałe i upierdliwe jak Halse. Gdyby w końcu rzeczywistość z moich koszmarów stała się prawdą i rzeczywistością, to byłem pewien, że niedźwiedź byłby jednym z jej integralnych elementów.

Pierwszy dzień był zgoła spokojny. Nic nie zwiastowało nadchodzącego koszmaru i tragedii w postaci upierdliwego misia poza tym, że ciągle wchodził mi w pole widzenia. Dopiero wieczorem przyszedł do mojego namiotu, namolnie dopraszając się o coś - głowy bym już nie dał, o co; tak czy inaczej uzyskał odpowiedź odmowną.
W nocy cienie tańczyły naokoło namiotu, gdy Jeźdźcy wymieniali się wartami; ten i ów siedział przy ognisku. I tu nawet słyszałem gniewną perorę Halse’a, która skutecznie przebijała się przez cieniutką warstwę snu. I tak nie mogłem zasnąć. Jego zrzędzenie mnie skutecznie wybudziło.
Dzień drugi był niewiele lepszy; Halse oczywiście już nad ranem zaliczył wycieczkę do mojego namiotu, miaucząc o pożyczkę; tak właśnie, chodziło o wypłacenie żołdu o miesiąc naprzód. Ot, jak się szczegóły przypominają. Nocy również nie przespałem, bowiem nadal sterczał mi pod namiotem i miauczał, dopóki nie wstał świt.
Dzień trzeci wyglądał dość podobnie; byłem jednakże człowiekiem nader cierpliwym i trudno było mnie wyprowadzić z równowagi, a przynajmniej tak wówczas o sobie myślałem. Marudzenie i szantażowanie Halse’a nadal puszczałem mimo uszu, chociaż widziałem, że innym Jeźdźcom zaczynały już działać na nerwy; ilekroć niedźwiedź pojawiał się w okolicy mojego namiotu lub ogniska, rozmowy nieznacznie przybierały na głośności, lub ktoś - ktokolwiek - zaczynał grać, byle tylko go zagłuszyć.
Dnia czwartego, gdy udało mi się już niemalże zasnąć - prawie, prawie, bo normalny człowiek nie nazwałby tego snem przecież - znów spróbował przemocy werbalnej pod namiotem, która ledwie się rozpoczęła, tak szybko się urwała, gdy kilku co bardziej doświadczonych i rozdrażnionych Jeźdźców złapała go i - sądząc po szamotaninie - wyniosła z obozowiska. Brak Halse’a zauważyłem gdzieś tak dopiero po kilku godzinach; jak dotąd jego zrzędzenie było elementem stałym każdego dnia, i już się wpisało w moją codzienność.
- Gdzie Halse?
- A, gdzieś polazł
- Hylain machnął ręką, odwracając głowę. Przymrużyłem oczy, obserwując i jego, i resztę członków jego ekipy. Oni wszyscy trzymali się razem. I wszyscy, jak równo, mieli bruzdy, siniaki, a Hvar miał nawet oko podbite. Hegelt macał językiem dziurę po zębie czy dwóch. Hyr masował obolałe kostki.
- Gdzieś go wynieśliście - mój ton był bez mała oskarżycielski. - I pobiliście go.
- Drażnił nas
- Hegelt wzruszył ramionami. Westchnąłem ciężko. - A w zasadzie to on pobił nas!
- Przywleczcie go natychmiast z powrotem!
- Gdzieżby, przecież on tu został, tylko polazł gdzieś, schodząc nam wszystkim z oczu
- Hirsch machnął ręką.
Szybko tego pożałowałem; chociaż Halse wrócił do obozowiska jeszcze tego samego dnia, już w nocy znów rozpoczął się festiwal dejania pod moim namiotem. Nietrudno było dostrzec satysfakcję na twarzy Hylaina, gdy poleciłem mu Halse’a zabrać z obozowiska jak najszybciej i jak najdalej. Wątpiłem, co prawda, by się za to zabrali - na ich twarzach czy pozostałych widocznych częściach ciała nie było żadnych nowych, świeżych śladów, bruzd i ran ani tym bardziej opatrunków, podobnie jak na twarzy niedźwiadka.
Ale jak to mówią - kurwy, zmory i złe duchy zawsze wracają tam, skąd przybyły, i tak też Halse uczynił.
Szóstej nocy zaczynałem już dostawać kurwicy ciężkiej; z rzadka mi się to zdarzało, jednak niekończące się “DAJ” zaczynało mi już tańczyć przed oczami. Leżałem na kocu, z dłońmi złożonymi jak do trumny, i wsłuchiwałem się w monolog “daj hajs”. Wiedziałem od zawsze, że Halse był upierdliwy, ale żeby był aż tak wytrwały, to pierwszy raz było mi dane doświadczyć.
- Daj hajs - szeptał Halse pod namiotem. Cóż, gdyby była to panna wątpliwych zwyczajów, najpewniej bym się zastanowił. Jednakże dofinansowywanie rosłych byków, mogących zarabiać swoim ciałem w inny sposób, nie leżało w obszarze moich zainteresowań.
- Po co ci hajs?
- Po gówno. Daj.
- Przecież ci zostało jeszcze
- wiedziałem, że Halse nie wydaje zbyt dużo; po prawdzie, sam się zastanawiałem, jak on żyje. Niektórzy Jeźdźcy dbali o siebie i swoją aparycję; ten i ów odświeżał garderobę, tamten kupował to i owo u płatnerza, a trzeci jeszcze wydawał wszystko na panienki. Ale Halse? Ten to był jak smok, piastujący pod skrzydłami garniec ze złotem.
- KURWA DAJ, CZY JA CIĘ CZĘSTO O TO PROSZĘ?!
- No właśnie nie i dlatego jestem podejrzliwy. Ale…
- I TAK BĘDĘ CI TRUŁ, AŻ DASZ!

Bez słowa odwróciłem się na drugi bok, przykrywając uszy futrem, które jak dotąd służyło mi za poduszkę; słyszałem jeszcze piąte przez dziesiąte dyskusję innego Jeźdźca z Halsem, który nadal sterczał pod moim namiotem.
- I na co ci ten hajs?
- Po gówno. Hyron mi nie chce dać.
- Jak mu nie powiesz, na co, to ci nie da, przecież znasz go.
- I chuj - skwitował kwaśno Halse.
- Idźże już, człowieku, zanim połowa obozu cię spali na stosie
- warknął Jeździec. - Wszystkim tylko przeszkadzasz.
- I chuj, będę tu siedział, aż mi da!

Siódmego dnia, nad ranem, po wyjściu z namiotu oczekiwała na mnie delegacja złożona z innych Jeźdźców; mężowie ci spisali oficjalny list, domagający się wcześniejszej wypłaty żołdu Halse’a, bowiem, jak to określili “niekończący się monolog ze snu ich wybija, koszmary wywołuje, a tem i nie pozwala na prawowite wypełnianie obowiązków służbowych, a co ważniejsze, rozdrażnienie w Oddziale wprowadza”. Tuż po tym, widząc w tłumie mordę Halse’a, bez słowa odpiąłem mieszek i cisnąłem mu nim w twarz. Głośny brzęk odbijających się od jego twarzy monet był satysfakcjonujący. A mówiły babki, że złoto leczy opuchnięcia… cóż, tym razem musiały mieć rację.
- Przelicz i zwróć resztę. I nie truj już dupy - warknąłem, zawracając do namiotu. Po tym niekończąca się, nieustanna tyrada “daj” ustała, a w Oddziale znów zapanował spokój. Inni Jeźdźcy na szczęście nie prosili mnie o podobne przysługi, wiedząc, że na to słowo nabyłem ciężkiej, nieuleczalnej alergii.


W sali mój wzrok od razu spoczął na burzy rudych włosów i Karstence, która lepiej wtopiła się w tło; kobieta żwawo perorowała coś o… usługiwaniu mężczyznom? Mimowolnie stanąłem w drzwiach, zaintrygowany jej poglądami.
Ale czyż nie tak było? Nie szukałem praczki i sprzątaczki, ceniąc sobie raczej kobiety, nie potrzebujące pracować przy takich rzeczach; wolałem raczej rozmawiać o rzeczach najróżniejszych, niekoniecznie odnosząc się do prozy codzienności. A przynajmniej tak było kiedyś… ongiś mój wzrok na służce czy wieśniaczce nawet by nie spoczął… nie mówiąc o pannach z Krainy Dolin, które, jakkolwiek sympatyczne by nie były, uważałem za niższego sortu.
Jak dotąd.
Ta podróż… odrobinę zweryfikowała moje oczekiwania i wrażenia. A gdy z rzadka przychodziło mi się zastanowić nad moim wyborem, a raczej chichotem losu, który tego wyboru dokonał, za każdym razem dochodziłem do jednego wniosku: nie żałowałem.
- Widzę, że otrzymałaś wykład od doświadczonej życiem kobiety - stwierdziłem z lekką ironią, opierając dłoń na ramieniu małżonki. Obce były mi czułości publicznie; po chwili pochyliłem się do stołu, przyciągając do siebie kielich. Oczywiście dzbanek zniknął.
- Owszem, musisz być uwielbiany, skoro dobre dusze tak radą stale mi służą… - powiedziała Airanna z łagodnym uśmiechem, nawet nie siląc się na złośliwości. Przyjrzałem jej się z lekką podejrzliwością; a cóż moja żona była dzisiaj teraz taka spolegliwa, jakbym co najmniej porządnie się za nią wczoraj zabrał? Jedno widziałem - jak wielki miała ubaw z całej sytuacji.
- Czyżby? Sądziłem, że ta porada ci się spodoba, biorąc pod uwagę twoją dumę i niezależność - żona moja skutecznie rozbawiła mnie swoją grą aktorską. - A tu o, proszę, dylematy moralne… nie sądziłem, że jesteś do nich zdolna - zauważyłem, upijając łyk z kielicha. - I do jakiego wniosku doszłaś? Liczę, że raczej nie uznałaś ubiczowania tej niewiasty tą świecą za zasadne… - a któż wie! Airanna miała najróżniejsze pomysły; a ja miałem przeczucie, że dołączanie do jej szatańskich planów i intryg może być nawet bardziej interesujące niż knucie własnych.
- Też nie wiedziałam, a tu taka niespodzianka… ehhhh, co małżeństwo robi z człowiekiem - odparła, brnąc dalej w nasze żarty, a słysząc moją propozycję, zastanowiła się chwilę. - Ależ panie, świeca by się złamała… zbyt liche narzędzie na takie plany, ale szmata dziurawa, do której tak się uczepiła, miałaby przynajmniej jakąś symbolikę… - przyjrzała się chwilę świecy.
- Zatem odpowiedź jest tylko jedna, świecę mężowi odnieść... mąż znajdzie dla niej odpowiednie zastosowanie - odparłem bez mrugnięcia okiem. Też zerknąłem na świecę, którą ta kobieta - dotychczasowa towarzyszka dziewcząt - pozostawiła na stole. Aktualnie rozmawiała o czymś z panią na tutejszym zamku. Kiwnąłem obu kobietom głową, odrobinę dłużej zawieszając wzrok na białowłosej Alizonce, nim znów spojrzałem na Airę.
- O jakiej symbolice mówisz, pani?
- Na to wychodzi…
- stwierdziła Aira i lekko kiwnęła głową. Na moje kolejne pytanie uśmiechnęła się bardziej chytrze. Po chwili zdecydowała się udzielić mi odpowiedzi na temat symboliki, o której rozmawialiśmy. - Stosunków międzyludzkich, mężu mój… - odparła i zrobiła kolejny łyk wina, które zaczynało się w jej kielichu kończyć.
- Chyba wolę nie wiedzieć, co dokładnie masz przez to na myśli - uznałem. Już przez lata nauczyłem się, że czasami pewnych rzeczy lepiej nie być świadomemu. Zwłaszcza, jeśli o tym mówiła kobieta.
- Jak już rano mówiłam, im mniej wiesz, tym spokojniej śpisz, a ty i tak ledwie śpisz… - odparła i dopiła tę resztkę wina odstawiając swój kielich i wygodniej opierając się o oparcie swego siedziska. - Chwila moment i pójdę ją zanieść - oznajmiła jakby informacyjnie. Tylko kiwnąłem głową. To będzie ciekawa walka, bowiem wątpiłem, by Karstenka tak łatwo oddała świecę.
- W porządku - skinąłem głową, zanim mój wzrok padł na Helliona, siedzącego trochę dalej. - Muszę z nim jeszcze porozmawiać. Uprzedzając: nie spaceruj po zamku samotnie, pani. - nadal w pamięci miałem to, co się wydarzyło poprzedniego dnia.
- Dobrze… - odparła kobieta i wygodnie ułożyła skrzyżowane dłonie pod biustem. - Postaram się, jednak niczego nie obiecuję - wyznała szczerze. Zmarszczyłem brwi, coraz bardziej robiąc się podejrzliwy. Aira zwykle próbowała się wykręcać od wszelakich obietnic, jak gdyby sądząc, że wszystkich zręcznie oszuka gładkim słówkiem.
- Aira. Nie chcę, żebyś wpadła w kłopoty. - oświadczyłem stanowczym, nieznoszącym sprzeciwu tonem.
- Spokojnie, przecież sam pan gospodarz polecił mi ogrody i wieżę, podobno to piękne miejsca… sam słyszałeś - może i odrobinę się ze mną droczyła, co słyszałem w jej głosie, jednak nie brnęła w to dalej. Nachmurzyłem się jeszcze bardziej.
- Wędrowanie gdziekolwiek bez towarzystwa damskiego, czy to męskiego, nie jest najlepszym miejscem dla kobiety - skwitowałem krótko. - Kobieta nie powinna chodzić po takim miejscu sama.
Chwilę później poczułem jej ciepłą dłoń, gładząc mój policzek delikatnie. Zamrugałem, wyraźnie zbity z tropu.
- Dobrze, tato. Możesz spokojnie zająć się swoimi sprawami - ledwie musnęła mój policzek, od razu zabrała dłoń i po raz ostatni rozejrzała się po stole w poszukiwaniu czegoś interesującego.
- Wierzę, że mnie posłuchasz - rzuciłem jej długie, surowe spojrzenie. - Tam dalej jest coś do zjedzenia, chodź. - nieopodal Helliona leżało kilka misek ze strawą. Służek w sali nie było. Nie znajdował się tu nikt, poza kilkoma - kilkunastoma Jeźdźcami.
Mój dobór słów aż wywołał uniesienie brwi u Airanny. Widziałem jej pełne niedowierzania spojrzenie; po chwili kobieta nerwowo zastukała swym palcem o swoje ramię, zaś po kilku moich słowach o strawie znów rzuciła mi krótkie spojrzenie i skinęła głową, godząc się na moją sugestię.
- Skoro tak mówisz, to warto sprawdzić - skwitowała.
Tuż po tym poprowadziłem małżonkę wzdłuż stołu, dłonią wskazując jej miski ze strawą. Nie wnikałem, dlaczego wywołałem w niej tak nerwową reakcję. Być może później do tego wrócę, by trochę się z niej ponabijać.
- Proszę. Powinnaś coś zjeść, prawda? Tak czy inaczej… trzymam za słowo - daj mi słowo - że nie będziesz nigdzie chodzić sama. Pomijam wychodek, oczywiście, aczkolwiek sądzę, że kobiety tam też raczej nie chodzą same… - skwitowałem z lekka ironicznie, zanim spojrzałem na Helliona siedzącego dalej przy stole. Kątem oka dostrzegłem jej kiwnięcie głową, zanim nałożyła sobie trochę strawy. To mi jednak nie wystarczyło. Kiwnięcie głową nie było powiedzianym głośno “tak”.
- Daj mi słowo - spojrzałem na nią. Nie zamierzałem ustąpić.
- Niewiarygodnie uparta z ciebie bestia… - westchnęła Aira, jednak skinęła lekko głową. Najwyraźniej nauki Halse’a nie poszły w las, skoro tak skutecznie działały na moją żonę. - Dobrze, daję słowo, że nie pójdę sama nigdzie pomijając swoją komnatę i sracza - rzekła bez ogródek, patrząc w moje oczy. - A za moją anielską cierpliwość i wytrwałość przygotujesz mi wieczorem gorącą kąpiel, jak wczoraj - dorzuciła swój warunek.
Kiwnąłem tylko poważnie głową.
- Świetnie. Liczę, że tego nie obejdziesz. - skwitowałem spokojnie, zanim odszedłem w stronę Helliona. Nie na długo było mi jednak dane się oddalić - chwilę później dosłyszałem jeszcze głos Airy.
- Mężu mój… daj słowo, że będzie kąpiel i żuraw - odwróciła się za mną; czułem jej szmaragdowe spojrzenie utkwione w moich plecach. Ach, mała czarownica wykorzystywała moje słowa przeciwko mnie. Kącik ust drgnął ledwie widocznie. Nie odwracałem się jednak do niej.
- Żurawia nie będzie, kąpiel może być - odparłem krótko. - Coś jeszcze?
- Tak… smacznego - dokończyła kobieta, jak gdyby nie kryjąc satysfakcji. Lekko pokręciłem do siebie głową, zanim przysiadłem się do Helliona, licząc że o żadnym żurawiu nie słyszał. Niestety, na łaskawość losu nie mogłem liczyć.

- A żurawie to nie odleciały do cieplejszych krain? - miałem wrażenie, że widzę lekkie rozbawienie na twarzy Helliona.
- Uważaj, żebyś ty tam zaraz nie odleciał - mruknąłem grobowym tonem, przysiadając się.
- A chętnie bym odleciał. Byle niektórych parszywych mord nie oglądać. - pokiwałem głową. Świetnie rozumiałem to odczucie.
- Tak, świetnie wiem co czujesz - mruknąłem, przypominając sobie Halse'a domagającego się wydania mu świeczki w trybie natychmiastowym. Po raz kolejny na myśl mi przyszły wspomnienia z szantażu finansowego, który mi urządził te parę lat temu. - Wszystko w porządku? Jak przespałeś noc? - dopytałem, przyglądając mu się krytycznie. Krytycznie, lecz nie w negatywnym kontekście, oczywiście. Pierwszy raz widziałem, żeby dzieciak był aż tak zagubiony. Wcześniej nie zwróciłem na to aż takiej uwagi - być może dlatego, że skutecznie to ukrywał.
- W porządku, ale nie czuję się tak, jakby tak być miało. Niby spałem dobrze, ale miałem sen dziwny, jakby koszmar, a jednak nie do końca. - odparł młodszy Jeździec, drapiąc się po brodzie.
- Opowiedz mi o nim, jeśli czujesz się na siłach - oświadczyłem, przyciągając do siebie jakąś pajdę chleba i miskę z kaszą. Oszczędnie i surowo. Ale cóż zrobić - głodny byłem, a gospodarz raczej bogactwem nie sypał, skoro strawa była surowa niczym w polu.
- Nie pamiętam dokładnie. Spotkałem w nim niewiastę, nie pamiętam za wiele. Szedłem korytarzem, widziałem tam dużo rzeczy których już nie przytoczę, a później była komnata zamkowa, kobieta. Długie czarne włosy, twarzy nie mogę sobie przypomnieć. Rozmawialiśmy, a później jej twarz wykrzywiła się w jakimś grymasie. Jej oczy błyszczały złością. Krzyczała coś, bym ją zabrał. Później się obudziłem. Nic więcej. Zmory nie widziałem. - sam Hellion sięgnął po jadło i piwo. Popijał, zerkając co chwila na panią zamku. Pokiwałem w zamyśleniu głową, zapijając chleb winem.
- Więc jedną zmorę od ciebie odgoniło, a drugą przywlekło? - byłem wyraźnie zaintrygowany. Chyba jeszcze o czymś takim nie słyszałem.
- Może to zwykły sen był. W sumie nie wiem czy to zmora. Nie czułem tego co zwykle odczuwam, gdy pojawia się Lerianna - odpowiedział Hellion, popijając piwo.
Pokiwałem głową w milczeniu. A to niezwykłe. Jeden człowiek, nawiedzany przez dwie różne zjawy. Nie miał szczęścia do kobiet ten chłopak, kompletnie nie miał.
- A co czułeś w obu przypadkach?
Widziałem, jak krewniak zerknął na mnie zdziwiony. Jednak nie zadawałem tych wszystkich pytań bez powodu.
- W tym przypadku zwyczajnie byłem zaskoczony, przy zmorze wraca wszystko co było - odrzekł krótko. Cicho westchnął, przerywając wypowiedź. Złote oczy zawiesiły się gdzieś w nicości, jakby znów widział coś, czego inni dostrzec nie mogą.
Kiwnąłem znów głową; gestem dłoni pozdrowiłem innego Jeźdźca.
- Może druga świeca byłaby dobrym pomysłem… może to cię dokądś poprowadzi.
- Czuję się, jakbym miał umrzeć. Jakby chciała mnie tam po drugiej stronie, a jednocześnie jakby to dręczenie jej było celem samym w sobie, jakby karmiła się moim bólem
- odrzekł Hellion.
- Bo zmory często to robią - odparłem, obserwując kielich, zanim odłożyłem go z lekkim stuknięciem na stół. Mój wzrok mimowolnie powędrował w stronę słońca, które zaiskrzyło na moim sygnecie.
- W takim razie szkoda, że nie położyła na mnie swych pazurów już pierwszej nocy. Czemu używasz takich świec? Ciebie też dręczy zmora? - młodszy krewniak raptownie zmienił temat.
- Nie dręczy mnie zmora - odrzekłem spokojnie. - Mam problem innej natury, ale to nie powinno cię martwić.
- Co do martwienia, to się nie martwię. Bardziej jestem ciekawy
- uśmiechnął się szelmowsko Hellion. Zgarnąłem jeszcze trochę kaszy, wyskrobując ją z miski.
- Czasami ciekawość może cię zaprowadzić w miejsce, z którego nie zdołasz wrócić - skwitowałem spokojnie, puszczając uszami komentarz o pierwszej nocy. Minął mnie Helt; utkwiłem w nim długie spojrzenie. Nie wyglądał najlepiej, jak gdyby był blady i chory. Być może coś mu zaszkodziło.
A słysząc dyskusje między Karstenką i jednym z Jeźdźców, odwróciłem głowę, lustrując go wzrokiem. Cała ta dyskusja była bez mała absurdalna. W Kompanii zawsze dużo się działo, a problemów było tyle i aż potąd - ale teraz miałem wrażenie, że ledwie tylko wojna przeminęła, problemy stały się trywialne i absurdalne. A może to moja perspektywa uległa zakłóceniu, jako że nie umiałem się jeszcze przestawić.

Plotki i wieści o wojnie niosły się już od ósmego miesiąca w roku; przeżywaliśmy wówczas częste burze, dni zaś były palne i uparne, uniemożliwiając praktycznie prowadzenie wszelakich działań w normalnej, ludzkiej formie. Wówczas to my, Jeźdźcy, mieliśmy sporą przewagę. Zwierzę łatwiej poradzi sobie o takiej porze roku niż żołnierz w pełnym rynsztunku. Ponadto my działaliśmy głównie nocą; sialiśmy postrach i wątpliwości. Mogliśmy jedynie współczuć okolicznej zwierzynie, gdyż Alizończycy, zdjęci paranoją, podejrzliwie popatrywali na sokoły czy orły na niebie, nie mówiąc o jeleniach, niedźwiedziach czy innych mniej egzotycznych i częściej spotykanych na tych ziemiach stworzeniach. Jakby nie spojrzeć, lew bądź wąż z automatu był podejrzany, czego nie można było powiedzieć o turze czy orle.
To tutaj ważyły się problemy świata, który znaliśmy; w pewien sposób łatwiej było wówczas decydować. Decyzje były zerojedynkowe. Nie było tu miejsca na wątpliwości moralne, zastanawianie się “a co by było, gdyby…” i roztrząsanie wszystkiego dalej. Wszyscy mieliśmy jasno określone role, zamiar i cel. Znów żyliśmy w trybie wyczekiwania, czujności, obserwacji. I chociaż większość Jeźdźców z wytęsknieniem spoglądała w przyszłość, wyczekując spokoju, wiedziałem, że nie tego szukają. Pokój i spokój zawsze były złudą - przyczółkiem nudy i bezcelowości. Znałem ich zbyt długo, by nie wiedzieć, że z czasem znów będą wyczekiwać kolejnego konfliktu lub następnej podróży bądź przygody.

Awatar użytkownika
Einsamkeit
Posty: 94
Rejestracja: sob kwie 24, 2021 5:22 pm

Re: ROK JEDNOROŻCA [fantasy, 6os., hetero, bn]

Post autor: Einsamkeit »

ALAYA DA SIENA

Wstałam, skoro świt, co było mi jak dotąd raczej obce. Wychowana w słonecznym, zawsze ciepłym Karstenie, nie byłam nawykła do ciężkich zim. Przymrużyłam oczy, wyglądając przez okno; jeszcze nikogo tam w dole nie było, a już oślepiała mnie jadowita biel, sprawiając że marzyłam by zakopać się z powrotem w mroku komnaty. Najwyraźniej wbrew pochodzeniu bliższe mi były kamienne grobowce i ciemności niż jasne, słoneczne zimowe dni. Zerknęłam na kominek, który już prawie wygasł. No oczywiście, przecież służki raczej nie przychodziły tak wcześnie. Któżby się fatygował na służbę na takim zadupiu.
Mój wzrok padł na książkę, którą zabrałam sobie z biblioteki poprzedniego dnia; lektura była skądinąd całkiem przyjemna, jak na książkę z samymi obrazkami. Nie siliłam się na czytanie instrukcji, nawet jeśli niektóre pozycje bywały absurdalne. No bo któż normalny chciałby, by mężczyzna kręcił się przy dupie jak korek i machał mi spoconymi stopami przed nosem! Nie byłam zdecydowanie miłośniczką takich wątpliwych przyjemności.
Z wyraźnym skrzywieniem przegoniłam sprzed nosa zapach róż, wyrazisty i wręcz kręcący nieznośnie w nosie. To już ta szmata, zwana dumnie płaszczem, woniałaby milej. Aczkolwiek równie dobrze po dwóch sekundach mogłam zmienić zdanie i znów wyrzucić ją przez okno.
Natomiast jedno musiałam przyznać; sen dobrze mi zrobił. Wczoraj byłam zamotana i zapętlona; myśli moje były zamglone, jak gdyby należały do innej osoby. Gdy tylko wracałam wspomnieniami do wczorajszych rozmów i innych moich poczynań, tym bardziej miałam wrażenie, jakoby ktoś lub coś usiłowało ze mnie zrobić rozpieszczoną wariatkę, która tak szybko traciła głowę dla jakiegoś pierwszego ledwo co napotkanego mężczyzny. O, niedoczekanie twoje, jasnowłosy złośliwy bydlaku… to jest, panie. Dżentelmenie. Jeśli ja byłam akrobateczką, to on był misiem z cyrku. I mimo że nawet nie wyszłam jeszcze z komnaty, to już byłam pewna, że jeszcze dziś na niego wpadnę. Los bywał złośliwy i przewrotny, a jednak w pewien sposób… lubiłam to. Tę nieprzewidywalność i złośliwe żarciki.
- To pewnie ta zmiana klimatu, co? Albo czary jakieś rzucone - mruknęłam ponuro do siebie, wystawiając twarz na lodowaty podmuch powietrza. Aż się skrzywiłam, gdy mróz zaszczypał w policzki. Ale to pomogło mi się dobudzić. Dopiero po tym zamknęłam okno i poszłam dokonywać ablucji.
Cóż za paradoks: mimo dokonanych wczorajszego wieczoru upiększeń, w myśl idei piękny wieczór i relaks = piękny sen, wcale się nie wyspałam. Wręcz przeciwnie! Pół nocy walczyłam z zatkanym nosem, świeczka się kolebała dziwnie i miała jakiś niecodzienny kolor płomienia, a na koniec i tak dobił mnie jeszcze ten zapach róż, tak bardzo nieznośnie kręcący w nosie. Teraz chciałam go z siebie zetrzeć. Ale musiałabym zedrzeć z siebie skórę, a to nie wchodziło w grę.
Hm, hm, hm. Ciekawe, czy w tej bibliotece były jakieś księgi o upiększaniu. Wahałam i zastanawiałam się tylko przez chwilę, zanim decyzja została podjęta i zabrzmiała jak entuzjastyczne “absolutnie tak”. Tuż po tym podążyłam w stronę wychodka. Niestety, potrzeby fizjologiczne zimą były irytujące. Ale przynajmniej było mi tam też cieplej. Co za nieśmieszny paradoks. Kolejny.
Ledwie parę minut później, gdy tylko wyszłam na dziedziniec i szerokie schody zamkowe, uznałam że wychodzenie na zewnątrz zdecydowanie nie było dobrym pomysłem. Moje nogi same z siebie rozłożyły się w dwie różne strony, sprawiając że straciłam kontakt z podłożem. Aż się prawie nakryłam nogami, boleśnie lądując na kości ogonowej. Dla dopełnienia obrazu wstydu i rozpaczy usłyszałam śmiech człowieka, którego w tej chwili najmniej chciałam słyszeć. Tego świniaka przebrzydłego, mendę pospolitą, łysiejącego szczura! Tak właśnie!

Alayo, prawdziwa dama zawsze jest miła i uprzejma. Winnaś o tym pamiętać. Uprzejmość sprawia, że ludzie nie mają pojęcia, jak się zachować.

Rady mateczki zawsze były doskonałe; tak więc nie omieszkałam wcielić ich w życie. I tak też uczyniłam.
A widząc go - wyraźnie zaskoczonego, a wręcz jakby zmrożonego uprzejmą odpowiedzią - poczułam narastającą w duchu satysfakcję. Dzięki ci, matulu. Kocham cię. Mam nadzieję, że jeszcze żyjesz.
Po krótkiej rozmowie - bo czemużbym miała swój drogocenny czas tak nieuprzejmemu człowiekowi poświęcać? - oddaliłam się w głąb zamku. Nie zatrzymywałam się nad Yelleną; widziałam, że już skacze koło niej jej szanowny małżonek, nie mówiąc o Hectorze. Poza tym wciąż czułam ból kości ogonowej. Pośladków. Dumy osobistej. A podejść do nich zamierzałam później, licząc, że już zapomnieli o swojej przygodzie na schodach. I jakkolwiek zawsze byłam pierwsza do podsłuchiwania wszelakich plotek pierwsza, tak teraz nie byłam nawet ku temu skłonna. Urażona duma bolała najbardziej, bardziej niż tysiąc cięć, milion ran czy jakiekolwiek inne wymyślne tortury. Mimo to oddaliłam się jak najbardziej godnym, subtelnym krokiem, wcale nie sugerującym, że cokolwiek mnie boli.

W sali przysiadłam nad miską, niewiele uwagi poświęcając otoczeniu. Byłam głodna. A jednak nawet mimo swojego głównego zainteresowania śniadaniem, to jest owsianki i rozcieńczonego wina, uniosłam wzrok, widząc młodą kobietę. Wcześniej jej tu nie widziałam. Z wielkim zainteresowaniem omiotłam jej drobną postać, przyglądając się szczegółom makijażu i zdobieniom sukni. To nie były szaty z High Hallacku - tamtejsze ubrania były proste, acz bogato dekorowane, w pewien sposób jednak nadal będącymi dość prymitywnie zgrzebnymi. Oczywiście, ichniejsze suknie miały być skromne. Nie odsłaniające kostek, dekoltu i bóg wie co jeszcze mężczyźni uznawali za atrakcyjne, skoro nie mogli w ogóle się dopatrzeć damskiego biustu. Poważnie, kto uznawał kostki albo pachy za atrakcyjne? Tak czy inaczej, dalece im było do delikatności i zwiewności szat z Karstenu, już nie mówiąc o kolorach.
Jadłam spokojnie; do niej zamierzałam podejść po chwili. Po tej “chwili” jednak stanął przede mną Książę Żenady, Pogromca Uśmiechów Panien, w łapie dzierżąc gromnicę. Wielką, czarną świecę, szerokości co najmniej Horazona. Zmarszczyłam brwi, unosząc wzrok na niego i świecę, którą trzymał niczym miecz. A sterczał nade mną jak kapłan nad grobem. Prawie aż zmówiłam modlitwę z wrażenia.
Chwilę pogadaliśmy; nie mogłam się oprzeć, by trochę z nim nie pożartować, jako że było to coś, co we mnie uwagę przyciągało: zręczny dowcip. Na samą gromnicę, którą zostawił w moim towarzystwie i odszedł, nie zwróciłam uwagi; jak dla mnie była to kolejna świeczka za darmo, w sam raz do nocnej lektury.
Na chwilę moją uwagę skupił dialog pomiędzy Airą a Halsem; kącik ust drgnął mi w szyderczym grymasie, gdy tylko rudowłosa zaproponowała cerowanie mu płaszcza. Coś, do czego próbował przymusić mnie wczoraj. Zaiste, piękny przykład wychowawczy mi tu zaprezentowała. Przykład, jak nie brać przykładu i rozpieścić rozpieszczonego księcia, sądzącego że kobieta nadaje się tylko do prania i cerowania.
- Usiądź, moja droga - poklepałam miejsce koło siebie, gdy tylko Halse odszedł. - Zaskoczona jestem, że tak chętnie pomagasz temu dziadowi kalwaryjskiemu.
- A mnie zaskakuje jak uważnie tego dziada obserwujesz… - lekko zadziorny uśmiech pojawił się na twarzy rudowłosej. Również odpowiedziałam uśmiechem.
- Na dworze w Karstenie musisz mieć doskonały słuch, by w porę wyłapać nutę zdrady. A moja ciekawość, w połączeniu z moimi uszami, daleko sięgają. - uśmiechnęłam się lekko, żartując. Jednak fakt faktem - słuch miałam całkiem niezły, czego niekoniecznie można było powiedzieć o wzroku, skoro Halse’a uznałam wczoraj za całkiem atrakcyjnego. Aczkolwiek zrzuciłam to na jakiś tymczasowy defekt mózgu. Chociaż owszem, walorów nie można było mu odmówić, podobnie jak Hectorowi czy Hellionowi - bowiem dowódca był odrobinę zbyt grobowy jak na mój gust - to jednak charakter mówił o wiele więcej. Lekko zabębniłam palcami o stół.
- Wiesz, matka zawsze uczyła mnie, by nie usługiwać mężczyźnie… szczególnie obcemu - dodałam po chwili. - Bo to sprawia, że patrzą na nas jak na służki, i mają poczucie, że to im się należy. Że to nasz obowiązek wobec nich. Nie sądzisz, że coś w tym jest?
- Ja matki nie miałam, lecz swoje obowiązki znam, choć stawiam, że różnią się one od oczekiwań mężczyzn. A to jak oni mnie widzą mam głęboko w rzyci… - odparła prostolinijnie dziewczyna, rozsiadając się wygodnie na wskazanym przeze mnie miejscu. Pokiwałam do siebie ze smutkiem głową. Widać, co to wychowanie z nią zrobiło. High Hallack w pełnej krasie, nieprawdaż? Służ, bądź posłuszna, czyń wszystko, by nie odszedł, bądź niczym służąca z opcją premium - posagiem, wianem, brylantami i najlepiej jeszcze koneksjami rodzinnymi, bo przecież szwagrowi nie odmówisz, nie mówiąc o odległym, dalekim kuzynie, którego widywałlo się tylko raz na kilka lat podczas hucznych pogrzebów lub weselisk.
- Jak to mówią w Karstenie? “Chcesz mieć panią, to rób na nią”. Odpuść i nie ceruj mu tego płaszcza. Chce wyglądać jak dziad z lasu? A niech wygląda. Nie poświęcaj swojego czasu na coś albo kogoś, czego nikt nie doceni. To mężczyzna musi nauczyć się sam szanować pracę kobiety, niż liczyć, że ona i tak to zrobi. A uwierz mi, że coś o tym wiem po sprowadzeniu się tutaj. - uśmiechnęłam się ironicznie. Wszakże czy mój małżonek był inny? Trudno mi było nie spojrzeć złośliwie na mieszkańców Krainy Dolin.
- Mam wrażenie, że bierzesz tę błahostkę wyjątkowo do siebie - odparła pogodnie Aira. Wiedziałam, że nie była mi wroga, ale znałam już ją od tej bardziej złośliwej strony. Zaśmiałam się - szczerze, nie zjadliwie, ale raczej miło. Rozbawiła mnie ta dziewczyna i jej życiowa naiwność. Ach, dziewczęta! Im więcej dajecie od siebie mężczyznom, tym większymi garściami od was biorą i myślą, że tak zawsze powinno być. A Airanna, oczywiście, nie omieszkała mi wbić szpileczki.
Delikatnie, delikatnie, kochanie. Ja mam grubą skórę, pomyślałam pogodnie. Jej dokuczanki skutecznie poprawiły mi humor i odegnały ode mnie myśli o tej jasnowłosej dowcipnej zmorze.
- Nie biorę tego do siebie. Ale znam mężczyzn i męską naturę. Zawsze myślą, że wszystko im się należy, a kobieta jest od prania, sprzątania i gotowania jak chłopka, choćby była szlachcianką. To twój wybór, kim chcesz być. - odrzekłam, wstając ze swojego miejsca. Oparłam dłoń na jej ramieniu. - Wspomnij na moje słowa. A teraz wybacz, kochana. Moja wścibskość musi zostać zaspokojona gdzie indziej.
Cóż, z czasem dziewczę się przekona, jak wiele prawdy i racji było w moich słowach. Jak bardzo mężczyźni pewne “usługi” uznawali za oczywiste, w swoim egocentryzmie uznając, że na nie zasłużyli z racji bycia mężczyznami.
Ale nie ze mną takie numery; jeśli Airanna nie chciała się tak szanować, to kimże ja byłam, by ją powstrzymywać? W zamyśleniu wsunęłam zagubiony lok za ucho; wczoraj coś jak gdyby starało się ugiąć moją wolę, jakby wcisnąć mnie w ramy dziwacznego zachowania, przynależnego raczej pannom z High Hallacku. Pokręciłam do siebie głową w lekkim rozbawieniu.
Musiałam być nieźle zmęczona, co?

Tuż po tym mój wzrok wrócił do kobiety, której wczoraj tu nie widziałam. Niezaprzeczalnie interesowała mnie bardziej, niż Halse czy Airanna.
To odważna kobieta, sądząc po stroju i mocnym podkreśleniu ust. Nie szokuje, ale pokazuje już samym wyglądem, że to ona bierze górę. Podoba mi się ta dziewczyna, chyba się dogadamy.
O, tego mogłam być pewna. Nie uciekłam spojrzeniem, wyczuwając na sobie jej wzrok; wręcz przyjęłam to na siebie, dumnie pozwalając jej się obserwować. Sama przy tym przypatrywałam jej się z dyskretną ciekawością.
Szybko jej wyraz twarzy się zmienił; chociaż nie było to radykalne, raczej dyskretne, to i tak jej uśmiech zniknął, a spojrzenie się wyostrzyło, nie będąc już tak delikatnym i rozmarzonym. Nawet rysy twarzy stały się odrobinę inne - bardziej ostre. Odwróciłam wzrok, dostrzegając jej subtelne zagubienie. Po chwili wstałam, gotowa do niej ruszyć z dzbankiem tego rozwodnionego czegoś, co służki śmiały nazywać winem.
- Chyba nie widziałam cię tutaj wcześniej, pani - zagadnęłam delikatnie. - Czy mogę dołączyć do panienki i potowarzyszyć chwilę?
- Ależ naturalnie droga pani… i nie trudź się, jesteś tu w końcu gościem… - skinęła mi dostojnie głową dziewczyna. Ach! Byłam już po trzydziestce i tak młode dziewczęta były dla mnie niby nieopierzonymi pisklętami.
Dziękuję za zgodę, szlachetna pani - wobec tego rozkokosiłam się na miejscu obok. Zerknęłam na jej kielich.
Wydaje się, że panna wina takowego potrzebuje - rzuciłam żartobliwym szeptem, moja dłoń zawisła nad kielichem, gotowa dolać tego czegoś, co winem zwali.
Racz wybaczyć, pani... ale chyba nie jesteś z Hallacku, prawda? Uroda twoja nie pasuje do tamtejszych kanonów, z pewnością nie aż tak jasne włosy i tak jasne oczy barwy miodu - zauważyłam, wyraźnie zaciekawiona. Tego typu jeszcze nie widziałam, podobnie jak jej stylu malowania się. - Tak niezwykłego makijażu jeszcze nie widziałam, a przynajmniej nie tutaj, w tym świątobliwym Hallacku. Nie spalili cię na stosie za to, pani? - żartowałam, oczywiście; i mogła to dostrzec w moich oczach i samym uśmiechu.
O, tam z pewnością zostałaby okrzyknięta ladacznicą za sam makijaż - już byłam pewna, że siostrzyczki z klasztoru Norstead popatrywałyby na nią krzywo, nie mówiąc o kapłanach. Sól tej ziemi, doprawdy. Mój pogląd na temat religii można było dość jednoznacznie określić - świątobliwi kapłani sami robili wszystko, czego zabraniali innym pod płaszczykiem bycia grzesznikiem, a jednocześnie wyciągali rączki po kaskę, gotowi odpuścić wyimaginowane grzechy. O, nie ze mną te numery, panie kapłan, pomyślałam.
- Owszem, jest i potrzeba, jednak trzeba uważać, by nie przesadzić, wszakże to dopiero śniadanie… - odparła z łagodnym uśmiechem młodsza kobieta, po czym chwilę sie zastanowiła nad moim kolejnym pytaniem.
- Masz rację, pani, nie pochodzę stąd, a z Alizonu. To tamtejszy styl sztuki makijażu, miło mi, że ci się podoba… my o jasnym wyglądzie lubimy go podkreślać, by nie wyglądać tak nijako… tak byśmy znikały na tle białej ściany - odparła wplatając subtelny żart. Nie mogłam powstrzymać się od śmiechu; miłym było widzieć, że jest nie tylko czarująca, ale też dowcipna.
- Tak coś mi się wydawało, że jesteś podobna do jednego z naszych mężów - stwierdziłam, dolewając jej wina. Sobie zresztą również. Po chwili lekko uniosłam kielich, jakby w geście pozdrowienia dla niej. - Twoje zdrowie, pani. Jeśli chodzi zaś o przesadzanie… kto któż tu nas może osądzać? Nie widzę, by ktokolwiek spoglądał na nas potępiającym wzrokiem, czy niósł kolejne świeczki bądź kadzidła.
Rozmowa toczyła się nadal wartkim, żwawym nurtem; chociaż moje usta mówiły, umysł pracował na pełnych obrotach, obserwując, przyglądając się i notując najdrobniejsze szczegóły.

Rozmowa nasza, choć krótka, to nader owocna była. Choć gotowa byłam wrócić po moją świecę, którą Halse zostawił, ta zniknęła; pokręciłam do siebie głową z dezaprobatą. Skoro mi ją zostawił, to ona była moja, a skoro była moja, to ktoś podstępnie i chytrze zaiwanił sobie moją własność. Cóż to za złodziejstwo się szerzy, pomyślałam z lekkim rozdrażnieniem, odchodząc od stołu Alizonki. Uwagę moją zwrócił pewien Jeździec, niezbyt trzeźwy zresztą; mężczyzna rozglądał się po stole, z lekka się chwiejąc.
- Wi… widziałaś gdzieś, pani, małżonkę moją? - zagadnął. Wyglądał, jak gdyby co najmniej ducha zobaczył.
- Zależy, jak wygląda - odparłam krótko, nie chcąc wdawać się w dalsze rozmowy. Cuchnął jak przenośna gorzelnia!
- Taka mała. Brązowa z prostymi włosami taka - mężczyzna zamachał rękami, ilustrując kształty swojej małżonki; to jednak sprawiło, że musiał oderwać dłonie od jednego z siedzisk, a to spowodowało jego utratę równowagi. Westchnęłam, wpatrując się w niego; chłopina klapnął ciężko tyłkiem na kamienną podłogę. - Skarpia albo jakaś inna . Klątwę na mnie jakąś rzuciła!
- Czyżby? Śmiem sądzić, że klątwę kaca rzuciłeś na siebie sam - odrzekłam kwaśno, zastanawiając się, czemu ja w ogóle wchodzę w dyskusje z takim człowiekiem. Najwyraźniej już się zaczynałam nudzić.
- Klątwę to ona na mnie rzuciła! - ryknął nagle. - Odkąd tylko żem z nią skończył, ciągle drapać się przestać nie mogę! Jakby pchły jakieś na mnie się rzuciły! Mendoweszki jakieś ta pannica ma, albo gorzej!
- To się ogól i kąpiel w spirytusie weź, gwarantuję że zadziała - odrzekłam jadowicie, odwracając się plecami. Jednakże jedno musiałam przyznać: ten Jeździec rzucił nowe światło na moje… oczekiwania względem przyszłego partnera. Zdecydowanie zamierzałam od przyszłego niedoszłego lubego, ażeby golił się we wskazanych miejscach; wszakże sama nie miałam ochoty uszkodzić swojej gładkiej, miękkiej skóry, narażając ją na wieczne, nieskończone drapanie. Byłam zbyt młoda i piękna, by ulec takim paskudztwom!
- Ja skargę na nią do dowódcy złożę! - jęknął zbolały mężczyzna z tyłu.
- I powiesz mu, że żona ci wszy przywlokła? A dowód masz? Bo równie dobrze mogłeś wcześniej nie czuć, że nie tylko kobieta ci skacze po jajkach - zadrwiłam, zastanawiając się, czy nie rozsądniej byłoby jednak się po prostu oddalić do biblioteki. Tam raczej nikt nie zawracałby mi głowy nieistotnymi problemami, które mnie nie dotyczyły. Wszy łonowe, a to dobre sobie! Jak się wsadza przyjaciela gdzie tylko jest jakaś dziura, to i nic dziwnego, że się natykało na nieprzyjemne niespodzianki. Wszakże w ciepłym i mokrym łatwo rozwija się grzyb, nie mówiąc o wszelakich krwiożerczych stworzonkach!
- A mam! Wcześniej ich nie mialem! I mówiła, że dziewica!
- Tak tak, kolejny co paluszkiem w sakiewkę nie trafi i wina kobity, że paluszek za mały - skwitowałam, dla własnego dobra, bezpieczeństwa i zdrowia psychicznego oddalając się od tego świra. W chwili obecnej najrozsądniej byłoby udać się do biblioteki, ewentualnie poszukać tego wkurzającego pawiana, Halsem zwanego. Obie opcje były wyjątkowo kuszące. Rozejrzałam się po sali ciekawie, szukając go wzrokiem.
Nic. Schował się. Ech, faceci, westchnęłam rozczarowana. Nigdy ich nie ma, kiedy są potrzebni. Jednocześnie zaczęłam zastanawiać się, jak odpowiedzieć na tę gromnicę.
Nie na długo przyszło mi się zastanawiać; po wyjściu na dziedziniec dostrzegłam go siedzącego na kamiennej ławce; zatrzymałam się na moment, obserwując go w milczeniu. Drobne płatki śniegu osadzały się na jasnych włosach, przylepiały się do policzka, szyi, ramienia i powierzchni starego, styranego płaszcza.
Mimowolnie poczułam pewne wyrzuty sumienia; wyrzuciłam przez okno tak lekko, beztrosko coś, co najwyraźniej było dla niego ważne, skoro zdecydował się go odszukać. Ruszyłam naprzód cicho, niemal bezszelestnie, by podejść bliżej i usiąść obok na ławce. Halse przypominał mi posąg - idealnie nieruchomy, jak gdyby kontemplował naturę, zamyślony, w swoim świecie.
Teraz był… odległy.
A dla mnie to uczucie było po prostu obce. Jednocześnie nie chciałam przerywać tego momentu - więc siedziałam obok i milczałam, ciaśniej otulając się po prostu swoim płaszczem. Nie przerywałam tej idealnej ciszy, która zapadła na dziedzińcu; otulał nas tylko szmer powoli, delikatnie opadającego śniegu.
Po dłuższej chwili, gdy mężczyzna nie zareagował na moją obecność, delikatnie sięgnęłam dłonią do jego chłodnego policzka, odgarniając płatki śniegu.
- Zaraz zamarzniesz - rzuciłam cicho, poważnym tonem. Moja dłoń była ciepła i kontrastowała ze śniegiem, który nieprzyjemnymi ukłuciami igiełek roztapiał się na powierzchni mojej skóry. Sam Halse wydawał się z lekka smutny, jak gdyby wracał myślami do nieprzyjemnych wspomnień. A ja czułam się teraz niczym intruz; jednocześnie zaczynałam się martwić, że faktycznie zamarznie i zostanie tutaj na zawsze - posąg zaklęty w ludzkiej postaci. Myśl ta była dziwnie abstrakcyjna - a jednocześnie serio miałam wrażenie, że to było możliwe w tym świecie, tej nowej rzeczywistości.
Wtem Halse drgnął, zaskoczony słowem i dotykiem. Gdy spojrzał na mnie, nie wyglądał na zaskoczonego moja obecnością, jakby zdawał sobie sprawę, że przysiadłam obok, ale postanowił ten fakt zignorować. Ale nie wyglądał na złego czy zirytowanego; wciąż tylko zmarszczył brwi, sprawiając wrażenie, jakby nie wiedział, co powiedzieć.
- Nie zamarznę, już ty się nie martw - wymamrotał. - A nawet gdyby, to Halse z wozu, akrobatkom lżej.
- Śmiem sądzić, że byłoby wręcz odwrotnie - odrzekłam łagodnie, cofając dłoń. Strzepnęłam z jego ramienia śnieg, by się przysunąć odrobinę bliżej. - W zasadzie zastanawiałam się, gdzie się podziewasz. Myślałam, żeby ci trochę podokuczać, ale raczej nie mam na to nastroju. Ty najwyraźniej też nie.
Halse uśmiechnął się kpiąco, zerkając na mnie kątem oka. Odrobinę mi ulżyło w środku, widząc, że wszystko jest jak dawniej.
- A co to za katastrofa musiała się stać, że nie masz ochoty się drażnić?
- Chyba widok ciebie tak odległego mi wystarczył - stwierdziłam w zamyśleniu. Bo dobre pytanie zadał. - Chociaż może nie powinnam była cię wyrywać z tego stanu rzeczy?
- Już wyrwałaś - zauważył - więc i tak za późno. I wyjątkowo się nie gniewam - dodał wyjątkowo ponuro. - Akurat to zamyślenie wcale nie było mi miłe.
Pokiwałam w milczeniu głową; normalnie, gdyby siedział trochę inaczej, wsunęłabym pod jego ramię dłoń i przytuliłabym się do jego ramienia. Ale póki co nie miałam takiego luksusu.
- Czasami miewamy takie momenty, kiedy dopada nas taki kiepski nastrój - odrzekłam, odgarniając butem śnieg. - Ale nawet takie momenty są nam czasami potrzebne.
- Ta - mruknął posępnie Halse, dalej wpatrując się w drzewo. - Jak też masz taki moment i przyda ci się posiedzieć i pomilczeć, to proszę bardzo. Tylko nie kłapaj za dużo jadaczką. Modły nie lubią kłapania.
- Ty się modlisz? - zdziwiłam się wyraźnie.
- Nie - burknął kwaśno - jak mi będziesz pod uchem jadaczką kłapać! Co ja przed chwilą mówiłem?!
Pokręciłam do siebie głową, nieco rozbawiona, jednak nie podjęłam tematu. Najwyraźniej Halse wrócił do swojego standardowego nastroju. Było to w pewien sposób uspokajające.
Sama nie odzywałam się przez dłuższy czas, dopóki Jeździec nie wybuchnął:
- JEBANE DRZEWO! PIERDOLONA DZIUPLA!
Drzewo, w które cały czas na wpatrywał się Halse, nie miało żadnej dziupli. Zmarszczyłam brwi, obserwując jego dziwaczną, do niczego nie pasującą reakcję.
- Idę po świece. Nie te, które dałem tobie, bo one widocznie nie działają. Siedź tu i czekaj albo chodź albo nie wiem, co rób. Spierdolone drzewo - wkurzał się dalej. - Czemu akurat tu? I czemu akurat takie?!
- Drzewa mają to do siebie, że rosną akurat tam, gdzie chcą - mruknęłam. Niełatwo było mnie wytrącić z równowagi, a już na pewno nie krzykiem i agresją. A ta była skierowana do biednego, nieszczęsnego drzewa, nie zaś na mnie.
Przyjrzałam się Halse’owi uważnie; zwariował już całkiem, czy jak?
- Myślę, że faktycznie lepiej będzie, jeśli wrócimy do zamku - oświadczyłam po chwili, zanim wstałam. Otrzepałam płaszcz ze śniegu i wyciągnęłam do niego rękę, żeby też wstał. - Chodźmy. Chociaż nie wiem, po co ci świece do drzewa, które nie ma żadnej dziupli.
- Ale ja nie wracam do zamku - fuknął. - Idę tylko po jakieś dwie świece i tu wracam! I w moich stronach świec używa się do składania modłów. Nie jestem żaden świątobliwy wierzący, ale… - Halse zasępił się na moment. - Raz na jakiś czas nawet ja się muszę do zaświatów odezwać.
Pokiwałam tylko głową. Cóż mogłam rzec ja, niewierzący robaczek? Ci wszyscy Jeźdźcy byli jacyś dziwnie wierzący, nie wiedzieć czemu. Początkowo zamierzałam pójść do zamku, sądząc, że chłop całkiem zwariował, ale… zaintrygowało mnie to.
- W porządku. Więc idź - odrzekłam, znów zasiadając na ławce. Skoro mnie jeszcze nie pogonił, to nie zamierzałam mu przeszkadzać w tych modłach.
Gdy Halse wrócił, tak jak zapowiedział, niósł w rękach dwie świeczki. Były to świeczki całkiem zwyczajne, niczym konkretnym się nie wyróżniające. Podszedłszy do wielokrotnie wcześniej wspomnianego drzewa, uklęknął przed nim na śniegu i tuż przy pniu wetknal świeczki, zaraz je zapalając. O dziwo, Halse w żaden sposób tego nie skomentował, w ogóle się nie odzywał. Miast tego długo milczał, wciąż pozostając w tej samej pozie, a więc klęcząc na zimnym, mokrym śniegu.
Dopiero po długiej chwili dźwignął się na proste nogi, podszedł do ławki i znów na niej usiadł, choć wciąż był zamyślony. Nadal nie odzywałam się ani słowem; nauczyłam się już milczeć w odpowiednich momentach. Mniej więcej. Poza tym zdawałam sobie sprawę z tego, że uczestniczyłam w bardzo osobistej chwili, w której pozwolił mi uczestniczyć - nie bacząc na to, jak wcześniej się traktowaliśmy.
- A ty nie masz kogo powspominać? - spytał niespodziewanie. W ten sposób to mnie wyrwał z zamyślenia; odwróciłam ku niemu głowę, wyrywając mnie z tego stanu.
- Czasami myślę o Karstenie - odrzekłam, zerkając na świeczki. - O tym, kogo tam zostawiłam. Matkę, siostry… i Samirę. Za nią tęsknię najbardziej - zasępiłam się na samą myśl. - Oni wszyscy żyją, ale wiem, że ich już nigdy nie zobaczę, o ile w ogóle.
Milczałam przez chwilę, układając sobie myśli, które pod wpływem jego słów rozpierzchły się niczym chmury na niebie.
- Samira była moją przyjaciółką, towarzyszką od najdawniejszych lat - kontynuowałam, obserwując równy płomień świecy. Złociste, delikatne światło roztapiało płatki śniegu naokoło. Po chwili ujęłam jego dłoń w swoją, jak gdyby przejmując płynące z niej ciepło. Ale nie dlatego to zrobiłam. Chciałam zwizualizować właśnie to ciepło w świecie pełnym chłodu i przenikliwego zimna - i sobie, i jemu.
- Wiesz, jakie jest moje najbardziej jej charakterystyczne wspomnienie? - mój głos przycichł. - Wyobraź sobie, że jesteś na środku pustyni, a ciepły, pustynny wiatr rozwiewa czerwone dworskie szaty. Są zwiewne, wiotkie i delikatne, a ona jest od ciebie odwrócona plecami i wpatruje się prosto w słońce, zawieszone dosłownie nad nią. Samira była kobietą zmienną jak wiatr, zmysłową niby podmuch pustyni, ciepłą jak pocałunek słońca i uwodzącą, lecz nigdy uwodzoną. Gdy ja zostałam odesłana tutaj, ona wyszła za mąż za cesarza. Czasami przychodzi do mnie w snach, w momencie, gdy mam najwięcej wątpliwości.
Po chwili zmarszczyłam brwi, wyraźnie się nad czymś zastanawiając; w moich myślach ponownie krystalizowało się wspomnienie.

Kiedyś wrócisz do domu, choćby miały to być kości lub popiół i pył.
Uważaj na siebie, Alayo. W mroczne miejsce zawędrowałaś. Nawet wzrok Rahmeta ni jego maridów i dżinnów nie może tam dotrzeć; jedyne, co dostrzega, to czarne mgły ze szmaragdową burzą, zasłaniającą wzrok niby najgrubszy całun. Uważaj, by nie przykrył on twego lica raz na zawsze.
A kiedy twój najgorszy strach nadejdzie, zawołaj mnie.
Będę ci świecą w ciemności, głosem w momentach zwątpienia. Nie istnieję tu i teraz, ale jestem w twoim sercu, nawet jeśli to twoje serce przemawia do ciebie samej. Chociaż jestem wytworem twojej wyobraźni i tęsknoty za mną, ja wciąż tu jestem i zawsze będę.
Pamiętaj: w świecie, w którym inni ludzie patrzą tylko oczami, nie zaś duszą, najłatwiej ich oszukać. Nie są nawykli do dążenia ku prawdzie, przenikliwi jak Karsteńczycy, kłamliwi jak Sulkarczycy, czy przebiegli niby Alizończycy. Hallack to nieociosany blok drewna. Jeśli dobrze uderzysz, złamie się. Jeśli przyłożysz pochodnię, spłoną. Ale ci Jeźdźcy to coś innego. Przypominają kamień; jeśli uderzysz, on wciąż będzie oporny i prędzej ty złamiesz się lub zmęczysz, próbując go zmienić. Jednak nawet najbardziej cierpliwa kropla drąży skałę… i być może właśnie w tym jest metoda.


- Powiedziała mi… że tutaj, gdzie jesteśmy, nie sięga wzrok Rachmeta, jej męża, ani jego ifrytów i maridów, które mu służą. Że tu jest niebezpiecznie i mamy uważać. - z tymi słowy zakończyłam opowieść.
Z tymi słowy zerknęłam na Halse’a, który aż - o dziwo - siedział cicho przez całą opowieść. Nawet się nie wyłączył, co wzbudziło moją cichą aprobatę; widać było, że faktycznie mnie słuchał i nawet nie drgnął, gdy złapałam go za rękę, a nawet odwzajemnił mój gest.
- Twoja przyjaciółka ma rację - mruknął cicho - Tu nie jest bezpiecznie. W gruncie rzeczy w cholerne łajno wdepłaś, wędrując z nami aż tutaj. Nie żałujesz, że nie jesteś na jej miejscu? Albo że nie podążyłaś razem z nią? Nie mogłabyś być jakąś damą dworu?
Nie mogłam się nie uśmiechnąć; w moich oczach na moment pojawiły się iskierki rozbawienia. Cóż zrobić - nadal bawiło mnie to wspomnienie.
- Zepchnęłam ze schodów syna jednego z tamtejszych możnych, gdy próbował mnie objąć ramionami i mnie pocałować - odrzekłam. - Był przeznaczony mojej siostrze. I byłam damą dworu, wręcz byłam ulubienicą poprzedniej cesarzowej. Jednak sam wiesz, że podobne afronty raczej nie ujdą nikomu na sucho, zwłaszcza kobiecie, zwłaszcza w Karstenie, a zwłaszcza niezamężnej. Kto by mi uwierzył, zwłaszcza że człowiek ten prawie złamał sobie kark, a był jednym z następców rodu? - podsumowałam spokojnie. Po chwili zerknęłam na niego w lekkim, ledwie widocznym uśmiechu.
- Nie żałuję, że nie jestem na jej miejscu. Nie mam w naturze zazdrościć innym. I mimo, że zmienił się cesarz, nie uchroniłby mnie jego autorytet. W Karstenie ludzie mają bardzo plemienną mentalność.
I szlag trafił cały ponury, modlitewno-wspominkowy nastrój, bo na wspomnienie o zalecającym się jegomościu lecącym ze schodów Halse roześmiał się głośno - dużo głośniej niż by wypadało podczas modłów.
- Dlaczego mnie to nie dziwi? - pytał, wciąż wyraźnie rozbawiony. - Dlaczego mnie nie dziwi, że jak komuś odmawiasz, to nie mówisz zwykłego "nie"? No ale - Halse odchrząknął, udając powagę - co ja się dziwię, skoro twój sposób na wyjście na zewnątrz to zwisanie z balkonu!
Uśmiechnęłam się lekko; jego śmiech wyraźnie mnie rozluźnił. Po raz pierwszy śmiał się nie złośliwie, a przynajmniej nie aż z taką nutą szydery.
- I kto tu mówi o zazdrości - kontynuował kolejny wątek. - nawet jeśli ładniej ubrane kmiotki mają, jak to ujęłaś, plemienną mentalność, nie wyglądasz na taką, którą jakoś mocno by to obeszło. no chyba że się mylę, a że znamy się praktycznie wcale, to akurat bardzo możliwe.
- Taric Srogi nie bez powodu nabył swój przydomek - odparłam. - Wolałam nadal posiadać głowę. Po tym wciśnięto mnie jakiemuś pierwszemu lepszemu szlachetce w High Hallacku, zapakowano mnie na statek, i tak się tu znalazłam. Samo małżeństwo nie potrwało raczej długo, mam w zasadzie nadzieję, że jestem już wdową - dodałam w zamyśleniu. - Chłop jeszcze żył, kiedy zniknęłam z zamku, ale raczej nie dawałabym mu zbyt wielu lat życia, bo był już dość starszawy, kiedy tam przybyłam. Chyba jednak wolę młodszych - skwitowałam z lekką ironią, zanim spoważniałam. - Wybacz, przy modłach raczej ten temat nie powinien być poruszany… jeśli mogę zapytać, to kogo wspominałeś?
- Jak tyś się wmanewrowala w małżeństwo z dziadkiem? - spytał, najwyraźniej szczerze ciekaw. - I co chciałaś tym ugrać? Tak po prostu wygody i spadek, czy haczyk głębiej tkwił?
Pytanie o to, kogo on wspominał sprawiło, że jego mina momentalnie sposępniała. Halse milczał chwilę, ponownie wbijając spojrzenie w górujące przed nimi drzewo.
- Rodzinę - odparł krótko. - Jedyne dwie bliskie mi osoby, jakie w życiu miałem. A to drzewo… - Halse kiwnął głową w jego stronę. - Widziałem już kiedyś to drzewo. Też miało tak szeroki pień, też było stosunkowo niskie i też miało takie gęste, rozłożyste, nisko sięgające gałęzie. Tylko że tamto miało dużą dziuplę, a to go nie ma. Za dzieciaka poleciałem pod to drzewo, bo rosło w odosobnieniu. Moja matka… pierwsza z osób, którą tu wspominałem… miała…
Halse długo myślał; nie przerywałam tego, próbując się domyślić, co to mogło być.
- Powiedzmy, że nawrót choroby. Była wtedy bardzo nieprzyjemna. I to wyjątkowo. Uciekłem z domu i tam spotkałem chłopca, miejscową ofermę, z którego wszyscy się śmiali. Uciekł tu, żeby w dziupli schować swoje oszczędności, bo inni by go napadli i mu ukradli. Był śmiertelnie przerażony, jak zrozumiał, że wszystko widziałem. Ale chyba zaraz potem pomyślał, że przecież jestem synem tej zdziczałej wariatki, to z nas też się śmiali i ja taka sama oferma jak on. Zaprzyjaźniliśmy się wtedy - rzekł zaskakująco łagodnie - i wiele kolejnych lat trzymaliśmy się razem.
- To dość niezwykłe, jako że pod gniewem i żartem ukrywasz swoją prawdziwą naturę - zauważyłam. - Czy… czy wpływ na to miała historia twojego przyjaciela? - nie chciałam pytać o to wprost; jakkolwiek Halse się przede mną otworzył, tak miałam wrażenie, że pytając bezpośrednio, wdepnęłabym z butami w tę przeszłość, szargając ją i niszcząc tę delikatną więź zaufania.
- Nie wiem, co masz na myśli przez prawdziwą naturę i co twoim zdaniem miałoby nią być - odparł krótko. - Ale tak. historia mojego przyjaciela miała na mnie… maksymalny wpływ.
- Przykro mi to słyszeć - odrzekłam, wpatrując się w drugą świecę. - Nie mówię tego z grzeczności, ale naprawdę tak myślę. I… to właśnie dlatego jesteś na co dzień taki gniewny?
Mówiłam prawdę. Zwykle nigdy nie zastanawiałam się nad innymi ludźmi, tym, jakie historie przeżyli, przez co musieli przejść. Jednak opowieść Halse’a była inna - może dlatego, że ten człowiek tak znienacka się przede mną otworzył. Na co dzień byłam raczej egocentryczką, skupioną przede wszystkim na sobie - ale teraz chyba powoli zaczynało się to zmieniać.
- Przez tę historię trafiłeś tutaj, tak? - lekko, kciukiem musnęłam bok jego dłoni.
- Ta - mruknął niechętnie. - Każdy by się chyba wkurzył, gdyby się umówił ze swoim bratem w umówionym miejscu, tuż obok tej jebanej rodzinnej wioski, a znalazł go powieszonego z wydłubanymi oczami. - na samą myśl o tym zrobiło mi się niedobrze; delikatnie, mocniej zacisnęłam dłoń na jego dłoni, usta przykrywając drugą dłonią.
- Zajebali go, skurwysyny - syczał Halse przez zaciśnięte zęby - tylko dlatego, że zadawał się z dziwakiem, synem wariatki, ze Zwierzołakiem. Zajebałem ich tam wszystkich - mówił drżącym od gniewu głosem - mężczyzn, kobiety, nawet dzieci nie oszczędziłem. Nikt się nie ostał żywy. I bogowie mi świadkiem - mężczyzna nadal warczał wściekle - że zrobiłbym to jeszcze raz, że niczego nie żałuję! Tylko że to, kurwa mać, NIC NIE DA! - z tymi słowy zerwał się gwałtownie na równe nogi, krążąc wzdłuż drzewa, pod którym z wolna wypalały się dwie świece.
- Więc tak - syczał wściekle - zabójstwo mojego brata i myśl, że nic z tym nie mogłem zrobić, a ukaranie sprawców w ogóle niczego nie zmieniło, trochę mnie… irytuje - warknął ironicznie, choć owa ironia ociekała gniewem. Gniewem i… bezsilnością.
Przez chwilę zastanawiałam się, co powiedzieć; nie spodziewałam się takiego wybuchu gniewu z jego strony, aczkolwiek teraz rozumiałam go znacznie lepiej. Westchnęłam ciężko, opierając obie dłonie o ławkę i obserwując Zwierzołaka, gniewnie krążącego koło świec.
- Nie wiem, co powinnam ci powiedzieć - odrzekłam szczerze. - Żyjemy w jednym z najbardziej niesprawiedliwych światów. Wiem, że twojemu przyjacielowi nikt i nic nie zwróci życia, ale… osobiście zawsze wierzę, że po drugiej stronie zawsze jest lepiej. Chociaż jego śmierć była okrutna i bezsensowna, to… wyrósłby na równie skrzywdzonego człowieka, wciąż tkwiąc w tej wiosce, w której nadal byłby wyśmiewany i źle traktowany. Coś o tym wiem - dodałam cicho, zerkając na śnieg osadzający się coraz głębiej wokół nas. Nadal obserwowałam Halse’a, który wciąż wydeptywał ścieżkę obok świec niczym zwierzę - rozwścieczone i gotowe się przemienić.
Ludzie rzadko kiedy wychodzili w szeroki świat ze swoich wiosek. Życie dla takich osób nigdy nie było sprawiedliwe. Zawsze coś ich tam trzymało; niegdyś mój ojciec, by pokazać nam tę różnicę, zaprowadził nas do najbiedniejszych dzielnic. To nie było to samo, ale wstrząsnęło mną równie mocno. I teraz, choć przez tyle lat zrzucałam to wspomnienie na karb niepamięci, nagle mi się to przypomniało.
Bieda trzymała ludzi w miejscu. Wyśmiewanie i znęcanie się psychiczne niszczyło człowiekowi duszę. Sprawiało, że tkwił w miejscu, bo wierzył, że już nigdy nic lepszego go nie spotka, a świat na zewnątrz byłby gorszy niż ten, w którym obecnie żył. W slumsach takie okrucieństwo było normą i codziennością; tu każdy próbował być lepszy od innych, by samemu poczuć się lepiej. Inaczej. Wyjątkowo…
Po chwili wstałam; powoli, ostrożnie podeszłam do Halse’a, przytulając się do jego pleców. Czułam pod palcami jego żywo, żwawo bijące serce, bijące ostro i nierówno.
- Pewnych rzeczy nigdy nie będziemy żałować, co nie czyni nas gorszymi ludźmi od tych, którzy byli w stanie się ukorzyć - mój głos był niewiele głośniejszy od szmeru śniegu. - Pewne rzeczy zostaną w nas na zawsze. Od ciebie zależy, co teraz z tym zrobisz. Chociaż życia mu nie wrócisz, możesz wciąż pielęgnować pamięć o nim. A może kiedyś uczynisz życie jakiegoś dziecka, takiego jak on, lepszym. Bo życie jest przewrotne i lubi się powtarzać. Jeszcze spotkasz swojego przyjaciela, choć w innym jego życiu i innej formie.
Było to prawdą. Historia się często powtarzała, by w końcu ktoś ją zmienił; ktoś, kto przeżył to samo wcześniej i wiedział, jak już reagować.
Halse nie reagował na słowa o niesprawiedliwości, niemożności przywracania życia czy tym, że po drugiej stronie jest lepiej. Nie podnosił wzroku, cały czas nerwowo maszerując już dawno udeptaną przez siebie ścieżką. Kilka kroków w jedną stronę, kilka kroków w drugą. Tuż przed palącymi się świeczkami powstał krótki, udeptany trakt. Tuż przed tym drzewem, które stało się zapalnikiem czegoś, co jak dotąd nigdy się nie wydarzyło - szczerego wyznania Halse'a i ukazania emocji innych niż tylko ten głupkowaty rodzaj narwanego, bezsensownego gniewu.
Halse podniósł głowę dopiero w momencie, w którym padła sugestia, że gdyby żył, byłby skrzywdzony. Ruch Zwierzołaka był nagły, porywczy: zupełnie jak gniew, który na powrót zaczął nim targać. Wpatrywał się w kobietę szeroko otwartymi oczami, w których lśniło niedowierzanie i wściekłość.
- Ale skąd mam wiedzieć, czy byłby skrzywdzony?! - pytał podniesionym głosem. - Może… może gdybym miał normalną matkę, albo wtedy, tamtego dnia, nie uciekł przed nią jak tchórz, to bym nie dotarł do tamtego drzewa. Nie poznalibyśmy się z Sorgiem, nie zaprzyjaźniliśmy by się i na jego plecach nie wisiałoby piętno znajomości z dziwadłem. Może wtedy - syczał, wyraźnie docierając do granic swojej wytrzymałości - ten jebany motłoch nie widziałby powodu, by go wieszać. By go MORDOWAĆ. Może wtedy - kontynuował wściekle, choć w jego głosie od czasu do czasu dało się wychwycić pojedyncze nuty rozpaczy - dorósłby w spokoju, znalazł żonę, zrobił sobie gromadkę dzieci, a jakby już zdechł, to na jakieś zapalenie płuc w wieku siedemdziesięciu sześciu lat, żegnając się przy łóżku ze swoimi szesnastoma wnukami. Czy to złe życie? - pytał, wpatrując się w nią intensywnie. - Czy to naprawdę byłoby takie złe?!
W całej tej swojej tyradzie nie zwrócił najwyraźniej uwagi na moje ostatnie słowa. Dopiero gdy sam zamilkł, zmarszczył brwi i nawet lekko się uspokoił.
- Ty? Coś o tym wiesz? - powtórzył. - Co takiego? To znaczy… ciebie też podobnie traktowano? Kiedyś? I nie wiem - powiedział po długiej chwili ciszy martwym głosem - czy chciałbym go jeszcze gdziekolwiek spotkać. Nie umiałbym… - podniósł głowę, choć wzrok miał niepewny. - Nie umiałbym spojrzeć mu w oczy.
- Ten motłoch i tak by to zrobił - nagły gest Halse'a mnie nie wystraszył. Nadal stałam pewnie, spokojnie, nie prowokując go żadnym gestem. - Ludzie nie potrzebują powodów, by krzywdzić innych. Teraz też nie potrzebowali. Powiedziałeś mi na początku, że tam chował pieniądze, bo inaczej by go pobili i mu je ukradli. A więc to jest prosty wniosek. - uniosłam na niego wzrok, obserwując go twardo, pewnie. Byłam pewna tego, co mówiłam.
Lodowaty jasny błękit i ciemny, ciepły czekoladowy brąz. Niezwykły kontrast.
- Motłoch nie potrzebował powodu, żeby go zabić, ale ludzie źli zawsze się usprawiedliwiają, nie chcąc zmierzyć się z rzeczywistością. To był tylko pretekst.
Byłam tego pewna. Mój ojciec miał... wiele nietypowych form wychowawczych. Ale bądź co bądź takie były obecnie czasy. Twarde i okrutne.
Życie w slumsach było jak wiaderko krabów. Ludzie ściągali się tam w dół wzajemnie. Ci najsilniejsi byli łamani już na start, na sam początek, lub uczeni akceptowania reguł. Nie mogli iść dalej i być lepsi od innych; musieli tu zostać i wspierać matkę, babkę, siostrę, dziadka od strony prababki i tak dalej. Nikt nie mógł być bardziej utalentowany, inaczej patrzono na niego jak na dziwaka.
Do dziś pamiętałam scenę egzekucji; młody chłopak stał na podwyższeniu i mimo, że się uśmiechał, mimo hardego spojrzenia w jego oczach czaił się strach. Mój ojciec jako urzędnik państwowy i tak musiał przybyć na miejsce i to obserwować.
Rachmet nienawidził plemiennych zasad. Próbował je wykorzenić. Tak więc wszelkie morderstwa rytualne, okaleczanie czy traktowanie kobiet było surowo karane; ten chłopak zaś, jak niejasno pamiętałam, zabił drugiego, bowiem krążyły szepty i plotki, że ojcem jego był marid lub ifryt. Stare baby wiedziały jak zawsze lepiej.
Bano się takich istot. Były potężne; pochodziły z naszego świata, lecz były dzikie i nieokiełznane, słuchając się tylko cesarza.
Ale jednocześnie rozumiałam tego chłopaka; od samego początku słyszał, że te istoty są złe. Że należy je niszczyć i tępić. Że nie wolno im ufać.
Ciemny lud potrzebował tylko pretekstu.
Taki był przekaz mojego ojca; oczywiście nie wspomnę, że później oberwał srogo klapkiem, gdy tylko zaczęły śnić nam się koszmary. Ale tę lekcję zapamiętałam na długo: tego samego dnia wyjaśnił nam, jak bardzo prości ludzie potrafili być bezrozumni w swoim okrucieństwie.
- To nie jest złe życie, ale sam przyznasz, że nawet ty jesteś skrzywdzony i złamany - dodałam ciszej. - Choćbyś miał żonę i gromadkę dzieci, ty również dzień w dzień musiałbyś mierzyć się z demonami przeszłości. Nie każdy ma tyle siły w sobie, by móc to zrobić. A myślenie 'co by było gdyby' do niczego cię nie zaprowadzi, bo rezultat i tak będzie taki sam.
Po chwili podeszłam z powrotem do ławki; poklepałam ją, sugerując, by usiadł.
- Nie byłam źle traktowana. Ale mój ojciec był wysokiej rangi urzędnikiem i miał specyficzne metody wychowawcze. Chodź, posłuchaj.
Opowiedziałam o tym, co widziałam w slumsach; o tym dniu, kiedy ścinano tego chłopaka. Cesarz nie pojawiał się na egzekucjach osobiście, lecz jego urzędnicy byli jego oczami, uszami i rękami.
- Byłeś wtedy chłopcem. Dzieckiem. Teraz jesteś dorosłym mężczyzną. Zapewne widziałeś sporo - nadal mu się przyglądałam. - Nie powiesz mi, że nie widziałeś w swojej życiowej wędrówce takich dzieciaków, jak on. I jeszcze je spotkasz nieraz. Teraz jednak możesz walczyć z tą niesprawiedliwością. Spróbować ją zmienić. I to cię różni od małego Halse'a z przeszłości.

Po tym zapadła cisza; oboje nic nie mówiliśmy. Ja zataczałam czubkiem buta wzorki w śniegu, narastającym coraz większym, bujniejszym puchem; po dłuższej chwili podniosłam się znowu.
- Chodźmy - oświadczyłam, wyciągając do niego dłoń. - Jeśli będziemy tu siedzieć dłużej, w końcu się rozchorujemy, a na to nie możemy sobie pozwolić w trasie.
Halse nie oponował; najwyraźniej ten wybuch gniewu wykończył jego siły i energię witalną. Bez większych ceregieli czy podniosłych słów poprowadziłam go z powrotem do zamku, nie puszczając jego ręki. Musiał wiedzieć, że ktoś przy nim jest. Że mimo wszystko ktoś tu był.
Dopiero wewnątrz, stojąc wśród zlodowaciałego holu, stanęłam przy nim; poprawiłam mu płaszcz na ramionach.
- Ja idę do biblioteki - rzekłam cicho. - Zostawię ci przestrzeń. Tylko… spróbuj nie zamarznąć, dobrze?
Znając pomysły Halse’a nie zdziwiłabym się, gdyby mimo wszystko i tak zdecydował się wyjść znowu na zewnątrz i po raz kolejny spróbować stać się posągiem. Był teraz w takim stanie psychicznym i emocjonalnym, że w zasadzie nic by mnie nie zdziwiło.

Awatar użytkownika
Eru
Posty: 35
Rejestracja: ndz kwie 25, 2021 1:11 pm

Hellion

Post autor: Eru »

Zapach ziół i alkoholu powinien przynieść ukojenie i w zasadzie przyniósł tak duże, że momentami tracił on pełna świadomość, gdzie jest i co się dzieje. Szedł za tłumem, a właściwie turem i niedźwiedziem nie myśląc o konsekwencjach. Ktoś się śmiał, ktoś coś mówił, pamiętał książki, pociągnięcie, krzyk i upadek, jakąś niewiastę i poświęcenie misia dla dobra kompanów. Następnie był Hyron i jego żona, i chyba jeszcze śliczna niewiasta o złotych włosach i niebieskich oczach. Wydała mu się tak niewinna, jak bardzo niewinny jest błękit porannego nieba skąpanego w złotym blasku wschodzącego słońca, roztaczającego się nad dziewiczą łąką i jednocześnie słodka jak miód z Arvońskich lasów. Gdzieś w międzyczasie pojawiła się też Karstenka zabrana z twierdzy, a może ona była tam wcześniej w bibliotece. Nie wiedział już nic. W zasadzie chyba nawet nie bardzo kojarzył, gdzie się znajduje. Tak, jakoś tak próbował poskładać to wszystko przeciążony oddłużeniem i alkoholem umysł. Zbyt wiele bodźców, za dużo wszystkiego. W jednej chwili byli we trzech, za chwilę we dwóch, by zaraz później było ich dużo więcej. Nagle jednak jakby wszystko docierać do niego przestało. Szum ogarnął cały korytarz, a on wyraźnie dostrzegł ta jedną osobę, której być tu nie powinno. Kroki, jeden za drugim. Wyraźnie przedzierające się przez szum odgłosy kroków i cichy, hipnotyzujący śmiech, wywołujący ciarki na plecach. Szła powoli i tylko ją słyszał, stanęła za Hyronem, tak jakby dłoń mu na ramieniu chciała położyć, dając znać o swojej obecności i posłała swemu dawnemu przyjacielowi piękny, a zarazem tak obrzydliwy uśmiech, że zląkł się nie na żarty. Ni więcej. Odeszła ledwie sekundę później, znikając w głębi korytarza i rozmywając się jak miraż pustynny, ale umysł jego zdążył przetrzeźwieć w te kilka sekund. Pokazała, że nie może być nigdzie bezpieczny, że zawsze ma żałować tego, co zaszło. Pamiętał rozmowę z Hyronem, w której niczym mały chłopiec zlękniony burzy i pragnący ojcowskiego wsparcia powiedział mu, co ujrzał. Ten o dziwo nie wyśmiał go, lecz zrozumiał i pomoc zaoferował w postaci świecy.

Wrócił więc zgodnie z poleceniem do komnaty, po drodze widząc jeszcze dwie postaci. Z początku serce jego krzycząc wręcz w klatce piersiowej, uznało, że to znów jakie zmory czy inne upiory czyhające nocą na błądzących. Jedna z nich bowiem w płaszczu czerwonym była i sylwetką przypominała mu brata. Wtem myśl nastała, że może i on zmarł ku uciesze Helliona i za radość ta przybył go prześladować. Nie były to jednak nocne mary, lecz inny potwór i jego ofiara. Mężczyzna — jeździec, a także służka pałacowa o skórze cynamonowej i włosach niczym sprężynki. Nic więcej nie przyuważył w słabym świetle świec oraz przez to, że spłaceni byli w uścisku niczym dwa węże gdzieś w bocznym korytarzu. Tak sobą zafascynowani, że nie zwrócili uwagi na przechodzącą obok osobę.

Dotarł do swej komnaty całkiem sam, bez żadnej towarzyszki jak zalecił mu krewniak. O dziwo na towarzystwo żadnej kobiety nie miał już dziś ochoty. Chociaż je uwielbiał i miłował, za dużo było z nimi później kłopotu. Zwłaszcza z tymi, którym ofiarowało się więcej niż jedną noc uciechy. Myślał, że zapobiegawczo świece dostarczy mu właśnie niewiasta, lecz dowódca zaskoczył go. Za drzwiami nie czaiła się żadna urodziwa dziewka, lecz zmartwychwstały Halse, który nijak miał się do bycia piękna niewiasta. Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło. Przekonał się, że niedźwiedź wyszedł cało z opresji Karsteńskiej i odbył z nim rozmowę na temat świec, Hyrona, kobiet, a zwłaszcza jednej i całego tego gówna, w którym siedzieli po uszy. Wydawać by się mogło, że chyba cała kompania styrana jest już podróżą, ma dość odpokutowania win i tego, że urodzili się z totemem zwierzęcia w swym ciele. To też pogawędka pomaga odpędzić złe myśli i nastrój parszywy poprawić. Rozpalił świece i może to tylko wrażenie, lecz jakby ciężar ktoś mu zdjął z ramion. Gdy niedźwiedź wyszedł, Hellion zdjął koszulę i buty, rzucając je gdzieś niedbale na podłogę, zamknął drzwi komnaty i ułożył się wygodnie na łóżku. Poprawił poduszkę pod głową i popatrzył jeszcze na świece stojąca na stoliku, jakby liczył, że w jej płomieniach ujrzy coś lub kogoś. Może właśnie bogini słońca, która objawiła mu się w całej okazałości, błogosławiąc i radując serce jego. Dając nadzieję, że nawet on — dziecko urodzone pod złą konstelacją, może liczyć na miłość kogoś takiego jak ona. Cudownej i dobrotliwej bogini.

Zasnął, trzymając dłoń na gołej piersi, tam, gdzie symbol połowy słońca miał wyryty. Nie zauważył już, że na oknie od zewnątrz dłoń nieludzka bezgłośne drapała, zostawiając na szybie oszronionej palców ślady, zamiast na sercu blizny kolejne.

Otworzył oczy, leżąc we własnym łożu, a nad nim unosiła się postać. W pierwszej chwili nie widział kto to. Czuł od niej boską energię i moc, dlatego się nie bał. Jej włosy unosiły się wkoło jej twarzy, jakby była w wodzie, falowały delikatnie, a ona gładziła twarz jego czule.

— Musisz pomóc. — nakazała bezgłośnie, lecz on głos jej słyszał odbijający się cudownym echem w jego głowie. Bezbłędna melodia, wręcz arcydzieło. Łagodne i jednocześnie doniosłe, pieszczące i kojące zmysły. Bez wątpienia była to bogini. Piękna, lecz zupełnie inna od jego pani poranka. Ciemne włosy i oczy jak gwiazdy. Przełknął ślinę i zerknął na nią, kiedy oddaliła się nieco i wyciągnęła ku niemu rękę. Przyjął jej pomoc i podniósł się z piernatów.
— Komu mam pomóc ? — zapytał ochrypłym głosem, lecz nieznana mu gracja wskazała tylko świecę czarną jak jej ubrania, która bez sprzeciwu podniósł i ruszył za nią.

Nie pamiętał, jak znalazł się na dziedzińcu, lecz w tej chwili był sam i trzymał świece w dłoni. Twierdza była cicha i dziwnie mroczna, porośnięta różami i wydawała się bardziej opuszczonym zamczyskiem niż wypełnionym mieszkańcami przybytkiem. Jakby wszelkie życie opuściło te mury dawno temu, pozostawiając po sobie wyłącznie miejsce dla natury. Zerknął w niebo, lecz nie ujrzał nieba, a wyłącznie lustrzaną kopułę, która odbijała zamek, lecz jakby kilkaset stuleci w przód. Zniszczony i rozpadający się przez spoczywający mu na barkach czas.

Wtem w jednym z okien ujrzał światło, pomyślał jeszcze, że tej wieży nie kojarzy. Nie widział jej, gdy przybywali tutaj. Wyróżniała się tym, że ona jedna porośnięta była białym kwieciem. Szukał więc wejścia do tej części zamczyska, lecz nie mógł go znaleźć, chodził po ogrodzie i dostrzegł rzeźbę jeźdźca. Mieczem wskazywała jakiś kierunek, gdy podszedł nań bliżej, cała ta rzeźba zalana była dziwną substancją. Z każdego miejsca porośniętego przez róże toczyła się brunatna maź. Oświetlił ją nieśmiałym płomieniem świecy i dopiero teraz dostrzegł, że to nie żadna maź, lecz krew, a rzeźba nie jest porośnięta różami, one wręcz z niej wyrastały. Nagle marmur zaczął pękać i kruszyć się na małe kawałki. Najpierw odpadł z dłoni i miecz uleciał w dół, uderzając w śnieżną poduszkę. Nie wydał żadnego dźwięku. Dopiero teraz zorientował się, że stoi półnagi na zewnątrz i nie czuje zimna. Jednak! Uwagę jego znów przykuła rzeźba, a raczej to, co nią się wydawało. Kawałki kamienia zaczęły kruszyć się na twarzy i ujrzał Hellion oblicze znajome mu przed laty. Ściskające uczucie bólu pojawiło się w sercu.
— Wejście jest tam — szepnął mu dawny przyjaciel z kompanii, który opuścił ich, szukając swego szczęścia. Ścierpnięta dłoń wskazała mu kierunek.
— Pomogę Ci — usłyszał swój własny głos, zaniepokojony i zmartwiony. - Zaraz rozbije ten kamień!- chciał dobyć miecz, lecz ten pozostał w komnacie.
— Mnie już nic nie pomoże. Pomóż jej! — począł odsuwać się od przyjaciela, niewłasną wolą. Jakby coś ciągnęło go do wieży, zostawiając w śniegu dwie wyryte ścieżki po jego stopach. Ten, który chwilę wcześniej żył, znów pokrył się marmurem i stał się na nowo rzeźbą, a w dłoni jego pojawił się miecz.

Znalazł się wiec Hellion przed ścianą i dotknął jej, nagle przenikając ciosane kamienie. Stał w środku, a tam czekał na niego biały lew, jakby chcąc mu powiedzieć. Uważaj mój druhu. Nie podoba mi się to miejsce, tu nie jest bezpiecznie. Ze ścian sączyła się krew, gnilny zapach wypełnił jego nozdrza. Podrapał lwa za uchem i ruszył za nim schodami. Jednak im bardziej w górę, tym mniej zła było. Nagle ujrzał korytarz. Prowadzący w głąb zamku. Co dziwne, wydawało mu się, że nie było żadnego połączenia między wieża a zamkiem. Lew zniknął gdzieś w odmętach dziwnego snu. Poszedł dalej, nie mając wyboru. Na końcu znajdowały się drzwi, a za nim pędy róż rozrosły się tak bardzo, że przypominały ścianę, nie dając możliwości odwrotu. Pchnął więc drewno, licząc na ujrzenie kolejnych zagadkowych pomieszczeń, wyglądało jednak na to, że to koniec jego podróży. Pierwszym co ujrzał była kobieta. Odwrócona tyłem do niego. Czarne długie włosy spływały po ramionach i talii. Smukła była i zwiewna niczym trzcina tańcząca kusząco na wietrze.

Pierwsza, o której pomyślał to bogini, która widział chwilę temu. Jednak to nie była ta energia i moc. Zrozumiał to całkiem, kiedy się odwróciła, wzdrygnął się w sobie. Jej twarz bowiem była jednocześnie piękna i zaznaczona wieloma szkaradnymi bliznami, a także zmianami. Złoto, czerwień i fiolet podkreśla ciemną barwę jej tęczówek. Piękno i brzydota uwiecznione na jednym płótnie. Zupełnie jakby tworzący ją artysta przeraził się urodą swego dzieła i skaził je dla własnego dobra, by nie zapaść na chorą miłość i nie umrzeć w bólu istnienia bez niej.
— Kim jesteś? — zapytał. — Jesteś jakaś senną wróżką ? - o dziwo miał świadomość tego, że śni i nie jest to świat prawdziwy.
Kobieta miast spojrzeć wprost na niego, odwróciła i przechyliła głowę lekko w bok; jej oczy zrobiły się lekko mętne, jakby wpatrywała się właśnie w niebo, którego nad nią nie było. Głowa jej leciutko drżała, jakby pod wpływem strachu lub zimna — a może jednego i drugiego. Usta zaś wykrzywiały się w dygoczącym lękliwie uśmiechu.
— J-ja? Wróżką? — spytała głosem na poły sennym i niedowierzającym. Zaśmiała się leciutko, lecz śmiech ten był tak samo drąży i niepewny jak uśmiech. — W-wróżki... o-one tak nie w-wyglądają. Są piękne. Jak ze snu jak z bajki. J-ja nie jestem p-piękna... J-ja n-nie j-jestem... w-wróżką...
Jej głos coraz bardziej drżał, a zasnute mgłą spojrzenie ciągle wypatrywało nieistniejącego nieba.
— Owszem, wróżka. Opowiadali mi o nich, gdy byłem mały — odpowiedział łagodnie, widząc jej drżącą niczym osika na wietrze sylwetkę. — Miały w tych opowieściach włosy piękne i lśniące, oczy błyszczące niby gwiazdy na niebie, a twarze ich zdobione malowidłami lub łuskami złotymi były. — Kłamał. Jakby z nut przedstawionych przez nauczyciela czytał. Wróżki z opowieści były bez skazy, ich skóra niby promień księżyca blada. Jednak jakże mógłby powiedzieć jej, widocznie cierpiącej, że było tak, a nie inaczej. Mówił łagodnie, podchodząc do niej i uśmiechając się lekko i przyjaźnie. Niczym do dziecięcia, którego wystraszyć nie chciał.
— Jak cię zwą więc wróżko? I gdzie my jesteśmy? Co to za miejsce ?

Nagle kobieta odwróciła głowę, przyglądając mu się z całą mocą. Najpierw w jej oczach coś niebezpiecznie błysnęło, a rysy twarzy wyostrzyły. Potem jednak wzrok zaczął łagodnieć, a między czernią jej oczu przeplatała się powoli rosnąca ciekawość. I coś jeszcze. Coś na kształt... nadziei. Tak jakby kobieta usilnie próbowała uwierzyć w słowa Helliona.
— Wróżki... wróżki tak wyglądają? — spytała cichutko. - N-nie wiedziałam... Myślałam... myślałam, że wróżki wyglądają jak kwiaty. Są świeże, piękne, kolorowe. Dziwne są wróżki z twych opowieści — odparła, uśmiechając się nieco smutno.
Długo milczała, najwyraźniej się wahając, czy i jak powinna odpowiedzieć na zadane jej pytania. Na zmianę spuszczała wstydliwie wzrok, by następnie wpatrywać się w Hella z ciekawością. Aż wtem znów uniosła i przekręciła głowę, z rozmarzeniem patrząc gdzieś w górę.
— "Poprzez śniegi białe i noce czarne — recytowała - nieistnienie w dół się skrada. Dolinami, nurtem rzek, gór szczytami i morzami. Pnie się w górę, leci w dół, rwie za kraty, ginie klucz. Kluczem nicość, kluczem pustka, istnieniem nicość, istnieniem pustka. Istnieniem czerń wszechstronna, istnieniem czerń. Czerń marzeń i czerń snów. Czerń snów i czerń słów".
Potem znów zamilkła. Na długo.
— Nie znajdziesz Dagian. Jej istnienie wszyte jest grubymi nićmi między noc a czerń. Nie znajdziesz Dagian, ponieważ nie szuka się braku istnienia.

Uśmiechnął się blado, odpowiadając na jej uśmiech. Wydawała mu się niezwykle biedna jakby uwięziona sama w sobie i swoim cierpieniu. Rozumiał to, cierpienie było jak kajdany i łańcuchy spinające serce i zakazujące radości. Odbierająca nawet nadzieję. Jednak gdy mówiła o nicości, zmarszczył brwi. Mówiła zagadkami niczym wróżki z bajek, które mamiły ludzi. Nicości, skradanie i krainy? O co mogło jej chodzić... Czy o sny? A może jakieś niebezpieczeństwo? A może to wiedźma, jaka co go z mamiła na manowce. Dagian...czy to było jej imię?
— Jesteś Dagian? Dobrze rozumiem? Czy potrzeba ci jakiej pomocy ?— rozejrzał się po pomieszczeniu, szukając jakiejś podpowiedzi. Nie widział jednak nic niezwykłego. Ot zwykła sypialnia.
— Czy ktoś cię tu więzi wróżko?— Zapytał, oczekując chociaż jednej podpowiedzi.
Zdążyła łapczywie pokiwać głową w odpowiedzi na pytanie o imię, gdy jej broda i wargi gwałtownie zadrżały, a po policzkach zaczęły rzewnie wypływać łzy. Dziewczyna momentalnie wybuchła płaczem, zginając się niemal w pół. I o ile to mogło wzbudzać współczucie, na pewno nie wzbudzała go następna scena. Nastrój kobiety bowiem zmienił się dosłownie w ułamku sekundy — i z prawie leżącej na podłodze, szlochającej biedaczki momentalnie zmieniła się w niespełna rozumu bestię. Zerwała się na równe nogi, jej twarz wykrzywiał wyjątkowo brzydki grymas wściekłości i nienawiści, a w oczach tańczył obłęd. Błyskawicznie przeskoczyła do przodu, niczym mara ukazana nagle w najgorszym koszmarze, po czym charczącym, gardłowym głosem wywrzeszczała:
— ZABIERZ MNIE STĄD!

Zbudzony został nienieśmiałym migotaniem poranka czy ciężkością głowy i suchością w ustach, lecz krzykiem niewieścim, dudniącym mu w uszach. Zerknął na stolik, czarna świeca była zgaszona, lecz nadal unosił się z niej dym, jakby ktoś dmuchnął na nią chwilę temu. Przysiadł na łóżku i zastanowił się chwilę, co się działo. Patrząc na obłok unoszący się z knota, powoli zacierał mu się obraz senny. Nie pamiętał już imienia, twarzy żadnej z kobiet, ani nawet rzeźby. Pojawiło się za to denerwujące szumienie w uszach i inny głos.

“ Samotnyś lwie. Ni jednej duszy przyjaznej tobie, wszyscy twoi bracia odebrali ci to, czego pragnąłeś. W czymże jesteś gorszy od innych? Czemu oni żony mają, a ty samotnie noce spędzasz? Pomyśl o sobie i ukradnij którąś dla siebie… Zasłużyłeś przecież Hellionie. ”

Ubrał się szybko i z ponurym nastawieniem udał na śniadanie, chociaż sama myśl o jedzeniu przyprawiała go o mdłości, a wszystko wydawało się tak smaczne, jak smaczna może być podeszwa buta. Siedział tam samotny przy stole, opierając się łokciem o blat i zakrywając usta dłonią, unikając konfrontacji, próbując przypomnieć sobie sen, dręczyło go przeczucie, że było to coś ważnego. Jedynie obrazy nieskładne pokazywały mu się przed oczami i jedno jedyne słowo. Wróżka. Gdzieś tam przy stole, nieco dalej siedział kuzyn jego, który co jakiś czas drapał się w miejsce, którego nie wypadało przy damach dotykać, ani tym bardziej drapać. Obok dzika siedziało dziewczę urodziwe, chwilę zajęło jego przepitemu umysłowi zrozumienie, że była to ta sama panna z wczorajszej nocy, która męża szukała. Nagle przypomniał się mu obraz z korytarza, gdzie to jeździec w płaszczu czerwonym obściskiwał się z zamkową ślicznotką. Nieopisana złość pojawiła się w Hellionie, nie żeby potępiał niewierność, ale pogardzał pozostawieniem damy na pastwę bądź co bądź innych jeźdźców. Nie każdy był dobry i sprawiedliwy ani tym bardziej zadowolony z faktu, że żona mu w udziale nie przypadła. Wyłapał nagle wzrok jasnookiej, uniósł czarkę i skłonił głowę delikatnie w geście powitania.

Kobieta wyraźnie zaskoczona jego gestem, lekko podskoczyła na swym miejscu, kielich swój złapała obiema dłońmi, nieco zbyt energicznie, przez co naczynia nie przewróciła. Urocza — pomyślał. W tej samej sekundzie przyuważył krzywe spojrzenie Holgiera, rzucane na postępy małżonki. Złote oczy powróciły na pannę z Dolin. Uniosła naczynie i skłoniła głowę, a jej uśmiech…śmiały się w niej nie tylko usta, ale i oczy błyszczące jakby dwie iskierki, policzki zaróżowione i cala jej postawa. Nie zdziwiłby się, gdyby w tej chwili się zarumienił. Chłop stary, a zawstydzony uśmiechem panienki niby nastolatek! Biło od niej ciepło i łagodność. W jednej chwili Hellion poczuł, jakby ciepły miód oblał mu serce i uznał, że to najbardziej urocza panna, jaką przysłano z Hallacku. Odpowiedział na jej uśmiech, czując się jak zawstydzony młodzik. Następnie zerknął na kuzyna z miną mówiąca " ja wiem" po czym ponownie uniósł naczynie, kierując niby pozdrowienie do krewniaka. Z jednej strony trochę rozumiał mężczyznę, wszak dziewczę to było tak cudnie niewinne, że wręcz grzesznym byłoby niszczyć to dla chwili przyjemności, jednak zostawiać ja sama na noc w obcym zamku to dopiero była zbrodnia. Kobieta jednak chyba nie miała za złe mężowi tego, że na noc ja opuścił, bowiem klasnęła delikatnie w dłonie i wtuliła się w jego ramię, szczebiocząca coś wesoło i radośnie.

Wtem weszła do sali niewiasta inna niż wszystkie. Pełna gracji, szła tak łagodnym krokiem, jakoby płynęła, lecz w kroku tym było też pełno pewności siebie i jednocześnie świadomość władzy. Cały natłok myśli minął, ustępując miejsca zachwytom. Jasne włosy były podobnej długości jak u tej, za którą go wydalono, w jednej chwili miast pięknej nieznajomej przed oczami znów zatańczyło mu wspomnienie JEJ uśmiechu. Nie zmora szkaradna, która męczyła go od pewnego czasu, lecz najczulsze ze wspomnień. Ciepłe i łagodne spojrzenie oczu ciemnych niczym burzowe niebo w lecie, usta lekko zaróżowione, jak nieśmiałe płatki jabłoni. Uśmiech, w którym się zakochał, będąc znacznie młodszym, lecz jednak teraz nie czuł nic prócz obrzydzenia. Ciepło zmieniło się w chłód niczym powiew wiatru na pustkowiu trawionym zima. Szybko zniknął mu ten obraz i dokładnie mógł obejrzeć panią, jak mniemał tego zamku.

Alizonka, sądził po jej urodzie, piękna i dumna niczym posągi zdobiące twierdze Arvonskie. Usta jak jagody dojrzałe w leśnej gęstwinie, skóra blada jak księżyca promienie i włosy. Ach! Te były jej ozdoba. Długie i białe niczym śnieżne płatki lecące z nieba w akompaniamencie pierwszych słońca promieni. Do tego oczy. Klejnot koronny całej jej osoby. Złote jak jego, lecz jaśniejsze, niby kruszec płynny najlepszej próby. Jej dumna postawa przypomniała mu piękna Caliste, której wspomnienie bolało go gdzieś tam wewnątrz, trawione żalem, gdy wiedział, że raczej nie ujrzy już pięknej twarzy. Uśmiech blady zatańczył na jego licu. Och pani tej twierdzy piękna była niesłychanie i po raz kolejny coś szepnęło Hellionowi, że kolejnej cudzej żony pragnie. Na jedną, chociażby chwilę miłości, na zapomnienia sekund kilka. Skraść coś, co do niego nie należy, by zapomnieć o tym smutku, co trawi jego serce w nierozerwalnym bólu straty i wiecznego odrzucenia. W głowie jego głos obcy — który nie wiedzieć czemu uznał za myśli własne, odezwał się ponownie.

  Pragniesz jej dla siebie, kolejnej pięknej i równie nie twojej. Co szkodzi ci spróbować, wszak pan zamku dużo od niej starszy, a kobieta taka potrzebuje kogoś młodego. Kto zrozumie jej duszę niespokojną. Może zakradasz się nocą do komnat pani tego zamku. Zobacz, jak patrzy na ciebie. Jak twej uwagi pragnie.

Głos zniknął, tak nagle, jak się pojawił i zorientował się Hellion, że ona wcale nie patrzyła, że pewnie było to pragnienie umysłu zmęczonego, nie mając ni krzty podejrzeń, że głos w jego głowie wcale jego nie był. Rozmyślanie jego przerwane zostało przez pojawienie się dowódcy. Wyjaśnił więc mu całą sytuację, ze snem i zmorą. Na tyle ile umiał. Nie był on wylewny, nauczył się, radzić sobie samemu z lękami i problemami również teraz nie bardzo wiedział jak prosić i czy w ogóle o pomoc prosić. Nie czuł się dobrze, rozmawiając o tym co się działo, o tym, co czuł. Dlatego zmienił nieco temat, lawirował i unikał. Odbijał piłeczkę, czując się w ten sposób bezpieczniej.
Zerknął w stronę Helta, który zgarniał ochrzan od Karstenki. Prychnął pogardliwie.
— Baby... Same z nimi problemy mamy. Szkoda, żeśmy nie uparli się na złoto — westchnął i wzrok jego uciekł ku Alizonce, z którą siedziała cała ta Alaya. — A z tą od Horazona będą największe.
— Ja już od początku mówiłem, żeby złoto brać — mruknął krewniak, dokładając sobie jeszcze kaszy. — To żeście jęczeli, że wy to nie najemnicy, żeby za pieniądze walczyć. To macie co chcieliście — z tymi słowy wyprostował się. - I nie gap się tak.
— Dowódca jesteś, trzeba było postawić na swoim jak zwykle. — westchnął. — Ładna to se chociaż popatrzę. Oczu mi za to chyba nie wyłupi. — A wiesz! — wypalił nagle, jakby odzyskując lepszy nastrój. — Ta karstenka ostatnio w płaszczu Halsa paradowała i oddać go za cały Sulkar nie chciała.
— Tak, tak. Czego to ja jako Dowódca nie powinienem zrobić — skwitowałem kwaśno. — A gapienie się jest niegrzeczne. Może i urodziwa, ale panny to peszy, chyba że któraś jaka odważna.
Informacja o płaszczu Halse'a nie wzbudziła w Hyronie wielkiego zainteresowania; jak dla niego najwyraźniej Karstenka ta mogła chodzić w samych gaciach.
— I?
— Wątpię, by tak ubrana i umalowana była nieśmiała. — A to, że ledwo się rozwiódł i już zakusy na nową żonę wziął. Ledwo co zmartwychwstał, sprytny ten nasz niedźwiadek.
— Jak zmartwychwstał? Wszyscy coś pieprzycie, że z martwych wstał, a ten przecież nigdy nawet w grobie nie leżał. Chłop przecież nawet tam nie trafił.
— Jakoś specjalnie żywy też nie był. Przyznasz, że ledwo co go odratowali, a wygląda bardzo dobrze jak na tak ciężkie zatrucie.
— A kiedy niby się zatruł? — Hyron wyraźnie się zdziwił. — Na średnio żywego czy nieboszczyka nie wygląda. Rzekłbym, że jest nawet w aż zbyt dobrej formie. Nadmiernie żwawy.
Zerknął Hellion z ukosa na krewniaka.
— No Alizończykami kilka dni temu, przed dotarciem do twierdzy Horazona — rzekł zdziwiony.
— Hm... przyznam, że odrobinę zaciera mi się rzeczywistość ze snem... wina mojego zmęczenia i niedospania — odrzekł Hyron. Spojrzał nieufnie na kielich i odsunął go, mimo że wina miał tam sporo.
— Co jak co, ale śnić to musiałeś mocno, albo cię żona twoja czymś zdzieliła po głowie — parsknął, chcąc obrócić sytuację w żart. Chociaż i jemu samemu zaczynało się wszystko zlewać i mieszać.
— Bynajmniej nie po głowie... — mruknął starszy Jeździec grobowym tonem głosu. Bardzo grobowym.
— Zerknął przerażony na krewniaka. Jakby pobladł nieco. — Chcesz powiedzieć, że trafiła.... — tu ściszył ton głosu i zmienił się na współczujący. — oba?
— Nie powiem — twarz Hyrona stężała. - A jak Kompanii rozgadasz, to się w życiu od nocek nie wykręcisz.
— O czym jak o czym, ale z tragedii śmiać się nie można — skwitował i pociągnął łyk piwa, zgrabnie ukrywając uśmieszek. — Nie widzi mi się wiecznie stać na warcie, ale na kuzynów chyba już nie ma co liczyć.
— W życiu zawsze licz na siebie, bo chuja ty masz jednego, ale chujów wokół ciebie jest i ze sto — skwitował filozoficznie Hyron, rozglądając się za czymś innym niż tylko wino.
— Głębokie — mruknął, podsuwając Hyronowi dzban z piwem.
— Aha. Rzadki moment autorefleksji — mruknął Hyron, kiwając głową w geście wdzięczności za podsunięcie dzbana z piwem. — Za to tobie, widzę, się poszczęściło. Z workiem Hectora — dodał w wymownym złośliwym uśmieszku.
— Ahhh żałuj, że cię tam nie było. Cóż to za magia, sama w sobie. — poruszył dłonią teatralnie, jakby słuchał najpiękniejszej muzyki. — Kucharz zdolny, jak i ogrodnik wspaniały. Cudowny nabytek do kompanii naszej.— Może mniej kija byś miał teraz pod ogonem, jakbyś zamiast żonę bałamucił, posiedział z nami.
— A to mi przypomina... Że konfiskaty prewencyjnej miałem dokonać — z tymi słowy Hyron podniósł się znad stołu. Upił jeszcze spory łyk piwa i drugiego i trzeciego, zanim klepnął krewniaka w ramię.— Pomyślę o tym. Wszakże żona moja, jak wiesz, spróbuje się na spacery powybierać nie wiadomo gdzie.
— Sztywniak — mruknął pod nosem, tak by nie słyszał go ten stary orzeł.

Zerknął Hellion znów na piękną Alizonkę i stwierdził, że i on powinien coś zjeść, ale zorientował się, że misa z kaszą była pusta. Hyron, ptaszysko przebrzydłe wydziobało całą kaszę. Rozejrzał się wkoło, czy znajdzie jeszcze jakąś strawę na stole, a wraz z nim jakieś towarzystwo.

Sofja
Posty: 38
Rejestracja: pn kwie 26, 2021 10:02 am

Hasten

Post autor: Sofja »

Hasten


Świat zamarł. Niczym spodziewając się rychłego nadejścia burzy, ucichł każdy, nawet najcichszy dźwięk. Zniknął wiatr, świszczący dotąd wśród koron drzew, w tamtej chwili nie ważąc się zakołysać nawet najdrobniejszym listkiem, czy poderwać z ziemi jednego płatka śniegu. Pozostawiając jedyną poruszającą się istotą, na tle tego zamarłego w oczekiwaniu krajobrazu, upadającą Yellenę. Wręcz w zwolnionym tempie, w oczach Hastena, zbliżającą się ku zimnej, śliskiej i twardej powierzchni schodów. Pozwalając mu tym samym aż nader dobitnie pojąć, że mimo swych usilnych starań nie zdąży jej złapać. I co najgorsze, iż to nie żart losu, lecz on sam skaże ją na ten upadek.

A wszystko, ponieważ zwiadowca wiedział, iż istniał jeden sposób, aby niewiastę przed nieprzyjemnymi konsekwencjami nagłego spotkania z podłożem ocalić. Wymagający jedynie odrobiny magii. Skupienia i szybkiej reakcji, w której, tak jak nieraz w bitwie, w mgnieniu oka przemieniłby się w jaskółkę. Szybszą od ludzkich nóg i znacznie zwinniejszą. I wykorzystując jej skrzydła, pokonałby dzielący go od celu obszar. Tam właśnie znów zmieniając się w człowieka. Lecz nie, aby wykorzystać powstały tak impet do zadania silniejszego, wręcz zabójczego ciosu, ale by pochwycić szatynkę w swe ramiona dosłownie w ostatniej chwili.

Niestety, chociaż pragnął tego całym sercem, nie mógł tego zrobić. Wiązałoby się to bowiem ze złamaniem przyjętych przez Kompanię ustaleń i wyjawieniem jednej z największych jej tajemnic. I to jeszcze na oczach dowódcy. A nie był przecież zdrajcą.

Tylko, czy na pewno?, zapytał z przekąsem, na granicy myśli znajomy mu już, cichy głosik dokładnie w chwili, gdy z bólem w oczach, młodzik dopadł do leżącej na schodach żony.

Czyż tą decyzją dla Kompanii nie zdradziłeś właśnie jej? W końcu obiecywałeś ją chronić przed wszelkim złem i cierpieniem. A sam teraz przecież na ból ją skazałeś, kontynuował, sprawiając, że żołądek Hastena ścisnął się w ciasny supeł, gdy lustrował szybko spojrzeniem poszkodowaną, oceniając jej stan. I gdy niepewnie wyciągał w jej stronę swą dłoń, chcąc pomóc jej wstać.

— Moja piękna różo, radości mych dni, nic ci nie jest? — zapytał przy tym, drżącym od strachu, troski i poczucia winy głosem. Obawiając się jaką odpowiedź może uzyskać, nawet jeśli w czasie swych wstępnych oględzin nie dostrzegł nic niepokojącego. Najdrobniejszego szczegółu mogącego wskazywać na jakiekolwiek większe obrażenia niż zwykłe potłuczenie.

Przez to właśnie, jego przyćmiony strachem umysł, w pierwszej chwili nie zarejestrował nagłego nadejścia niespodziewanego towarzystwa. Ani też krótkiego ślizgu, z którego przybysz dał radę się wyratować. Nie podzielając losu Yelleny i nawet radośnie komentując na głos swój sukces. Wskazując, iż zawdzięcza go swym butom.

Dopiero te słowa, tak nieoczekiwane i głośne, dały radę przebić się do myśli Zwierzołaka. Zmuszając go nie tylko do spojrzenia na owo bohaterskie obuwie, ale i na twarz ich właściciela. Tak doskonale mu znaną i zarazem tak w tym konkretnym miejscu niespodziewaną, że ukradkiem zacisnął wolną dłoń w pięść. Wbijając sobie boleśnie w skórę jej wnętrza paznokcie, tak aby móc upewnić się, że wzrok go nie myli. I młoda twarz, w którą się wpatrywał, jakby co najmniej dostrzegł ducha, nie nosi wcale innych rysów.

Oto bowiem stał obok niego Halse. Jeździec, którego stan zdrowia wymagał przecie pozostawienia go w twierdzy Horazona. Uniemożliwiał mu dalszą podróż do bram, rzucając dopiero co jego los w ręce bogów. Od tych wydarzeń minęły w końcu zaledwie… dwa-trzy dni? Coś kazało Hastenowi wierzyć, iż nie dłużej. Jakim więc cudem Halse stał w tamtej chwili cały i zdrów na dziedzińcu tego zamku? Jak dał radę dogonić Kompanię? I dlaczego Hyron nie zaczekał na jego wyzdrowienie z wyruszeniem w dalszą podróż?

Te wszystkie pozostawione bez odpowiedzi pytania, krążyły w myślach zwiadowcy, skutecznie tłumiąc radość z widoku kompana całym zdrów i żywym. Czyniąc go też biernym obserwatorem kolejnych wydarzeń. Jakby niosąc ze sobą niemy zakaz podjęcia jakiegokolwiek działania, nie dając się mu ruszyć, gdy oto kolejna osoba, w której rozpoznał kobietę z twierdzy Horazona, w krótkim ślizgu straciła równowagę i upadła na schody. Ani też, kiedy niedźwiedź pomógł się niewieście pozbierać i ruszył wymienić kilka zdań z Hyronem.

Dopiero gdy ten wracał, wspinając się po schodach i stawiając na ich stopniach raz za razem tak charakterystyczne, czerwone, zakrzywione buty, to dziwne odrętwienie opuściło Hastena. Zniknęły też krążące mu w głowie pytania, wypełniając jego myśli na jeden, płytki oddech, jedynie obrazem tego właśnie okrycia stóp. Tak by zaraz potem, za sprawą niego, przywołać wspomnienia z ostatniej nocy. Momentu, kiedy jak wciąż szatyn wierzył, te nieszczęsne obuwie stało się powodem zakłócenia spokoju nie tylko jego, ale i – co – gorsza Yelleny. Chwili gdy, jak zwiadowca zaczął pojmować właśnie Halse, niczym Wysłannik Losu, czy wręcz Obrońca Dziewic, wyrwany z okowów śmierci przez samą Dians, przerywał im chwilę intymną. Tak łatwo zmieniając coś, co mogło być przyjemnym wspomnieniem w złe. Miast radości i bliskości, budząc strach i odzierając ich oboje z poczucia bezpieczeństwa.

A to starczyło, by wszelkie inne emocje Jeźdźca na moment przyćmiła nagła złość. Szczery gniew, dodatkowo podjudzany przez terkoczącą mu na granicy myśli jaskółczą stronę i cichy głosik. Zdający się mu szeptać raz za razem, iż ma prawo żądać za to wszystko zadośćuczynienia. Wręcz wywalczyć je swą pięścią i przemocą, odpłacając tak pięknym za nadobne.

I już prawie był gotów to zrobić. Zmrużywszy groźnie oczy, zaciskał nawet swą dłoń i już miał wykonać krok, lecz wtem, zaskoczony zdał sobie sprawę, iż w ręce swej coś trzyma. Czyjeś drobne palce. A to spostrzeżenie było tak niespodziewane, że odruchowo zerknął w ich stronę. Wpierw nie rozumiejąc, czemu trzyma kogoś za rękę. Zaraz jednak zamrugawszy, przypominając sobie, do kogo ta należy. Oraz czemu w pierwszej chwili ku niej sięgnął.

W jednej chwili natychmiast rozluźnił swój uścisk. A gdy szybko zerknąwszy w stronę zamkowych wrót, zdał sobie sprawę, iż niedźwiedź zniknął mu z oczu, niczym zwykły miraż, wziął też głęboki oddech. I złorzecząc w myślach na swą reakcję i domagającą się satysfakcji dymówkę, spróbował ochłonąć. Po raz kolejny odgonić palący gniew tak, aby nie skrzywdzić szatynki. A potem, śląc jej przepraszający uśmiech, upewniwszy się, że jest cała, wreszcie pomóc jej wstać.

Cóż za ironią Pana Losu było, iż dokładnie w tej samej chwili, gdy niewiasta stanęła bezpiecznie na schodach, kolejny mąż stracił równowagę. Ślizgając się na czymś, co jak Hasten zdążył wreszcie pojąć, było niczym innym niż cienką i trudną do dostrzeżenia nawet z bliska warstwą lodu. Zdolną sprawić, iż rudowłosy jegomość, ten sam, który przyszedł mu z pomocą, gdy szukał dla swej pani konia, w iście komiczny, ale i bolesny sposób, zjechał po kolejnych stopniach.

A jednak o dziwo nie rozzłościło to owego męża wcale, lecz rozbawiło. Dając mu powód do rzucenia kilku żartów. Choć prostych, tak szczerych i niewinnych, że na krótki moment zdolnych i ową wesołością zarazić zwiadowcę. Odrobinę podrywając kąciki jego ust do góry, mimo iż z jakiegoś powodu, słowa rudowłosego budziły w dymówce dziwne ukłucie zazdrości.

Sam uśmiech zniknął zaś z twarzy młodziaka, ledwie mgnienie później, za sprawą dwóch pałacowych służek. I rozsiewanych przez nie teatralnym szeptem plotek, które jak domyślił się po reakcji małżonki, nie sprawiały jej przyjemności. Wręcz przeciwnie, zdawały się budzić w niej wstyd, złość i jak mógłby przysiąc po błyszczących w jej oczach łzach, smutek. Tak skutecznie zdolny znów podjudzić w nim wciąż nie do końca ostygłą wściekłość na Wysłannika Losu. Zmuszającą go nie tylko do ściągnięcia groźnie brwi i zaciśnięcia zębów, ale i przysięgnięcia w myślach Kurnousowi, iż jeszcze tego dnia, na oczach swej pani, odpłaci niedźwiedziowi za jej wszelkie krzywdy. I nie powstrzyma go przed tym już dosłownie nic.

— Dziękuję najmilsza i o wybaczenie cię błagam za sprawiony kłopot — rzekł zaraz potem, dziękując za przyniesiony płaszcz i kolejny raz biorąc głęboki oddech dla uspokojenia. A po nim i jeszcze cztery kolejne. Tak, aby skinieniem głowy odpowiedziawszy na słowa lady Arianny, móc delikatnie położyć dłonie na ramionach Yelleny.

— Proszę cię jednak, błagam piękna różo, nie przemierzaj więcej korytarzy tego zamku bez choć jednej towarzyszki u boku swego. Nie wybaczyłbym sobie, gdyby stała ci się krzywda — wyszeptał poważnym, lecz i błagalnym tonem. Mając dziwne przeczucie, iż wypowiadał już podobne słowa wcześniej. Wręcz, domagając się obietnicy. A jednak nie potrafił przypomnieć sobie ani kiedy, ani tym bardziej dlaczego. Tak jakby moment ten był jedynie wyśnionym obrazem w jego głowie lub sprawą, którą miał poruszyć, ale zapomniał. I niczym więcej. — Proszę — dodał i nachyliwszy się, czuły pocałunek na czole Yelleny złożył.

Dopiero wtedy pozwolił sobie odsunąć się od szatynki i skłoniwszy się jej dwornie, jakby chcąc tak rzec, że zaraz do niej powróci, zaczął ostrożnie schodzić po schodach. Tak by samemu przypadkiem na nich nie ujechać, lecz miast tego, stanąć bezpiecznie tuż obok Hektora.

— Wybacz proszę, że uprzedzić cię o lodzie nie zdążyłem. Pozwól, że pomogę — zaproponował, pochylając się nieco i wyciągając ku mężczyźnie rękę. — Pani Airanna ma rację, nie ma co dalej mitrężyć na mrozie, lecz jeśli jeszcze strawę jakąś znaleźć chcemy, czas ruszać. Część naszych ma bowiem wręcz niezmierzony apetyt — dodał i uśmiechnął się ciepło, przyjacielsko.


Jakiś czas potem, idąc ramię w ramię z Yelleną, wkroczył do sali, jak podejrzewał jadalnej. Nie błądząc ani razu po drodze, choć tej przecież, jak i zamku nie znał. Zupełnie tak jakby nogi jego same wiedziały, gdzie się kierować, czy w który korytarz i drzwi skręcić. Jakby wiodła go do celu jakaś magiczna siła. I choć myśl, iż to niezwykłe na moment zagościła w jego głowie, budząc w jaskółczej stronie pewien niepokój, zaraz uleciała z myśli Hastena. Nie pozostawiając po sobie śladu w jego wspomnieniach.

A wszystko za sprawą niespodziewanego wypadku. Drobnego potknięcia się jasnowłosej panny, które rozglądając się w poszukiwaniu twarzy, co bliższych kompanów, młodzik dostrzegł kątem oka. W dosłownie ostatniej chwili, aby zareagować. I wykonawczy pospiesznie dwa kroki, pochwycić będącą w potrzebie niewiastę w ramiona. Chroniąc ją tak przez upadkiem i jego nieprzyjemnymi konsekwencjami.

— Nic ci nie jest pani? — zapytał też zaraz, pomagając jej stanąć na nogi i nagle zdając sobie sprawę, iż kojarzy jej krótkie, falowane włosy. Jej twarz i szare oczy. A także skrzące się srebrem futro zdobiące jej ramiona.

— Och, nie, nie, wybacz panie. Dzięki twej pomocy jestem cała, dziękuję — odparła, dygając i śląc mu ciepły uśmiech, spojrzeniem po jego twarzy nieśmiało błądząc. — Już drugi raz ratujesz mnie przed nieszczęściem panie. Czy mogłabym się jakoś odwdzięczyć za…?

Nie dokończyła, jakby nieco speszona nagłym przybyciem wysokiego Jeźdźca, który niczym cień wyrósł za jej ramieniem i obejmując ją lewą ręką w talii, przyciągnął nieco do siebie.

— No proszę Pisklaku, chyba z twoim wzrokiem już nieco lepiej. I refleks też cię nie zawiódł — rzucił, skłaniając lekko głowę na powitanie.

— Witaj Harlu, dobrze cię widzieć w zdrowiu. Poznajcie, proszę małżonkę mą, Yellenę, piękną różę z morskich fal, z którą z woli Gunnory związał mnie płaszcz — odpowiedział młodzik pozdrowieniem i skinieniem na słowa starszego Jeźdźca, by zaraz też odwrócić się w stronę swej małżonki. — Najmilsza poznaj, proszę druha mego Harla ze Srebrnych Płaszczy, który, jak i ja rolę zwiadowcy w Kompanii naszej wypełnia, a także małżonkę jego panią Kildas — dodał, podczas gdy Harl mierzył nieco podejrzliwym spojrzeniem niewiastę. Jakby na własne oczy starając się upewnić, iż ta pod kolejną magiczną ułudą, prawdziwego oblicza swego nie skrywa.

— Słyszałem o twych losach pani. Przykro mi, że padłaś ofiarą wiedźm. Masz jednak szczęście. Pisklak nasz, choć wciąż nieopierzony, zaufania twego jest godzien — oznajmił Harl, śląc przy ostatnich słowach niewieście lekki uśmiech. — Chodźcie, zasiądźcie z nami — dodał, wskazując głową na jeden ze stołów, na których wciąż można było znaleźć strawę i przy którym siedział Hodge, z zadowoleniem popijając coś z niewielkiego bukłaka. Jak Hasten mógłby przysiąc po samej jego mienie, zdecydowanie nie była to woda.

Yellena zaskoczona całym zamieszaniem zerknęła na Kildas oceniającym wzrokiem, rozumiejąc, w co pogrywa niewiasta. Zmierzyła ją wzrokiem, jej mężowi zaś posłała uroczy uśmiech. Po przedstawieniu kompanowi i poznaniu jego imienia skłoniła się zgodnie z etykietą nie Hallacku, ale Karstenu.

— Dzięki ci panie, za twą troskę. Niestety wiedźmy i ludzie niegodziwi, chcący odbierać innym to, co nie należy do nich, zawsze będą wśród nas. — Tu zerknęła w stronę blondynki. — Jednak bogowie odpłacili mi mężem wspaniałym. — Tutaj zawstydzona spuściła delikatnie wzrok. Zarumieniła się i pochwyciła jego ramię, wtulając się w nie delikatnie. Przyjazny uśmiech śląc w stronę kobiety.

— Radość niezmienną sprawiasz mi tymi słowami najmilsza perło — rzekł młodzik w odpowiedzi na komplement i jej czuły gest, który rozczulił go niezmiernie. Zaraz też kierowany tą nagłą tkliwością, zerknął ku niej i pełen ciepła i serdeczności uśmiech jej posłał. Nie zauważając przez to dziwnie srogiego spojrzenia, które jasnowłosa rzuciła ukradkiem szatynce, nim do wskazanego miejsca dała pokierować się swemu mężowi. Siadając z gracją tuż przy nim, po jednej stronie ławy. Zajmując tak na niej ostatnie z miejsc i pozostawiając reszcie wolne tylko te naprzeciw. I jeno oceniającym spojrzeniem mierząc zasiadającego przy drugim boku Harla mężczyznę, który z dziwną radością powitał przybyszy, gdy tylko wszyscy zasiedli.

— No ho, ho, proszę, proszę, czyżby nasza mała ptaszyna zaczynała budować sobie gniazdko? — zagadnął z szelmowskim uśmiechem. — Ach jakże duma mnie rozpiera, widząc, że wreszcie piórek swych nie stroszy na darmo. Oby nam tylko tu ćwierkać nie zaczęła, bo partnerkę swą odgoni raz-dwa — zaśmiał się głośno i zdrowo pociągnął ze swego bukłaka. Skłaniając tym Harla do cichego westchnienia. Hastena zaś jeno do wywrócenia oczami i przyciągnięcia do siebie i Yelleny dwóch z mis, wciąż wyraźnie nietkniętych i pełnych czegoś przypominającego nieco ugotowaną owsiankę, zmieszaną z jakiegoś powodu z równie rozgotowaną kaszą.

— Proszę piękna różo — stwierdził, podając też żonie kielich z nieco rozcieńczonym winem, nim sięgnął po łyżkę i z wyraźną podejrzliwością, zaczął grzebać w wypełniającym jego misę daniu. I jedno spojrzenie na Harla, starczyło mu, by dojść do wniosku, że nie był jedynym, który nie ufał tej potrawie.

— No nie patrzcie tak, to nowe danie: kasza z owsianką. Jedno z drugim było tak mdłe w smaku, jak cebulowa Hane’a, że uczyniłem wam przysługę i zmieszałem to razem. I nawet z dobrego serca trochę do smaku doprawiłem swym kordiałem — wyjaśnił, wysoko unosząc bukłak. — Ale cicho sza. Bo jak Halen dowie się, że wciąż go nie wypiłem, to jeszcze gotów w kości o niego rewanż rozegrać.

W odpowiedzi na te słowa Harl wciąż wyraźnie niezbyt przekonany do tej potrawy, uniósł ostrożnie łyżkę do ust i zaczął jeść z taką miną, jakby spodziewał się, że zejdzie po pierwszym kęsie. Niemniej, choć wyglądało na to, iż stwierdzenie Hodge’a odnośnie do smaku dania nie było przesadzone, a wręcz można by uznać je i za bardzo łaskawą opinię, jadło to nie zdawało się trujące. I jakby na potwierdzenie tego orzeł machnął ręką, zachęcając i pozostałych do napełnienia swych brzuchów.

Ten gest wystarczył Hastenowi, aby z wdzięcznością kiwnąwszy starszemu Zwierzołakowi głową, sam zabrał się do jedzenia. Niemal od razu zdając sobie sprawę, czym zachowanie obydwu Jeźdźców było spowodowane. Ta przedziwna ledwo letnia breja smakowała bowiem trochę jak żwir. Proch i pył, polany kordiałem z czarnego bzu. Zdolny skleić zęby do tego stopnia, iż sięgnąwszy pospiesznie po kielich z winem, młodzik miał problem w ogóle otworzyć usta, aby się napić.

Na szczęście kilka łyków trunku dało radę temu zaradzić, a choć kolejne łyżki tej potrawy wcale nie smakowały lepiej, przynajmniej dawały radę powoli napełnić brzuch. Nie wywołując przy tym od razu mdłości, ani też nie wykrzywiając z każdym kęsem twarzy w skwaszonym grymasie. W porównaniu do niektórych spędzonych na Wielkim Pustkowiu dni, zdając się mu tym samym prawdziwym luksusem.

Bez marudzenia raz za razem sięgał więc łyżką ku swej misce, przysłuchując się jedynie toczonym wkoło rozmowom, aż nagle do uszu jego, głos jeden, głośniejszy od reszty zgiełku dotarł. Wyraźnie wskazujący na zdenerwowanie mówcy, jakby co najmniej Halen przybył się wspomnianej przez Hodge’a powtórki gry domagać.

Zaintrygowany tym, poderwał swą głowę, starając się dostrzec, któż w rzeczywistości tak o zadośćuczynienie woła, gdyż ze swego miejsca, wychwycić więcej niż kilku słów nie zdołał. Rozglądać się też pospiesznie zaczął, wpierw dostrzegając nie źródło hałasu, a pannę. O długich, jasnych włosach i urodzie tak od dam Krain Dolin odmiennej, że był pewien, iż zapamiętałaby ją, gdyby żoną, któregoś z Jeźdźców została. Tak jednak, jak doszedł do wniosku, ta jednym z mieszkańców zamku być musiała. Zbyt wystrojona na służkę, najpewniej panią tej fortecy będąc lub też, sądząc po jej wieku, córą jej pana.

Notując to spostrzeżenie w pamięci, znów salę wzrokiem swym omiótł, nareszcie dostrzegając cel swych poszukiwań. I z dziwnym brakiem zaskoczenia uświadamiając sobie, iż jego źródłem był Helt, siedzący najwyraźniej już chwilę na ziemi, w stanie wyraźnie wskazującym na przedawkowanie trunków wszelkich. I wygrażający czemuś drzwiom. Zupełnie jakby jego dotychczasowy rozmówca zmył się nieoczekiwanie. Pozostawiając go wyjaźnie nieusatysfakcjonowanego. A jednocześnie i niezdolnego ruszyć się nigdzie dalej, niż tylko w końcu z wielką pomocą Hectara, zasiąść przy jednym ze stołów.

— No, no, a nasza ptaszyna, nie jeno, jak zawsze czujna, ale i cieplej niż niejedna panna odziana — skomentował Hodge, gdy zwiadowca powrócił już wzrokiem do stolika. Wskazując dłonią na kawałek wystającej spod jego kurtki koszuli. A także i otulający jego ramiona płaszcz.

— Przecież on zawsze był zmarźluch. Jak przez te wszystkie zimy Pisklak się nam nie opierzył, to pewnie nigdy się to już nie zmieni — oparł Harl, wzruszając ramionami i kielich z winem Kildas podając. A ta, choć go przyjęła, zdawała się o wiele bardziej niż trunkiem, zainteresowana czymś za plecami Yelleny i Hastena.

I choć Harl wyraźnie zdawał się liczyć, iż swymi słowami utnie temat, Hodge wcale nie miał takiego zamiaru. Najwyraźniej pod wpływem otulającej umysł mgły kordiału, uznając, iż skoro jemu żadna dama w udziale nie przypadła, ma święte prawo zawstydzać przed żonami ich mężów.

— Ano faktycznie. Pamiętasz tę pierwszą zimę, którą z nami spędził? — kontynuował więc pospiesznie temat, szelmowskim uśmiechem odpowiadając na wyrażające niezadowolenie spojrzenie Hastena. Akurat mającego pełne usta tej nieszczęsnej kaszo-owsianki. — Siedział owinięty w cztery koce przy ognisku, dzwonił zębami i tylko pod nosem marudził, że w Arvonie takich zim nie ma, jak zaczynało co mocniej sypać. Myśleliśmy, że ptaszyna nie wytrzyma i lada dzień się zawinie i do Karstenu nam odfrunie. A jak Haran go następnej zimy dla żartu w zaspę wepchnął, to przez tydzień się do niego nie odzywał.

— Ta, a Harana lew na drzewo potem pogonił, że aż się kurzyło — mruknął pod nosem Harl, tym jednym zdaniem, sprawiając, że na samo to wspomnienie młodzik uśmiechnął się lekko i cicho prychnął w swą miskę. Sprawiając, iż wyraźnie zaniepokojona tym dźwiękiem Kildas, spojrzała na niego przeciągle. Jakby chcąc się upewnić, że nic mu nie jest i nie zaczął się przypadkiem dławić.

— A-a… Ale jak to lew? — spytała też, niedługo po tym, wzmianką o tym stworzeniu najwyraźniej zaintrygowana.

— A, widzisz pani, czasami się na Wielkim Pustkowiu i lwy zdarzają — odpowiedział jej, pospiesznie przełknąwszy. — Ale nie martw się pani. Kompania nasza pełna jest dzielnych, zaprawionych w bojach wojów. Przed niebezpieczeństwami Ziem Spustoszonych z pewnością was uchroni, a mąż twój na pewno zadba o to, aby choć jeden włos z twej głowy pani nie spadł.

To dodawszy, uśmiechnął się pokrzepiająco, a potem wzrok swój ku Yellenie skierował.

— Ja zaś do krzywdy twej nie dopuszczę najmilsza, choćby życie me miało mnie to kosztować — obiecał jej. Z czułością na nią spoglądając. A jednoczesne samą swą postawą, starając się jej przekazać, że nigdy się z tych słów nie wycofa, gdyż wydawała się mu być nieco wzburzona. Nie znał jej jednak jeszcze na tyle dobrze, by potrafić stwierdzić, czy wskutek wzmianki o groźnym drapieżniku, czy też powód leżał zupełnie gdzie indziej. Na przykład w widoku jednej z zamkowych służek, która właśnie szeptała coś na ucho koleżance, kawałek za plecami Harla. Najpewniej szerząc dalej tę samą plotkę, którą już wcześniej miał szansę usłyszeć. O rozwalonych drzwiach i nieznających litości Jeźdźcach. Zwłaszcza iż zdawała się ukradkiem akurat na ich stolik wskazywać, w chwili, gdy ją dostrzegł.

Tyle wystarczyło, by w umyśle Hastena przywołać wspomnienie czerwonych bucików. Aby przypomnieć mu o złożonej obietnicy. A także i by myśl o niej, odmalowała się na jego twarzy. W postaci ściągniętych brwi, zaciśniętych zębów i zmrużonych groźnie oczu, którymi szybko omiótł najbliższe otoczenie służki. Jakby spodziewając się, iż właśnie tam, w tej konkretnej chwili odnajdzie tego obwiesia na spotkanie, z którym z niecierpliwością oczekiwała już jego pięść.

— A ty co masz taką minę, jakby cię co najmniej jakiś bąk w kuper użądlił? — zdziwił się Hodge, odwracając się z wyraźnym zainteresowaniem za siebie. — Widać tam co? Myto za wyjście stąd zaczęli pobierać, czy jak? — kontynuował, śmiejąc się.

Niedługo po tym, najwyraźniej nie odnajdując nic interesującego, a jedynie pozdrowiwszy machnięciem dłoni kilku Jeźdźców, znów odwrócił się ku zgromadzonym przy stole. Z nagła pięścią w stół uderzając. I pełną konspiracji minę przybierając.

— Ty a właśnie, właśnie. W sprawie myta, zapłat, długów i powinności. Nie uwierzycie, co żem od jednej z zamkowych służek usłyszał — zaczął, pociągając łyk ze swego bukłaka i skutecznie odwracając uwagę młodzika od służki. Zmuszając go miast tego do spojrzenia na pumę i samym spojrzeniem ostrzeżenia go, aby podlotek o nim i o Yellenie nie ważył się szerzyć. — Kojarzycie tę pannę, co z twierdzy się z nami zabrała? Ponoć spragniona nowych wrażeń… Alena na nią wołali, czy jakoś tak — kontynuował, podejmując wyraźnie inną plotkę. I zerkając w stronę Harla, jakby szukając u niego wsparcia i pomocy w przypomnieniu sobie prawidłowego miana niewiasty.

Ten jednak tylko wzruszył ramionami, pozostawiając nieme pytanie bez odpowiedzi.

— No mniejsza. W każdym razie zdaje się, że pierwszych przygód to nie w plenerze, a z kimś w sypialni szukać zaczęła. Ponoć nawet w płaszczu jakiegoś Jeźdźca widziana była. A i jeden z naszych bez płaszcza opuszczał jej komnatę…

— A gdzie tam — odparł niemal od razu Harl, machając lekceważąco dłonią. — Nie wierz Hodge we wszystko, co gadają. Sam, żem ją dziś widział i w żadnym płaszczu nie lata.

— Bo może jej za bardzo śmierdział. Panna dość wysokie zdaje się mieć mniemanie o sobie, to i płaszcze Jeźdźców pewno dla niej, jak łachmany. Ale sam wiesz, że jak przyjęła, jak ubrała, a choćby i potem spaliła, lecz miecz więzów nie rozciął, to znaczenia nie ma…

— Ale jak to panie, to oddany płaszcz o rozwijanej więzi nie świadczy? — spytała nagle, wyraźnie zaskoczona Kildas, przerywając mężczyznom. I wzrokiem od swego płaszcza do okrycia Yelleny wodząc.

— Ano nie. Bo i jak to tak, czy wtedy zdejmując wam z ramion płaszcz w gorący dzień, więź byśmy zrywali? Albo też małżeńskie powinności zawsze w płaszczach, byście wypełniać miały? No nie powiem, ciekawa wizja, sam przyznam, jeszcze nie próbowałem — zaśmiał się rubasznie Hodge, na co zarówno Harl, jak i Hasten zgromili go wzrokiem. I podczas gdy starszy z nich zwracał swemu druhowi uwagę, aby niektórych tematów przy damach nie poruszał, młodszy, zaciskając usta w cienką linię, zastanawiał się, czy istnieje jakaś szansa, że płaszcz, który tego poranka odnalazł, miał z historią Hodge’a cokolwiek wspólnego.

Nie wiedział, ile dokładnie na tych rozważaniach spędził. Czas zdawał mu się płynąć w tej twierdzy dziwnie, niejednostajnie, lecz zrzucał to na barki toczonej rozmowy i spożytego wina. Wszak nieraz w dobrym towarzystwie godziny zmieniały się w minuty, lecz w czasie obowiązków i sekundy mogły trwać tygodniami.

Tematy wypowiedzi płynęły nieustannie, zmienne i wartkie niczym rzeka. Kolejni ludzie to odchodzili od stołów i opuszczali salę, to wręcz przeciwnie — wracali do niej lub między ławami krążyli, zagadując kolejnych druhów. W końcu do misy zwiadowcy zajrzała pustka, a on już miał proponować swej miłej, aby w miejsce spokojniejsze we dwoje się udali, lecz wtem kątem oka dostrzegł zarys postaci, której wcześniej na sali nie potrafił zoczyć.

Zaskoczony, wpierw zamrugał, pewien, iż jeno mu się przewidziało, lecz nic to nie zmieniło. Odziany w płaszcz Halse wciąż siedział przy krańcu jednego ze stołów. Chociaż odwrócony był do Hastena tyłem, sama jego postawa wskazywała, iż w nastroju jest raczej podłym, zresztą jak częściej niż zawsze. A jego jasne, tak trudne do pomylenia z kimkolwiek włosy, zdawały się nosić oznaki starcia z zimową pogodą, podobnie, jak i płaszcz.

Mierząc go tak przez chwilę zimnym spojrzeniem, młodzik zdał sobie sprawę, że cokolwiek niedźwiedź robił od powrotu do twierdzy, aż do tamtej chwili, skutecznie popsuło mu to dzień. Nawet jeśli ten dopiero, co się zaczął. I mimo faktu, iż i on chciał do negatywnego wspomnienia tej doby, dołożyć swoją cegiełkę.

— Zaraz wracam — mruknął w końcu chłodno, czując wznów wzbierający w nim gniew i tym razem nie mając najmniejszego zamiaru go powstrzymywać. Miast tego, zręcznym ruchem zrywając się miejsca i szybkim krokiem kierując się ku Zwierzołakowi. Tak, aby stanąwszy tuż za nim, móc lekko postukać go w ramię, próbując zwrócić na siebie uwagę. Samego siebie zaskakując trochę swą delikatnością.

Halse, czując na sobie czyiś niewskazany dotyk, odwrócił się błyskawicznie, a jego spojrzenie przywodziło na myśl zbliżającą się burzę roznoszącą na strzępy wszystko, co spotka na swej drodze. W jego jasnych oczach zabłyszczało coś niebezpiecznie, choć nie były to jego typowe, zwyczajnie-gniewne oczy. Pod tym gniewnym blaskiem czaiło się coś jeszcze, choć trudno było rzec, cóż to takiego było.

— A ty co?! — warknął. — Jak cię stuknę, to się kopytami obrócisz!

Te krótkie zdania w połączeniu z postawą Jeźdźca wystarczyłyby, aby niejednemu zmrozić krew w żyłach. Niezależnie od postury i siły, skłonić do refleksji, zmierzenia swych szans i wycofania się. W tamtej chwili niedźwiedź z pewnością nie był kimś, z kim chciało się zadzierać. A jednak nijak nie było to w stanie zmienić zamiarów Hastena. Ani też go przerazić. W tamtej chwili, gdy przekrzywiając lekko głowę, zerknął z furią w jasne tęczówki blondyna, jego postawa zdawała się mówić, że w zasadzie, nie byłby specjalnie zaskoczony takim obrotem spaw, jaki proponował Halse. I nawet by go zaakceptował. Wpierw jednak wiedział, że ma coś jeszcze do zrobienia.

Nie strzępiąc więc języka na nikomu niepotrzebne słowa. Wyjaśnienia, groźby, czy obelgi, które tylko jeszcze bardziej mogłyby rozjuszyć niedźwiedzia i dać z tysiąc powodów więcej do zupełnie niepotrzebnych plotek, zacisnął swą prawą pięść. Ciało lekko odwrócił, stabilniej stając na nogach. A potem zupełnie nie dbając o to, kim jest Halse, w kogo się zmienia, ani też kto dopomógł mu, z zimnych ramion śmierci go wyrywając, uniósł swą rękę, biorąc zamach. I z identycznym spojrzeniem, jak to, które rzucił możnemu z Arvonu, upuszczając mu pod nogi rękawicę i wyzywając go tak na pojedynek, wymierzył cios, celując prosto w twarz Zwierzołaka.

Tuż po tym, jak padł cios, czas zdawał się zawiesić w powietrzu i posuwać naprzód w absurdalnie wolnym tempie. Halse natomiast, wbrew wszelkim oczekiwaniom, nie rzucił się na Hastena z dziką odpowiedzią na jego atak. Nie zwyzywał go w swoim stylu ani nie wyklął każdej kobiety z jego rodu — zarówno przeszłego, jak i przyszłego. W zasadzie, Halse nie zrobił nic. Kompletnie nic. I tylko wpatrywał się w Hastena tak, jakby go pierwszy raz w życiu zobaczył: w oczach błyszczało zaskoczenie, oburzenie, szok i niedowierzanie. Ale, o dziwo, żadna złość. I choć Halse przez chwilę poruszył się lekko, acz nagle, jakby jednak zastanawiał się nad atakiem, zaraz ponownie zastygł, najwyraźniej nie wiedząc za bardzo, co ze sobą zrobić. Aż w końcu wrzasnął z oburzeniem zmieszanym ze szczerym, niewinnym zdziwieniem:

— ALE ZA CO?!

— TY wiesz — wycedził wściekle Hasten w odpowiedzi, tak cicho, aby na pewno tylko Halse go usłyszał. Choć przez postawę tego, wcale nie był tak do końca swych słów pewien. A nawet i na jedno uderzenie serca, dopuścił do swej głowy myśl, że może wziął odwet na nie tej osobie, co powinien.

Amazi
Posty: 38
Rejestracja: sob kwie 24, 2021 4:58 pm

Re: ROK JEDNOROŻCA [fantasy, 6os., hetero, bn]

Post autor: Amazi »

Obrazek



Czy było można nazwać ją intrygantką? Zdecydowanie nie, knucie przenikliwych planów i manipulacji było dla niej zbędnym narzędziem zbyt odwlekającym wszystko w czasie, ją interesował natychmiastowy efekt. Do rozwiązywania problemów zdecydowanie lepiej sprawdzała sie dobrze wyprofilowana siekierka niż długie intrygi. Przemawiała ona do ludzi błyskawicznie dając natychmiastowe efekty i choć Aira należała do kobiet bardzo cierpliwych to nie pozwalała sobie na to by hamowali ją inni. Ograniczenia były irytujące, choć niewiele rzeczy jej przeszkadzało. Dobrze sie adaptowała do nowych sytuacji, w końcu ojciec poświęcał wiele czasu, by ją tego nauczyć. Walka z bierzącymi wydarzeniami była bezsensowna, umiejętność szybkiej analizy i dopasowania się była zdecydowanie ważniejsza. Kluczowa w jej przetrwaniu. A by poznać swoją sytuację sięgać musiała po nieco szerszy asortyment niżeli sama siekierka, w obecnym biegu wydarzeń wydawało jej się nierozsądnym zdradzania zbyt wielu swoich umiejętności.Znalazła więc idealny cel do swojego małego eksperymentu i wręcz idealne miejsce na niego. Sala jadalna, być może wiele osób tu jeszcze brakowało, jednak te obecne jej wystarczyły. Krótka nic nie wnosząca rozmowa z ewidentnie najmniej uwielbianym i bardzo problematycznym osobnikiem wystarczyła, by pokazać jej kto się tym zainteresuje i w jaki sposób to odbierze. Ukarze to w jaki sposób postrzegany jest wybuchowy Jeździec oraz ona sama.
Jeszcze nawet nie zdążyła odejść od blondyna, a już pierwsza duszyczka się złapała i zaczęła ściągać ją do siebie.
Siadając obok Alayi ledwie powstrzymywała uśmiech satysfakcji, że udało jej się właśnie ją upolować. W końcu była pewna, że blondyn był mężem Callisty i widziała jak okropnie ją traktował, jak wzgardzał określając mianem bydła im wydanego w nagrodzie. A tu przed zamkiem jeszcze nim ktoklowiek zdążył zareagować pierwszy znalazł się przy Alayi, która upadła na lodzie. Uprzejmie jej pomógł i odszedł, potem wymarudził świeczkę, a teraz tę wyjęczaną świeczkę postawił Alayi, by umilić jej posiłek? Jakichby mężczyzna motywów nie miał dla rudzielca było to oczywiste. Ciekawe tylko, czy te ich zaloty zaczęły się już w fortecy, a może to on sam otruł Callistę? By pozbyć się żony na rzecz kochanicy?
Każdę kolejne słowo Alayi podczas ich krótkiej rozmowy potwierdzało tylko hipotezę Airy, to jak kobieta usilnie starała się ją odwieść od "pomocy" Jeźdźcowi. Swoją drogą, Aira nie miała pojęcia skąd taki wniosek ciemnowłosa wysnuła, jednak była tak zaśleipna zazdrością, że nawet niezbyt słuchała tego, co rudowłosa do niej mówiła.
Dlatego Airanna nie drążyła tej rozmowy, a niech sobie kobiecina pogada, będzie jej lżej, może lepiej się poczuje i da jej spokój? W końcu sprawdziła już co chciała, a chciała wiedzieć czy tę dwójkę faktycznie coś łączy, czy pomoc na schodach była zwykłym zbiegiem okoliczności wraz z tą świeczką. A zaraz... a czy to nie właśnie ta dwójka dzisiejszej nocy uwięziona została w bibliotece? A więc i nocne schadzki dochodzą do owej listy.
Ostatnich słów Alay Aira już nawet nie słuchała, wolała skupić się na kielichu wina i lokalizowaniu ciekawej potrawy, która w stanie będzie pobudzić jej apetyt. Jednak udawała zainteresowanie rozmową, całe szczęście Alaya, której nie zależało na towarzystwie Airy jak widać, a jedynie na pogadance w sprawie jej kochasia, czmychnęła szybko do kolejnej osoby.
No niestety, tej kobiecinie wiek już chyba padał na mózg... bo te babcine morały były niebywale męczące... Oby ten Jeździec miał sprawny bolec, by ją odpowiednio przytkać, bo inaczej takim gadaniem zamęczy ich tu wszystkich.
Westchnęła ciężko i powróciła do poszukiwań posiłku, niestety wszystko na co spojrzała wywoływało zaciskanie się żołądka. Medalion zawieszony na jej szyi wywoływał w niej czujność, miała wrażenie jakby momentami drgał, czy w ten sposób ja ostrzegał? Jednak przed czym? Nie potrafiła tego zrozumieć, jego sygnały były zbyt słabe, jednak pamiętała jak alarmował ją o Hyronie i jego dziwnym zachowaniu albo w obecności tutejszego gospodarza na swoim "spacerze". Wtedy też dał jej sygnał.... Dlatego więc teraz był tak słaby? Czy coś im zagrażało? Czy była to zwykła paranoja?
Nie miała czasu, by nad tym rozważać. Ledwie Alaya dała jej spokój, a przysiadł się do niej nie kto inny jak mąż. No proszę i on zaczął temat, czyżby swoją małą prowokacją zwabiła więcej osób niż pierwotnie zamierzała?
- Widzę, że otrzymałaś wykład od doświadczonej życiem kobiety - poczuła dłoń małżonka na swym ramieniu, jednak na nią nie zareagowała. Był to gest, do którego przywykła, mężczyźni zawsze uwielbiali podkreślać swoją obecność i dawać innym tak subtelny sygnał, że ten obiekt jest zaklepany.
- Owszem, musisz być uwielbiany skoro dobre dusze tak radą stale przy każdej możliwej okazji mi służą... - powiedziała z łagodnym uśmiechem nawet nie siląc się na złośliwości, po prostu lekko bawił ją ten fakt. Sięgnęła po swój kielich i upiła z niego łyk, podpierając brodę na drugiej ręce ułożonej w luźna piąstkę.
- I przed jakim dylematem moralnym mnie to teraz postawiło... czy zanieść znalezioną cenną świeczkę swojego męża do naszej komnaty, bo bezsensownie się wypala na próżno, czy będzie to zbyt uwłaczające dla mnie jako żony i kobiety... jakaż to będzie ujma na mym kobiecym jestestwie... - mówiła na tyle cicho by słyszał ją tylko jej małżonek, a ton jej był jakby zmęczony długim rozmyślaniem. Wybornie bawiła się słowami i tą sytuacją wręcz wczuwając się w gre aktorską, gdyż wyglądała jakby naprawdę stała przed ogromnym dylematem życiowym, tak poważnym, że ją przytłoczył. Mimo to jej żywe zielone oczy rozbawione spoglądały na Hyrona.
- Czyżby? Sądziłem, że ta porada ci się spodoba, biorąc pod uwagę twoją dumę i niezależność - widać było, że odrobinę rozbawiła mężczyznę, jednak ona zwróciła uwagę na co innego. Jak uważnie wysłuchał, a raczej podsłuchał jej krótkiej rozmowy. A więc obserwował ją uważniej niż myślała, od teraz musiała brać na to poprawkę.
- A tu o, proszę, dylematy moralne... nie sądziłem, że jesteś do nich zdolna - dodał i upił łyk z kielicha.
- I do jakiego wniosku doszłaś? Liczę, że raczej nie uznałaś ubiczowania tej niewiasty tą świecą za zasadne... - zaskakującym dla Airy było, że Hyron dołączył do tej zabawy, a pomysł jaki podrzucił był nieco zabawny i całkiem ciekawy, dlatego uznała, że warto w to pójść. Chwila żartów dobrze zrobi ich dwójce.
- Też nie wiedziałam, a tu taka niespodzianka... ehhhh co małżeństwo robi z człowiekiem - odparła udając, że poważnie rozmyśla nad tym biczowaniem.
- Ależ panie świeca by się złamała... zbyt liche narzędzie na takie plany, ale szmata dziurawa do której tak się uczepiła miałaby przynajmniej jakąś symbolikę... - przyjrzała się chwile świecy powoli zbierała w głowie wszystkie elementy układanki.
- Zatem odpowiedź jest tylko jedna, świecę mężowi odnieść... mąż znajdzie dla niej odpowiednie zastosowanie - odparł bez mrugnięcia okiem. Też zerknął na świecę, stojącą przed nimi.
- O jakiej symbolice mówisz, pani?
- Na to wychodzi... - stwierdziła i lekko kiwnęła głową, na jego kolejne pytanie uśmiechnęła się bardziej chytrze, co ten jej małżonek taki gawędziarz się zrobił?
- Stosunków między ludzkich mężu mój... - odparła i zrobiła kolejny łyk wina, które zaczynało się w jej kielichu kończyć.
- Chyba wolę nie wiedzieć, c o dokładnie masz przez to na myśli - uznał.
- Jak już rano mówiłam, im mniej wiesz tym spokojniej śpisz, a ty i tak ledwie śpisz... - odpowiedziała mu i dopiła te resztkę wina odstawiając swój kielich i wygodniej opierając się o oparcie swego siedziska.
- Chwila moment i pójdę ją zanieść... - oznajmiła jakby informacyjnie. Sama nie wiedziała z jakiego powodu to robiła, może nawyk wyniesiony z podróży z ojcem?
- W porządku - skinął głową, zanim wzrok jego padł na Helliona, siedzącego trochę dalej.
- Muszę z nim jeszcze porozmawiać. Uprzedzając: nie spaceruj po zamku samotnie, pani. - dodał.
- Dobrze... - odparła na pierwszą informację i wygodnie ułożyła skrzyżowane dłonie pod biustem.
- Postaram się, jednak niczego nie obiecuję... - wyznała szczerze, kłamstwo nie leżało w jej naturze, mimo, że doskonale potrafiła nim szachować.
- Aira. Nie chcę, żebyś wpadła w kłopoty. - oświadczył stanowczym, nieznoszącym sprzeciwu tonem. I po co jej była ta szczerość?
- Spokojnie, przecież sam pan gospodarz polecił mi ogrody i wieżę podobno to piękne miejsca... sam słyszałeś... - może i odrobine się z nim droczyła, jednak nie brnęła w to dalej, gdyż sama jeszcze nie wiedziała co dokładnie zrobi po opuszczeniu sali jadalnej.
- Wędrowanie gdziekolwiek bez towarzystwa damskiego, czy to męskiego, nie jest najlepszym miejscem dla kobiety - skwitował krótko.
- Kobieta nie powinna chodzić po takim miejscu sama. - kontynuował nie dając spokoju.
Popatrzyła na swojego męża i nie zamierzała dłużej o tym dyskutować, dlatego obróciła się w jego stronę i ułożyła mu dłoń na policzku lekko je gładząc.
- Dobrze tato,,, możesz spokojnie zająć się swoimi sprawami... - od razu zabrała dłoń, sądziłam że tym choć trochę zirytuję Hyrona, by ten udał sie dalej. I myśląc, że tak sie stanie po raz ostatni rozejrzała się po stole w poszukiwaniu czegoś interesującego, jednak bezskutecznie, żołądek miała zaciśnięty.
- Wierzę, że mnie posłuchasz - rzucił jej długie, surowe spojrzenie.
- Tam dalej jest coś do zjedzenia, chodź. - nieopodal Helliona leżało kilka misek ze strawą. Służek w sali nie było.
Perfidny dobór słów aż wywołał drżenie brwi. Wierzę? WIERZĘ? A gdzie kolejny rozkaz! Polecenie! Które tak łatwo się wymija, taka zagrywka była poniżej pasa! Spojrzała na niego po prostu nie wierząc, surowe spojrzenia to było coś pod czym dorastała, dlatego swobodnie się przy nich czuła. Jednak taka zagrywka na emocjach mocno mogła krzyżować plany, dlatego nerwowo stukała swym palcem o swoje ramię. Wysłuchała kolejnych słów i większość wzburzenia z niej odpłynęła, znów powrócił stoicki spokój. Chodź? Ale że z nim tam? Spojrzała dla upewnienia się na Hyrona. Prawie chciała odmówić przez swój brak apetytu jednak za bardzo ją zaciekawiła jego życzliwość bowiem średnio jej do niego pasowała, a więc skinęła głową godząc się na propozycję, by wyrazić chęć pójścia za nim.
- Skoro tak mówisz... to warto sprawdzić... - podniosła się z siedziska zbierając ze stołu swój kielich i świeczkę, która była pierwotnym tematem ich rozmowy. Zdmuchnęła płomień, by ta dłużej się nie marnowała, w końcu nie była to zwykła świeczka, a towar zapewne bardziej deficytowy.
Hyron poprowadził małżonkę wzdłuż stołu, dłonią wskazując jej miski ze strawą.
- Proszę. Powinnaś coś zjeść, prawda? Tak czy inaczej... trzymam za słowo - daj mi słowo - że nie będziesz nigdzie chodzić sama. Pomijam wychodek, oczywiście, aczkolwiek sądzę, że kobiety tam też raczej nie chodzą same... - skwitował z lekka ironicznie, zanim spojrzał na Helliona.
Kobieta ruszyła za nim, jednak kiedy ponownie wrócił do tematu, westchnęła w duchu, a więc po to dalej ją ciągnął, już żałowała, że ruszyła się ze swojego miejsca. Tylko na niego popatrzyła dużymi zielonymi oczyma z łagodnym uśmiechem. Oj tak wiele słów teraz cisnęło się jej na usta, jednak było tu zbyt wiele osób, a zdawała sobie sprawę, że nie było to zbyt odpowiednie miejsce na przekomarzanie się z nim. Dlatego tylko skinęła głową, by otoczenie widziało, że zwyczajnie zgadza sie ze swym mężem. Po tym skinieniu wzrok skupiła na potrawach, faktycznie tu było ich nieco więcej, jednak dalej miała problem i nie rozumiała dlaczego, ale by nie wzbudzić podejrzeń nałożyła swobie odrobinkę najładniej według niej wyglądajacego mięska, którego przy jej wcześniejszym siedzisku nie było i siadła z nim.
- Daj mi słowo - spojrzał na nią, dalej marudząc. Nie zamierzał ustąpić.
- Niewiarygodnie uparta i męcząca z ciebie bestia... - westchnęła jednak skinęła lekko głową.
- Dobrze daję słowo, że nie pójdę sama nigdzie pomijając swoją komnatę i sracza... - powiedziała bez ogródek patrząc w szare oczy.
- A za moja anielską cierpliwość i wytrwałość do ciebie przygotujesz mi wieczorem gorącą kąpiel jak wczoraj... - dorzuciła swój warunek, bądź co bądź wieczór jej sie podobał, a więc będzie to adekwatna rekompensata za nudne popołudnie i te jego marudzenia.
Kiwnął tylko poważnie głową.
- Świetnie. Liczę, że tego nie obejdziesz. - skwitował spokojnie, zanim odszedł w stronę Helliona i
kiwnął jedynie głową, bez słowa zgadzając się na jej "negocjacje".
- Mężu mój... daj słowo...że będzie kąpiel i żuraw... - odwróciła się za nim z satysfakcją używając jego zagrywki.
Odwrócił się już od niej, gotów zrobić krok w stronę Helliona, gdy usłyszał słowa Airy. Kącik ust drgnął mu ledwie widocznie.
- Żurawia nie będzie, kąpiel może być - odparł krótko.
- Coś jeszcze?
- Tak... - odparła zadowolona, mogła go jeszcze trochę przetrzymać jak on to robił jej, jednak sobie to odpuściła.
- Smacznego... - dodała z uśmiechem i odprowadziła go wzrokiem, a kiedy usiadł dostrzegła coś bardziej interesującego. Czyżby Alaya tak szybko znudziła sie swoją rozmówczynią o długich białych włosach? Wychodziła sama. Kącik ust drgnął w chytrym uśmiechu, Aira była pewna, że ta gnała do swojego kochasia. Oj dałaby sobie rękę uciąć, że ta hipokrytka polazła do niego. Zbyt emocjonalnie podeszła do sprawy, a więc mężczyzna nie był jej obojętny. Zazdrość była silnym narzędziem. Uśmiech satysfakcji szybko zniknął jej z twarzy, kiedy wzrok przeniosła na posiłek, czy naprawdę musiała to jeść? Gdzie były ogary dworne kiedy były potrzebne? Czy oni w ogóle tu mieli psy? W sumie żadnego nie widziała, a więc może nie stosowali takich rozwiązań i pomocy tych sprzątaczy podłogowychw salach jadalnych.
Niestety nie mogła liczyć, że wyrzucone pod stół kąski znikną... A więc nabiła na widelec jedno z mięs, jednak ścisk w żołądku się nasilił i odłożyła sztuciec i sięgła po dzbanek z winem, łatwiej było w siebie coś wlać niz musieć to przeżuwać.
Chwilę obserwowała to co się działo na sali, jednak nie dostrzegała tu nic ciekawego, a obserwcja ludzi była tylko krótką rozrywką. Dopiero kiedy Hyron pozostawił swojego rozmówce to na nim spoczęła para szmaragdowych oczu, a kiedy te napotkały płynne złoto, kobieta skinęła na mężczyznę zapraszając go do swojego towarzystwa.
Mężczyzna skorzystał z zaproszenia i siadł obok niej.
- Upolowałam Ci mięsko, bo niewiele go tu, proszę... - podsunęła mu swój talerz, na którym leżały nietknięte kawałki mięsa.
- Dobrze dobrze, bo dowódca nasz, małżonek twój szanowny wydziobał mi cała kaszę - wyznał ciemnowłosy, a Airy to nawet nie zdziwiło, jedynie uśmiechnęła się pod nosem.
- Bo to cwane jak szarańcza. Tu zagada, tam wyczyści. - rzekła lekko rozbawiona.
- Widzę że zdążyłaś poznać jego zwyczaje
- Niektóre ma tak zakorzenione, ze się z nimi nie kryje.
Mężczyzna zlustrował przysunięty mu talerz.
- Ale pani to twoja strawa. - zauważył, a ona jedynie wzruszyła ramionami.
- Ja już się najadłam, ilość mnie przerosła. Małżonek nałożył zbyt sowicie, chyba przywykł do karmienia rosłych chłopów. - ubarwiła bez trudu swą wypowiedź, by ta zyskała na wiarygodności.
- Do karmienia - Hellion wybuch radosnym śmiechem.
- Przecie nieraz kazał kucharzowi nakłdać nam mniej . - wyznał.
- Ale dziś nie on za to płaci. - zwróciła uwagę na istotną kwestię, która mogła być głównym powodem takiej hojności.
- Skoro tak twierdzisz i nie będę miał na sumieniu głodnej pani. Dziękuję, rzecz bym mógł cioteczko, aczkolwiek dziwnie mi posiadać ciocię młodszą od siebie i również niesłychanie piękną. - wyznał nie odmawiając sobie wprawnie wplecionego komplementu, a więc wygląd jego zobowiązywał do pewnych zachowań.
Dłoń Airy zawisła w połowie drogi do dzbana z winem. Chytry uśmieszek zagościł na jej ustach. Po chwili jednak sięgnęła po naczynie, by nalać i sobie i Hellionowi po czarce rubinowego płynu.
- Wypijmy zatem za to nieszczęście. Za te stratę upojnych nocy, które nigdy nie nadejdą. - wzniosła niecodzienny toast, z zawiedzioną miną, jednak była rozbawiona sytuacją. Trzymając swój kielich poczekała na swego towarzysza, który zakrztusił się biedny otrzymaną strawą, po jej słowach.
- Nie przywykłem do tak bezpośrednich dam. Zwłaszcza w rodzinie. - stwierdził patrząc na nią.
- Teraz musisz przywyknąć. Siostrzeńcu czy bratanku?- odparła lekko zadziornie jakby te słowa sprawiały jej niebywałą satysfakcję i zabawę.
- Z łaski i woli bogów siostrzeniec. Wypijmy więc za nowe więzy rodzinne. - stuknęli się kielichami i upili część płynnej zawartości z nich.
- Czy jesteś tu jedynym krewnym mego męża? - dopytała zaciekawiona, chcąc poznać nieco lepiej tę kompanię i jej członków.
- Legalnym tak, o tych nielegalnych nie wiem. A ty pani Airanno? Masz tu siostrę jakąś? - rzekł z równym zaciekawieniem.
- A i owszem, jednak nie z krwi, lecz wyboru. - wyznała szczerze.
- Kto to zatem, bym zakusy od ciotki nie oberwał. - dopytał, a Airanna uśmiechnęła się pod nosem, w duchu wiedząc, że jego słowa nie mijały się z prawdą. Omiotła wzrokiem otoczenie poszukując nikogo innego jak Yelleny. A kiedy ujrzała jak ta dopiero co do sali ze swym małżonkiem wchodzi skinęła głową tak, by wskazać Hellionowi odpowiednią pannę.
- Dziewczyna w płaszczu o barwie niezapominajek, małżonka z wyboru niejakiego Hastena, panienka Yellena - przedstawiła mu swą siostrę. Uśmiechnął się Hellion łagodnie.
- W takim razie ma szczęście siostra twoja. To dobry chłopak o złotym sercu. Krzywdy jej zrobić nie pozwoli i prędzej życie swe odda niż da cierpieć damie. - wyjawił mężczyzna, a oba para oczu nie opuszczała osób, które były tematem ich rozmowy.
- I dobre trunki w jukach nosi. - dodała zadowolona z tego faktu.
- Zaiste - odpowiedział Hellion.
Wtedy oboje ujrzeli jak drobne dziewczę o jasnych włosach podchodząc w kierunku wyjścia wywraca się prosto w ramiona Hastena. Sytuacja nie trwała długo, jednak była uważnie przez nich obserwowana.
Aira sięgnęła po kielich i zrobiła łyk wina, po którym uśmiechnęła się szelmowsko pod nosem. Spojrzeniem namierzyła wzrok Yelleny, a jej kilka gestów potwierdziło tylko jej przypuszczenia. Przymknęła na moment oczy i poprawiła włosy z lekkim skinięciem głowy, by odpowiedzieć w ich niemym języku swej kompance, że też to widziała i potwierdza, że był to upozorowany upadek.
- Ktoś tu ma chrapkę na nie swojego męża. - stwierdziła pewnie do Helliona.
- Na to chyba wygląda - rzekł cicho Jeździec.
- Rozumiem, że to jej małżonek - zapytała, wskazując nosem Harla, który podszedł do grupki zagarniając panienkę do siebie.
- Z tego co mi wiadomo, owszem. - skwitował.
- Ciekawe na jak długo. - dodał jeszcze nim oboje zrobili kolejny łyk wina, wzroku nie spuszczając z gromadki przy wyejściu.
- Mnie ciekawi czy już rogaty - zaśmiała się podpierając brodę na półpiąstce.
- Szkoda by było chłopa. - przyznał Hellion.
- Jak tego, któremu przypadnie tamta, z którą chwilę temu rozmawiałaś. - te słowa Airę niebywale rozbawiły, jak widać Alaya zdążyła już narobić sobie większe grono antyfanów. I naprawdę to był jej sposób? Ktoś taki nie powinien udzielać rad innym... bo może i im zaszkodzić.
- Takim trzeba przywrócić wiarę w kobiety. - stwierdziła żartobliwie.
- Czerwonemu pantofelkowi, raczej ciężko przyprawić rogi skoro nie zamoczył, albo zrobił to tak nieudolnie, że baba chodzi wściekła jak osa w Hallackich lasach. - dla niej oczywistym było, kto będzie musiał użerać się z tą wścibską kobietą.
- Czyli coś na ten temat wiesz ? - zaciekawił się Hellion, próbując przeżuć cos co miał na talerzu, jednak w smaku przypominało raczej usmażoną podeszwę buta.
- A ty? - odbiła piłeczkę, a mężczyzna przetarł usta dłonią.
- Co nieco widziałem. - odparł równie tajemniczo. Wyraźnie oboje badali teren, nie wiedząc na ile mogą zaufać drugiej stronie i ile warto jej zdradzać.
- Tu coś widać, tam coś słychać. Coś jest na rzeczy. A co dokładnie widziałeś? - brnęła w to dalej, choć jej mimika nie zdradzała zaciekawienia.
- A no widziałem, rozmawiałem, nawet ostrzegałem. - wyznał szczątkowo.
- Czyli jednak
- A ty coś wesz?
- Nocna schadzka w bibliotece, nagłe przejawy dobrych uczynków, boczna obserwacja i natychmiastowa interwencji są nietypowe stawiam, że nawet teraz razem siedzą... w końcu spójrz, są tu już praktycznie wszyscy, ale brakuje nikogo innego jak Alayi i Czerwonego Pantofelka... - wyjawiła wszystko, w końcu po co miała kryć rzeczy, które jawnie dzieją się wokoło nich.
- I odmowy oddania płaszcza również. - wyjawił i Hellion, a Aira uśmiechnęła sie pod nosem, a więc ją przestrzegała, a sama jego płaszcz nosiła? Co za hipokryzja... albo zwyczajna zazdrość. A skoro jego płaszcz na miała to przypieczętowała swój los wedle ich tradycji. Oh jakie to nierozważne i głupiutkie...
Padło porozumiewawcze wymiana spojrzeń między rozmawiającą dwójką.
- Mhmmm, czyli chłop przepadł. Oby nie była jak modliszka...
- Obawiam się jednak, że trochę być może
- Czyli zanim rogi wyrosną już głowę odgryzie.
Jeździec nachylił się do Airy.
- Tak między nami to boję się tej kobiety - rzucił wyraźnie żartobliwym tonem.
- Rozwiń myśl, cóż twój lęk budzi? - dopytała zaciekawiona, a on roześmiał się rubasznie.
- Zmienność jej. U Horazona była naprawdę miła i wesoła. Tutaj jakby szaleju się najadła jakiego i tylko nos zadziera i obraża człowieka. Żeby jeszczepowód miała. - wyznał, a to dało Airze kolejną wskazówkę.
W końcu Callista nagle zachorowała, a Alaya z wesołej panny zrzędliwa się zrobiła. Co za parcha ten blondyn roznosi, że te kobiety tak kończą? Lista łowna została ponownie uszczuplona. Jak tak dalej pójdzie to niewielu z nich będzie do wyboru. Swym wzrokiem zaczęła wodzić po zebranych i spojrzenie swe zatrzymała na nie mężczyźnie, a panience, którą dzisiejszej nocy na korytarzu przyszło jej spotkać.
- O to ta panienka z nocy... a więc to jest to prosie co ją zostawiło... - chwilę myśli, jednak pomysł dociera do niej w mgnieniu oka.
- Chodź pogadamy sobie z nią... na lepsze towarzystwo dziewczę zasługuje... - dodała i skinęła na Helliona ponaglając go. Biorąc ponownie swój kielich jak i tę nieszczęsna świecę żwawo ruszyła na siedzącą parkę.
- Tyś jest Holgier? - zagadnęła stając tuż obok Jeźdźca, dobrze, że zapamiętała to paskudne imię kiedy mówiła o nim panienka podczas tego jak Aira odprowadzała ją do komnaty.
- Mam ci przekazać, że na twojej głowie jest dzisiejsze zadbanie o wierzchowce, wiesz woda, siano, oporządzenie, by przed drogą nam nie padły...- powiedziała od niechcenia patrząc na mężczyznę.
- A czemu ja? - usłyszała pretensję w odpowiedzi.
- A czemu ja musiałam tu przyłazić ci to przekazywać? A teraz musze z jakąś świeczką do komnaty zapierdalać, bo jakiś kretyn ją tu przyniósł niepotrzebnie? Bo kazano to robię, przekazałam co trzeba, a co z tym fantem zrobisz to juz twoja sprawa, ja mam konto czyste...- bez problemowo wczuła się w grę jakby była to najprawdziwsza prawda, przez którą nawet w niej buzowały emocje. Widać było grymas na twarzy Jeźdźca, jednak nie podjął dalszej dyskusji.
- No dalej bimbruj wełniana istoto, dotrzymam towarzystwa twej małżonce, by ponownie sama nie została... - dodała stanowczo, ponaglając go i uświadamiając za co mógł paść mu taki przydział obowiązków.
Nieustępliwie odprowadziła Jeźdźca wzrokiem, aż do wyjścia, a kiedy opuścił salę, jej mimika diametralnie się zmieniła i rozweseliła, widząc kto do sali w tym momencie wszedł. Te rude kędziorki nasunęły jej kolejny pomysł do głowy.
Namierzając Hektora swym wzrokiem poczekała, aż ten spojrzy w ich stronę i gestem dłoni skinęła na niego, niemo nawołując do podejścia do nich.
- Nie martw się pani o swego męża, wykona swe obowiązki i do ciebie powróci, a byś sama nie musiała go wyczekiwać to jeśli pozwolisz dotrzymamy ci towarzystwa... - oznajmiła panience i kiedy tylko rosły rudowłosy Jeździec do nich podszedł kontynuowała.
- Hellionie i Hektorze to panienka Keilie, która poniekąd dzisiejszej nocy na korytarzu poznaliście...- przedstawiła sobie to wąskie grono, spoglądając na kielich blondynki, który stał pusty, cóż to za haniebne zaniedbanie, co za obibok z tego wieprza.
- Hektorze mógłbyś się zająć pustym kielichem panienki Keilie? Ja za moment do was powrócę...- oznajmiła odsuwającpanów, by usiedli i oddaliła się jedynie w sobie znanym kierunku.
Już wcześniej zauważyła jak wzrok jej rozmówcy regularnie uciekał w kierunku pewnej panny. Z tego co rozumiała pani tego przybytku, do której wcześniej podeszła Alaya, a do któej teraz ona zmierzała.
Stanęła przy pięknej białowłosej i uśmiechnęła się serdecznie.
- Zdecydowanie posiłek umiliłoby ci pani dobre towarzystwo, jeśli masz ochotę to chodź ze mną... - powiedziała bezpośrednio jak miała w swej naturze.
- Z przyjemnością pani, a czy mogłabym twę imię poznać? - odparła dośc dumnie odsuwając swoje krzesło i stając przed rudowłosą.
- Airanna - odparła bez zbędnych dodatków, które uważała za niepotrzebne.
- Shadan, miło mi cię pani poznać... - dygnęła wprawnie, czego Aira nie odwzajemniła, jednak uraczyła ją serdecznym uśmiechem.
- Więc prowadź Airanno... - poleciła, a rudzielec skinął głową. Kiedy ruszyły Aira dostrzegła w ruchach kobiety drobne jakby zawachanie.
- Bez obaaw pani, Jeźdźcy może kulturą nie grzeszą, jednak sympatyczne to bestie i jest na czym oko zawiesić zapewniam...- te słowa jakby rozładowały swego rodzaju napięcie w białowłosej wywołując drobne rozbawienie uwieńczone perlistym śmiechem.
- Powiadasz? Teraz to nawet jakbyś nie chciała mnie zabrać to za toba pójdę... - odparła żartobliwie, na co i Airanna się zaśmiała. Czyli pod tym wizerunkiem wyrafinowanej damy kryła się całkiem swoja panna, jak te pozory potrafiły mylić.
Obie podeszły do zostawionego przez Airę wcześniej towarzystwa.
- Tu zapraszam...- wskazała miejsce odsuwając krzesło obok Helliona, z którego kobieta od razu skorzystała. A sama Aira siadła po środku całego tego towarzystwa.
- By przyspieszyć formalności, to jest Hektor i Hellion, a to panienka Keilie, za to wam przedstawiam pannę Shadan, panowie proszę zapanujcie nad ślinotokiem.. - bez ogódek przedstawiła imiona wszystkich, aby rozmowa szła im zdecydowanie łatwiej, kolejno wskazywała dłonią na odpowiednich właścicieli imion, a kiedy skończyła sięgnęła po swój kielich i upiła łyk.
- Powiedźcie mi, czy któryś z tych dzbanków kryje mniej rozcieńczone szczyny? Czy we wszystkich jeden i ten sam szajs się kryje? - stwierdziła zniesmaczona namierzając swym wzrokiem innych naczyń, jednak coś a raczej ktoś odwrócił jej uwagę od nich.
Z zaciekawieniem skierowała swój wzrok na Hastena, który niczym strzała wystrzelona z idealnie wyprofilowanego łuku ruszył gdzieś w głąb sali jadalnej pozostawiając Yellenę przy stolę. Wodziła za nim spojrzeniem i skinęła głową, by inni też zwrócili na to uwagę. Mężczyzna stanął przed nikim innym jak Czerwonym Pantofelkiem i po zwróceniu jego uwagi z impetem wymierzył w niego cios. Airanna, aż szerzej otworzyła oczy i się wyprostowała na swym siedzisku, no tego się nie spodziewała. A może jednak? Czyżby blondasek i przymiarki do Yelleny robił? W sumie to karsteńska uroda tak jak i u Alayi, może właśnie w takich Jeźdźciec właśnie gustował i dlatego mu Callista nie wpadła w oko.
Kobieta zagwizdała pod nosem.
- Dobre mordobicie do śniadania.. ahh czuje się jak w domu... szkoda tylko, że dobrego trunku do niego nie mamy... - stwierdziła z łagodnym uśmiechem sentymentu, obserwując dalszy rozwój wydarzeń.
ODPOWIEDZ