Świeczka. Ot, kawałek wosku i knot. Tenże kawałek wosku — i knot! — był ważniejszy niż jakże ambitny plan zamordowania swojego dowódcy za to, że jak ten chuj ostatni postanowił zostawić go na zatracenie. Hyronowi nieraz zdarzało się mamrotać pod nosem, że którejś pięknej, gwieździstej nocy zwinie obóz i odjedzie, a jego niech hieny najlepiej zeżrą, ale Halse’a aż zapowietrzyło z oburzenia na myśl, że ten przerośnięty gnom mógł to mówić na poważnie. Jak dotąd bardzo niewiele pogróżek Halse traktował poważnie i nie zamierzał tego zmieniać. Dużo chętniej i poważniej zastanawiał się zaś nad zemstą, choć tę musiał jeszcze dopracować.
Bo jak na razie wiedział tylko, że chciał zabić Hyrona.
To jednocześnie dużo i mało. Bo zawsze to jakiś konkret, jakiś pomysł. A od tego przecież należy zacząć!
Teraz jednak ważniejsza była świeczka — i to wręczona przez przyszłego niedoszłego nieboszczyka Hyrona. Może Hell ciemności się boi?, dumał Halse. W zasadzie wątpił w tę opcję: raczej słaby byłby z niego Zwierzołak, gdyby go byle czarny kocyk przerażał? Ale z drugiej strony: z jakiego innego powodu komuś świeca? I to jedna? Do zrobienia klimatu? A może do poczytania? Nie wiedział, który idiota marnował czas na czytanie do snu, ale podobno istnieli tacy i może Hellion też do nich należał. Diabli wiedzieli. Spyta, jak już dotrze na miejsce.
I dotarł. Wbrew obawom Hyrona, nie zniszczył świeczki, nie zapalił jej po drodze ani nie skręcił w żaden inny korytarz — stał na pewno przed drzwiami Helliona. Problem się pojawi w momencie, w którym go w środku nie będzie, ale nad tym Halse zamierzał zastanawiać się później. Zadudnił więc pięścią w ciężkie, dębowe drzwi i od razu wszedł, nie czekając na zaproszenie. Nic go nie obchodziło, że mógł przeszkadzać albo że akurat nagi miotał się w łożu, górując nad jakąś niewiastą — przynajmniej sobie Halse popatrzy.
Na szczęście lub nieszczęście, wewnątrz przebywał sam Hell.
— Dostawa do rąk własnych! — ryknął, zatrzaskując za sobą wrota.
Halse rozejrzał się po ciemniej komnacie, by po chwili ponownie zwrócić swoje spojrzenie na gospodarza pokoju. Faktycznie, było trochę ciemno, ale nocą to chyba nikogo nie powinno dziwić.
— Hyron, ta kurwa jebana, kazał przekazać — rzekł, wręczając świeczkę Hellionowi. — Pa, kurwa, jaki nagle troskliwy! — prychnął gorzko, nadal przepełniony nienawistnym żalem za porzucenie go wokół tych popierdolonych mniszków.
I tak milczał chwil parę, ani myśląc wychodzić. Za bardzo go ta śmieszna świeczka ciekawiła.
— Aaa… — zająknął się — po co ci właściwie ta świeczunia? Tak poza tym, żeby ją rozpalić i żeby świeciła? Ciemności zbyt ciemne, żeby zasnąć było można?
— Chuj wie, podobno zmory ma przeganiać, ale ciebie mi tu sprowadziła, to teraz boję się odpalić — rzekł przyglądając się Halse’owi. — Poza tym liczyłem, że mi jakąś urokliwa panna ją przyniesie; wiesz, przy świecy zawsze przyjemniej damskie ciałko poobracać.
Odpowiedź Helliona nieco go zaskoczyła, bo na tę opcję o zmorach nie wpadł. I sam już nie wiedział, czy powinien spojrzeć na kompana z pełnej krasy politowaniem, czy jednak się powstrzymać i dopytywać dalej, jako że się całkiem z tym chłopem polubił.
— Cóż — mruknął Halse po małym zarzucie Hella, oglądając się pobieżnie — urokliwy, moim skromnym zdaniem, to ja jestem. Więc mamy pół na pół, to nie jest źle, więc nie narzekaj. — Jednak dużo ciekawsza była inna część jego wypowiedzi. — Zmory odgania? — spojrzał raz jeszcze na tę niby niepozorną, a jednak tak mocarną świeczkę. — A to, bracie, akurat ciekawe. Czyli że jak sobie taką postawię, odpalę i ten, too… to ona mi mary odgoni? I na przykład ta pieprzona baba… yyy… jak jej tam… no, wiesz, która! No, to ten, to też mi zacznie z drogi złazić? Jak tak, to ja też taką chcę! — zakrzyknął bojowo. — Wszędzie będę z nią łaził!
Niestety wątpił, by tak to działało, ale tym bardziej więc był ciekaw, dlaczego Hyron kazał mu przynieść tę świecę. Jednak zanim Halse zdążył wiercić koledze dziurę w brzuchu, zaskoczył go poruszeniem innego, jakże bliskiego mu tematu.
— Chociaż może ty jesteś dobry znak tym razem. Tyle razy się już śmierci wywinąłeś. Tam w twierdzy i teraz z rąk tej wygadanej karstenki.
— A daj spokój! — zakrzyknął Halse niemal z podekscytowaniem, rozsiadając się na łóżku, obok którego dotychczas stał. — To dosłownie tak jest! Normalnie jakbym ja umrzeć nie mógł! To niby fajnie, nie? Bo wiesz, czujesz się jak jakiś bóg czy co. Tylko gorzej, jak się orientujesz, że ci palców u ręki brakuje na wyliczenie, ile razy cię zabić próbowali! Niby fajnie, że się nikomu nie udało… W TYM HYRONOWI, KURWIE JEBANEJ — dodał z naciskiem — ale mniej fajnie, że ciągle, kurwa, coś. No ciągle coś! — powtórzył z irytacją.
W jego rodzinnej wiosce też go chcieli zabić. I to kilkukrotnie. Choć to akurat wspominał z rozbawieniem… przynajmniej do pewnego momentu.
— Ty jesteś jakieś lewe dziecię któregoś boga, że cię tak ratuje przed śmiercią? — Hellion zaśmiał się rubasznie. — Twoja matka tam ojczulka nie puściła w maliny czasem?
Halse pomyślał głęboko nad tym, co powiedział Hellion. Jak dla niego to były oczywiste żarty, ale Halse już dawno zszedł z tego żartobliwego podestu i tym razem twardo stąpał po ziemi, analizując wszystkie znane sobie fakty.
— Ty, a ty wiesz — mamrotał, całkowicie zainteresowany tą nową teorią — że moja matula to taka dość… tajemnicza była…
Użył określenia „tajemniczy” tylko ze wzgląd na szacunek do mamusi. Prawda zaś znała dużo więcej mocniejszych, dosadniejszych, a więc tym samym lepiej pasujących określeń do jego rodzicielki.
— …a tatusia z kolei wcale nie znałem — tłumaczył — więc kto ich tam wie, z kim się ta moja matka w krzakach chędożyła. A może i jakiegoś boga faktycznie dorwała. Musi być niższej kategorii — kontynuował swój naukowy wywód — bo jakby był wyższej, to bym był w ogóle niezniszczalny. A tak to co jakiś czas się na śmierć natykam. Tylko chyba mi się możliwość zdychania zepsuła. Czy coś.
Pomyślał nagle — i to wcale z niemałą trwogą — że ta kostucha, która już tyle razy nogi na nim traciła, musi tam w zaświatach na niego czekać i to mocno wkurwiona. „Ileż można, chuju zakuty, czekać?!” — tak go zapewne tam w zaświatach przywitają.
Halse zadrżał lekko. Jak tak, to on tym bardziej wolał nie umierać.
— To może tajemniczo na jakiego bożka trafiła, nigdy nie wiadomo, czy wyższy, czy niższy! Przecie nie spotkał nikt nigdy półboga w świecie naszym. Może właśnie tyś nim jest, Halsik! — zaśmiał się Hellion, zapalając świece i kładąc ją na stole. Wszak lepiej pobajdurzyć przy świetle.
Halse w nietypowym dla siebie milczeniu przyglądał się tej słynnej świeczce, której przyniesienie było tak ważnym zadaniem. Płonęła tak jak każda inna, ku rozczarowaniu niedźwiadka. I gdy tak wpatrywał się w kiwający się jak pijany płomyczek, dumał z całą rozwagą nad tym, co powiedział Hellion. Jasnym było, że żartował, ale tak właściwie — co Halse wiedział o swoich rodzicach? Tak naprawdę to nic. Ojca nigdy nie poznał, a matka całe życie zmagała się z chorobą, przez którą wyszydzana we wsi była i ona, i on, jej mały jedynak. Nie było więc szansy dowiedzieć się od niej, gdzie podziewał się jego ojciec. A jakaś przyczyna tego jego nieumierania musiała być! Może ta boska, a może jeszcze inna, kto wie. Halse nie twierdził, że boskie pochodzenie mogłoby być rzeczywistą odpowiedzią, ale tak lekko, delikatnie i subtelnie polubił się z tym wyobrażeniem.
— A może ja żem faktycznie boski potomek jestem — mamrotał pod nosem. — Matka wariatka, a ojciec jakiś bożek, opiekun debili. To by nawet pasowało, przyznasz — łypnął na Helliona mętnym, poszarzałym od zamyślenia wzrokiem.
Wyrwał się z ponurych wspomnień tylko po to, by przedostać się do jeszcze potworniejszych — bo związanych z tą wariatką, na którą ostatnio ciągle się natykał. Na szczęście, rozmawiał właśnie z kimś, kto go idealnie rozumiał.
— Kto, kurwa, takie pojebuski lepi? — pytał, wcale nieironicznie. — Jej stary chyba w łeb o belę musiał się pierdolnąć, jak nad jej matką wisiał i coś nie tak mu poszło. Albo chuj wie co. No innego powodu nie widzę, żeby to się takie pierdolnięte urodziło. Albo — dumał Halse z dumą zawodowego (a więc jednocześnie bezdomnego) filozofa — urodziła się normalna, ale ona sama się kiedyś we łba pierdolnęła. Coś jej się tam poprzestawiało i tyle. Czyli — wywnioskował inteligentnie — baba jest niezdrowa umysłowo. Proste — mruknął takim tonem, jakby to była najoczywistsza rzecz na świecie.
Hellion popatrzył na niego z coraz szerzej otwartymi oczami.
— Co to świecy i tej twojej towarzyszki to nie wiem, sprawdzimy rano czy się czasem nie rozpryśnie w powietrzu jak jej świece odpalimy przy stole — zamglony umysł Helliona uznał to za świetny pomysł, by zapalić świeczkę rano w obecności wspomnianej Alayi. — Ale szczerze, jak na moje to ona się zachowuje jak księżna jakaś. Taka rozpieszczona i roszczeniowa. Te, Halsik! A może to jest zaginiona królewienka z Karstenu. Może jakbyśmy ją im odesłali, to jeszcze by nam zapłacili! — klasnął w dłonie uradowany, zapominając na chwilę o smutkach i znojach. Czyżby to czerwone buciki tak poprawiały nastrój? — Pomyśl tylko, na co by można było to złoto wydać z nagrody.
— A CO DO ŚWIECZKI — zakrzyknął Halse, podchwytując ten pomysł — ZROBIĘ TO! Bogowie znani i nieznani mi świadkiem: zrobię to! I przy okazji się pomodlę, żeby ta mara serio się w powietrzu rozpłynęła! Tylko wtedy okna trzeba będzie pootwierać. Żeby przewietrzyć. Bo pewnie cuchnąć stęchlizną będzie. Pomysł z paczką do królestwa też dobry — przyznał, kiwając z uznaniem głową. — Zapakujem ją w byle skrzynię i zabijemy dechami. Zdechnąć to to nie zdechnie, nie ma obawy: ta żmija zbyt bezczelna jest, by tak po prostu nam przysługę zrobić i zemrzeć. Kłopot w tym — zauważył, szczerze zmartwiony — że jak ona już tam dotrze, to choćby jej wszelkie wygody oferowali i po jednym łebku do ruchania na dzień, to ona i tak się tu wróci, żeby się na nas pomścić. Bo to taka wredna gnida jest. A one tak mają — tłumaczył tonem znawcy.
— A zrób! — zakrzyknął Hellion. — Byle Hyron nie widział, bo mu się poślady zacisną, jak zobaczy, że jego świece bezcenne używane są na takie zmory. Może jeszcze szałwię do tego dołóż, ponoć dobrze oczyszcza. Chociaż może nie. Mateczka moja zawsze szałwią okazała dom, jak tylko ojciec w interesach wyjechał i mruczała, że może zło nie wróci, a on zawsze, kurwa jego mać, wracał — zaśmiał się Hellion. Chciał wyciągnąć piersiówkę z kieszeni, ale jej tam nie było. Będzie musiał poszukać jej rano.
Halse zarechotał na anegdotkę o hellionowym ojczulku. Miło było się tak chociaż trochę pośmiać. Nie pamiętał, kiedy ostatnio to robił — nie licząc, rzecz jasna, godzin w skrajnym upaleniu.
— Zaraz — mruknął Halse. — To to jest jakaś specjalna świeczka? Ta hyronowa? Czy o chuj chodzi? I skąd on świeczki ma? W kieszeniach je nosi czy co? A szałwię dołożę — pokiwał zawzięcie głową — przyda się. Wszystko się przyda, co zdoła tę szyszymorę odgonić.
— Podobno tak. Nie wiem, skąd je bierze, ale jeśli działają, to może je sobie spod ogona wyciągnąć — mruknął, unikając rozwinięcia tematu. W końcu sam nie wiedział, czy to koszmary, zmora, a może i ta świeca wcale nie działała, jak powinna. On sam wolał uniknąć rozlania się tematu po kompani i zbędnych mu docinek na temat martwej ukochanej odwiedzającej go w snach.
Ale najwyraźniej także i Hellionowi spodobało się narzekanie na Alayę, bo ponownie podchwycił temat.
— Chłopie. Taka to i po śmierci ci nie odpuści, wierz mi, znałem ja taką i w sumie znam nadal, że nawet martwa będzie ci wadzić. Chociaż ta Alaya całkiem, całkiem jest. Może najpierw ja ten teges gdzieś w krzakach, a później odsyłaj.
Halse’a aż zapowietrzyło, gdy to usłyszał.
— I TY , BRACIE, PRZECIWKO MNIE?! — wykrzyknął. — Z wrogiem się nie bałamuci, do diabła! Wroga trza zabić, ubić! A nie go w krzakach ruchać! I chuja, a nie całkiem, całkiem — burknął naburmuszony. — Co w niej takiego niby? Kudły jak u każdej innej, lico… no… rumiane, no, takie… wiesz, zwykłe… Oczy też, hmmm, jasne takie i… hm, no dobra. Cycki ma niezłe, niech ci będzie.
Zmarszczył brwi, odkrywając z niezadowoleniem, jak trudno było mu wymienić złe strony jej wyglądu. Aż wreszcie musiał przyznać, że gdyby jej tak jęzor uciął… i może na wszelki wypadek obie ręce — to nie byłaby wcale taka zła. I kto wie, może i on nabrałby na nią chętki.
Ale nie nabierze. Po jego trupie!
— No co takiego? Piękna jest i tyle. Pogadać też się z nią da, jak nie zaczyna swoich wywodów wielkich — westchnął Hellion, ale zaraz uśmiechnął się. — A może ona dawno chłopa nie miała i dlatego taka wredna i złośliwa — zarechotał z pijackim akcentem — wiesz, ktoś musi sprawdzić!
Halse ponownie zmarszczył brwi, średnio takim sprawdzaniem zainteresowany.
— Możesz być pierwszy, jak chcesz — mruknął — o ile świeczunia na nią nie zadziała. A od tego trzeba zacząć! No, dobra — Halse dźwignął się z łóżka — to niech ci świeczunia światłą będzie, czy jak to się tam mówi. Na razie!
O następnym dniu można było powiedzieć tylko jedno: był mroźny. Halse miał już po dziurki w nosie tych śniegów i chłodów, ale wiedział, że wiosna prędko nie nadejdzie. Trzeba było zacisnąć zęby, cieplej się ubrać i jakoś przeżyć. Kłopot w tym, że przez ten chłód nie można było nawet okna na dłużej otworzyć, żeby jakkolwiek przewietrzyć pomieszczenie — a zaduch panował w nim obrzydliwy. Dziwiło to Halse’a, bo niby wokół kręciły się jakieś służki, ale najwyraźniej wybitnie kiepsko sobie radziły ze swoimi obowiązkami, bo czasami aż człowieka zatykało. Zanim więc niedźwiadek pomyślał o jakimś śniadaniu, postanowił odetchnąć świeżym powietrzem. W tym celu skierował się ku wyjściu z zamku i gdy już prawie przekroczył próg…
…wydarzyło się kilka dziwnych rzeczy. I to naraz.
Po pierwsze, Halsem nagle coś szarpnęło i mocno nim zachwiało — na tyle mocno, że z halsowych ust wyrwał się niespokojny jęk. Na szczęście świat już po chwili przestał wirować i niedźwiedź potrzebował chwili nim zrozumiał, co się tak naprawdę wydarzyło. Winowajcą zamieszania był lód, który w całości pokrył szerokie zamkowe schody. Halse tylko cudem nie wywinął orła, a zbawieniem okazały się właśnie te wykpiwane przez wszystkich czerwone buciki — skubane miały naprawdę dobrą przyczepność.
— HA! — zakrzyknął tryumfalnie. — Chyba się z tymi bucikami polubię!
Głęboko w rzyci miał fakt, że w pobliżu Hasten pochylał się na poskładaną Yelleną, a więc byli świadkiem sceny, gdy Halse gadał do siebie. Był jednak zbyt dumny, że się nie wywrócił, by zwracać na to uwagę.
No ale właśnie: leżąca na lodzie Yellena była kolejną dziwną rzeczą, choć to akurat łatwo było wyjaśnić: panna wyrżnęła się na schodach i w tejże pozycji znalazł ją Hasten. Inaczej być nie mogło: gdyby Hasten zdołał jej pomóc, to panna by nie leżała — proste. Na wszystko gapili się Hyron z Airanną, nieudolnie udając, że nic a nic nie interesują ich kolejne tańce na lodzie. Niedaleko nich zaś leżała na śniegu jakaś ciemnawa szmatka, nawet z daleka wyglądająca na starą, brudną i połataną.
I, co ciekawsze, Halse od razu poznał to obrzydliwe coś.
— Mój płaszcz — wydyszał zszokowany, myśląc sobie, że to wredne piździsko, co to się rzekomo Alaya nazywało, jednak nie wyprało jego płaszcza, tylko bezczelnie przez okno wywaliło. Co się potem z nim działo, Halse za bardzo nie pamiętał — albo po prostu o tym nie wiedział, a zapominał, że mu takiej wiedzy brakowało. Lecz cokolwiek to było, jasnym się okazało, że płaszczyk ostatecznie jak ta szmata brudna skończył na bielutkim śniegu. I zimnym. Mokrym. Więc i płaszczyk będzie zimny i mokry, choć bynajmniej nie biały.
Ale gdy myśli o płaszczyku osłabły, zaraz potem naszła go refleksja: jakim cudem schody zrobiły się nagle takie śliskie? I zanim jeszcze znalazł choćby ślad pomysłu, zalała go fala typowego dla niego gniewu: a gniew był zwykle odpowiedzią na wszystkie pytania. I aż poczerwieniał, nawet jeśli jego blade lico już wcześniej zrobiło się różowawe pod wpływem mrozu. I już miał zwyzywać aż do siódmego pokolenia wstecz tego, który wpadł na inteligentny pomysł wylania wody na schodach, by te natychmiast przymarzły, ale ten potok gniewu przerwał nagły huk.
Halse odwrócił się i aż mu momentalnie oczy łzami zaszły ze śmiechu.
Wszystko przez to, że na oblodzonych schodach leżała właśnie akrobateczka, rozmasowująca obolałe części ciała. Chujowa z ciebie akrobateczka, skoro nie potrafiłaś wylądować jakimś szpagatem czy inną przewrotką, pomyślał, nadal chichocząc pod nosem. Mimo to od razu się do niej zbliżył, oferując swoją pomoc.
Choć sam nie wiedział, czemu to robił.
— Dziękuję, zacny panie… — rzekła delikatnie, posyłając mu równie delikatny uśmiech.
W tamtej jednej chwili Alaya wyglądała jak muśnięty słońcem kolorowy kwiat rozkwitający wbrew wszelkiej logice pośród mroźnych śniegów.
Halse’a aż zatkało. I zmroziło. I przeraziło.
CZEMU ONA BYŁA TAKA MIŁA?!
Bał się jej. Dlatego z ogromną ostrożnością i podejrzliwością przyglądał się wciąż leżącej na lodzie kobiecie. Nie ufał jej, za diabła jej nie ufał.
— No dobra — Halse z trudem się ocknął z tego osłupienia — już, wstawaj. Niby takie ładne nóżki, niby takaś z nich dumna, a jak co do czego, składają się jak zapałki. Do niczego czyli są!
Musiał odzyskać rezon, więc nie powstrzymał się od tej maleńkiej złośliwości.
— Ja zaś słyszałam, że powinnością dżentelmena jest pannę chwalić i komplementem rozpieszczać, aniżeli obrażać. Jak rozumiem, znaczy to, że mózg pański jest do niczego — odparowała błyskawicznie.
Halse odetchnął, czując prawdziwą ulgę. Tego demona znał, był mu doskonale znajomy i ani trochę się go nie bał. Wszystko więc wróciło na właściwe swoje tory.
— Ja tam słyszałem, że dżentelmen winien wspomóc damę w potrzebie, co też uczyniłem. O gadaniu tam mowy nie było.
— A czyż mowa nie jest srebrem, gdy milczenie złotem?
Halse zamrugał powiekami z wyraźnym zagubieniem na twarzy.
— Ta — mruknął bez przekonania. — Tak właśnie. A teraz wstawajże, ile będę tak nad tobą wisiał!
Zgodnie z tą szorstką prośbą, akrobateczka rzeczywiście poskładała swoje cztery litery do kupy, otrzepała się z gracją, raz jeszcze podziękowała, po czym oddaliła się w tylko sobie znanym kierunku. Na szczęście wracała do zamku — najwyraźniej uznała, że dość już czasu spędziła na zewnątrz, a że ta wycieczka okazała się dość bolesna, nie było czego tu więcej szukać. Halse więc wrócił tylko po swój płaszcz i także zamierzał kierować się do środka — jemu świeżego powietrza też już było dość — ale gdy kątem oka zerknął na Hyrona, który nadal udawał zainteresowanie krzaczkami, coś mu się przypomniało. I to coś szalenie ważnego! Prędko więc pognał w jego stronę i bez słowa wstępu zawołał:
— Dawaj świeczkę!
Hyron nie potrzebował rozwinięcia kontekstu, bo ten najwyraźniej wcale go nie interesował. I z tegoż to powodu równie szybko odparował w odpowiedzi:
— Nie.
Halse poczuł się dogłębnie urażony tym brakiem zainteresowania i zwyczajną złośliwością, która aż zionęła w jego oczach
— O ty chuju pierdolony — wymamrotał głosem przepełnionym na poły bólem i nienawiścią, zbyt poturbowany tym nożem, który właśnie wbito mu w serce.
Zaraz mu jednak przeszło, kiedy zobaczył ten cwany, dumny, rozbawiony wręcz uśmieszek Hyrona. Oh, jakże on by go z tego szpetnego ryja zmył, och jakże by on chciał to zrobić! Ale kto wie, może niebawem nadarzy się okazja. Nie mógł porzucać nadziei!
— A świeczkę dostarczyłeś? — spytał niespodziewanie i aż Halse’a na moment zatkało pod wpływem tej jawnej bezczelności dowódcy.
— Spierdalaj — burknął w tej jakże elokwentnej odpowiedzi.
— Trzeba było odciąć sobie kawałek! — Hyron kpił sobie dalej.
— Kazałeś, chuju niemyty, w stanie nienaruszonym dostarczyć! — krzyknął, dogłębnie urażony i zdenerwowany. — To żem dostarczył! I tak mi się odpłacasz?! NIE MÓWIĄC NAWET O ZOSTAWIENIU MNIE NA ŚMIERĆ!
— Jakim zostawieniu cię na śmierć? Przecież tu jesteś i żyjesz — z twarzy Hyrona zniknął uśmiech.
— Nie dzięki tobie — burknął z wyjątkowym jadem w głosie.
— To nie zmienia faktów. Żyjesz. Trzymaj tak dalej — Hyron klepnął Halse'a po ramieniu, zanim oddalił się w stronę ławki.
Zamierzał tak po prostu uciec! I Halse w rzyci miał, że gdzieś tam obok czekała na niego ta, co to się niby za jego żonę podawała — Halse ani myślał dawać mu spokoju bez załatwienia sprawy. A obaj dobrze wiedzieli, że gdy niedźwiadek się na coś uprze, nie odpuści.
— No daj mi te jedna świeczkę! — jęczał. — Sprawa życia i śmierci. A ponoć te twoje świeczki wyjątkowe jakieś są. Czy coś. Powiedzmy — dorzucił naprędce — że będziemy kwita za to porzucenie mnie na śmierć, jak mi ja dasz.
Trochę był zażenowany faktem, że tak łatwo mu tę krzywdę odpuszczał, ale były sprawy ważne i ważniejsze.
Hyron chwilę milczał, najwyraźniej rozważając wszystkie za i przeciw. A Halse czekał, choć cierpliwość zastraszająco szybko mu się kurczyła.
— Dobra, weź ją sobie z moich juków — mruknął niechętnie.
Halse nie zamierzał marnować czasu na takie trywialności jak podziękowania i jak najszybciej wrócił do zamku. Obawiał się zresztą, że Hyron zdąży zmienić zdanie, więc wolał mu to uniemożliwić, czym prędzej znikając z jego pola widzenia. Świeczkę znalazł dość szybko i, podobnie jak ta hellionowa, wyglądała zupełnie zwyczajnie. Ale cóż, podobno pozory mylą i może ona wyglądała tylko tak zwyczajnie, działanie natomiast miała nadzwyczajne. Oby tak było, a żeby dodatkowo nadać jej mocy, w trakcie poszukiwań akrobateczki, Halse mamrotał pod nosem modlitwy, coby się świeczka dodatkowo świętościami naładowała. Taka może będzie miała większą siłę odstraszania mar — a Halse coś czuł, że akrobateczka wśród tych mar była swoistym bossem, którego nie tak łatwo będzie ubić. Więc jedna czy dwie dodatkowe modlitwy na pewno nie zaszkodzą.
Znalazł ją w końcu w komnacie jadalnej, gdy pochylała się nad swoim posiłkiem. Wokół krzątał się ten i tamten, ale Halse w ogóle nie zwracał na to uwagę. Zamiast tego dziarskim krokiem zbliżył się do akrobateczki i postawił jej przed talerzem już zapaloną świeczkę — mamrocząc ostatnie wersy ostatniej modlitwy.
Choć z tego wszystkiego już mu się te modły pomieszały i nie był pewien, czy to, co właśnie mamrotał, w ogóle istniało. Akrobateczka zaś przerwała posiłek, łypnęła to na świeczkę, to na Halse’a, to na świeczkę i to na Halse’a.
— A ty co, paladyn bojowy czy nekromanta? Co mi tu gromnicą nad głową machasz, cmentarz jest we wiosce!
Halse był wyjątkowo nieporuszony jej złośliwością.
— Milcz, kobieto. I módl się że mną, żeby zadziałało.
Niestety, akrobateczka też nie wyglądała na przekonaną.
— Siebie egzorcyzmuj, a nie mnie!
— Cichaj — parsknął z irytacją. — Powinnaś się cieszyć, żem ci świeczkę przyniósł! Przynajmniej klimacik przy żarciu masz. Romantycznie jest! A kobiety podobno lubieją, jak tak romantycznie jest. Więc milcz, żryj i nie dziękuj.
Nie czekając na żadną odpowiedź, zaraz czmychnął w swoją stronę. Był nawet ubawiony tą zabawą w ubijanie zmory i choć wiedział oczywiście, że to nie zadziała, wbicie jej w osłupienie i zmuszenie do kombinowania o cóż takiego mogło chodzić, było nawet zabawne. A poza tym…
…a nuż zadziała?