ROK JEDNOROŻCA [fantasy, 6os., hetero, bn]

Adelai
Posty: 29
Rejestracja: wt maja 25, 2021 2:24 pm

Re: ROK JEDNOROŻCA [fantasy, 6os., hetero, bn]

Post autor: Adelai »

Słodki dym w tak przyjemny sposób działał na sporawe ciało tura. Ten mógł w pełni się rozluźnić i troski swe z swych szerokich ramiona zrzucić. A w tak zacnym towarzystwie czas dodatkowo na pogawędce ciekawej mijał myśli zajmując odpowiednio i nie dając im zboczyć na męczące tory przeszłości.
- Choć forteca wybitnych medyków nie ma, to lepsze to niż znikoma opieka w trudach podróży... tak miałeś jakiekolwiek szansę i jak widać opłaciło się to... - potwierdził słowa Helliona zgadzając się z nimi. Choć sam pewnie nie byłby w stanie kompana opuścić póki ten przynajmniej tygodnia jak długi by nie leżał, to jednak pojmował tą decyzję. Jednak gdzie tej kompanii tak się śpieszyło? No tak pod Bramy, jednak czy przejście tylko w konkretnym terminie się otwiera? Nigdy nawet się tym nie interesował, od kiedy go wygnano, nawet nie myślał o powrocie. Nie sądził, że kiedykolwiek jeszcze powróci na ziemię Aryonu. Jego serce tęskniło, jednak jednocześnie mówiło, że godzien powrotu nie był.
Kolejne słowa złotookiego zastanowiły go chwilę, no więc zamek do Jeźdźca należał. Hektor nawet nie miał pojęcia niezbyt skupić się potrafił podczas powitania przez gospodarza, ale zrozumiał, że znał ten kompanię Hyrona i dlatego ich przyjął.
- Wyzioną ducha to jego jajca jeśli i teraz tak jak przy nas ją traktuje. Bo panna butna i charakterna choć i dobra. Wiesz ty w ogóle, że truchło twe kazała mi do komnaty zanieść? Kiedyś po biesiadzie niedomagał? Choć sam ledwie kontaktowałem nosiłem te wasze cielska do komnat! A ta tylko niczym Cerber piekieł, pilnowała czy na łożu odkładam i czyście przykryci... jakoś tak wewnętrznie czułem, że podpadać jej nie chce to jak ten wół nosiłem! Ahh te panny sposoby na nas mają... ten kore zbiera, a inny zarzygańców nosi... - słowa swe do Helliona kieroał w dużej mierze. Zaśmiał się pod nosem na wspomnienie pary wiosennie zielonych oczu, które bacznie go obserwowały nie odpuszczając i pilnując, by w dobre miejsce kompanów dostarczył i by ci godny odpoczynek mieli. Ahh złota kobieta... choć ta bardziej płomienna.
- Owszem biedne dziewczę... podobno podstępem z domu wydarta i zaklęta, by inną udawała.. przynajmniej tak w fortecy gadano... ale skoro została to wasz towarzysz chyba jej do gustu przypadł... a więc szczęściarz z niego, bo dziewczę piękne i urocze, a wiec niech docenia ten skarb od lasu mu ofiarowany - stwierdził drapiąc się po swej brodzie.
Słuchając o kobiecie z twierdzy Horazona zabranej jedynie się uśmiechał. A jak przywykł tur już do opisów takich na temat tej panny. Potrafiła chłopa ustawić jak widać dar do tego miała niebywały. Taka umiała również zaleźć za skórę i tur jedynie miał nadzieje, by tu wśród obcych jej mężczyzn nie odbiło sie to źle na kobiecie, bowiem, czy nie zbyt pewnie sobie pogrywała z nimi? Jeźdźcy jej przychylni jeszcze nie byli, a swym zachowaniem jedynie wrogów sobie gromadziła niż przychylność zyskiwała. A to odrobinę martwiło Hektora.
Obelgę w stronę niejakiej Agnes puścił mimouszu, bowiem nie znał ów kobiety, więc cóż mógł dodać. Słuchał panów dalej sięgając po butelkę i sporego łyka z niej upijając podał dalej, a usta wierzchem dłoni otarł. Przemilczał również pytania do Helliona dotyczące towarzysza ich, małżonka Yelleny na temat której rozmawiali. Zabawne było co Halse móił, jednak przy tak pięknej kobiecie może i tak szlachetnemu Jeźdźcowi ciężko jest się opanować. A jeśli małżonka jego chętna i nieprzymuszona to na cóż miałby czekać? Głupiec ciepła swej kobiecie by nie podarował w tak chłodna noc.
Gromkim śmiechem się zaniósł na kilka pochwał ze strony Niedźwiedzia. Miłe to słowa były, dlatego tur tak je docenił i choć w życiu władzy swego dowódcy by nie podważył, teraz tutaj pożartować sobie mogli.
- Ty to jednak swój chłop jesteś, dobrze żeś nas dogonił i że cię wyratowali! - objął swym masywnym ramieniem w barkach siedzącego obok miśka, a tuż po tym klepnął go otwartą dłonia po plecach uznanie swe mu okazując.
- Jak kompan Hellion ujął, burdel ten nie jest pociągającą ofertą, jednak jeśli w zestawie ognista żona dowódcy się mieści to oferta wybitnie kusząca się staje! - zaśmiał się i z fajki pociągnął. Pożartować sobie mogli, a zmiękczony umysł może mało stosowne żarty podsuwał.
- Obecnie nie mam...- odpowiedział zgodnie z prawdą i chwili nostalgii po tym się oddał, twarz tak bliska sercu przed oczyma się ukazała. Uśmiechnął się jedynie i twarz przetarł słuchając obu mężczyzn dalej.
- Blisko byłeś przyjacielu... Alaya ma na imię... - rozwiał tę tajemnicę przed obojgiem - Karstenka trochę w fortecy Horazona spędziła, męża nie ma latka lecą, więc nic dziwnego, że ruszyć się chciała... podobnież to ciotka Yelleny jest, tej wiecie żonki waszego kolegi tego no Hastena... - wszelkie plotki do niego docierały, jednak do męskich imion pamięci nie miał tak dobrej jak do tych co do pań należały. Przypadek? Być może.
- Płaszcz twój do prania wzięła? No to przepadłeś drogi kolego... jak śliwa w kompot! Ale nie martw się to kobieta co przy bliższym poznaniu zyskuje! Cierpliwości trzeba! Cierpliwości! - zaniósł się gromkim śmiechem i ponownie klepnął towarzysza w plecy, dłoń chwilę na jego barku trzymając i zabierając po dłuższej chwili kiedy śmiać się już przestał. Poprawił się i o ścianę za nimi oparł. Lubił Alayę, może i swój bardzo specyficzny styl bycia miała, jednak co się dziwić samotnej kobiecie wśród takich chłopów, musiała w sobie siłę wyrobić, by nie zostać zjedzoną przez napastliwych często Jeźdźców, ci bowiem świętoszkami nie byli, a kobieta do urodziwych należała i uwagę przyciągała, a więc jej życie głównie musiało się składać z opędzania się przed chętnymi na jej ciało Zwierzołakami.
- Ja nie mam pojęcia... sądziłem, że to ktoś Hyronowi znajomy... - odparł zgodnie z prawdą sam zaciekawiony na Helliona spoglądając, czy on może coś więcej w tym temacie wiedział.
Awatar użytkownika
Eru
Posty: 35
Rejestracja: ndz kwie 25, 2021 1:11 pm

Yellena

Post autor: Eru »

Piernaty przyjemnie rozgrzewały obolałe ciało, sprowadzając relaks i ukojenie, zupełnie jakby kilka chwil temu nie zdarzyło się nic złego, jakby cały jej świat jeszcze przed ukończeniem tygodnia nie został przestawiony do góry nogami. Teraz siedziała obok człowieka, który był jej mężem, chociaż nie na czarę i ogień, ni Karsteńskie wiązanie dłoni szarfą czerwoną i nićmi złotymi i rozlewaniem wina i miodu na cztery strony świata. Jedynie przez ten płaszcz i alkohol spożyty wspólnie z kielicha. Mimo to było coś w tym człowieku, co podszeptywało jej do ucha, że może mu zaufać, obdarzyć cieplejszym niż podejrzenie uczuciem.
— Dobrze w takim razie byś znał ich wiele, bo ja również je lubię — odparła cicho i pociągnęła łyk wina, drobny, byle zwilżyć usta.
Opowiadał ciekawie, barwnie. Nie zorientowała się, kiedy przestała jeść i zaczęła słuchać uważniej nieszczęśliwej opowieści o pozornie szczęśliwej miłości. W końcu gdzieś w połowie oparła swoją głowę o jego ramię, wpatrując się w kraniec łoża i chłonąc każde z jego słów, od czasu do czasu podsuwając mu kawałek jadła pod sam nos. On grzecznie przerywał, na czas jedzenia pozwalał, by cisza otoczyła ich ciała. Lecz nie była ona krępująca, a wręcz przeciwnie. Było w niej coś budującego, jakby pozwalającego udowodnić, że w odpowiednim towarzystwie nawet milczenie może być przyjemne. Sama Yellena była zaś zadowolona z tego, że mąż jej nie czeka z napełnieniem brzucha do zakończenia opowieści.
Gdy skończył, przeciągnęła się, nie odrywając głowy od jego ramienia. Było przyjemnie ciepłe i dawało poczucie stabilności, co skutecznie odciążało obolałe plecy.
— Bogowie są niesprawiedliwi, czemu nie pozwolili jej żyć razem ze swym ukochanym? Czemu żaden inny bóg nie mógł złamać zaklęcia pana losu? Tylko jej śmierć i poświęcenie do tego doprowadziły? — Zagadnęła, mając tak wiele pytań. Wszak baśń ta była piękna, lecz zbyt dużo osób mówiło o zwierzęcych postaciach, by przyjęła tak delikatną i lekką wersję tego tłumaczenia. Postanowiła więc nieco podroczyć się ze ślubnym.
— Mówisz więc, że twym przodkiem jest puchaty miś. Jak zwierzęciem więc ty musiałbyś być mój drogi? — Zaśmiała się delikatnie i psotnie.

Zaskoczony pytaniem, zamrugał, nie potrafiąc w pierwszej chwili znaleźć na nie dobrej odpowiedzi. Nigdy bowiem dotąd nad tą kwestią się nie zastanawiał, traktując opowieść jako zwyczajną bajędę. I tym samym nie ważąc się kwestionować wskazanych w niej wyroków bogów. Te bowiem, nie musiały być wcale prawdziwe. Nawet jeśli i w kilku innych historiach, czy pieśniach, w odniesieniu do poczynań Pana Losu, zdawały się, być one bardzo do tych podobne. — Pan Losu nie jest… — zaczął w końcu i niemal od razu umilkł, szukając odpowiednich słów. — Cóż, raczej kimś z kim nawet bogowie chcieliby zadzierać. W niejednej przypowieści, czy balladzie, którą słyszałem, mimo swej woli, nie byli w mocy, by w pełni na jego wyroki wpływać — kontynuował, zaczynając delikatnie gładzić ramię Yelleny. — Ale… Kim w sumie jestem, by podważać ich decyzje i to w jeno zasłyszanych opowieściach? Zwłaszcza kiedy Kurnous nieraz wysłuchawszy mej prośby, mą strzałą pokierował, gdy celność tej zaważyć miała na mym życiu lub śmierci? A Królowa Słońca z łap przekleństwa i wiecznej zguby mnie kilka dni temu wyrwała? — dodał, przypominając sobie tę chwilę. Moment, w którym Pani Nieba w swej świątyni stanęła przy nim i Hellionie, zdejmując z nich rzucona na Wiedźmim Targu klątwę. I odruchowo na to wspomnienie, wolną dłonią dotykając znaku na swej piersi. Znamienia słońca pozostawionego mu zawsze na pamiątkę tego spotkania. Na moment przez to też w swe myśli odpłynął. Zapominając, gdzie jest i z kim, lecz na szczęście zaraz spokojny głos Yelleny przywołał go do rzeczywistości niespodziewanym pytaniem. Wywołującym cichy śmiech i szeroki uśmiech na jego twarzy.
— Puchaty miś powiadasz piękna perło? Chyba jestem nieco za niski i za chudy na potomka takiego. Gdyby ta opowieść była prawdziwa, prędzej wilka lub lisa bym wśród swych przodków szukał… Albo owcy — zażartował, kręcąc głową, po czym karcąco palcem pokiwał przed twarzą żony. — I mówiłem tylko, że słyszałem, iż nam taką przeszłość przypisują. Chociaż gdybym miał wybierać… Może mógłbym być bażantem? Chciałabyś męża bażanta, moja słodka różo? — dodał, w nieco żartobliwym geście, koniuszek nosa kobiety delikatnie muskając.
— Brzmisz trochę tak, jakbyś osobiście któreś z nich spotkał, a przecież bogowie się w cielesności swojej nie pokazują. Przynajmniej nie ci, których ja znam. — Rzekła, chwilę zastanawiając się nad tym, a później roześmiała się, przykładając palec wskazujący do ust i zastanawiając się nad słowami jego, szybko zaczęła oceniać jakim zwierzęciem mógłby być.
— Któż powiedział, że bogowie, a zwłaszcza ten straszny Pan Losu muszą dopasować zwierzę do człowieczej postaci? Po pierwsze ani nie jesteś za niski, ani za chudy. — Na wzmiankę o bażancie zaśmiała się lekko. —Chociaż jeśli uważasz, że wygląd byłby powiązany to taki lisek to w sumie ciekawa opcja. Bażanty są śliczne, ale jeśli o ciebie chodzi, myślę, że byłbyś sprytniejszym i zwinniejszym ptakiem, jeśli już o nich mówimy. Może Zimorodek, jest szybki i pasuje do zwiadowcy, chociaż... — Zastanawiała się chwilę, po czym radośnie wyszczerzyła zęby. — Wiem! — Rzekła entuzjastycznie. — Sokół. Idealny na zwiadowcę. — Zaśmiała się i sama musnęła palcem jego policzek, tak jak i on wcześniej w podobnym geście musnął jej nosek.
— Dziwne jednak jest to, że aż tyle opowieści mówi o was jako zwierzętach. Czyżbyście specjalnie takie opowieści rozpuszczali, by wrogowie bali się was w walce?

Uśmiechnął się szerzej, słysząc wywód swej małżonki i obserwując kątem oka, jak ta uważnie rozważa kandydaturę kolejnych stworzeń, starając się dobrać to odpowiednie, pasujące do jego osoby. Będące ewidentnie drapieżnym ptakiem, którego ostateczny wybór i gest Yelleny, sprawiły, że zwiadowca pokręcił głową z wyraźnym rozbawieniem. Mimo iż poza radością, słowa te wzbudziły w nim ukłucie zazdrości. Wyczuwalne na granicy jego myśli i płynące wyraźnie od jego jaskółczej strony. Tak jakby ta starała się wołać, iż wcale nie jest gorsza od jakiegoś sokoła, a wręcz pod niektórymi względami i o wiele od niego lepsza. — Chociaż ptak ten wydaje się zwierzęciem wręcz stworzonym, by pełnić tę funkcję, jest i nazbyt na nią oczywisty. Nie sądzisz najmilsza? — zapytał, tym razem brodę małżonki opuszkami palców muskając. I delikatnie kierując je wzdłuż linii jej szczęki. — Wszak sokół znany jest ze swego doskonałego wzroku. Jakiś mniejszy ptak, trudniej rzucający się w oczy i bardziej niespodziewany, mógłby więc o wiele lepiej się w takim zadaniu sprawdzić. Na przykład taki wróbel, czy skowronek. — Tymi słowami wyjaśniwszy swój punkt widzenia, głowę swą odrobinę odwrócił. Tak, aby móc lepiej Yellenę widzieć. I z bliska móc podziwiać jej piękno. Jej oczy, w których odbijał się blask świecy. Falowane włosy, które zapragnął przeczesać palcami. I ponętne usta, z których zaraz padło kolejne trudne pytanie. Zwłaszcza jeśli, mimo iż wiedział, że prawdy zdradzać jej nie może, wale nie chciał szatynki okłamać. — Cóż, widzisz najmilsza, wielu ludzi, niezależnie od tego, kim są, chętnie tworzy lub rozpowszechnia zasłyszane plotki. A trzeba przyznać, iż nazwa Jeźdźcy Zwierzołacy jest ku takim wręcz stworzona. Strach na polu bitwy może zaś być potężną bronią, zdolną skruszyć wolę niejednej armii. Lepiej mieć go więc za sojusznika niż wroga. A czyż perspektywa starcia z oddziałem przemieniających się w bestie wojowników nie jest przerażająca? — wyjaśnił, ostrożnie ważąc kolejne słowa. — Z tego, co wiem, nie myśmy jednak te opowieści rozpuścili. Jednak i ich specjalnie nie powstrzymywaliśmy. Ale... — Tu urwał, delikatnie jej policzek przez chwilę w milczeniu gładząc. W tej niemej ciszy, podziwiając jej piękno. A także to jak drobna i krucha się wydawała. Zwłaszcza iż przecie już aż tyle przeszła... I ta jedna myśl starczyła, by kolejną falę niezmierzonej wdzięczności i tkliwości w Jeźdźcu wzbudzić. Jakże widoczną w jego oczach. I wraz z jego jaskółczą stroną, z każdą mijającą sekundą, coraz mocniej starającą się go skłonić, aby ją pocałował. Musnął swymi ustami choćby jej policzek lub wierzch dłoni. Albo przynajmniej już nie tylko ramieniem jej za oparcie posłużył, ale mocno ją przytulił i wyściskał.
— Zapewniam cię ma piękna różo, mnie się nie musisz obawiać. Przysięgam, że nigdy bym cię celowo nie skrzywdził. Wręcz przeciwnie, zrobię wszystko, by nieba ci przychylić. Aby uśmiech twych ust nie opuszczał, a w oczach twych wiecznie radosne iskry się tliły. Pragnę budzić się przy twym boku każdego dnia i podziwiać, jak beztrosko śnisz. W swych ramionach cię do spokojnego snu utulać i skryć w nich na zawsze przed każdym złem i smutkiem.

Jego wyznania tak niespodziewane i nagłe sprawiły, że rumieniec okrasił jej lico. Widoczny i wyraźny, nawet w świetle świecy tej jedynej. Wzrokiem uciekła nieco zawstydzona, gdyż do takiej ilości komplementów nie przywykła, zwłaszcza rzucanych tak bezpośrednio. Do tego przecież mąż jej nie miał w tym większego celu, oprócz zyskania jej przychylności, tu bowiem nie była już dziedziczką wielkiego majątku, a jedynie żoną wojaka. Nie nosiła na barkach trudu znalezienia męża godnego jej rodziny bo tu los śmiesznie i chyba nader łaskawie zadecydował za nią, rzucając ją w ramiona człowieka, któremu najwyraźniej nie na klejnotach i bogactwach zależało. Bardziej sprawiał wrażenie szczerego i godnego zaufania serca niewieściego, z talentem do deklamacji i poematów. Może powinna zastanowić się, czy przypadkiem nie jest to wprawa jego w takim wodzeniu kobiecych umysłów, jednak sama Yellena była jeszcze zbyt młoda i naiwna, by w jej umyśle, zaćmionym miłym słowem i przeszytym spojrzeniem oczu niebieskich wykiełkować chociaż mogła taka myśl. Nawet jedna, najmniejsza.
— Jakże miałabym uważać, że mógłbyś mnie skrzywdzić miły? Po słowach twych słodkich dla mych uszu i serca? Nawet gdybyś miał z bogów życzenia, stać się niedźwiedziem, jak i ten biedak z opowieści to serca twego dobrego nie zmienią. — Mówiła to szczerze przekonana o jego naturze, bowiem, gdyby przecież było inaczej, mógłby już dawno siłą powziąć ją i przypieczętować związek prawem losu nadany. Słowa dobrego mogła nie uraczyć nawet jednego albo obserwować jak za służkami wzrokiem wodzi. Miast tego miłym, słowem i delikatnym niewinnym dotykiem ją raczył. Czy kogoś takiego można było uważać za bestię? Strach i podejrzenia mijały, czcze opowieści babek, piastunek powoli wsadziła między bajki i zdawać by się mogło, jak logika wierzyć nakazywała, byli to wyłącznie mężczyźni, jakich wielu. Dobrzy i źli, wojacy, których wyczyny obrosły w legendy. Na szczęście jej trafił się dobry i wychowany.

W pewnej chwili delikatnie wtuliła głowę w jego szyję i wtedy w lekkim świetle zauważyła, że pierś jego zdobi symbol. Jakby znamię, wcześniej zawstydzona i plecami zwrócona w kąpieli nie zauważyła tego, lecz teraz odsunęła się i kierowana ciekawością, czubkiem palca musnęła tę bliznę nietypową.
— Cóżże to za symbol? Coś oznacza? — Zagadnęła, spoglądając mu w oczy.
Uśmiechnął się, słysząc miłe słowa Yelleny. A gdy poczuł, jak ta wtula się w jego ciało, oczy z błogością przymknął. Zwyczajnie, ciesząc się tą spokojną chwilą. Bliskością tak niewinną, a jednocześnie i niezwykle drogocenną. Cenniejszą nawet od niż moment miłosnych uniesień. Choć bowiem sam z podobnych przybytków nie korzystał, rzeczywistość nie oszczędziła mu wiedzy, że ten można za odpowiednią opłatą uzyskać w okolicznych zamtuzach. Ale takiej chwili zwyczajnego beztroskiego spokoju i szczęścia, za żadne skarby świata nabyć by nie mógł. W głębi serca wiedziałby bowiem, iż nie jest ono prawdziwe. Leniwie otworzył oczy, czując niespodziewany ruch małżonki. I z zainteresowaniem, przyglądając się jej poczynaniom, czekał w bezruchu, gdy ta przyglądała się pozostawionemu mu przez boginię znamieniu. A nawet, gdy i lekko, nieświadomie połaskotała go muśnięciem swych palców. — To symbol Królowej Słońca. Pani Dnia i Poranka — wyjaśnił spokojnie, wpatrując się w oczy Yelleny z równą uwagą, z jaką ona w jego tęczówki spoglądała. — Mówiłaś, że wspominając bliskich mi bogów, brzmię tak, jakbym któregoś z nich spotkał. Cóż… — kontynuował, ostrożnie dobierając słowa, by niewiasty nie przerazić, ani też do siebie, czymś nie zrazić. — Choć z pewnością zabrzmię trochę teraz jak jakiś fanatyk, na życie swe przyrzec mogę, iż faktycznie tak było. W blasku świtu, w starej świątyni, Królowa Słońca nie tylko łaskę swą zesłała mi i bratu memu, gdy byliśmy w potrzebie, ale i się nam objawiła. I tylko dlatego jeszcze nie wśród zjaw, lecz żywych dzisiaj kroczę. A to znamię jest pamiątką po tym spotkaniu. I sądzę… Wydaje mi się, że ma mi przypominać, zwłaszcza w chwilach, gdy wszelka nadzieja mnie opuści, iż nawet wtedy nie będę sam.
— Bogini? Taka najprawdziwsza? Nie żartujesz sobie prawda? Z bogów i żon nie powinno się żartować.— Wyraźne zaskoczenie wymalowało się na jej twarzy, rumieniec zawstydzenia okraszając bardziej ciekawością niźli wcześniejszym odczuciem. Dłoń ułożyła na jego piersi, przykrywając nią słoneczny symbol. W oczach pojawił się blask bezgranicznej niczym morze ciekawości, wręcz jakby dziecięcej chęci poznania świata. — Ja znam bogów wyłącznie z ksiąg i opowieści i przykazań kapłańskich, nie wiedziałam, że mogą się pokazać nam śmiertelnym. — Rzekła, tonem rozbudzonym. — Jeśli jednak darowała ci zdrowie i życie, winnam jej słać podziękowania i modły.
Nie śmiałbym żartować z żadnego z bogów ni podobnych kłamstw opowiadać. Choć nie byłem godzien, widziałem ją swymi oczami i czułem dotyk jej dłoni na swym czole — wyznał poważnym, nabożnym tonem, wspomnieniami powracając do tamtej chwili. I wszystkich towarzyszących mu wówczas uczuć. — Nigdy… Nigdy wcześniej nie czułem się tak, jak wtedy. Tym bardziej że dotąd znałem bliskość bogów z jeno czasem zsyłanej łaski. Odpowiedzi na błagalną modlitwę, choć słyszałem, iż niektórym ponoć dane ich było spotkać. Nie sądziłem, jednak, iż sam kiedyś tego daru dostąpię. Zawłaszcza, że nie zrobiłem nic, aby na te zasłużyć…

Nawet wręcz przeciwnie, zdawały się mówić jego oczy, gdy uciekł wzrokiem od spojrzenia małżonki ku mrokowi pomieszczenia. A dotąd szeroki, ciepły uśmiech, który słał nieustannie kobiecie, znacznie przygasł.
— I to ja winienem do końca swych dni, ofiary Królowej Słońca składać. Tak jak i Gunnorze. Nie jedynie za ocalenie przed zgubą, lecz i ofiarowanie mi żony tak wspaniałej, jak ty Yelleno. Bo choćbym przebył świat wzdłuż i wszerz i odwiedził każdy jego skrawek, drugiej niewiasty tak dobrej. Tak miłej i troskliwej, a zarazem, tak mądrej i niezmiernie pięknej, jak ty bym nie znalazł — wyznał po chwili cicho, powoli powracając spojrzeniem mu oczom szatynki. Prawą dłonią zaś sięgając ku jej twarzy. Tak, aby móc znów delikatnie pogładzić, ją po policzku. A wypowiedziawszy odstanie słowa i ostrożnie, nieco nieśmiało musnąć opuszką kciuka jej usta.

Jej twarz już któryś raz tej nocy pąsowiała niczym róże spowijające korytarze twierdzy, języka w gębie zapomniała i wcześniejszej ekscytacji wynikającej z informacji o bogach, śmiertelnym się ukazującym. Nie wiedziała już, czy to moc jakaś magiczna, czy może talent i lekkość w doborze słów dobieranych przez mężczyznę tak ją mamiła. Jednak to delikatne muśnięcie rozbudziło wizję i pragnienie w jej umyśle, chociaż raz jeden, mały maciupeńki posmakować jego ust. Nieśmiałość silniejsza była w wykonaniu pierwszego kroku, dlatego wzrok swój niczym speszony podlotek spuściła. Twarz swoją bardziej w jego dłoń wtuliła, lecz spojrzenia w oczy unikając, jeno uśmiechając się delikatnie.
— Myślę, że znalazłbyś najmilszy — rzekła cicho, ale tajemniczy nikły uśmiech nadal tańczył na jej ustach, jak i ten płomień świecy na stoliku obok.

Sofja
Posty: 38
Rejestracja: pn kwie 26, 2021 10:02 am

Hasten

Post autor: Sofja »

Hasten


W niespodziewanym ruchu, jakby za sprawą lekkiego, niewyczuwalnego podmuchu, płomień stojącej na szafce świecy zakołysał się mocno. Wśród kilku obłoczków dymu i kolejnych stróżek wosku przelanych, nie przygasając jednak, lecz w swym tańcu sięgając wyżej i płonąc jaśniej. I przez jeden, niewiele dłuższy od kilku uderzeń serca moment, poświatą swą nie jeno złocistą, lecz i lekko zielonkawą, rozświetlając twarz Yelleny. W jej uciekających w bok oczach, tajemniczym blaskiem połyskując. Jej długie rzęsy jeszcze ciemniejszymi czyniąc i delikatnie uwidaczniając, podkreślone rumieńcem piegi na jej lekko zadartym nosie. Zdające się Hastenowi w tamtej chwili w jeden z gwiazdozbiorów układać. Przyciągając jego wzrok i rozgrzewając serce, jednak nie tak bardzo, jak lekki, tajemniczy uśmiech błąkający się na jej miękkich ustach. W jego odczuciu będący niezwykle zmysłowym i ujmującym. Wraz ze znajomym uczuciem ciepła, okraszającym policzki jego lekkim rumieńcem. Serce skłaniającym do mocniejszego bicia. I z cichym jaskółczym szczebiotem, rozpalającym w nim coraz silniejsze pragnienie złożenia, choć jednego, niewinnego pocałunku na wargach małżonki.

— Nie najmilsza — wyszeptał, próbując walczyć z tym uczuciem. To krótkie zaprzeczenie mówiąc głosem nieco ochrypłym. Zmuszającym go do przełknięcia śliny. — Doświadczenie lat minionych rzecze mi, że jesteś jedyną tak dobrą i piękną niewiastą po tym świecie kroczącą. W swym życiu już bowiem wiele krain zwiedziłem i niejedną kobietę na swej drodze spotkałem. A mimo to żadnej z panien tych do ciebie porównać bym nie mógł.

Mówiąc to delikatnie kciukiem gładził policzek żony. I z każdym wypowiedzianym słowem, coraz mocniej czuł, jak jaskółczy trel, miast milknąć, się wzmaga. Jak kusząca umysł wizja, coraz wyraźniejsza się staje. Kawałek po kawałku topiąc jego silną wolę.

— Uśmiech ich nigdy nie był mi tak cenny. Niczym promień wschodzącego słońca, dający nadzieję po pełnej lęku nocy. Ich głos i słowa, serca tak siłą i wiarą w radosną przyszłość nie wypełniały, jak śpiew skowronka — kontynuował, coraz bardziej poddając się rosnącemu pragnieniu. I pod wpływem jego, ledwie odrobinę się podnosząc. — Oczy ich tak pięknej barwy nie miały, niczym orzech dojrzały. Ich spojrzenie zaś serca tak nie rozgrzewało, jak drwa żarzące się w ognisku w noc chłodną.

To dodawszy, delikatnie dłonią swą szczękę Yelleny ujął. Lekkim, nienachalnym gestem, będącym bardziej prośbą niż nakazem, twarz jej tak ostrożnie unosząc. I wpatrując się w nią z niepewnością błyszczącymi oczami, w których kryło się nieme pytanie. Jakże wzmagające jego rumieniec.

— Urody też tak egzotycznej od bogów w darze nie otrzymały. Tak niezwykłej i ponętnej, iż od naszego pierwszego spotkania wzroku od ciebie najmilsza oderwać nie mogę. A ich serca tak dobre i litościwe nie były. Ani tak czyste niczym łza, nieskalane najmniejszym występkiem... — wyznał jeszcze. Z każdym tym wypowiadanym szeptem słowem, powoli, niespiesznie, ziarno po ziarnie i cal po calu, w akompaniamencie coraz nerwowej rozedrganego serca, nachylając się ku niej. Wyraźnie pragnąc ich usta złączyć, lecz samemu do tego nie doprowadzając. Miast tego, gdy dzieliły je już nie więcej niż dwa palce, a jej oddech otulał ciepłem twarz jego, resztką siły woli, zmuszając się do zastygnięcia. I raz jeszcze tym gestem, do wypowiedzenia niemego pytania, a zarazem i żarliwej prośby o przyzwolenie.

Rumieńcem jej lico całkiem już spłynęło i zdawać by się mogło, że wzrok spowiła mgiełka i w zasadzie odbiera jej zdolność patrzenia, na wszystko inne niż męża oblicze. Dlatego pewnie tylko na sekundę wzrok odwróciła, gdy blask ognia zielonym się stał, lecz zaraz też ciemne oczy na twarz jego skierowała. Jakby było to jeno małe przywidzenie.

— Zawstydzasz mnie miły tymi komplementami. — Yellena bowiem na słodkie podszepty podatna była, a Jeździec jej przez płaszcz przypisany słowem i gestem czarować potrafił. Słuchając słów jego, powoli zatapiała się w oczach niczym dwa morza fragmenty, powoli tonąc i poddając się pragnieniu, a gdy twarz jego zbliżała się coraz bardziej, drżąc delikatnie pod wpływem drobnej pieszczoty jego dotyku.

Gdy jednak zatrzymał się tak blisko, spojrzała najpierw w jego oczy, a następnie na usta i wyprostowała się, a jej wargi zaróżowione lekko rozchyliła i przysunęła się delikatnie i zachęcająco, ledwie o milimetr. Nie odrywając wzroku od ust, których tak bardzo pragnęła w tej chwili.

Obserwował ją z uwagą i choć nie chciał jej pospieszać, również czającym się na dnie jego spojrzenia wyczekiwaniem. Usilnie wypatrując, choć najmniejszej zgody. Wsłuchując się w bicie ich serc, które będąc tak blisko, słyszał wyraźnie. I które zdały mu się w tamtej chwili pędzić już w jednym rytmie.
Kiedy zaś dostrzegł jej ruch, tę drobną, zdawało mu się nieśmiałą zachętę, ostatni mur zdolny go powstrzymać runął.

W jednej sekundzie wszystko poza Yelleną i jej wyczekiwaną bliskością przestało mieć dla niego znaczenie. A on usuwając ostatnie okruchy wszelkich wątpliwości, wziął głęboki oddech, znów nachylając się ku swej żonie. I pokonując ostatnie z dzielących ich ziaren, dotknął jej kuszących i tak upragnionych ust. Całując ją delikatnie, niespiesznie, wręcz nazbyt subtelnie. Nieśmiało jej wargi swoimi muskając, walcząc z jaskółczym szczebiotem, raz za razem domagającym się pogłębienia pocałunku. Starając się być na niego głuchym, gdy przymykając oczy, zwyczajnie cieszył się tą ulotną chwilą darowanej mu czułości. I przyjemnym, znajomym ciepłem powoli otulającym ciało. Wpierw kumulującym się w okolicy brzucha, lecz wraz z każdym kolejnym, rozedrganym uderzeniem serca, rozlewającym się dalej, ku klatce piersiowej i udom.

Zatapiając się w tej chwili, nie zauważył, nawet gdy wolną dłonią sięgnął jej talii. Jeszcze bliżej ku sobie, ostrożnie szatynkę przyciągając. I wskutek tego ruchu jednego, nie tylko nieco kołdrę z niej zsuwając, lecz i nieplanowanie zmuszając ją do przechylenia wciąż trzymanego kielicha. W akompaniamencie cichego plusku, wylewając na piernaty jego zawartość. Barwiąc prześcieradło czerwonymi, niczym krew kroplami.

I ten właśnie jeden, niespodziewany, lecz mający gdzieś tak blisko swe źródło dźwięk, skutecznie zadziałał na zmysły Hastena. Rozbudzając wyuczony odruch, nabytą przez lata tułaczki czujność, zmuszającą go by napiął swe mięśnie. I jakby w cichym, słyszalnym na granicy myśli szepcie, który wziął za ostrzegawczy, jaskółczy szczebiot, przypominając mu, że już wcześniej zostali tak okrutnie odarci z poczucia bezpieczeństwa przez jednego ze Zwierzołaków.

Zaalarmowany oderwał się więc od żony i gotów bronić jej bezpieczeństwa, choćby za cenę własnego życia, rozejrzał się po komnacie w poszukiwaniu zagrożenia. Święcie przekonany o jego istnieniu. Zarówno ludzka, jak i zwierzęca strona Jeźdźca były co do jego obecności zgodne. Zupełnie tak, jakby ktoś raz z razem, cichymi podszeptami wzmagał w nich to poczucie. Nawet jeśli zmrużone oczy nie potrafiły go dostrzec. Nos wyczuć, a do uszu nie docierał choćby najcichszy szelest, zapowiadający nadchodzący atak.

Zdawać się mogło, że całą wieczność czekała na ten jeden gest, na drobną pieszczotę miękkich warg, która niosła za sobą ukojenie i jednoczesny podszept pragnienia, wręcz błagalnego szeptu o więcej. Cicho zamruczała, czując ciepło ust, nieśmiałość i jednoczesny żar tej całej sytuacji i pozwoliła sobie oddać się temu nienachalnemu pragnieniu, odpowiadając równie delikatnym pocałunkiem, nieśmiało smakując ten pierwszy i jakże niewinny w jej odczuciu gest. Wolną dłoń ułożyła na jego policzku, jakby bała się, że to wszystko może być wyłącznie mirażem fantazji, a on rozpłynie się, gdy tylko otworzy oczy. Odruchowo wręcz przysunęła się bliżej, gdy jego ręka objęła ją w talii, świat wirował wkoło i nic się nie liczyło, nawet to, że trzymała na kolanach tacę z resztkami jadła, a w drugiej dłoni kielich. Wino szarpnięte rozlało się delikatnie, a ona zaskoczona zerknęła na męża, który czujnie rozejrzał się po pomieszczeniu, brutalnie przerywając ten słodki akt czułości.

— Wino — szepnęła, kaszląc delikatnie, bo głos jej się łamał. — Nie dużo — mruknęła, zabierając dłoń z jego lica i przejeżdżając nim po piernacie, na którym pojawiło się kilka rubinowych plam.

Słysząc głos żony, początkowo zamrugał, zupełnie nie rozumiejąc jej słów. Lecz gdy do uszu jego dotarł i jej lekki kaszel, natychmiast z pełnym strachu i troski spojrzeniem, gwałtownie odwrócił się w jej stronę. Pospiesznie lustrując wzrokiem jej sylwetkę w poszukiwaniu obrażeń. Od czubka głowy, aż po jej dłoń, dotykającą plam na pościeli. Tak bardzo w nikłym świetle do krwi podobnych, że nie potrafiąc powstrzymać ściskającej jego serce obawy i przekonania, iż to, co im zagrażało, już ją dopadło, natychmiast pochwycił jej rękę. Drżącymi palcami unosząc ją w górę i szukając rany zdolnej tak mocno krwawić, a tym samym i wymagającej natychmiastowego opatrzenia.

Jednak na szczęście wbrew swej pewności, że choć tyle razy szatynce obiecywał, iż zadba o nią i jej bezpieczeństwo, ją zawiódł i należycie się nie zaopiekował. Nieważne ile razy dłoń jej obrócił. Ani też jak długo się wpierw w nią, a potem i w Yellenę wpatrywał, starając się przypomnieć sobie jej słowa, żadnego zranienia dostrzec nie potrafił. Ni też najmniejszych oznak choroby, czy przekleństwa.

A kiedy w końcu, wyraźnie zagubiony, kątem oka dojrzał kielich, w którym wciąż błyszczało kilka kropli wina, nareszcie zrozumiał, cóż małżonka jego chciała mu przekazać. I też, cóż takiego jego czujność i strach wywołało.

— Wino — wyszeptał, nieco drżącym, lecz i zarazem pełnym ulgi głosem. — Wino — powtórzył znów. I nie będąc w stanie powstrzymać fali kotłujących się w nim uczuć, lecz miast tego w pełni się jej poddając, nie zważając na nic, ani też nie dając niewieście szansy na reakcję, złapał ją i mocno przytulił. Czoło swe na jej ramieniu opierając i zaczynając ją delikatnie gładzić po plecach.

Nie obchodziło go, iż ruchem swym, niechcący zrzucił jej z kolan trzymaną tacę. Nie dbał też o to, czy przyjdzie im przez to spać na chlebowych okruchach, a rano wyciągać z piernat kawałki jadła. Zwyczajnie cieszył się, iż Yellena jest cała, zdrowa i bezpieczna.
A jednocześnie i czuł się jak skończony idiota, co tylko pogłębiały ciche podszepty, jak mógłby przysiąc, będące niezadowolonym jaskółczym terkotem. Zwyczajny głupiec niezdolny odróżnić prawdziwego zagrożenia od zwykłego rozlania wina, które nie potrafił sobie nawet przypomnieć, jak się tam znalazło. Ani też dlaczego. Ta kwestia nie była jednak dla zwiadowcy ważna. O wiele bardziej zaprzątał jego myśli za to fakt, iż z tak błahego powodu, w jakże gwałtowny sposób zakończył ich niezwykle cenny pocałunek. Będący w jego przeświadczeniu i pierwszym w życiu szatynki. Tym samym też i jak słyszał, dla wielu najważniejszym.

— P-przepraszam… Najmocniej cię przepraszam najmilsza, ja... — wyszeptał, więc głosem pełnym skruchy. Wyraźnie nie potrafiąc znaleźć odpowiednich słów. I lekko rozluźniając swój uścisk. Tak, aby móc odsunąć się nieco i spojrzeć jej w oczy. Lecz i zaraz wzrokiem od nich uciec. — Naprawdę przepraszam. Pragnąłem tej chwili. Marzyłem o niej, odkąd cię ujrzałem. Tak miłym dla ciebie wspomnieniem uczynić ją chciałem, a teraz… Teraz, choć było tak cudownie, wszystko zepsułem, prawda? — dodał, lewą dłoń w ostatnim muśnięciu, od jej ciała odrywając. I kierując ją ku swoim włosom. Przeczesując je i wyraźnie w swej bezradności szukając w ten sposób jakiegoś rozwiązania.

Awatar użytkownika
Eru
Posty: 35
Rejestracja: ndz kwie 25, 2021 1:11 pm

Re: ROK JEDNOROŻCA [fantasy, 6os., hetero, bn]

Post autor: Eru »

Z każdym wypitym łykiem, z każdą kolejną dymu chmurką zły nastrój opuszczał umysł ciemnowłosego, a przynajmniej tak mu się wydawało. Już ledwo pamiętał o prześladującej go we śnie przeszłości, o jej twarzy wykrzywiającej się w bolesnym grymasie, zawiniątku tulącym się do martwej piersi jego wiecznie żywej w fantazji miłości. Granatowych oczach tracących kolor i patrzących na niego martwą bielą, a tym bardziej nie pamiętał już dziwnej sekwencji pomieszczeń, białych róż otaczającej kamienny katafalk i śpiącej na nim, jak mu się wydawało baśniowej królewny. Gdyby o tym pamiętał, zapewne uznałby, że to wspomnienie dziecięcej fantazji o baśni, którą opowiadała mu mateczka, a ta opowiadać potrafiła. Tęskniło jego serce nie tylko do jej opowieści, ale i do bladych palców, którymi to zawsze łaskawie gładziła jego głowę niezależnie od formy, jaką przyjmował. Za tymi szarymi oczami, pełnymi mądrości i tego zacięcia, które czasem dostrzegał w oczach Hyrona, oraz za miłością bezgraniczną, którą to darzyła go matka. Nie przyznawał się do tego nawet sam przed sobą, lecz to właśnie tej akceptacji, jaką od niej otrzymał, brakowało mu najbardziej. Teraz jednak każdy lęk i tęsknota przykryta była pierzynką białego dymu, zamazując wszelkie logiczne obrazy, porywy serca i ten głos nakazujący wręcz cierpienie. Był w nim nadal, lecz dużo słabszy. Wino za to brzmiało głośniej.

Dużo głośniej.

Wino było dobrym kompanem do odbierania smutków i rozumu. Jednak, który z nich miał chociaż trochę go w głowie dzisiejszej nocy? Chyba tylko i wyłącznie pan tego przybytku.
— Zmienił...— zaśmiał się Hellion na wzmiankę o cnotliwości Hastena. — Cóż widocznie żona mu do gustu przypadła. — Skwitował, nie opowiadając nic więcej, znał bowiem dobrze przyjaciela i wiedział trochę więcej niż blondyn i chyba większa część kompani, ale nie zamierzał zdradzać jaskółki. Przecież załamaliby się, wiedząc, że prawdopodobnie ma on większą pulę podbojów miłosnych niż kilku z nich...razem wziętych. Zamiast tego jeno się uśmiechnął od ucha do ucha, pociągnął łyk wina, który to w duchu był toastem za zdrowie pierzastego druha i wsłuchał się w dalszą część rozmowy.
— Może myślał, że to twoja kobieta jest — zwrócił się do Hektora. — Wiesz, w sumie dość dużo dyskutujecie, znacie się, sam, żem myślał, że jakieś względy specjalne ma dla ciebie. — Rzekł, a później zaśmiał się, słysząc o bliższym poznaniu.
— On czy płaszcz? — zapytał z nutką żartobliwości w głosie. — Nie wiem, jak bliskie by musiało to poznanie być. I chociaż kobiety uwielbiam, cudowne to istoty, to ta...ehhh. Dwa razy z nią rozmawiałem i dwa razy pokazała, że ma mniemanie o sobie większe niż z Arvonu do Karstenu. Podnieś, powiedz, a jak powiesz to źle, bo nie tak jak ona sobie uwidzi i będzie ci wiercić w brzuchu dziurę. Oczywiście dobrze, jeśli kobieta myśli i zapewni rozrywkę nie tylko w łóżku i można z nią podyskutować, ale kto lubi taką, co to nos zadziera na każdym kroku i próbuje pokazać, że ona lepsza, chociaż cię nawet nie zna? — Prychnął złowieszczo, a lew w jego umyśle warknął, jakby również jemu dopiekła ta cała Alaya. — W sumie z takim podejściem — tu podrapał się po brodzie — się nie dziwię, że ona niezamężna, a szkoda, bo ładna. — Skwitował i pociągnął bucha.
Na wspomnienie Calisty nastrój znów jakby mu się spartaczył. Szkoda mu było tej pięknej, dzikiej panny, a na myśl, że leży tam gdzieś nieprzytomna napawała go jakimś zimnym, złym uczuciem.

„Każda źle skończy, na którą tylko zerkniesz łaskawiej”


— Ktoś jej duszę podobno rozdzielił i ciało. Nie wiadomo, czy z Dolin taka wyjechała, czy może w twierdzy się komu spodobała, ale straż z Arvonu zabrała ją do Horazona i tam pomóc jej mają. Na magii lepiej się znają niż ziołach, więc pewnie jej pomogą. — Westchnął i dopił rubinowy płyn.

„Chciałbyś Hellionie prawda? Żywą, ciepłą i najlepiej u twego boku, słodko szepcącą twoje imię pod nocy osłoną. Powiedz mu, spójrz w jego oczy i przyznaj, że byś mu żonę z przyjemnością ukradł, bez wyrzutu sumienia. Jeszcze tam w twierdzy, gdy on leżał u kresu życia. Chciałabym mieć anioła. Na jedną chwilę miłości. Chciałabym mieć Twojego anioła tej nocy. Przyznaj. Powiedz mu to. A może zarzuciłbyś jej swój płaszcz na ramiona i uczynił swoją, gdyby tylko ktoś jej nie zaklął i teraz, zamiast z nim żartować i pić jak z przyjacielem hipokryto dopełniałbyś swojej żądzy. Powiedz mu... Powiedz!


PRZYZNAJ SIĘ!”


Głos w jego głowie zaatakował go tak bardzo, że upuścił pusty już kielich na podłogę. Zaklął więc szpetnie i podniósł naczynie. Pozwoliło mu to otrząsnąć się z szoku, opanować myśli i emocje. Czyżby za dużo wypił? Może za mało? Tak to zdecydowanie to drugie! Kto bowiem jak nie trzeźwy tworzy sobie problemy wielkie?
— Możliwe, że i znajomy. Hyron zna wielu jeźdźców takich, o których my nawet nie słyszeliśmy, bo i czas sam zdaje się, ich porzucił, a ten był raczej jednym z nas. Takie przynajmniej sprawiał wrażenie on i jego ludzie, jeden miał symbol dzika nawet na płaszczu wyszyty. Dużo naszych porzuciło nadzieję na powrót i żyją sobie spokojnie w takich twierdzach, chronionych zaklęciami przed Tym, Co Przemierza Szczyty i innymi upiorami pustkowi. Horazon i jego świta, nie są jedynymi, jak widać. W sumie to przyjemne życie. — Stwierdził, gładząc palcami puchar. Co na nich czekało w Arvonie? CO najwyżej bycie najemnikami tych, którzy nimi gardzili. Co prawda, on ukrywał długo swoją postać, lecz widział, jak traktuje się takich jak oni. Najniższa warstwa społeczna, pogardzana i uwzględniania tylko, jeśli któryś ród czegoś potrzebował. — Do tego ładne służki — skwitował, by nie przenosić swych nader złych myśli, które znów pojawiły się w głowie i domagały się zalania winem, które zbliżało się ku końcowi. Zauważył też, że w międzyczasie służki gdzieś zniknęły, nie wróciły jeszcze z obiecaną strawą.
— Może poszukamy naszych dobrodziejek? — Zapytał, wskazując na pustą butelkę, następnie poderwał się z łóżka, nieco zbyt entuzjastycznie chcąc otrząsnąć się od natrętnych myśli, które pojawiły się nagle, wgryzając się w jego umysł. Nie czuł co prawda wyrzutów sumienia w stosunku do Halse, nie był przecież jedynym, który wodził oczami za słomianą wdówką, ale nie wiedzieć czemu ta myśl budziła w nim obrzydzenie do samego siebie i wściekłość. Nieposkromioną złość na samego siebie i wszystko wkoło. Zazdrość? Pragnienie? Nienawiść do innych i siebie zaczęły mieszać się w jego umyśle.
Uczucia, które chciał zatuszować, pozbyć się ich jak najszybciej z głowy.
— Myślę, że nikt się nie obrazi, jeśli poprosimy w kuchni o więcej napitku i może jakaś ciepła miska się znajdzie dla strudzonych wędrowców! — Zaproponował wesołym tonem, kierując się do drzwi. — Ku przygodzie. — Rzucił, poganiając ich gestem dłoni.

Methrylis
Posty: 20
Rejestracja: sob paź 08, 2022 8:18 pm

HALSE

Post autor: Methrylis »

HALSE

To wszystko, co panowie mówili o kobietach, jakoś niespecjalnie się Halse’owi podobało: za bardzo się to kłóciło z jego męską naturą męskiego mężczyzny, który kobiety akceptuje tylko w kuchni albo w łożu. Jakoś nigdy nie był fanem wpatrywania się w nie jak jakiś cieć, romantyzm wszelki uważał za domenę chłopców słabych, nijakich i co najmniej zniewieściałych, a jakieś bzdury typu wręczanie kwiatów i śpiewanie serenad pod oknem uważał za… cóż, bzdury. Dlatego gdy słuchał Hektora, który niemal rozpływał się nad kobiecym wdziękiem i czarem, aż ręka z fajką zamarła w drodze do Halse’owych ust, tak niedźwiadek był zszokowany i wręcz zniesmaczony tymi słowami.

— Jak dla mnie każda ta baba sobie na swój los zasłużyła — mruknął obojętnie, a gdy fajka ostatecznie dotarła do ust, odetchnął zrelaksowany, z przyjemnością upajając się wszechobecnym już dymem. — Nie od dziś wiadomo, że bogi je jako te gorsze stworzyły i one nam, facetom, służyć mają, a nie się wychylać i wymądrzać. A jeśli jakaś kara je spotkała, to zasłużona i mnie tam żadnej z nich ani trochę żal. Tej Bezimiennej, co to do niedawna moją żoneczką była, też nie. Przemądrzałe to babsko było — wypluł wściekle — a wyniosłe takie, jakby co najmniej za królową tam robiła. I jak skończyła? No właśnie. Bogi ją pewnie za ten jej niewyparzony jęzor pokarały. Mam szczerą nadzieję, że z tą wariatką, no, wiecie jaką, będzie to samo. W sensie, może jej tam śmierci nie życzę — sprecyzował, choć z odrobinką żalu w głosie — ale jakby tak jej bogi razu którego jęzor obcięły, to bym sobie chyba ten ozorek do skrzyneczki jakowej włożył i na pamiątkę zachował.

Jakimś cudem widok wariatki próbującej coś powiedzieć, ale bez rezultatu, bo i bez języka, wydał mu się naprawdę miły i aż się Halse uśmiechnął, pragnąc zatrzymać tę wizję w głowie jak najdłużej.

— A co do oferty mianowania cię na dowódcę — kontynuował wątek, spoglądając z uwagą na Hektora — to ja tam żadnych przeciwskazań nie widzę, żeby i żonkę mu podpierdolić. Toć ona już wdowa będzie, czy nie? A wdowa to praktycznie wolna kobieta jest. Daj jej może ze dwa dni na żałobę czy coś, choć powodu nie widzę, by po takim chuju choć łezkę uronić, a potem bierz ją pan w obroty. I widzisz? Wszyscy będą zadowoleni!

Wszyscy poza nim, bo humor spełzł mu całkowicie, gdy napatoczył się temat wariatki. I nawet dowiedział się, jak jej na imię! Z jednej strony wcale nie był tego ciekaw. Ale z drugiej, przynajmniej będzie wiedział, żeby uciekać, jak gdziekolwiek to imię usłyszy.

— Alaya — wypluł to słowo z taką odrazą, jakby nie tylko było nazwą jakiejś choroby, ale jakby wręcz ślina, którą miał w gębie podczas wymawiania tego imienia, też była zatruta. Aż splunął błyskawicznie, woląc dmuchać na zimne. — Brzmi trochę jak fachowe imię dziwki. A że męża nie ma, to jakoś wcale mnie nie dziwi. Wcale a wcale! I dlaczego niby wpadłem?! — odparował naburmuszony. — I jakie zyskuje? Jakie zyskuje?! I jakiej cierpliwości? Jakiej, jak ja czegoś takiego w swoim inwentarzu nie posiadam? Ja nie wiem, jaki ja pognieciony psychicznie musiałbym być, żeby na taką wywłokę wściekłą czekać.

Wiedział, że miał chociaż w tym jednym względzie Helliona za sojusznika, ale aż do jego ostatniej wypowiedzi nie sądził, że aż takiego! Roześmiał się więc Halse i aż miał ochotę serdecznie wyściskać kompana, tak wielce rad, że ktoś jeszcze go rozumiał i wspierał w tej wariatkowej niedoli.

— Widzisz?! — wrzeszczał w stronę Hektora. Krzyk ten nie powstał w wyniku ewentualnych problemów ze słuchem rozmówcy, a coraz gęstszymi oparami, które ich otaczały i które, zdaniem Halse’a, nawet wszelkie dźwięki tłumiły. — Nie tylko ja jeden żem się na tej żmii poznał! Wstrętne to babsko i podłe! Już to mówiłem, ale powtórzę: nie dziwota, że ta wariatka męża nie ma. Nawet jak miała jakichś tam swoich zalotników, bo z gęby niby niebrzydka, to zaraz, jak tylko jedno słóweńko od niej usłyszeli, jak tylko pierwszy jad się z jej języka polał, to od razu prędziuchno umykali, byle dalej! Tak było! — zakrzyknął i aż się z tego wszystkiego napić musiał, toteż pociągnął dzielnie z butelki.

I tylko w jednym się z Hellem nie zgadzał.

— Ja tam za myślącymi nie przepadam — zawyrokował z miną wielkiego filozofa. — Za dużo jęzorem mielą. Z myślenia bab właśnie takie poczwary jak ta wariatka wychodzą. Właściwie — nagle niedźwiedź zmienił wątek — to tak ją powinienem nazywać. Tak jak wcześniej była Bezimienna w ramach imienia, tak teraz Wariatka jej imieniem będzie. Toć to inaczej określić się tego nie da! — zakrzyknął, mając nadzieję, że kompani go poprą.

I wtem pojawiła się druga rzecz, którą Hellion wypowiedział, a która wpędziła Halse’a w niemiłą konsternację.

— Jak to — wymamrotał tępo, wpatrując się w kumpla z kompletnym brakiem zrozumienia. — To jest szansa, że oni ją tam wyleczą? Tę moją Bezimienną? Żarty se raczysz robić — oskarżył go niby gniewnie, choć tak naprawdę coraz bardziej lękliwie. — To ja bym miał kawalerem jednak nie być? I co jeszcze?! I może miałbym się nią opiekować? Ziółka parzyć i poduszkę pod głową poprawiać? No niedoczekanie! NIEDOCZEKANIE!

Aż z tego wszystkiego musiał się napić i fajką poprawić. Nagle coś w jego głowie gwałtownie się szarpnęło, wzrok na moment zamydlił, a kark jakby delikatnie zwiotczał, bo wbrew Halse’owi przechylił się lekko na bok. Niedźwiedź natychmiast się poprawił, żeby nie widać było, że powoli się upijał — i to po ledwie kilku łykach! Ale niestety, choć serce zawsze pragnęło alkoholu, główka niespecjalnie to znosiła.

— Jak chce przeżyć — bełkotał — to niech sobie tam u tych mnichów zostaje. Niech ją ten dziwny staruszek leczy, co mnie leczył. Niech jej pięciodniowe ziółka wciska. Byle z dala ode mnie.

Był kawalerem ledwie od kilku godzin, a już nie był w stanie się z tym uczuciem rozstać.

Gdy zaś nagle całą salę przeszył huk upadającego kielicha, Halse rozejrzał się zdezorientowany dookoła, a gdy ujrzał winowajcę, roześmiał się głośno i rubasznie, uszczęśliwiony, że nie tylko on był pijany i że Hellion dołączył do tego klubu.

— O, dzika ma w herbie? — zapytał z zainteresowaniem, gdy rozmowa spłynęła na temat właściciela przybytku i jego ludzi. — To się z nim dogadam. W końcu dzik to taki mniejszy niedźwiedź. Prawie to samo. — Halse namyślił się chwilę. — Całkiem to samo.

Pomysł, by poszukać więcej napitku był bardziej niż dobry. Wprawdzie Halse pić więcej już nie powinien, ale mało kiedy słuchał głosu rozsądku. Poza tym, o ile może wypił trochę za dużo, to na pewno wypalił zdecydowanie za mało. Aż wyrwał chłopakom fajkę i zaciągnął się mocno dymem, średnio-pewnym krokiem wychodząc na ciemny, chłodny korytarz. Wokół nie widać było ani żywego ducha, ale to niespecjalnie im przeszkodziło w dalszym marszu. Podobnie zresztą jak fakt, że po drodze nie spotkali żadnej służącej, która mogłaby ich pokierować w stronę kuchni lub piwniczki z winem. Lecz to także nie zwolniło ich kroku ani nie ostudziło zapału. Wprost przeciwnie, sądząc po bełkotliwych, chrapliwych śpiewach, które w dramatycznie nierównym rytmie zaczęły się wydzierać z ich gardeł.

Przy czym „wydzierać” było jak najtrafniejszym określeniem.

Aż wtem zdarzył się istny cud. Ujrzeli wąskie schody ukryte pod wysokim, ceglanym łukiem, które ginęły we wszechobecnym mroku. Niewiele myśląc, natychmiast skierowali się w tamtym kierunku, wyczuwając swoimi niezawodnymi zmysłami całe stawy, morza i jeziora wina. Wprawdzie schody dość szybko się skończyły, co ich lekko zaniepokoiło, bo piwnice zwykle znajdowały się znacznie niżej, ale i tak szli dalej.

I wtedy właśnie ujrzeli najdziwniejsze beczki na wino, jakie w życiu widzieli. Owszem, były drewniane i duże, ale wcale nie okrągłe i pękate, a wąskie i bardzo wysokie. Na szczęście to pijackie zaćmienie umysłu trwało tylko chwilę, bo już w następnej sekundzie zrozumieli, że nie patrzyli na beczki, ale na półki! Całe dziesiątki olbrzymich półek poustawianych w rzędach. Ba!, były nawet tu i ówdzie poustawiane stoły, coby okolicznym ułatwić i uprzyjemnić spożycie. Radosnym krokiem ruszyli więc w stronę drewnianych konstrukcji, ale i tam spotkało ich zaskoczenie.

— Tak dziwnych butelek to żem w życiu nie widział — zawyrokował powątpiewającym tonem Halse, chwytając jedną z nich i obracając w rękach dookoła.

Wyglądała bardzo dziwnie: była niewielka i wąska. Nie wykonano jej ze szkła, a z jakiegoś utwardzanego papieru. A gdy się ją otworzyło — a nie miała korka! — wewnątrz nie było żadnego napoju, a jedynie więcej kartek i jakieś małe, czarne kropeczki. I to jeszcze rozmazujące się i pełzające po pożółkłych stronicach.

— Co to, kurwa — bełkotał wściekle, odrzucając to dziwne coś za siebie. — Gdzie jest wino?! Ja tu nigdzie żadnych butelek nie widzę! Co, do chuja?! NAJGORSZA PIWNICZKA Z WINEM, JAKĄ W ŻYCIU WIDZIAŁEM! Panowie — Halse odchrząknął poprawił się i lekko zamroczonym wzrokiem powłóczył po kompanach — wychodzimy. Natychmiast. To nie jest miejsce dla...

I gdy wydawało mu się, że jakaś podrobiona piwniczka była najgorszym, co go mogło spotkać, wnet zrozumiał, że był wybitnie naiwnym niedźwiedziem. Najpewniej najbardziej naiwnym spośród całego swojego niedźwiedziego narodu.

Wszystko przez nagły odgłos, który wyostrzył ich zmysły i zwróciły uwagę w stoję wyjścia z pomieszczenia. Echo bębniło odgłosem cudzych kroków, a przecież żaden z nich nikogo się nie spodziewał. Czyżby ktoś ich śledził? Halse momentalnie się zjeżył, w razie czego będąc gotów do ataku. Pozostali też czujnie wpatrywali się w zakręt, za którym czaiło się wyjście i schody na górę. Wtedy właśnie po ścianie zaczął prześlizgiwać się cień intruza. Był iście przerażający, rozciągając się karykaturalnie pod wpływem trzaskającego w pochodni ognia. Nie zwalniał, parł pewnie naprzód, schodząc powoli po schodach. Cień coraz bardziej się powiększał, echo dudniło im w uszach, a wyobraźnia podpowiadała obrazy największych i najstraszniejszych mar.

Ale to, co wyłoniło się z korytarza i weszło do piwniczki, przeszło najśmielsze wyobrażenie Halse’a. Zaskoczony, przerażony, zalany wręcz potem, krzyknął straszliwie, aż się cofając po czym momentalnie wyciągnął miecz, kierując jego ostrze w stronę poczwary.

— ZGIŃ, PRZDPADNIJ, MARO NIECZYSTA! — wrzeszczał bojowym tonem. — MIĘDZY DIABŁY WRACAJ, GDZIE TWOJE MIEJSCE, CHOLERO PRZEKLĘTA! Jeszcze nas tutaj, porządnych mężów, zadręczać w ich samotni będziesz!

Miał szczerą nadzieję, że tylko się ośmieszy i tak naprawdę celował mieczem w pijacki majak. Miał nadzieję, że ta cholerna szatynka wcale przed nimi nie stała, nie krzyżowała ramion na bogato wyposażonej przez naturę piersi i nie wpatrywała się w nich z wyrazem kpiny na swoim upatrzonym złotymi plamami pysku.

Ale coś nie chciała znikać. Nawet mimo uporczywego mrugania i klepania się po twarzy. To wredne babsko ciągle tam stało, więc Halse jęknął rozpaczliwie, spoglądając na Helliona, swojego towarzysza w tej babsko-wariatkowej niedoli.

Na Hektora, tego wielkiego wielbiciela wszelkiej kobiecości, nie było co liczyć.

— Pomóż — jęknął. — Ratuj!

Adelai
Posty: 29
Rejestracja: wt maja 25, 2021 2:24 pm

Re: ROK JEDNOROŻCA [fantasy, 6os., hetero, bn]

Post autor: Adelai »

UPALONY HEKTOR



Wypity przez panów alkohol w połączeniu z dobrodziejstwami ziołowej fajki coraz bardziej mieszał im w głowach. Mniej dostrzegali i mniej kontakowali. Wiele wątków pomijanych było przez fakt typowej przy tym połączeniu zawiechy, za którą Hektor nie miał za złe swym kompanom. Cóż ci pewnie nie przyzwyczajeni do takich darów natury, a te widocznie w nich z siłą zdwojoną uderzyły. Dlatego spokojnie siedział przysłuchując się temu, co im na duszy leżało, bo nowych informacji zbytnio już nie przyswajali, dlatego zbastował z nowymi historyjkami, skoro nawet tej jednej nie wyłapali.
Choć chciał spokojnie jedynie słuchaczem być, to i tak jasnowłosy drążył temat pozbycia się dowódcy i wciągał go w to coraz bardziej. A kiedy padło hasło małżonki dowódcy i żałoby to tur nie wytrzymał i gromkim śmiechem się zaniósł prawie fajką dławiąc.
- Ona i żałoba? - śmiech ledwie opanował. Być może zbyt długo kobiety nie znał, ale tyle co zdążył zaobserwować to Hyron choć dowódcą był świetnym to mężem fatalnym i kobieta lekko z nim nie miała, a po rozmowach z nią dobrze wiedział, że ubolewać nad stratą, by nie ubolewała.
- Pewien jestem, że tytuł wdowy hucznie by oblała! A swą łezkę prędzej do pustej butelki uroni niż trupa małżonka swego! - niebywale go to rozbawiło. Dlatego po kolejnej fali śmiechu zrobił solidny łyk opróżniając swój kufel i wierzchem dłoni usta otarł. Mogli sobie żartować tu i teraz, jednak nie byłoby go stać na coś takiego, nie trzeba mówić nawet o zamachu na własnego dowódcę, ale jeszcze odbiciu mu małżonki? Choć ta piękna, to była jak ogień, jak żar, nie do ujarzmienia, tylko próbujący chłop, by się sparzył. Hektor doskonale sobie zdawał z tego sprawę, ale towarzystwo jej ile ciepła dawało! Serce tura się radowało na samą myśl o ciepłym uśmiechu tej panny. Zwierzołak doskonale wiedział, że ta iskierka nie raz da im jeszcze popalić.
Z chwilowego zamyślenia wyrwały go kolejne rozmowy, ah panowie uwzieli się na ulżenie sobie i wygadanie swych krzywd i uraz jakie zdążyli zgromadzić po spotkaniach z dumną Alayą. No tak, kobieta ta wiele miała za uszami... samym turem w końcu cwanie zagrała. Tu, jej pomógł, tu wszystko wniósł, a gdy zadanie wykonane to by jak najszybciej się go pozbyć. Kokietować umie, ale tu całusem mu podziękowała, a ledwie zniknął to już za kolejnego się wzięła omotując go swymi sidłami, na tyle by kory jej narwał i kto wie co jeszcze, skoro i płaszcza Jeźdźca pozbawiła. Znał ją już dość długo, jednak czy dobrze? Tego powiedzieć nie mógł. Była to dama z wyższej półki, gdzie zawracać by sobie miała głowę prostym kucharzyną. To kobieta cwana była i umiała swego dopiąć sięgając po rozmaite metody, na tą lepiej było uważać i lepiej omijać. Takie tylko kłopoty ściągały i to te z najgorszych. Jak widać po nastawieniu obu panów. A Hektor cenił sobie spokój. Zdecydowanie wolał towarzystwo ciepłych i prostych dziewcząt, takich jak on sam.
- Nie, wy mylicie przyjemną pogawędkę z przemądrzałym babskiem... Miło jest słów kilka zamienić, ale w temacie, który was ciekawi, nie kiedy dziewka smęci czy wami dyryguje! - machną ręką na to ich biadolenie, ale racji sporo mieli. Chęci do czegokolwiek przy takich zrzędach uciekały. Dlatego też on sobie życia nie lubił utrudniać, bo im mniej z takimi obcujesz tym szczęśliwszy jesteś.
Nagle obaj panowie wybitnej ochoty na spacer nabrali. Hektor podniósł się tylko z powodu tych służek ich dobrodziejek, o których Hellion wspomniał. No bo po trunek poszły i przepadły, to i może coś się stało? Może pomocy im było trzeba. No jak miał więc siedzieć, musiał ruszyć za tą dwójką. Jednak już w drodze widział, że ich nowy kompan za dużo buszków wciągnął, bo szedł i wydzierał się na całe korytarze, no co zrobić jak nic się nie zrobi, humor mu dopisał, a z tego tylko cieszyć się można. Dlatego uchachany z tego stanu rzeczy Hektor szedł za nimi. Choć gdzie szli? Mieli trunki przynieść, a kierunek jakiś dziwny obrali, jednak nie znał zamku, więc nie dyskutował i wszedł za nimi te kilka schodków w dół, by towarzyszy nie opuścić. Jednak ciemno tu było i jedyne co widział to regały, masywne i solidne, takie co i on miałby problem sunąć. A całe zastawione wiedzą pisaną. Słysząc i widząc Niedźwiedzia, który tubie z pergaminem się przyglądał Hektor ledwie ustał na nogach. Wiedział, że jego zioła dobrej są jakości, ale dawno się tak nie ubawił oglądając innych pod ich wpływem. Gdyż jego samego one przyjemnie wyciszały i owszem często rozweselały, dlatego śmiać mu się chciało bez przerwy. A przynajmniej do pewnego momentu, gdy nagle ktoś go minął wchodząc do pomieszczenia. Postura drobna, kobieca. Westchnął tur zażenowany, no tak, to najbardziej wścibskie musiało ich nakryć. Co gorsza jasnowłosy Jeździec swymi krzykami i zmarłego z grobu by wyciągnął. Ostrze poszło w ruch, robiło sie gorąco, mieli kłopoty. Oj mieli kłopoty, bo takie kobiety zawsze kłopoty przynosiły. Mała panika tura ogarnęła. Świeży w tej kompanii, a tu coś takiego, pogrąży go to. Pogrąży!
- ŻWYCEM NAS NIE WEŹMIE! Kompani odwrót! ODWRÓT! - krzyknął stojącego obok siebie Helliona za rękaw szarpiąc i ku wyjściu biegnąc. Drzwi masywne na korytarz otwierane zostały uchylone, więc szybko byli w stanie się wydostać, a instynkt nakazał od razu je zatrzasnąć. Serce łomotało w piersi nienaturalnie. Uciekł. Ich zguba została w środku... Przetrwają... I dopiero wtedy na swych kompanów spojrzał, a raczej na jednego, bo kto więcej jak sam Hellion byłby w stanie wydostać się z pomieszenia, kiedy tur tak szybko drzwi zatrzasnął. Pijany i upalony umysł nawet nie przetworzył innej opcji.
- Misia dorwali! Kompania Misia dorwali! - krzyknął spanikowany i jakby chciał powrócić, by kompana ocalić, jednak kątem oka na korytarzu dostrzegł coś, a raczej kogoś, kto w pełni jego uwagę zaabsorbował. W moment zapomniał o Misiu w potrzebie i wdrapał się na te trzy stopnie, by nogę na korytarzu postawić.
- A panienka się zgubiła? - zapytał ciepło i niezdarnie o masywną szafkę się oparł dłonią. Niestety los turowi dziś nie sprzyjał i mebel choć masywnie wyglądał nie wytrzymał naporu mężczyzny tak postawnego, a kiedy nóżka zsunęła się na pierwszy stopień schodka, tak cała konstrukcja uciekła z pod ręki rudzielca, który ledwie na nogach ustał, zaś jego podpórka runęła w dół schodkami lądując na masywnych drzwiach. Całe szczęście i Hellion zdążył z ów schodków zejść.
- Upsik... - spojrzał na to dłonią twarz przecierając. No kłopoty, on mówił, bo kobiety to kłopoty, to znaczy tylko konkretne kobiety, bo większość to Złota jest, Złota. A potencjalnie złota kobieta, właśnie przed nimi stała.
- Ja to ... panienka poczeka, ja zaraz... to się naprawi... to nic takiego...- powiedział podchodząc do wywróconego mebla, jednak ten tak świetnie się wpasował między schodkami, a drzwiami, jakby jedną konstukcje tworzyły. Oczywiście taką, która uniemożliwiała wejście do biblioteki bądź ewentualne z niej wyjście. Tur szarpnął raz, jednak bezskutecznie, wstał trzymając się za lędźwie.
- A może naprawi sie później... KOMPANIE NASZ NIE LĘKAJ SIĘ< MATKA ZIEMIA JEST BLISKO! POMOC NADEJDZIE!....później... - wykrzyczał, choć ostatnie słowo skierował jedynie do Helliona.
- Faktycznie jak mówiliście, pecha ona tylko przynosi... - stwierdził rudzielec po czym do blondwłosej piękności się zwrócił.
- Proszę wybaczyć za zwłokę, ale jak możemy panience pomóc? Czemuż to sama te korytarze przemierzasz? - pijany i upalony umysł tura był jednozadaniowy. A niestety wszystkie inne zadanie nie ważne jak pilne zostały przyćmione drobną kobiecą osóbką o lśniących blond włosach.
Awatar użytkownika
Einsamkeit
Posty: 94
Rejestracja: sob kwie 24, 2021 5:22 pm

Re: ROK JEDNOROŻCA [fantasy, 6os., hetero, bn]

Post autor: Einsamkeit »

ALAYA DA SIENA

Stopniowo myśli zaczynały odpływać, rozpływać się w niebycie, pogrążone przyjemną chmurką ciepłej wilgoci, snującej się znad balii. Zapach róż znów koił i kołysał do snu. Po raz wtóry zapadłam w lekką, delikatną drzemkę, tym razem bez większych koszmarów. Dzięki temu mogłam wstać ponownie, znów czując się tak, jak czułam się każdego dnia - niczym królowa. Bo niewątpliwie nią byłam, nawet jeśli nie w tym wcieleniu; gdzieżby jednak znaleźć tak idealnie karmelową skórę, brązowe oczy o kolorze najmilszej żołądkowi czekolady, czy usta tak doskonale wykrojone, idealnie wręcz stworzone do prawienia najwspanialszych komplementów lub najbardziej wyrafinowanych złośliwości? Ach, aż się powachlowałam, czując, że zaczynam się rumienić pod wpływem komplementów danych samej sobie.
Oczywiście zdawałam sobie sprawę z tego, że moje podejście do samej siebie było obiektem pobłażliwych, bądź pełnych politowań spojrzeń, jednak byłam też ostatnią osobą, która zamierzała się tym przejmować. W życiu należało liczyć na siebie - czy to w problematycznej sytuacji, czy to w sytuacji, gdy należało docenić samego siebie. Wszakże człowiek sam sobie był najsurowszym krytykiem, i nawet mnie zdarzało się niekiedy usłyszeć znienawidzony, przesłodzony głosik, pytający “pewna jesteś, że ta suknia cię nie pogrubia?” czy “chyba już wystarczy? Zjadłaś już czternaście jabłek”. Zazwyczaj go ignorowałam, jednak ten głosik był jak bąk turlający się po męskich gaciach - już dawno go nie było, a smród zostawał. Niekiedy, co gorsza, zostawał razem z właścicielem.
Z bolesnym jękiem podniosłam się z łóżka. Wcale nie chciało mi się wychodzić z mojej cieplutkiej prehistorycznej jaskini. A jednocześnie ciekawość nęciła mnie, kusząc, by wyjść i sprawdzić, czy aby na pewno takowa biblioteka istnieje.
Z kwaśną miną już-już miałam wypełznąć na korytarz, gdy dostrzegłam twarz samej siebie w lustrze. Na moment stanęło mi serce; cóż to za koszmar i szkarada! Zaczesałam włosy do tyłu, tworząc najpiękniejszą fryzurę, na jaką było mnie stać; wplotłam w warkocz róże, które perfekcyjnie podkreślały moją urodę. Suknię, dość zgrzebną, musiałam niestety pozostawić; jedyne co mi przyszło, to narzucenie na siebie swojego płaszcza i butów, zanim wypełzłam na korytarz.
Kilku Jeźdźców szło gdzieś dalece korytarzem, podśmiechując się i wydzierając w pijackich śpiewach w oddali. Nawet nie wnikałam, o czym mogli śpiewać; choćby były to najpiękniejsze odzewy miłosne, byłam pewna, że jakakolwiek zainteresowana nimi panna uciekłaby natychmiast po kilku nieudanych powtórkach słowa “tru-chu-tru-tu-nie, to nie tak-tutleje”.
- Tutleje?
- No, tak.
- To jest takie słowo?
- Teraz już tak.
- Aha. Dobra.
- Nieeeeech się Buuuuuuuuk roooooodziiiiii, moc tuuuutleeeeeeje…
- Właściwie czemu śpiewamy o rodzących się drzewach?
- A co, nie można?
- Nie no, można, tylko po co.
- A po co Hyron taką mendą i świnią jest, no po co?
- To jest zło chodzące, trzeba by go wyeliminować - stwierdził jeden z Jeźdźców dość entuzjastycznie.
Przynajmniej tak brzmiało mi to słowo, jedno jedyne, które w swojej chmurce lekceważenia raczyłam zrozumieć. A może i nie. Nieważne. Nigdy nie skupiałam się na cudzych rozmowach zbyt długo, nie potrafiąc znaleźć zbyt wielu interesujących rzeczy, które mogłabym chcieć później wykorzystać. Chyba, że ktoś dyskutował, jak się wzbogacić (najlepiej skutecznie), kogoś się pozbyć (najlepiej nie do końca skutecznie), lub wpadał na równie fascynujący wątek. Wtedy - o, wtedy dopiero zamieniałam się w jedno wielkie chodzące ucho, zdolne usłyszeć nawet najcichszy szept na drugim końcu pomieszczenia. W przeciwnym wypadku moja wyobraźnia dopowiadała sobie swoje rzeczy, nie zawsze adekwatne. Ale za to jakie kreatywne! Tak więc, niezależnie od tego, czy mój brak uwagi wyobraził sobie cały dialog, czy nie - byłam całkiem ukontentowana jego brzmieniem nawet, jeśli panowie obecnie dyskutowali o hodowli drzewek lub o swoim przywódcy. Lub o możliwościach przyrządzania karpia.
Zalety bujnej wyobraźni były, moim zdaniem, wyjątkowe. Ileż na jej bazie powstało gorących plotek i ploteczek! Nie zawsze wszystkie były prawdziwe, ale o ileż bardziej nudny byłby świat, gdyby plotki i opowieści zawierały w sobie tylko fakty i prawdę.
Sięgnęłam po jedną z pochodni, zanim ruszyłam naprzód, w ślad za - cóż, niestety - trójką zapijaczonych mężczyzn.
I, niestety, szli dokładnie tam gdzie ja. A gdy ledwie weszłam za nimi, przywitał mnie dziki krzyk, zdolny zerwać nawet najgłębiej śpiącego umrzyka ze swojego grobu. Pozostali mężczyźni zachowali się tak, jak na nich przystało - dyplomatycznie dali nogę, zostawiając najbardziej nietrzeźwego kompana na pastwę losu. Dżentelmeni, doprawdy.
- MIĘDZY DIABŁY WRACAJ, GDZIE TWOJE MIEJSCE, CHOLERO PRZEKLĘTA! POMÓŻ! RATUJ!! - wydzierał się niedźwiadek w czerwonych bucikach, machając mieczem na oślep. Skrzyżowałam ramiona przed sobą, obserwując go spokojnie, poniekąd bez emocji. Raczej niekoniecznie każdego dnia grożono mi mieczem, ale grożono mi - w ogólnym całokształcie - dość często. Człowiek zdążył się przyzwyczaić. Miecz był właściwie tylko trochę taką większą wykałaczką.
- Jaśnie panie, śmiem sądzić, że dawno żeś pięknej kobiety nie widział, skoro na jej widok reagujesz krzykiem - odrzekłam łagodnie. Zaraz mój wzrok padł na kamienną ławę. Ławkę. Spoważniałam.
- Ćśśśśśś - syknęłam, kładąc palec na ustach. Powoli, ostrożnie wskazałam palcem na ławkę. - On śpi. Nie możemy go obudzić.
- Jak ja bym piękną kobietę spotkał - wybełkotał ledwo wyraźnie Halse - to bym ją zbałamucił, a nie... a nie... A TY POCZWARA JESTEŚ! - wypluł wściekle. - A nie piękna kobieta! phi! - zaśmiał się, przy okazji lekko opluwając sobie brodę. - Gdzie tobie do pięknej? Jak ty już stara wdowa jesteś?
Ach, dżentelmeństwo męskie w pełnej krasie. Powachlowałam się wymownie dłonią. Gdybym była w swoim normalnym nastroju, pewnie bym nawiązała do tego bałamucenia, jako że sam w sobie człowiek ten do spełnienia swych słów się nie rwał.
Niemniej jednak obiecałam sobie być lepszym człowiekiem.
- Zacny panie, od twych komplementów aż się rumienię. Twe słowa, pełne jadu, odmładzają mą duszę. Zaś ty chyba powinieneś być kobrą jakąś, aniżeli niedźwiedziem - odrzekłam, nie kryjąc lekkiego uśmiechu. Po chwili podeszłam do kamiennej ławki. Sen to był sen, oczywiście, ale niektóre z nich były dziwne. A inne zaś były… cóż, prorocze. I chyba właśnie ta myśl mnie tknęła - o tej proroczości - co sprawiło, że zdecydowałam się nie naruszać snu wiecznego nieboszczyka, leżącego w kamiennej ławie. Zamiast tego odwróciłam głowę w stronę wejścia do drzwi, które właśnie zostało zatrzaśnięte. Huk sugerował, że zepsuło się coś jeszcze. Albo spadło. Ewentualnie kogoś przygniotło. Byleby nie moje dziewczęta! Panów mogło, jako, że byli mi obojętni, ale nie panienki, przy których szło mi spędzać ostatnie wieczory.
- Kodrą? - zapytał mężczyzna, pieczołowicie marszcząc brwi. — Jaką, taką grubą, pierzastą? Dlaczego miałbym być kodrą? Chyba że tobie do łoża spieszno - wymamrotał, usiłując zaśmiać się rubasznie. Niestety, w moim odczuciu zabrzmiało to jak nasz lokalny kapłan, dławiący się orzeszkiem. — Ale to nie ze mną. Ja mało na Twoje wdzięki wrażliwy.
Cóż, chłop nie przeżył obchodów święta zimy. A wpatrując się w tę blond żmiję, zaczynałam mieć równie poważne wątpliwości co do jego szans na przetrwanie w tej kompanii dłużej, niż kilka dni.
A miałam być lepszym człowiekiem… ale cóż zrobić, kiedy jad taki słodki?
- Czyżby? - uśmiechnęłam się łagodnie. - Najgłośniej krzyczy ten, co ma na sumieniu najwięcej. Oszust krzyczy, że oszukują, złodziej wrzeszczy, że kradną; ten zaś, zauroczony, zaprzecza, jakoby rzucono na niego urok, twierdząc, że jest on w pełni odporny. A teraz racz odłożyć tę wykałaczkę tam, gdzie jej miejsce, zamiast machać nią na lewo i prawo niby wieśniak rozrzucający gnój widłami.
Westchnęłam, widząc jak w oczach mężczyzny nie pojawiła się ani jedna iskierka zrozumienia, czy choćby jakiś przebłysk inteligencji. Po prostu wpatrywał się we mnie szeroko otwartymi oczami.
- Chuj bombki strzelił — mruknął nagle, obojętnie machnąwszy ręka, w której wciąż trzymał miecz. - A wykałaczka zostaje ze mną!!! W sumie, dobra nazwa. Wykałaczka. Tak cię będę nazywał. Nie ciebie! Ty to poczwara jesteś. Miecz będę wykałaczką nazywał! A wykałaczka - powtórzył pieczołowicie - zostaje ze mną.
- A, nazywaj sobie to jak chcesz - skwitowałam obojętnie. Obeszłam mężczyznę szerokim łukiem, wędrując w stronę drzwi, zza których rozległ się huk. Słyszałam li i jedynie niewyraźne echo rozmów; chociaż nadal pamiętałam, po co tu przyszłam, to zamierzałam sprawdzić najpierw, czy tymi drzwiami dało się wyjść. Wszakże zostały zatrzaśnięte; bez słowa przesunęłam dłońmi po drzwiach, próbując je poruszyć. Bezskutecznie. Kopnęłam w drzwi. Również bezskutecznie, za to rozbolały mnie palce. Pięścią nawet nie próbowałam tłuc w drzwi; nie miało to sensu. Zawiasy też były zbyt solidnie skonstruowane. Nie, żebym miała jakieś doświadczenie w tym temacie. Po prostu tak wyglądały. A moje dłonie były zbyt piękne, by mogła je naznaczyć jakaś skaza.
- No i pięknie - burknęłam do siebie. - Zamknięta w krypcie grobowej, znaczy bibliotece, z jakimś wariatem. Idealny wieczór. A mogłam siedzieć w swoim pokoju, upiększać się i wstać rano świeżutka jak pączek róży oblany poranną rosą, to nie.
- Co? Pączek? Nażreć się przed snem nie zdążyłaś? Niemądrze — skwitował z powagą mężczyzna gdzieś za moim ramieniem. - To ty pączkuj czy coś, a ja się skupię... co? Nie wiem, zaraz... aaa... yyy, gdzie te pierdolone butelki?
- Sam jesteś pączek - odparłam, odwracając się do niego. Cóż, skoro nie udało mi się sforsować drzwi, to zamierzałam chociaż znaleźć to, czego szukałam. Książki o uciechach cielesnych. Co prawda niemądrym było pozostawianie wypitego mężczyzny, machającego mieczem za moimi plecami, jednak założyłam, że uwaga o byciu pączkiem skutecznie zajmie jego mały rozumek na minimum pięć minut. Albo go skutecznie obrazi.
Nauczona doświadczeniem ze snu, ostrożnie sięgnęłam po jedną z ksiąg. Który to był regał? Trzeci? Czwarty? Zawahałam się na chwilę, zanim sięgnęłam po bardziej zdobioną księgę. Zazwyczaj takie zawierały obrazki. Te mniej zdobione, albo mające jakieś dziwaczne runy i hieroglify, zazwyczaj były nudne.
I nie miały obrazków. A jeśli już coś przedstawiały, to jakieś dziwactwa w rodzaju kozy z ogonem ryby czy węża skrzyżowanego z indykiem. Abominacje jakieś, które nie występowały w naturze. Chociaż, jakby nie spojrzeć, Halse również nie powinien istnieć - takiej zabójczej mieszanki bycia idiotą, skrzyżowanego z idiotą, jeszcze nie widziałam. Natura jednak, jak stwierdziłam filozoficznie, zawsze znajdzie jakiś powód, by nas zaskoczyć.

Otworzyłam księgę na chybił trafił; oczywiście, co za rozczarowanie. Zamiast interesujących mnie ilustracji czekała na mnie ściana tekstu.
“Powstali przed wiekami, zrodzeni z czarnej, najplugawszej magii, istoty ni to ludzkie, ni to zwierzęce, sterowane i żyjące instynktami swojego zwierzęcia, którego moc mu dano; od samego zarania swojego istnienia byli wyrzutkami społeczeństwa, pogardzani i nieszanowani. Tak, jak społeczeństwo odrzuca trędowatego, chorego, słyszącego głosy i widzącego coś, co nie istnieje, tak samo było i ze Zwierzołakami”.
Z hukiem zamknęłam księgę, wyraźnie niezainteresowana jej treścią. Spory gros tych mądrych ksiąg był zwykłym spisem ludowych plotek i bajek. Jakkolwiek lubiłam bajędy, to nie bez obrazków. Dlaczego twórcy nie pokusili się nawet o namalowanie jakiegoś Zwierzołaka?
Następna.
“Bowiem w magię, czy to miłości, czy śmierci, trzeba szczerze, głęboce i prawdziwie wierzyć. Samo rzucenie zaklęcia, z intencjami i przy zachowaniu każdego kroku, bez wiary w to, co się czyni, niczego nie sprawi. Najłatwiej jest więc, być może właśnie z tego względu, posługiwać się tym rodzajem magii Jeźdźcom Zwierzołakom; jednak nawet oni nie są aż tak dalece niehonorowi, by nie wzdrygać się z obrzydzeniem i pogardą na te praktyki. Aby jednak sprawiedliwości zadość, należy przyznać, że niewielu z nich tę magię zna, nawet jeśli ją kojarzą z racji swojej natury i przynależności.”
- Ale nudziarstwo - jęknęłam do siebie, sięgając po trzecią. Sekundy później na mojej twarzy pojawił się szczery, nieskrywany uśmiech. To było to. Mój sen okazał się prawdą. Ilustracje cieszyły oczy, zwłaszcza te bardziej uszczególnione, aczkolwiek nie umiałam sobie wyobrazić mężczyzny, okręcającego się jak bączek. Aż się powachlowałam, czując rozkoszną falę ciepełka. Wreszcie było mi cieplej i jakoś tak, po ludzku, weselej.
Ale jeśli sen okazał się prawdą… a przynajmniej ta część… to co z tym nieboszczykiem, drzemiącym pod ławą? Dlaczego on nie umarł, tylko dalej żyje?
Spojrzałam podejrzliwie na ławę, jak gdyby ta miała mnie ugryźć. Z drugiej strony, czy warto wywoływać wilka z lasu? Chociaż, rozsądek podpowiadał, że nieboszczyk obudziłby się już wcześniej, słysząc dzikie krzyki Halse’a. Ja, w porównaniu do niego, byłam cicha jak mysz.
Przed chwilą myślałaś o proroczości, nie? Jeśli ten sen był prawdą, to gdzieś w pobliżu znajduje się ta cała sala, do której uciekłaś.
Rozejrzałam się naokoło z pewnym powątpiewaniem. Nie, to byłoby bez sensu, uznałam po dłuższej chwili. A jednak coś przymusiło mnie, żeby wstać, przytulić książkę do piersi, i wyruszyć na eksplorację pomieszczenia. Bez agresywnego, rozdrażnionego nieboszczyka do kompletu, chociaż jakby się tak zastanowić, to Halse pasował do tego opisu perfekcyjnie. Nawet nie wydawał się być aktualnie szczególnie żywy - jego blada twarz, zawieszona w ciemności, i słodkawy zapaszek ziół, sugerowały że równie dobrze mógłby być rozkładającym się nieboszczykiem.

HYRON

Przez dłuższy czas milczałem, nie podejmując dalszego dialogu. Taką ciszę sobie ceniłem; przerywaną niekiedy przyjemną, acz niezobowiązującą rozmowę, a niekiedy przeplataną właśnie momentami, gdy nie padały żadne słowa. Niestety jak dotąd niewiele kobiet mieściło się w tych wąskich kryteriach; spory gros z nich zwykle nie wiedział, kiedy przestać mówić, lub nie chciał w ogóle przestawać ciągnąć dialogu, który z czasem stawał się wybitnie jednostronny. Ja sam wówczas mogłem być posągiem albo innym elementem otoczenia - ot, ściana, która miała dosłownie uszy.
Po czasie, gdy we włosach kobiety przestały się perlić przezroczyste krople, zaś fale znów skręciły się w bujny, puszysty gąszcz, zapraszający do zanurzenia w niego palców, podniosłem się z miejsca bez słów. Miałem już na sobie coś więcej niż przysłowiową parę gaci, tak więc mogłem wynieść wodę z wiadrami. A plan miałem iście chytry i podstępny; zwykle rzadko kiedy byłem skory do żartów, a bardziej trzymała się mnie powaga, ale właśnie to sprawiało, że byłem perfekcyjnym złoczyńcą. Mnie o nic nigdy nie pytano ani nie podejrzewano, wiedząc, że dalece mi było do popełniania podobnych czynów. Nawet teraz miałem kamienny wyraz twarzy, jak gdybym szedł z tym wiadrem do studni, nie zaś popełnić zbrodnię.
- Idziemy? - zapytałem krótko, spoglądając na kobietę. Ta jedynie skinęła głową i narzuciła na siebie ubrania wraz z płaszczem. Tuż po tym sięgnąłem po oba wiadra, zostawiając jej jedno. Siłą rzeczy musiałem iść za nią; po drodze pociągnąłem nosem, czując mocno charakterystyczny zapach ziół. Widziałem, że i ma małżonka się odwróciła, jakby rozpoznając tę woń. Nie skomentowałem tego jednak, nie szukałem też “sprawców”. Każdemu według zasług, każdemu według potrzeb. Miałem gdzieś to, co robią moi podwładni, dopóki nie zaczynali zakłócać mojego czasu prywatnego. Na szczęście było to jednak dość symbiotyczne; zarówno oni, jak i ja, nie wchodziliśmy z butami w nie swoje sprawy. Paradoksalnie bywało to jednak również przyczyną nieszczęść. Mimowolnie zmarszczyłem brwi, posępniejąc. Gdzie się do diabła podziewał ten śliski, wężowaty szczyl, z którym żaden szanujący się człowiek, czy nawet zwierzę pokroju planktona, nie chciało mieć nic wspólnego? Mimo, iż z jednej strony cieszyła mnie nieobecność Hassana, z drugiej jednocześnie niepokoiła. Łatwiej było go mieć pod ręką, pod kontrolą, niż pozwalać mu łazić samopas. I chociaż zdawałem sobie sprawę z tego, że sam kazałem mu odsunąć się na bok w Kompanii, o tyle wiedziałem również, że dość długo był nieobecny. Długo za długo, by było to bezpieczne dla kogokolwiek. Chociaż wątpiłem, by napotkał na tych Pustkowiach jakąkolwiek kobietę, czy nawet coś kobietopodobnego, to i tak miałem złe przeczucia.
Chwilę później moje myśli rozpierzchły się, jak gdyby zdmuchnięte wiatrem; w twarz znów uderzył mnie lodowaty podmuch, oszraniając śniegiem włosy i rzęsy. Po raz wtóry poczułem znajome zimno, przenikające mnie do szpiku kości. Zważyłem w dłoni kubeł z wodą. Nie zamierzałem stać na tej zimnicy dłużej, niż to konieczne.
- Odsuń się, pani - rzekłem, zerkając na małżonkę. - Ja poczynię te honory.
Z tymi słowy wziąłem zamach, a chlusnąwszy wodą na schody, złapałem za drugie wiadro. Miałem wrażenie, że pod wpływem zimna woda zastygnie w powietrzu i skrystalizuje się niby rzeźba, stworzona przez samą zimę, a my zostaniemy w tle, stojąc jak zamarznięte, zmrożone posągi. Kto wie? Może w naszych oczach wciąż tliłby się przebłysk słońca, które wschodziłoby i zachodziłoby każdego dnia, lecz my byśmy nie mogli podążać za nim; wszakże bylibyśmy li i jedynie posągami.
To było jednym z moich koszmarów; świat, w którym czas przestawał istnieć.

Świat zamarł. Białe równiny Ismirali mimo, że wyglądały zawsze tak samo, wyglądały teraz inaczej. Oszronione, pobielałe drzewa z jasną korą nie poruszały się na wietrze; zastygłe, oblodzone liście, wcześniej wzniesione wiatrem, stały, jak gdyby niepokorne dziewczę zarzuciło włosami. Złociste i rudawe przebłyski lśniły na lodowych krawędziach niby drogie, szlachetne trunki w przezroczystej szklanicy. Niekiedy zatrzymywał się tam promyk słońca, wodząc i kusząc oko.
Nie szemrała woda w rzece, nie poruszały się pod taflą lodu ryby; ich złotawe i pomarańczowe ogony lśniły w blasku zachodzącego słońca, one wszystkie zaś wpatrywały się pusto przed siebie.
Płatki śniegu nie poruszały się, idealnie zastygłe w powietrzu. Każdy mój ruch sprawiał, że rozpierzchały się i rozpadały w pył, jak gdybym zakłócał jakiś odwieczny porządek świata. Gdy tylko jednak odwracałem się i obserwowałem miejsce, w którym przeszedłem, widziałem jedynie odbicie swoich stóp na śniegu, lecz płatki znów wracały na swoje miejsce; nieporuszone, wiecznotrwałe, obojętne, jak gdyby były elementem w całej tej aranżacji koszmaru.
Podobnie ludzie; nieraz lord Sarrath zastygał za swoim biurkiem, z piórem wzniesionym w dłoni i atramentem, skapującym na blat; atramentowa kropla wisiała w powietrzu; lady Godwyn z wzniesioną suknią, zdążająca gdzieś w pośpiechu przed siebie, w martwym świecie. Nie inaczej było z ludźmi w miastach; stali sztywno na ulicach, niby manekiny. Grajek grał na flecie, lecz nie wydobywała się doń żadna nuta; rozmawiający między sobą możni panowie w gospodzie nie wymieniali między sobą żadnych słów, które by wisiały w powietrzu i na ich ustach. Złodziej, ukradkiem sięgający po sakiewkę, był teraz doskonale widoczny, z dłonią zastygłą gdzieś w okolicy czyjegoś pasa. Prostytutka, prezentująca swoje wdzięki w ciemnej uliczce, pokazywała coś więcej, niż li i jedynie błysk kostki czy szczupłego uda pod suknią na dłużej, niż sekundę.
Ten świat był pusty i panowała w nim idealna cisza. Nie słyszałem nawet własnych kroków ani własnego głosu. Tak, jakbym nie istniał lub był nieistotnym elementem, częścią czegoś większego.
A gdy tylko wpadałem na kogokolwiek, ten rozpadał się w proch i popiół; nie zliczę, ile razy już twarz lady Godwyn, Sarratha czy moich braci szarzały, zapadały się w sobie, odsłaniając czaszkę i kości, by z czasem przekształcić się w siną chmurę popiołu. Ale bywało, że i skłaniałem się ku temu, by tylko zobaczyć jakąkolwiek reakcję, cokolwiek, co utwierdzało mnie w przekonaniu, że nie byłem tylko jedyną istotą w tym całym martwym wszechświecie.
Czasami świat się zmieniał. Niekiedy nie była to Ismirala, lecz dwór w Samarrze, gdzie urzędował Draxir Blight, jeden z moich synów. Niekiedy bywał to pałac w Ahmerradzie, gdzie najczęściej napotykałem umierające, leżące na szezlongu ciało Ibarry, tej, która powiła mi synów Qadira i Rahima. Nie zliczę, ile razy obserwowałem jej pobladłą twarz i ciemne, podobne do migdałów czarne oczy, wpatrujące się pusto, bez życia, w przestrzeń daleko nade mną; ziarna piasku wzbijały się w niebo pod wpływem mojego ruchu, podjętego już dawno temu. Niekiedy naokoło nas wznosiły się wody rzeki, zaś w słońcu lśniły opalone łydki Elize, wzbijające w górę roziskrzone niby brylanty krople.
Ale to nie był mój świat, jakkolwiek bym tego pragnął. Życie toczyło się gdzieś indziej, by dla mnie zamarznąć i utkwić w jednym momencie, niby w kropli bursztynu.
Często zastanawiałem się, czego to miała być alegoria.
Tego, że byłem w tym świecie obcym człowiekiem i już dawno powinienem legnąć w grobie u boku jednej z tych kobiet? A może, że zawsze byłem nieproszonym gościem i nigdy nie winienem był łączyć obu światów? A może oznaczało to, że światy, które mi się ukazywały, już dawno nie istniały, ja zaś stawałem się w nich tylko duchem… widmowym imieniem na ustach, odbiciem w twarzach mych córek i synów, czy malowidłem na ścianie, dawno zapomnianym portretem jakiegoś nieistotnego przodka.
Część z tych królestw, miast i dworów już nie istniało; stały się pyłem i prochem, popiołem na wietrze czasu. Ongiś bogato zdobione groby królów i kobiet, które podarowały mi swoje życie dziś były jedynie płaską murawą lub piaskową równiną, po której nigdy byś nie poznał, że kiedyś gdzieś coś tu leżało. Widoki te wydawały się równie odwieczne, jak nienaturalną wydawała się natomiast myśl, że kiedyś leżało tu miasto, gwarny targ czy cmentarzysko.

A kiedy jej oczy w spojrzeniu zastygną na wieki,
Patrząc pusto w niebo, które przestało chmurami płynąć,
Zobaczysz!

Zobaczysz! Pradawne miasta w ruinie,
Zastygłe w codziennej życia rutynie,
Gdzie ludzie idą przed siebie, zastygli w pół kroku,
Bez miejsca, czasu i celu, zapadli w mroku.

Ty zaś tkwisz wśród płatków śniegu i kropel zastygłych,
Lecz nigdy nie będziesz kroczyć wśród łez dawno już wyschłych.
Zobaczysz!


- Przecież ta woda tu zamarznie... i...- z nostalgii wybudził mnie głos małżonki mojej. Spojrzałem na nią; uśmiechała się filuternie, dyskretnie, jak gdyby zamierzając coś jeszcze dopowiedzieć lub inszy żart zrobić.
- Właśnie - odparłem poważnie, nadal się nie uśmiechając. Chwilę później głośny chlust wypełnił dziedziniec. Poszło jedno wiadro, zaraz drugie i trzecie; krytycznym wzrokiem oceniłem dzieło zniszczenia.
- Załatwione, możemy wracać.
- Załatwione to będzie rano... - stwierdziła krótko kobieta. Kiwnąłem tylko głową, zanim odwróciłem się, słysząc czyjś dziki, spanikowany krzyk. Zaś upiorny jęk sprawił, że zmarszczyłem brwi. Znałem ten głos, ale niekoniecznie znałem powód, dla którego Halse miałby zacząć się wydzierać. Wszystko to jednak brzmiało dość niepokojąco. Na ścianie korytarza, do którego weszliśmy, zamajaczył przez moment karykaturalny cień - kobiecy profil z dziwacznie splecionymi włosami. Sama kobieta jednak ostatecznie zniknęła.
- Idziemy sprawdzić, co się dzieje? - zagadnąłem małżonkę. Niegdyś nie byłbym skłonny pozwalać mojej kobiecie, by szła pospołu ze mną w sytuację, mogącą być niebezpieczeństwem; Airanna udowodniła mi jednak, że ryzyko jest jej drugim imieniem. A może nadal w pamięci miałem moment jej spokoju, gdy mi zaimponowała w chwili mojej… sam nie wiedziałem, jak to ująć; słabości, gdy cały świat widziałem na czerwono? Tak czy inaczej to sprawiło, że pragnąłem zobaczyć więcej.
A poza tym - do głosu doszedł realizm. Bolesny realizm.

Zmarszczyłem lekko brwi, widząc napięcie Airanny, gdy tylko usłyszała ten krzyk. Nie dziwiłem się jednak jej reakcji; rzadko kiedy słyszało się podobne wrzaski, chyba że w sytuacji śmiertelnego zagrożenia. Niestety, sam nic przy sobie nie miałem, poza sygnetem na palcu, który mógłby działać jak kastet.
- Lepiej sprawdźmy - odparła. Skinąłem głową; wspólnie, jednym krokiem, ruszyliśmy w stronę wrzasków. Kobieta i tak trzymała się o pół kroku za mną; cóż, zaakceptowałem w milczeniu moją rolę jako żywej tarczy. Poniekąd była zresztą to moja rola. Chwilę później potężny huk sprawił, że spojrzeliśmy na siebie i przyspieszyliśmy kroku. Już nie miało znaczenia to, kto szedł pierwszy. Męski krzyk, rozdzierający serce, dodawał dramatyzmu do całej sytuacji.
- MISIA DORWALI! KOMPANIA, MISIA DORWALI! - krzyk Hectora roznosił się echem po pustych korytarzach. Westchnąłem ciężko, przecierając twarz dłonią. Oczywiście. Tego mogłem się spodziewać. Sekundy później wyprostowałem się, przybierając srogi wyraz twarzy. Scena była bez mała dziwaczna; rozhisteryzowany Hector, nieco spokojniejszy Hellion i wyraźnie zdezorientowana dziewczyna. Chyba.
- Panowie! Co tu się dzieje? - zapytałem wyniosłym, władczym tonem, nakazującym do udzielenia mi odpowiedzi; po chwili przyjrzałem się uważnie kobiecie. Spodziewałem się najprędzej tej kobiety, za którą szliśmy; tej ciemnowłosej krewniaczki z Fortecy. Zaskoczyłem się jednak, widząc kolejną blond niewiastę, czego rzecz jasna nie oddała moja twarz.
- A bo ten tego, misia dorwali... ale potem ta szafka spadła... huku narobiła! Ale panie władzo, pan się nie denerwuje, my tu posprzątamy i nikt nawet nie zauważy różnicy! - zaczął nieporadnie Hektor, jednak z każdym swoim słowem pewności siebie zyskiwał, jak i wiary w swoje własne słowa. Uniosłem jedynie brwi, słuchając go uprzejmie, choć na pierwszy rzut oka chłop był napruty w trzy dupy. A jednocześnie - co za paradoks - byłem skłonny uwierzyć w jego słowa, być może właśnie przez tę pewność siebie, której stopniowo nabierał.
Zerknąłem kątem oka na małżonkę; kobieta jedynie pokręciła głową z politowaniem widząc i słysząc tłumaczenia właściciela włosów równie rudych co jej własne. Nie komentowała, jednak uważniej przyjrzała się obecnej tu blondwłosej panience, którą i ja przed chwilą obserwowałem. Widziałem, jak zrobiła parę kroków w jej stronę.
- Wszystko w porządku? - głos Airanny koił skutecznie atmosferę. Ja zaś spojrzałem na Hectora.
- Kogo tam zamknęliście? - zapytałem spokojnie. - Widzieliśmy jeszcze cień jakiejś kobiety.
- No misia... - odpowiedział Hector i podrapał się po głowie. Nadal obserwowałem go uważnie, jako że on jako jedyny wydawał się w miarę dość… może nie tyle trzeźwy, co ogarnięty.
Nadal czekałem.
- Kobiety? - Hector musiał się chwilę zastanowić. - A kobieta! Tak, to ta... no... Alaya! Z fortecy Horazona kobieta wzięta... ona misia dorwała! Panie władzo, już po misiu jest. Ta kobieta szybko działa… już go wcześniej omotała, sidła rozłożyła i teraz w kąt zapędziła. No miś bez szans był... nie daliśmy rady go wydostać. Sidła zbyt dobre miała, ahh ta kobieta... - mówił święcie przekonany w swoje słowa. Bo w końcu prawdę mówił.
Prychnąłem ledwie słyszalnie; to był mój jedyny komentarz do całego opisu, udzielonego mi przez Zwierzołaka. Raczej nie byłem skłonny uwierzyć. Może początkowo brzmiał racjonalnie - teraz jednak z każdym kolejnym słowem Hector udowadniał, że nie był bardziej trzeźwy od całej reszty.
Dopiero głos Helliona, równie upojony i ubawiony, zwrócił moją uwagę. Odwróciłem głowę, obserwując również jego.
- Jak na moje, to jutro będziemy zaślubiny świętować, wszak Halse do cnotliwych romantyków nie należy. - po tych słowach Hellion palnął przyjaźnie plecy tura otwartą dłonią. - Będziemy robić za świadków zawarcia tego związku przed bogami, wszak tośmy ich tam zamknęli. Przypadkiem, bo przypadkiem, ale jednak. - zaśmiał się serdecznie. - Co o tym myślisz, wujku? Ofiarujemy misiowi za wierną służbę i poświęcenie w walce z liczebnością Alizończyków jedną wolną panienkę?
- Ty nawet nie jesteś trzeźwy - odpowiedziałem mu ponuro, spoglądając na smętne, drewniane resztki przy drzwiach. - A jeśli Halse jest tak samo nawalony jak wy, to lepiej, żebyście już - podkreślam, JUŻ - otworzyli te drzwi z powrotem.
Znałem niewyparzony jęzor Halse’a. Wiedziałem, jakim jest człowiekiem. A jego dzikie wrzaski i wyzwiska oraz cisza ze strony dziewczyny były co najmniej niepokojące. Chyba jednak coś mu odburknęła - bowiem po tym skutecznie się uciszył. Sam nie wiedziałem, czy mnie to cieszyło, czy raczej martwiło. Gdybym miał się zastanawiać, to raczej to drugie - gdyby to był Hassan, to pewnie bym nawet otworzył beczkę z najprzedniejszym winem.
Właśnie, Hassan. Znów tknęło mnie to dziwaczne poczucie: gdzie wcięło tego gada? Nie wiedzieć czemu ta myśl zaczęła mnie nużyć i dręczyć właśnie teraz. Normalnie nie zaprzątałbym sobie tym głowy; kiedy go nie było w pobliżu, cieszyła się prawie cała Kompania. Jak dla mnie pomysł wygnania go z kraju był zgoła absurdalny; niektórzy ludzie, w moim odczuciu, nie zasługiwali na to, by chodzić po świecie swobodnie. O ile część Jeźdźców znalazła swoje odkupienie, skruchę i wiarę, o tyle Hassan był pusty niby rozbite, ukruszone naczynie. Na próżno było w nim znaleźć jakiekolwiek ludzkie odczucia. Był - dosłownie i w przenośni - wężem. A te nie miały uczuć.
Chociaż, co należało uczciwie przyznać, bywał niekiedy przydatny. Raczej żaden strażnik nie obserwował podłogi; większość patrzyła w niebo lub na boki, jednak nikt nie schylał wzroku, nawet słysząc cichy szelest traw czy przesuwanych kamieni. Tak czy inaczej, moja opinia była prosta: Hassan winien był zaślubić szubienicę, nieważne jakkolwiek bywał pożyteczny i przydatny.
- No już, panowie. Odblokować drzwi i nie męczyć panienki.
Bez słowa utkwiłem wzrok w Hellionie i Hectorze, obserwując ich nieruchomo niby posąg. Widziałem, że nasz nowy towarzysz bardziej się skupił na pannach; jednak kiedy tylko wydałem rozkaz, rudzielec zwrócił się w stronę schodków i blokującej drzwi szafki.
- Się robi panie władzo... - odpowiedział pokornie, po czym zszedł po schodkach i wkleił się we wnękę, tak, by przecisnąć między szafką, a ścianką i zejść na sam dół.
- I na co ci Hektorku były te dokładki? - prychnąłem ledwie słyszalnie, słysząc głos Hectora. Zwróciłem się do nowo poznanego dziewczęcia. Chociaż byłem pewien, że już jutro nie będę pamiętał szczególnie jej twarzy, czy nawet imienia, konwenansom trzeba było uczynić zadość.
- Czy wszystko w porządku, pani? Racz wybaczyć ten małpi cyrk ze strony moich podwładnych.

Sofja
Posty: 38
Rejestracja: pn kwie 26, 2021 10:02 am

Kellie

Post autor: Sofja »

Kellie


Nawet skryte w mroku, stare zamkowe korytarze, zdawały się jej niezwykle piękne. Tak inne od dobrze znanych, prostych, klasztornych wnętrz i tak niezwykłe, że krocząc powoli przed siebie, nie mogła powstrzymać się przed cichymi westchnieniami zachwytu. Ani też przed delikatnym uśmiechem, który jednak znikał z twarzy Kellie za każdym razem, gdy z pobliskich odnóg tej plątaniny przejść, zdającej się jej przypominać prawdziwy labirynt, dobiegał do jej uszu najdrobniejszy szelest. W jednej chwili zdolny ścisnąć jej żołądek, poderwać serce do gardła i zmusić ją do podskoczenia ze strachu. Budząc w niej poczucie, że robi coś nielegalnego. A to, choć przerażało, wywoływało też i falę ekscytacji, iż robi coś niezwykłego. Zupełnie tak, jak to miało miejsce nocami w klasztorze, gdy skryta pod korcem, oddawała się w tajemnicy lekturze ukochanych ksiąg. Lub też, kiedy ukradkiem wymykała się z któregoś z nabożeństw do biblioteki, po kolejną z nich.

Tym razem jednak cel jej wycieczki był znacznie bardziej altruistyczny. Powodowany zmartwieniem i chęcią odnalezienia Holgiera. Zwierzołaka, którego okrycie przed paroma dniami wybrała i przywdziała, w ten sposób zgodnie ze zwyczajem Jeźdźców zostając jego żoną. I chciała tę rolę wypełnić należycie. Uznając tym samym za swą powinność, zaniesienie mu strawy przyniesionej im do komnaty przez jedną ze służek. W końcu, jak mniszki jej zawsze powtarzały, jednym z najważniejszych zadań dobrej żony, było zadbanie o to, aby jej mąż nigdy nie chodził głodny. A tak się złożyło, że ów mężczyzna nie mógł wiedzieć, o czekającym na niego posiłku. Opuścił bowiem mające mu i Kiellie służyć w tę noc za sypialnie pomieszczenie, na długo przed tym, gdy ten prosty posiłek został im podany. Jeszcze nim jasnowłosa zdarzyła się obmyć i przebrać w prostą suknię. Zanim opierając się pokusie ułamania kawałka ofiarowanego im chleba, z największą dokładnością, na jaką było ją stać, zabrała się za cerowanie koszuli Jeźdźca. Powoli zmieniając powstałą w rozprutej tkaninie dziurę, w o wiele bardziej widoczny ślad po niej, niż samo rozdarcie.
I nie powrócił nawet wówczas, gdy całkiem dumna ze swego dzieła jasnowłosa, będąc święcie przekonana, iż jej małżonek ucieszy się z tej naprawy, odłożyła ostrożnie owo odzienie na szafę.

A to, w połączeniu z jej własnym głodem i naukami mniszek, zmusiło dziewczynę do podjęcia działania. Szybkiego spakowania w kawałek tkaniny, przyniesionego im jedzenia i wraz z nim opuszczenia komnaty. Udania się na poszukiwania męża, do którego wierzyła, że uda jej się odnaleźć w zamku właściwą drogę. Nie samej oczywiście, lecz z pomocą osoby, która tę jej wskaże. Najpewniej jednego z Jeźdźców, który dowiedziawszy się, kogo szuka i dlaczego, niczym szlachetny rycerz, niezwłocznie bezpiecznie doprowadziłby ją do swego kamrata.

Wszakże jak mogło być inaczej, jeśli dotąd zawarty przez możnych z Dolin z Jeźdźcami układ, ofiarował jej tyle niezwykłych przeżyć? Dając poznać przepiękne krajobrazy, czy nieznane wcześniej niezwykłości, jak pełen kolorowych, kuszących swym asortymentem kramów Wiedźmi Targ. Chroniąc ją przed połączonymi z tymi stoiskami pokusami, gdy silna, szorstka męska dłoń złapała ją, powstrzymując przed sięgnięciem po niewielką szkatułę. A przede wszystkim ofiarując jej męża, który, choć z pozoru zdawał się chłodny, zdystansowany i małomówny, w głębi serca musiał być niezwykle mądrym i dobrym człowiekiem. Otulona szczelnie jego czerwonym płaszczem niewiasta, wierzyła w to szczerze. Wszak nie uczynił jej dotąd zła żadnego. I jak nauczała Przeorysza, miarą człowieka winny być jego czyny, nie słowa.

Jak Kellie miała więc widzieć w Jeźdźcach tych straszliwych, brutalnych, nieokiełzanych wojów. Pragnących jeno krwi lub własnej przyjemności i zdolnych tylko do walki, jak chciały ich przestawiać plotki i opowieści, gdy dotąd ci jeno z innej strony jej się pokazali? W swej pozornej surowości kierując się nie tlącym się w ich wnętrzach złem, lecz jak wierzyła, nabytą wiedzą i doświadczeniem. A także i niezwykłą odwagą, gdy – jak usłyszała z przekazywanych szeptami przez panny plotek – jeden z nich ryzykował już własne życie, by przed niebezpieczeństwem swych towarzyszy, a jak twierdziły i niektóre szepty, całą Kompanię, uchronić. Samotnie stawiając czoła zagrożeniu i powracając zwycięsko w chwale. Niczym rycerze z tak ukochanych przez nią opowieści i ballad. Historii, których bohaterką sama miała szansę stać się teraz. Być może nawet niczym księżniczki, o których czytała, odnajdując tak za granicami High Hallacku prawdziwą miłość.

Na samą tę myśl, serce zabiło jej szybciej, lekko zaróżowione od mrozu policzki, zarumieniły się mocniej, a na nieco spierzchniętych ustach, znów zagościł lekki uśmiech.

— Och, jakże byłoby to wspaniałe — westchnęła cicho, na moment zatapiając się w tym marzeniu i przyciskając mocniej do piersi trzymany tobołek.

Zaraz jednak, czując kolejny skurcz pustego brzucha, opamiętała się i wyrwawszy się z marzeń, rozejrzała po korytarzu.

Ku swemu rozczarowaniu nie dostrzegła jednak nic niezwykłego. A przynajmniej jeśli nie liczyć dość specyficznie przekrzywionej pochodni. Zdającej się na pierwszy rzut oka niezwykle charakterystyczną, ale Kellie była pewna, że w czasie swych poszukiwań, minęła już przynajmniej takie trzy. I przez to ten widok zwyczajnie nie wzbudził w niej już zaskoczenia. Wręcz przeciwnie, skłonił ją miast tego do wniosku, iż jest to jedynie część niezwykłej architektury tego miejsca. Wynikająca najpewniej z upodobań gospodarza i w dziwny sposób charmonizująca ze zdobiącymi ściany i zwisającymi z sufitu niczym girlandy różami, do których kojącego zmysły zapachu, sądziła, że zdążyła się już przyzwyczaić. Lecz, kiedy tylko skręciła w kolejny korytarz i doszła do jego końca, ku swemu zaskoczeniu, wyczuła w słodkiej nucie kwiatów pewną zmianę. Przeważającą nad nim i jednocześnie tak dziwnie znajomą woń. Kojarzącą się jej z zapachem palonych czasem przez siostrę Brei w swej komnacie ziół. Roślin, których nazwy mimo pytań, jasnowłosa nigdy nie poznała, gdyż jak powtarzała jej mniszka, ta wiedza nie miała jej być nigdy potrzebna. Ponoć leczyły bowiem nie ciało, a serce, dając mu lekkość nawet w najtrudniejszy czas, niestety jeno na krótki moment.

Czyżby więc i tu, w tym zamku, ktoś szukał wytchnienia w tym leku?, spytała się w duchu, jednak zaraz wyrzuciła tę myśl z głowy. Zastępując ją inną, o wiele przyjemniejszą. Pełną nadziei, iż jeśli tylko podąża za tą wonią wystarczająco długo, znajdzie w końcu jej źródło. A wraz z nim i tak potrzebną jej pomoc.

Przyspieszając więc kroku, ruszyła dalej przed siebie. Starając się wciągać glęboko powietrze, by wyczuć, gdzie dalej powinna się udać. Już nie nasłuchując. Nie przyglądając się pochodniom, kolumnom, czy ścianom. Nawet nie do końca korytarzowi przed sobą. Naiwnie wierząc, iż sama woń doprowadzi ją do celu.

A tym samym nie zauważając żadnych innych niż zapach, oznak świadczących o cudzej obecności, nim te stały się aż nazbyt oczywiste. Nim z hukiem, równie głośnym, co burzowy grzmot, z jakiegoś pomieszczania na korytarz, tuż przed Kellie, wypadła dwójka rosłych postaci. Budzących w tamtej chwili w blondynce przerażenie i wykrzykujących jakieś słowa wojów, których jednak nie był w stanie rozpoznać jej ściśnięty strachem umysł. Nie dający w pierwszej chwili nawet wziąć jej głębszego oddechu. Wykonać jakiegokolwiek kroku, czy też wydobyć z siebie jakiegokolwiek dźwięku.

Ta krótka panika, opuściła ją jednak nieco, gdy postawa jednego z mężczyzn się zmieniła. Zastępując dotąd wyraźnie trawiący go niepokój, uprzejmością i chęcią pomocy. Na tyle wyraźną, by w myślach jasnowłosej, na jeden krótki moment, znów zagościła nadzieja, iż znalazła wreszcie poszukiwane wsparcie w odnalezieniu męża. Zwłaszcza, iż jeden z owych jegomości, jak dostrzegła w świetle pochodni, nosił płaszcz równie czerowny, co ona.

Niestety nadzieja ta nie starczyła, aby powstrzymać wywołany niespodziewanym hukiem strach, który znów zmroził jej ciało, gdy jakiś spory, tajemniczy przedmiot upadł na ziemię. Sprawiając, iż zamiast odpowiedzi z jej ust wydobył się cichy pisk. A ona przez chwilę mogła jedynie stać i podziwiać biernie, rozgrywającą się przed nią, zdecydowanie niecodzienną scenę. Nie będąc w stanie uciec, ani też nie wiedząc, czy powinna.

— J-ja... ja tylko… — wykrztusiła z trudem, ochrypłym głosem, gdy jeden z wojów i – jak przypuszczała – Jeźdźców, znów zwrócił się do niej. Nie będąc w stanie wydusić z siebie nawet pełnego zdania, a tym bardziej jakiejkolwiek logicznej odpowiedzi. I nie bardzo mając nawet na to czas, gdyż do ich grona postanowiły dołączyć kolejne osoby. Zdające się budzić respekt nawet przed Jeźdźcami, ale jak chciała wierzyć, w tamtej chwili, niestanowiące dla niej absolutnie żadnego zagrożenia. Podobnie jak, co coraz mocniej do niej docierało, i sami Zwierzołacy.

Ta myśl wystarczyła, aby choć wciąż serce biło jej szybko, a dłonie mocno zaciskały się ze strachu na trzymanym tobołku, odczuła również poza przerażeniem dziwne podekscytowanie. Wynikłe z jakże wielkiej inności tej chwili od wszystkiego, co znała. Ciekawości co do tego, jak cała ta sytuacja się rozwinie.

— To zaskakująco ekscytujące, prawda? — odparła więc na pytanie kobiety, głosem drżącym nie tyle ze strachu, ile raczej przejęcia. Nie myśląc wiele, a w zasadzie to nawet wcale, nad tą odpowiedzią. I nie rozwijając tej myśli. A przynajmniej nim podobne pytanie, dotyczące jej stanu, nie padło z ust samego dowódcy.

— Och, tak… Tak panie, w porządku. Dziękuję za twą troskę, ale… Cóż takiego panie miałabym wybaczać? Panowie ci waleczni i dzielni, o sercach dobrych, w swej łasce pomóc mi tylko oferowali — odparła cicho, i lekko dygnęła, nie tylko przed dowódcą, lecz i przed dwójką Jeźdźców. Każdego z nich lekkim uśmiechem racząc. — A z tej skorzystać, bardzo byłabym rada. Mąż mój, nie wrócił dotąd do naszych komnat. I lękam się panie, iż głód go męczyć może. Strawy więc chciałam mu zanieść. Wiecie może, gdzie mogłabym go znaleźć?

Mówiąc to, odruchowo przycisnęła mocniej do piersi trzymany tobołek. I z pełną nadziei miną spojrzała po zebranych, dokładniej się im przyglądając. I dopiero wówczas dostrzegając, iż twarz jednego z nich należy dokładnie do tego najodważniejszego z jeźdźców, którego na uczcie w fortecy wskazywały jej inne damy. Szeptem snując kolejne plotki o jego bohaterstwie.

— To pan — szepnęła odruchowo, pełnym przejęcia głosem. — Racz wybaczyć panie, ale... To Pan, prawda? Pan wtedy ratować nas wszystkich samotnie wyruszył? Bez krzty strachu, ze złem gorszym od dwugłowego smoka się mierzyć — dodała nieco głośniej, wpatrując się niczym w obrazek w Jeźdźca odzianego w szkarłatny płaszcz. Widząc w nim prawdziwego bohatera. Herosa, którym przecież ten musiał być. Nawet jeśli snute o nim historie nie były zgodne co do opisu i liczebności zagrożenia, przed którym obronił Kompanię.

Awatar użytkownika
Einsamkeit
Posty: 94
Rejestracja: sob kwie 24, 2021 5:22 pm

Re: ROK JEDNOROŻCA [fantasy, 6os., hetero, bn]

Post autor: Einsamkeit »

HYRON

Wyrwałem się z otumanienia dopiero po chwili, gdy moja małżonka zdążyła już zagadnąć panienkę. Zmarszczyłem brwi, słysząc jakoby jej mąż miał być “głodny”, zanim z wyraźną konsternacją spojrzałem na Airę. Dla mnie powód wyjścia był tak bardzo absurdalny, że sam nie wiedziałem, czy dziewczę było tak bardzo naiwne, czy zwyczajnie próbowała wcisnąć nam jakiś kit, gdyż zwyczajnie przeszkodziliśmy jej w romantycznej schadzce z kim innym. Chyba już nic mnie nie zdziwiło - jak kiedyś rzekła jedna z wieśniaczek, pomstująca na chłopaków baraszkujących na jej sianie, “w tym oddziale to tu każdy z każdym, w każdej wariacji i kombinacji! A siano pogniecione!”.
- Śmiem sądzić, pani, że o tej porze dnia raczej nie znajdziesz go do rana - kąciki ust drgnęły mi to w grymasie ni pogardy, ni to rozbawienia; coś pomiędzy. Widziałem, że małżonka moja nieskora była komentować; wobec tego i ja nie mówiłem nic więcej, zamiast tego szorstkim gestem kiwnąłem na Helliona i Hectora, by czym szybciej się ogarnęli.
- Panowie, nie zapomnijcie zabrać waszego kolegi ze sobą - rzuciłem krótko, zanim odwróciłem się w stronę małżonki. Zmarszczyłem brwi, dostrzegając kątem oka ruch Helliona; spojrzałem na niego w odpowiednim momencie.
Na jego twarzy malowało się rozdrażnienie, przemieszane ze zmieszaniem lub zaskoczeniem; przynajmniej tyle mogłem wyczytać z jego grymasu, na ile go znałem.
Chwilę później potrząsnął głową do siebie i zamrugał, jak gdyby budził się ze snu lub głębokiego zamyślenia.
- Ma rację, ranem mąż twój na pewno się znajdzie, wróć do waszej komnaty, kto wie, może on tam już zaległ. - rzekła Aira w tym czasie do panienki, ręką wskazując jej odpowiedni kierunek do korytarza z komnatami. Bez słowa ruszyłem za obiema dziewczętami, kontrolnie jednak spoglądając w stronę korytarza, gdzie Hector i Hellion nadal czymś chrobotali. W obecnym stanie nie mogłem się zgodzić, by chociażby jeden z nich odprowadził tę naiwną dziewkę do swojej komnaty.
Cóż, jedyne czego mogłem życzyć temu dziewczęciu, to tylko udanego małżeństwa… a i na takowe się nie zapowiadało, skoro mąż już teraz, pierwszej nocy, dał nogę. Z drugiej strony, moja też się nie zapowiadała na produktywną - wszakże nadal czułem ból nabiału. Wiedziałem, że podczas standardowych porannych ćwiczeń, które przeprowadzaliśmy, ilekroć mieliśmy na to czas i możliwości, będę musiał pozbyć się przeciwnika albo szybko - najlepiej bez robienia żadnych większych rozkroków - albo dać się natychmiast znokautować. Druga opcja jednakże przewidywała upadek autorytetu i honoru.
Cóż, najwyżej będę cierpieć.
Czyż cierpienie to nie jest wstęp i początek do wspaniałej drogi, zwanej życiem?
Ach, tak, racja - powinienem to raczej rzec kobietom.

Spojrzałem znów na Helliona, zanim gestem skinąłem w bok, by poszedł za mną. Przechyliłem głowę na bok, niczym ptak, obserwując go bacznie.
- Co się dzieje?
- Widziałem kobietę.
- nie przerywałem Hellionowi; słuchałem uważnie. Jeśli młody nie pomijał tematu, nie dowcipkował i nie ironizował, a był tak poważny jak teraz, to coś mogło być na rzeczy. Ewentualnie mógł być bardzo upalony i nie mieć predyspozycji do palenia.
- Ta, za którą mnie wydalono. Martwa, a jakby żywa. Widuję ją coraz częściej, najpierw jedynie we śnie, lecz teraz nawet i na jawie się pokazuje. Po błogosławieństwie naszej pani najmilszej słonecznej to osłabło na chwilę. Lecz teraz miga mi kątem oka, we śnie pojawia się ciągle… to szaleństwo czy przekleństwo jakie…
Oparłem dłoń na ramieniu Helliona w uspokajającym, wręcz ojcowskim geście; nie byłem wylewnym człowiekiem, jednak o swoich podwładnych zwykłem dbać. A teraz Hellion był w moim odczuciu wręcz spanikowany.
- Duchy i upiory znajdują drogę do naszego serca i snów, gdy jesteśmy zmęczeni, bądź trawią nas wyrzuty sumienia - odrzekłem cicho. - Myślę, że powinieneś dziś się położyć i nie palić traw już więcej; jutro o tym porozmawiamy, gdy okoliczności będą bardziej odpowiednie. Legnij do łoża z jaką dziewką, choćby z zamku, by we śnie przez okno czy z zamku nie wyjść. Już ona cię obudzi.
A może nawiedzały go takie koszmary na jawie, jak i mnie? Czyżby klątwa, w której ja straciłem duszę, a która wróciła do mnie w inny sposób, odbiła się także na pozostałej części rodziny? Należało to rozważyć. Ja zaś wiedziałem, że wtedy upiór przywoływał do siebie; kusił i pociągał, nakłaniając nas, by wyjść i do nich dołączyć. Czyż nie widziałem tego raz czy dwa, gdy omamieni i omroczeni mężczyźni wypadali z okien, schodów czy innych wysokości, gdzieś na pustkowiach, wołani mrocznym głosem swojej duszy?
- Zawołam dziewkę zamkową, ona ci przyniesie jedną świecę. Tę noc powinieneś przespać spokojnie.
- Czy to możliwe, że to kara jej za to co się stało? Czy zabrać mnie chce ze sobą, wuju?
- zmarszczyłem brwi znowu, słysząc, jak Hellion po raz pierwszy od niepamiętnych czasów - o ile kiedykolwiek w ogóle - użył tego tytułu. A słysząc o świecy i podziękowania ze strony krewniaka, jedynie kiwnąłem głową.
- Nie sądzę, żebyś ty zawinił, bo i nie miałeś nawet czym, jak sądzę - odparłem po chwili. - Myślę, że działa na ciebie przede wszystkim zmęczenie i te zioła. Jesteśmy ciągle w siodle; zawsze coś się dzieje. Twój umysł i serce nie mogą znaleźć spoczynku. To jest w tej chwili jedyne logiczne wyjaśnienie, którego teraz mogę ci udzielić - oświadczyłem.
Musiałem to wszystko przemyśleć. A rozsądniej byłoby go nie straszyć na noc. Już i tak był teraz wystraszony; choć był dorosłym bykiem, kawałem chłopa przerastającego niejednego mężczyznę, teraz przypominał małe dziecko, trzymające kurczowo pluszaka i stojącego przed sypialnią rodziców, by oświadczyć, że pod łóżkiem są potwory.
- Jutro do tego wrócimy - oświadczyłem spokojnie, lekko wzmacniając uścisk dłoni na jego ramieniu. Machnąłem ręką, słysząc jego podziękowania, tuż po tym odwróciłem się do żony i Hectora.
Gdy odprowadziliśmy panienkę do jej komnat, oddaliliśmy się po dłuższym czasie; dopiero wtedy, gdy zyskaliśmy pewność, że ściany nie przekażą naszego głosów dalej, a przeciwnie - zatopią się w arrasach i aksamicie gęstej ciszy - mogliśmy pozwolić sobie na komentarz. Co też Aira niechybnie zresztą uczyniła.
- Ciekawe, która to świnia ją tak zostawiła. Oby rano sobie ryj na schodach rozkwasił - lekko, ledwie widocznie kiwnąłem głową. Paradoksalnie, im więcej czasu mijało, tym bardziej doceniałem bezpośredniość i dosadność Airy. Cóż za ironia losu; zawsze pragnąłem delikatnej i łagodnej szlachcianki, przez usta której nie przeszłyby nawet tak szorstkie słowa.
- Pamiętaj o tym, że rozlaliśmy lód na schodach; być może będziesz miała okazję to ujrzeć własnymi oczyma - przypomniałem z bladym grymasem. Dlaczego miałbym przejmować się cudzymi połamanymi nogami, jeśli mogłem obejrzeć dzikie tańce na lodzie?
- Nigdy nie sądziłam, że to powiem, ale nie mogę doczekać się poranka, nawet ten mróz mnie nie zniechęci. - odrzekła małżonka. Jedynie kiwnąłem głową bez słowa; po trosze jej się nie dziwiłem. Pewnie teraz działała ta cała kobieca solidarność czy coś w tym stylu. Sam się zastanawiałem, jak to w ogóle funkcjonuje; przecież na co dzień większość kobiet byłaby gotowa sobie oczy wydrapać i wygryźć kudły, ale gdy przychodziło co do czego, to ta większość stawała za sobą murem. Ech, kobiety. My, mężczyźni, byliśmy stanowczo zbyt prostolinijni, ewentualnie zbyt naiwni, jakkolwiek nie lubiłem tego przyznawać nawet sam przed sobą.
- O, w to nie wątpię. Postaraj się jednak, mimo tej ekscytacji, zasnąć - skwitowałem z lekką ironią. - Z rana powinno być śniadanie; jeśli nie zobaczysz mnie przy sobie, to znaczy że albo zaspałaś, albo ktoś mnie wezwał, i najłatwiej będzie mnie szukać w tej sali. Ewentualnie mam cię obudzić na obserwację orłów na lodzie?
Ciężki był żywot człowieka, którego budziło dosłownie wszystko. Szelest węża wijącego się po podłodze i miziającego cię po stopach. Futro niedźwiedzia, włażącego między palce. Pomrukiwanie lwa z oddali. Ewentualnie uporczywe, upierdliwe ćwierkanie, o które słusznie - albo i niesłusznie - oskarżyłem później Hastena. Znamiennym było to, że nigdy się tego nie wyparł. A może jednak się wyparł?
Najwyraźniej byłem zbyt zmęczony, by dojść do jakichś logicznych wniosków czy przypomnieć sobie właściwą kolejność wydarzeń. Nawet to, co działo się wcześniej - dzisiaj rano, czy wczoraj - było jakby przesłonięte mgłą.
Byłem zmęczony. Fizycznie, psychicznie… miałem wrażenie, że gdybym padł teraz w łoże, choćby nawet wyściełane gwoździami, i tak leżałbym jak kłoda, równie sztywny i martwy.
- O ile odpuścisz sobie wiadro wody na głowę, to chętnie skorzystam, nie darowałabym sobie, gdybym to przegapiła - odrzekła małżonka. Kiwnąłem tylko głową i uchyliłem drzwi do naszego pomieszczenia.
- Małżonki własnej budzić w tak barbarzyński sposób nie śmiałbym. Nie jestem dżentelmenem, ale również nie jestem aż tak nieuprzejmym człowiekiem - skwitowałem, odkładając ubrania. Może jej się jeszcze nie chciało spać, ale ja nie miałem już dawno dwudziestu lat. Mój wiek miał swoje prawa. Zanim jeszcze do tego doszło, sięgnąłem po świece, o których wcześniej przypomniała mi moja żona. Jedną musiałem zanieść Hellionowi… o ile jakaś dziewka będzie przechodziła akurat korytarzem.
Lepiej, żeby nie zgasły, inaczej twoje koszmary staną się prawdą… a być może jego również.
- Dobrze to słyszeć, choć sądzę, że to kwestia czasu... - stwierdziła lekko rozbawionym tonem. Spojrzałem na nią przez ramię; Airanna, wchodząc do komnaty, od razu zaczęła zrzucać z siebie zbędne odzienie pozostając w koszuli nocnej. Bez słowa zapaliłem świece i dołożyłem drwa do kominka. Chwilę później skierowałem się do drzwi, niosąc jedną ze świec. Cóż, nastała najwyraźniej era samoobsługi. Trudno było się spodziewać, że ktoś ze służby był teraz w zamku - dziewczyny najwyraźniej przychodziły na ledwie kilka - kilkanaście godzin i wracały do wioski. Szczęściem moim przechodził przez korytarz jakiś Jeździec; gwizdnąłem na niego, bowiem człapał korytarzem tak gniewnie, jak gdyby chciał osobiście rozdeptać każdy kamień na proch.
- Gwizdnąć to ja cię, kurwa, mogę. Po łbie, kurwa - burknął jasnowłosy Zwierzołak, wyraźnie niezadowolony, że ktoś na niego gwizdał. - Ćwiczysz, żeby za panienkami zagwizdać, ale żeś tak stary i zniewieściały, żeś już zapomniał i trenować musisz czy jaki chuj? No? Czego chcesz, chuju?
Na mojej twarzy pojawił się blady uśmieszek; oczywiście. Tylko jeden jedyny człowiek w całej Kompanii był w stanie mi nagadać bez obawy, że poniesie jakiekolwiek konsekwencje. W zasadzie i tak je ponosił, bowiem inna opcja nie wchodziła w grę, ale głównie, przede wszystkim, mnie bawił swoim zachowaniem. Trochę jak błazen na dworze królewskim.
Powoli zmierzyłem mężczyznę spojrzeniem, zanim mój wzrok napotkał jego wściekle czerwone buciki. Kąciki ust drgnęły do góry.
- Czego oczekujesz, jak nie gwizdania za tobą, nosząc takie buty? - zapytałem krótko, zanim machnąłem świecą. - Tak czy inaczej, skończ bulgotać i zanieś tę świecę do Helliona. Może krótki spacer ochłodzi twój temperament.
- Aż tak ci się podobamy? Moja osoba i jej czerwone buciki?
- zakpił Halse. - Nie podejrzewałem cię o to, ale dobrze wiedzieć, żeby w razie czego trzymać się od ciebie z daleka. Nie chciałbym cię za bardzo kusić swoją niebanalną urodą.
Odczekałem chwilę, aż ruszą procesy myślowe Halse’a. Czasami trzeba było chwilę zaczekać, aż zaskoczy.
- Świecę. Mam zanieść świecę - wymamrotał powiątpiewająco. - A na chuj? I po co?
- Twoja osoba i twoje czerwone buciki jasno sugerują, że mam przed oczami osobę wiadomej proweniencji
- odparłem chłodno. Po chwili wyszedłem z pokoju, zamykając za sobą drzwi. Wszakże byłaby szkoda, aby moja małżonka nasłuchała się niecenzuralnych słów; aczkolwiek nie wątpiłem, że znała już wszystkie. Na niewinnego kwiatuszka wszakże nie trafiło.
- Ta świeca jest potrzebna Hellionowi. Zanieś mu ją jak najszybciej do pokoju, jasne? Nawet nie myśl, żeby ją zanieść komuś innemu, zostawić ją gdzieś czy wsadzić ją komuś w tyłek, co byłoby najbardziej w twoim stylu - dokończyłem krótko.
- Ale zdmuchnąć mogę? - spytał z uroczym uśmieszkiem.
Spojrzałem na niego jak na idiotę albo jakiegoś wariata co najmniej; wszakże ta świeca nie była zapalona. A nawet gdyby była, to raczej nie oparłbym się pokusie, by nie podsunąć mu jej pod nos i doprowadzić do miniaturowego pożaru.
- A masz przy sobie coś, co można nią zapalić? Chociaż, niezaprzeczalnie, ta świeca jaśniejsza jest od twojego umysłu. Ileście tam wypalili tego zioła, całe wiadro?
- Jesteśmy w ciemnym zamczysku. Naprawdę nie wpadłeś na to, że po drodze ją zapalę? A zapaloną już łatwiej zgasić niż zgaszoną.
- aż westchnąłem, odwracając głowę. Punkt dla skurczybyka; za nami, i w tyle i w przodzie, płonęła pochodnia. Natomiast Halse, jak widać, pomimo upalenia się nadal był w formie.
- Łeb sobie zapal, świecę zostaw - już machnąłem na niego ręką. - A teraz bierz ją i zaiwaniaj do Helliona. Albo, zresztą. Nieważne. Zrobię to inaczej.
Można było mnie nie słuchać, oczywiście. Wszakże to nie tak, że nie lubiłem odmowy. Wręcz przeciwnie, akceptowałem ją, ale oczekiwałem również, że odmawiający uczyni mi uprzejmość wysłuchania mojego następnego polecenia. Chociażby dostarczenia dla Kompanii co najmniej dwudziestu wiader wody.
- Jeśli podpalę łeb, zapłoną mi włosy i będę łysy - wytłumaczył z przekąsem Halse. - Rozumiem, że jest późno i możesz nie kontaktować, ale podpalanie włosów może się źle skończyć.
Przez dłuższą chwilę taksowałem go spojrzeniem, próbując sobie to wyobrazić. Prawdę mówiąc, ta wizja coraz bardziej mnie kusiła. Wetknąć mu łeb do pochodni? Dlaczego nie?
- Myślisz, że mnie to obchodzi?
- Myślę, że nie. Dawaj świeczkę!
- Czytasz mi w myślach
- zadrwiłem, zanim wręczyłem mu świecę. - Hellion ma ją dostać. To ważne. Zmiataj. - Halse miał rację; zawsze po dyskusjach z nim, zwłaszcza kiedy je wygrywał, bywałem wykończony.
Już-już miałem wrócić do pokoju, gdy coś mi się przypomniało.
- I ma ją dostać jeszcze dzisiaj! - zawołałem za Halsem; tuż po tym wszedłem do pomieszczenia. Małżonka moja nadal dokonywała jakichś swoich ablucji; z ciężkim westchnieniem wlazłem do łóżka, przypominając sobie naszą przerwaną dyskusję. A, tak, rozmawialiśmy o uprzejmościach i kwestii czasu.
Cóż, jedno musiałem przyznać - im starszy byłem, tym mniej uprzejmy, biorąc pod uwagę fakt, że w większości przypadków zazwyczaj kazałem ludziom (Halse’owi) spierdalać. Zakładając, że w ogóle Halse'a należało zaliczać do osób "ludzkich". Ja bym z tym dyskutował, a im bardziej mnie wkurzał podczas dyskusji, tym bardziej byłem skłonny uznać go za co najmniej gada.

- A więc, żono moja, sugerujesz, że z czasem będę mniej uprzejmy? - zagadnąłem. - Cóż za brutalna szczerość, moja pani.
- Sądzę, że drzwi przede mną nie przestaniesz otwierać, jednak natura twa stanie się swobodniejsza...
- stwierdziła z łagodnym uśmiechem, siadając na brzegu łoża i zgarniając długie włosy na jeden bok, by spleść z nich gruby warkocz. Pokiwałem bez słowa głową w zamyśleniu, uklepując poduszkę.
- Cóż, rzekłbym, że to naturalne następstwo bycia w związku małżeńskim - skwitowałem, przymykając oczy. - Idźże już, pani, spać, aniżeli swym widokiem męskie oczy kusić.
- To oczy zamknij, wyobrażasz sobie co zastałbyś rano, gdybym ich nie splotła? Te świeczki ich chaosu nie powstrzymają.
- stwierdziła, warkocz wprawnie tworząc.
- Chyba nie jestem w stanie nadążyć za tą logiką - stwierdziłem po chwili. - Sugerujesz, że twoje włosy by się podpaliły?
Sroga konsternacja pojawiła się na jej twarzy, po czym nastąpił krótki acz wylewny śmiech. Aż uchyliłem powieki, zerkając na nią; w tym przyjemnym złocistym półmroku Aira przypominała na swój sposób ducha - zwiewnego, delikatnego, oblanego światłem, jak gdyby była gotowa zniknąć po pierwszej czy drugiej sekundzie, gdybym tylko zbyt długo na nią spoglądał.
- Splątałyby się, a może i oplątałyby cię... - wyjaśniła, kończąc zaplatać.
- To nie brzmi źle. Efektowny sposób na koniec - mruknąłem, zanim zmęczenie ostatecznie zagarnęło mnie w swoje sidła. Z rzadka się to zdarzało; niemniej jednak bywało, że i mnie sen zmagał mocniej, aniżeli kogoś innego.

Chociaż nocą nie było widać ani słychać żadnego zwierzęcia, wiedziałem, że one częstokroć prześlizgiwały się niby promienie księżycowe pomiędzy drzewami. Ale ten świat był pusty; nie wiał wiatr, nie szemrały suche, połamane trawy, ani nie skrzypiał śnieg - nasza iluzja, którą rzuciliśmy na panny.
Nie było w tym świecie nic. Głos zamierał w powietrzu; orzeł szybował na niebie, lecz nie miał do kogo się zwrócić. Czarne tafle wód w górach nie ukazywały nawet jego odbicia; zupełnie jak gdyby go nie było, jakby nie istniał, nie pasował do całej tej układanki.
Nie odbijał się w lustrach opustoszałych fortec, zrujnowanych i splądrowanych już przez wieśniaków; sami wieśniacy widnieli najprędzej jako krzyże, wbite w ziemię, rozsiane po wsiach.
A może ci wszyscy ludzie żyli, tak że dla orła było to tak krótkie jak ledwie mgnienie, sekunda - był człowiek i już nie było człowieka?
Uchyliłem powieki, czując lekki szmer powietrza, jak gdyby ktoś przechodził przez pokój; zerknąłem na płomień świecy, teraz już wyraźnie przygasłej, jak gdyby coś próbowało ją zgasić. Lśniła purpurowym blaskiem; skoro Airanna spała, nie trzeba było przejmować się iluzją.
Odejdź, kimkolwiek jesteś.
A może nadal to był sen, tylko w innej formie?

Poranek był orzeźwiający; obudził mnie przede wszystkim chłód. Ledwie uchyliłem powieki, świece przygasły, jak gdyby zostały zdmuchnięte przez jakiegoś niewidzialnego olbrzyma.
- Pani? Wstajemy na pokaz - delikatnie zakołysałem Airę. Dziewczyna przylgnęła do mojego boku tak ciasno, jak gdyby bała się, że mnie ktoś porwie w środku nocy. I teraz nareszcie pojąłem, dlaczego splotła włosy. Otóż najpewniej obudziłbym się, podduszony kłębem rudych włosów w ustach i nosie.
Widać, że i mój głos, i ruch tuż obok zmusił ją do porzucenia kojącego letargu. Aira przewróciła się na plecy i w dłonie skryła twarz mamrocząc coś niezrozumiałego, zanim przetarła oczy raz i dwa. Po chwili, ciężko wzdychając, odsłoniła twarz, na której już zdążył przylgnąć zadowolony, szelmowski uśmieszek. Wobec tego wysunąłem ramię spod jej głowy, zanim lekko się przeciągnąłem i rozruszałem obolałą rękę.
- Nie wiem, co knujesz, ale chyba nie chcę wiedzieć - odrzekłem, widząc jej uśmieszek.
- Im mniej się wie, tym spokojniej się śpi, a ty głowę informacjami masz już przeciążoną. - stwierdziła, schodząc na brzeg łóżka i przeciągając ciało wstała rześko idąc do komody ze swoimi rzeczami i odnajdując w nich te, które zamierzała założyć. Pokiwałem głową do siebie, zanim podniosłem się za nią i powędrowałem do wiadra z wodą, by obmyć twarz i dokonać pozostałych ablucji higienicznych. Mnie poszło to szybko - mężczyźni nie potrzebowali zbyt wiele czasu, nieprawdaż?
Tuż po tym oparłem się o stół, obserwując małżonkę; zawsze było dla mnie w tym coś hipnotyzującego, gdy obserwowałem kobiety przy swoich czynnościach. Była w tym jakaś magia, urok powtarzalności - coś, co zawsze robił każdy, od stu i od pięciuset, czy tysiąca lat. Każdy, każdego dnia, zawsze rano czy wieczorem; dla mnie było to niezwykłe.
- Czy śniadanie na wspomnianej sali oznacza, że będzie to swego rodzaju uroczystość? Czy raczej mogę postawić na swobodę? - zapytała otwarcie Airanna, jak gdyby nie zauważając mojego spojrzenia; widziałem, jak po chwili namysłu odłożyła spodnie, a wyciągnęła ze swych toreb elegancką suknię.
- Nie sądzę, że będzie to taka wystawna uroczystość jak w fortecy Horazona - odrzekłem krótko. - To niewielka forteca, daleko stąd. Nie sądzę, by były wymagane tu formalności aż tak wielkie, jak na dworze cesarza. Aczkolwiek sugerowałbym, jeśli masz prostsze szaty, i tak założyć spodnie pod spód.
No i masz, Hyron. Gdzie te twoje tradycje, poszanowanie dla starych, odwiecznych zwyczajów i w ogóle kobiety w samych sukniach.
- Aczkolwiek sugerowałbym się pospieszyć - dodałem, spoglądając za okno. Jeszcze było ciemno - lecz zdawałem sobie sprawę, że ludzie już za moment również będą wychodzić.
Wysłuchała mnie z wielkim, wyjątkowym jak na siebie uśmiechem, i zastosowała się do mojej rady. Owszem, włożyła na siebie suknię, ale pod nią trafiły jej ulubione spodnie. Potem szybko rozplotła warkocz i kilka razy przeczesała włosy rozrzucając świeże fale po ramionach i plecach. Wszystko robiła zadziwiająco szybko i wprawnie jak na kobietę z dworu; te zaś w moim odczuciu nigdy się nie spieszyły, jak gdyby miały cały czas tego świata. Najwyraźniej zawsze zmuszona była do pośpiechu; po moim ponagleniu tym bardziej przyspieszyła swych ruchów. Na koniec okryła ramiona moim płaszczem i oznajmiła swoją gotowość.
Spojrzałem na nią kątem oka; mój wyleniały, pamiętające lata tułaczki płaszcz nie pasował do tej sukni. Warty był najwyżej żebraczki, nie zaś szlachcianki; nie żałowałem tego jednak, bowiem pamiętał również złote lata i dobre czasy. Kiwnąłem głową i otworzyłem jej drzwi, zanim wyszedłem za nią.

Korytarze były dość spokojne; można było odnieść wrażenie, że jeszcze nikt nie wstał, że jeszcze cała forteca spała… a może i tak było? Może byliśmy pierwsi, którzy przywitali jutrzenkę? Spojrzałem w stronę złocistych chmur, rozlewających się leniwymi pasmami po różowym niebie; zawsze czułem wtedy ten pierwotny zachwyt, czy wręcz dotyk Boga.
- Powinniśmy się gdzieś schować, czy udawać, że tylko się wybraliśmy na przechadzkę? - normalnie nie zadałbym Airze tego pytania, bo i po co. Dziś miałem jednak dość dobry nastrój; być może i mnie rozweseliły zioła naszych trzech panów z dnia poprzedniego.
Jedno było pewne; Hector będzie dzisiaj miał nowego gościa, który wymusi pod groźbą podzielenie się mieszkiem.
- Ewentualnie możemy nie udawać wcale; i tak nikt nam nie uwierzy, że my to my.
Doceniałem to, że Aira szła krok w krok przy moim boku w milczeniu; sama nie przerywała ciszy dopóki sam tego nie uczyniłem. Dopiero na dźwięk mojego głosu oderwała się od kontemplacji otoczenia.
- Chowanie się jakoś mi do ciebie nie pasuje... - stwierdziła, schodząc bezpiecznie na dziedziniec. Następnie ruszyła prosto; bez słowa wędrowałem za nią i obserwując dokąd zmierza, zanim dostrzegłem starą ławkę z kamienia. Widać, że zależało jej na dobrym widoku na schody, a jednocześnie, by nie być na pierwszym planie dla osób wychodzących z zamku.
- Ja zamierzam dać nogom odpocząć przed dalszą drogą... - dodała, poprawiając się zadowolona na ławce. Tylko pokiwałem w zamyśleniu głową, widząc, że dziewczyna już odleciała kompletnie, podziwiając otoczenie. Trzeba było przyznać, że ogrody zimowe były interesujące; chociaż świat przyrody nie interesował mnie w żaden sposób, to widzieć zimowe wierzby - w takim miejscu jak to, na Pustkowiu - był interesujący. Rosły one rzadko, nie były tak powszechne jak wierzby zwyczajne i, jeśli wierzyć opowieściom, znakowały miejsca mocy lub, jak też twierdzili inni, niezwykłych zbrodni. Nie mi było w to wnikać.

Sofja
Posty: 38
Rejestracja: pn kwie 26, 2021 10:02 am

Hasten

Post autor: Sofja »

Hasten


Ciepły wietrzyk szeleścił w kronach bukowych drzew, niosąc ze sobą zapach pól i łąk. Świeżo zebranych ziół i dzikiego kwiecia, którego woń przyjemnie koiła zmysły przy każdym kolejnym, muskającym nagą skórę podmuchu. Delikatniejszym od dotyku miękkiej tkaniny, złożonej niedbale pod głową koszuli. Czy też jedwabistych, prostych kosmyków. Czarnych niczym krucze pióra. I tak pięknie harmonizujących z szarymi oczami ich właścicielki. Przywołujących na myśl pokryte chmurami niebo. Zwiastun nadchodzącej burzy i ulewnego deszczu. Głośnego niczym tętent dziesiątek kopyt, mających uderzać w szaleńczej pogoni po kres dni o ziemię. Zimniejszego od dotyku chłodnej stali. Roztaczającego w powietrzu lepką woń żelaza i mdlący zapach róż. Równie czerwonych, co krew połyskująca na ostrzu miecza, gdy palący ból przeszył jego policzek, od żuchwy aż po nasadę nosa…

To właśnie wspomnienie tego bólu go przebudziło. Gwałtownie wyrwało ze snu, który, choć początkowo mamił zmysły obrazami minionych, szczęśliwych chwil, wraz z upływem nocy, zaczął zmieniać się w koszmar. Budząc lęk w sercu Zwierzołaka i zmuszając jego mięśnie do spięcia się. Ciało zaś niemal do nerwowego zerwania się z łoża, gdy otworzywszy oczy, w spowijającym komnatę mroku, w pierwszej chwili nie rozpoznał miejsca, w którym był. Ani też tej, która spała tuż obok. Wtulona w miękkie piernaty i jego nagi tors, swym oddechem łaskocząc skórę, niczym letni wiatr. I niosąc przyjemne ciepło, tak bardzo kontrastujące z kłującym chłodem komnaty, który wgryzł się w jego pozbawione osłony puchowej pościeli ramię, gdy uniósł lewą dłoń ku swym włosom. Tak, aby móc je przeczesać. I w geście tym odnaleźć potrzebny mu spokój. Mogący przypomnieć mu, gdzie jest i dlaczego. A także, iż nie czai się tam na niego żadne niebezpieczeństwo.

Bo przecież tak było, prawda?, powtarzał sobie, raz po raz biorąc głęboki oddech i starając się zmusić swe mięśnie do rozluźnienia się, choć z jakiegoś powodu jego jaskółcza strona nie wydawała się jego zapewnieniami przekonana. Co więcej, wręcz i cichym terkotem, ledwo słyszalnym na granicy myśli, mówiła mu, by miał się na baczności. Aby nie opuszczał bez wyraźnego powodu komnaty. Świeżo założonego gniazda, tak jakby nieustannie krążył wokół niego drapieżnik, tylko czekający aż zwiadowca się oddali.

To jednak nie mogła być prawda. Powtarzał mu to cichy szept, który młodzik brał za głos zdrowego rozsądku. Przecież byli w zamku… przyjaciela. Tak, pamiętał dobrze, że właśnie tym słowem określił pana tego miejsca, gdy przed wieczorem Hyron prowadził ich Kompanię do jego bram. Szukając w nich odpoczynku i schronienia. Chwili wytchnienia w ich tułaczce ku Arvonowi. Nawet jeśli przecież dopiero co tego zaznali w Twierdzy Horazona. Szept rozsądku podpowiadał mu jednak, że przecież ich dowódca musiał mieć ku temu dobry powód. Wiedząc, co czekałoby ich, gdyby nie dotarli do kresu swego wygnania na czas, nie pozwoliłby sobie na zbędną zwłokę. Nie naraziłby też dobra Kompanii dla spełnienia własnych potrzeb, czy żądz. Niezależnie, czy tych dotyczących ciała, czy serca i ducha, jak zemsta za kilka oszustw. Nie był w końcu zdrajcą. I nie uczyniłby też nimi swych podwładnym.

Tylko czy na pewno?, zapytał z nagła inny głos, na moment przypominając zwiadowcy o chwilach minionych. O rozmowie toczonej w skrytym w mroku lesie. Zdolnej zasiać w sercu młodego Jeźdźca zwątpienie, którego jednak powodu nie potrafił sobie przypomnieć już ledwie uderzenie serca później. Podobnie, jak i całego wywodu prowadzącego do tego odczucia.

Zdezorientowany, zamrugał, czując się tak, jakby to wszystko było jedynie dziwacznym snem. Krótką drzemką, w którą nie odczuł nawet, że znów zapadł i z której właśnie się przebudził. Czyniąc wszystkie wcześniejsze myśli jedynie sennymi obrazami. Tym bardziej niewyraźnymi i niejasnymi się dlań stając, im mocniej próbował je uchwycić.

Zrezygnowany porzucił, więc te próby i zmrużywszy oczy, rozejrzał się po komnacie, starając się przypomnieć sobie wydarzenia minionego wieczoru. Choćby to dlaczego mimo panującego chłodu, położył się ubrany jedynie od pasa w dół. Albo też, kiedy dokładnie zmęczenie wygrało z nim, zmuszając go do zaśnięcia tuż obok związanej z nim przez płaszcz Yelleny.
Niestety bezskutecznie. Niezależnie ile próbował, zaspany umysł mieszał mu fakty, obawy i pragnienia jedno, sprawiając, iż niemal zaczął wątpić, iż upragniony, słodki, lecz przerwany tak okrutnie przez niego pocałunek, nie był jedynie wytworem jego fantazji. I to właśnie, skłoniło go w końcu, by pokonany, porzucił swe próby i miast tego chcąc ustalić, choć porę dnia, spojrzał ku oknu, za którym świat wciąż skrywały ponure ciemności. Zdradzając mu tym samym, że do świtu pozostała jeszcze dłuższa chwila.

A jednak zarówno doświadczenie minionych lat, jak i jego jaskółcza strona, podpowiadały mu, iż nadszedł moment porannego zwiadu. Jego obowiązku, choć na wypełnienie tego wcale nie miał ochoty. O wiele milej jawiła mu się wizja pozostania w łożu wraz ze swą piękną żoną, na którą zaraz też odrywając spojrzenie od okna, przeniósł wzrok. I której mimo mroku komnaty, mrużąc oczy, starał się przyjrzeć.

Wydawała mu się spać tak błogo, spokojnie, że sam ten widok starczył, by spojrzenie jego wypełniła tkliwość. Aby kąciki ust uniosły się ku górze, tworząc pełen rozczulenia uśmiech, a serce ścisnął mu żal i wyrzuty sumienia, iż przez swe powinności będzie zmuszony ją zbudzić. Niemal skłaniając go przez to do niewywiązania się ze swej roli, a tym samym i narażenia się na gniew Hyrona. I za jeden poranek spędzony przy boku szatynki, poniesienia kosztu wielu kolejnych nocy, gdy miast zasypiać tuląc ją w objęciach, znów czuwałby na nocnej warcie.

Wzdychając więc cicho, ze zrezygnowaniem, podczas gdy jego jaskółcza strona terkotała mu na granicy umysłu, głośno złorzecząc na starego, wyleniałego orła, ostrożnie sięgnął dłonią ku twarzy Yelleny. Wpierw odgarniając kilka kosmyków jej miękkich, falowanych włosów, by zaraz po tym delikatnie pogładzić ją po policzku.

— Moja piękna różo — wyszeptał przy tym cicho. — Blasku mego poranka, wybacz mi, proszę, ale chociaż łamie mi to serce, muszę iść. Choć nie chcę cię opuszczać najmilsza i na dwór się udawać, obowiązki wzywają mnie na zwiad…

— Nie idź, wracaj do łóżka, jest zimno — wymruczała, zaspana w jego tors, sprawiając, że spojrzał na nią z jeszcze większą czułością, raz jeszcze gładząc ją po policzku. Chcąc jej tak przekazać, jak bardzo i jemu nie w smak jest ją opuszczać.
A gdy już miał cofnąć swą dłoń, ku jego zaskoczeniu, Yellena sięgnęła ku niej, łapiąc ją, jakby odruchowo, w na wpół sennym uchwycie.

Dopiero ten gest zdawał się ją rozbudzić bardziej, sądząc po jej ledwo widocznej w ciemności minie i spojrzeniu, wprawiając ją w lekkie zawstydzenie, mimo którego jednak zaraz uśmiechnęła się do niego. Lekko i ciepło, a jednak w jego odczuciu i tak zaskakująco dostojnie, że miał wrażenie, iż przyszło mu poślubić nie jeno córę możnego z dolin, lecz samego arvońskiego Suwerena.

— Nie powinnam, wybacz, to twoje obowiązki, ale wróć szybko — dodała, gdy on wstrzymując oddech, nie ważąc się drgnąć ani o milimetr, pozwalał jej, by usiadła obok. Aby się ku niemu nachyliła, dopiero wówczas, zaskoczony tym gestem, odruchowo odwracając się w jej stronę. Tym samym doprowadzając do tego, że ich usta się spotkały. Na jeden krótki moment, w ledwie muśnięciu, zmieniając coś, co jak podejrzewał, miało być jeno delikatnym cmoknięciem w policzek, w ich drugi pocałunek.

W tamtej chwili, uśmiechając się z zadowoleniem, zyskał pewność, iż pierwszy nie był jedynie wytworem jego fantazji. I choć pragnął ten znacznie przedłużyć. Przyciągając do siebie szatynkę, pogłębić i całując ją czule, okazać jej w pełni swe oddanie, czuł, iż jeśli choć spróbuje, nigdzie nie pójdzie. Porzuci swe obowiązki dla kilku chwil rozgrzewających krew i przyspieszających bicie serca. Tym samym nie tylko zawodząc zaufanie Kompanii i narażając się na wiążące się z tym nieprzyjemne konsekwencje, ale i być może sprowadzając nań, a także i swą małżonkę niebezpieczeństwo.

Ta właśnie wizja, zmusiła go, by mimo głośnego protestu dymówki, niemal zdolnego zagłuszyć wszelkie jego myśli, wziął głęboki oddech i ze świstem wypuścił z ust powietrze. I widząc, jak Yellena, układa się znów do snu, sięgnął ku niej, ostrożnie otulając ją szczelnie kołdrą, tak aby na pewno nie zmarzła.

— Śpij dalej najdroższa, wrócę najszybciej, jak mogę — obiecał jej przy tym szeptem, na koniec nachylając się ku niej, by krótki, czuły pocałunek na jej czole złożyć. Życząc jej w ten sposób miłego i spokojnego snu, którego miał nadzieję, iż nie zakłóci nic, aż do jego powrotu.

Tuż po tym, w akompaniamencie cichego skrzypnięcia mebla wstał i przeciągnąwszy się, ruszył po omacku na poszukiwanie potrzebnych mu rzeczy. Takich, jak płaszcz, koszula, czy rozrzucone po komnacie przez Wysłannika Losu buty. Nim zdążył jednak przejść choćby pięć kroków, kopnął niespodziewanie i boleśnie o coś niewielkiego i szklanego sądząc po stuknięciu, które wydało, wywracając się na ziemię, podczas gdy on, ratował się przed upadkiem kilkoma szaleńczymi ruchami.
Na szczęście skutecznie, dzięki czemu, stanąwszy stabilnie na nogach, mógł schylić się i odkryć, iż przeszkodą, na którą napotkał, było nic innego niż drewniana taca. Jeszcze wieczorem pełna prostej strawy, po której w tamtej chwili pozostały już jedynie okruchy. I której zastąpiły pusty kielich i równie pusta, przewrócona karafka.

Jeno cichym westchnieniem i ginącym w mroku wywróceniem oczyma, dając wyraz tego, co sądzi o pomyśle odstawiania owej tacy w takie miejsce, którego autorstwo zresztą przypisywał samemu sobie, sięgnął po nią. A potem nie chcąc, by Yellena podzieliła jego los i również przez jego bałaganiarstwo potknęła się, skierował się ku stołowi. Powoli i w tamtej chwili już ze zdwojoną ostrożnością stawiając każdy kolejny krok, dzięki czemu bez potykania się, dał radę namierzyć obydwa swe buty.

Kiedy zaś wreszcie dotarł do zastawiającego drzwi mebla, będącego w tamtym momencie jedynym zabezpieczeniem przed ich nagłym otwarciem się, i położywszy nań trzymaną tacę, zmrużył oczy, dostrzegł jasny i zmięty, dość spory kawałek materiału. W którym zaraz też, ku swemu zadowoleniu, rozpoznał swoją koszulę.

Niestety, niezależnie od tego, jak długo i jak mocno starał się wytężać swój wzrok, w otulającym komnatę ciemnościach nie potrafił dostrzec nigdzie poszukiwanego płaszcza. I wiedząc, iż nie może zwlekać tak z wyjściem na zwiad w nieskończoność, zrezygnowany, wciągając na siebie koszulę, udał się w końcu ku porzuconym pod ścianą jukom. Mając nadzieję, że choć z nich, na szybko da radę wyciągnąć jakieś cieplejsze okrycie.

Ku jego niekrytemu zdziwieniu bogowie okazali się dla niego w tej materii łaskawi, pozwalając mu wydobyć z wnętrza niewielkiego tobołka, bardzo starą i poprzecieraną przeszywaną kurtkę, o której istnieniu nawet nie pamiętał. Najwyraźniej musiała więc zostać dorzucona do bagażu jego – lub co było nawet bardziej prawdopodobnym – juków szatynki, jeszcze w twierdzy Horazona. Tak jak i kilka par ciepłych onucy, na których istnienie Hasten nie miał jednak najmniejszego zamiaru narzekać, zwłaszcza, że choć jak zakładał, nie z myślą o nim zostały uszykowane, pasowały.
Miast tego, ubrawszy się szybko, marszcząc brwi, spojrzał ku drzwiom. Przez chwilę rozważając, czy zważywszy na stan ich zamka, to nimi powinien opuścić komnatę, nim zarówno jego ludzka, jak i zwierzęca strona, doszły do konsensusu, iż bezpieczniej będzie pozostawić je, tak jak są. Dociśnięte do ściany ciężkim stołem, choć dymówka zdawała się swym terkotem optować głośno za tym, by podeprzeć go jeszcze krzesłami.

Zwiadowca jednak głuchy na jej propozycję, choć co prawda ruszył ku stojącym przy balii siedziskom, jedno z nich ustawił zaraz nie pod wrotami, lecz oknem. Tak, aby wspiąwszy się wyżej, móc je otworzyć i wychynąć przez nie.

Niemal od razu poczuł na swej twarzy nieprzyjemne ukłucie jeszcze większego chłodu, a wydychane przezeń z nosa i ust powietrze, zmieniło się w niewielkie obłoczki pary. Zamarznięty śnieg, który wyczuł pod opierającymi się o ramę palcami, przypomniał mu zaś o tym, iż zapomniał rękawic. Jednak ledwie jedno spojrzenie na wciąż jeszcze upstrzone gwiazdami, lecz w oddali, daleko na horyzoncie, już zdające nieco jaśnieć niebo, pozwoliło zrozumieć, iż nie ma czasu ich szukać.

Zaciskając więc zęby i nie zważając na nieprzyjemny, mrożący palce ziąb, wyszedł przez okno i domknąwszy je na tyle, na ile potrafił od zewnętrznej strony, zaczął przesuwać się powoli po gzymsie zamku. Tak zręcznie i szybko, jak pozwalały mu na to sprawność fizyczna, otaczająca ciemność, a także i nabyte przez lata doświadczenie. Nie był to bowiem pierwszy raz, gdy przyszło mu właśnie w ten sposób opuszczać czyjś dom, czy karczmę. Nawet nie jego dziewiczy taki eksces zimą. I mając to na uwadze, pokonując kolejne stopy ściany i kierując się w stronę jej pozbawionego okien fragmentu, starał się przypomnieć sobie, kiedy ostatnio podobnego działania się podjął i w jakich okolicznościach. Jeśli dobrze pamiętał, miało to związek z zakładem, karczmą Pod Wschodzącym Słońcem i młodą zielarką.

I choć mógłby oszczędzić sobie wysiłku i zwyczajnie zamieniwszy się w dymówkę wzbić się do lotu od razu, zarówno jak wówczas, tak i w tamtej chwili, wolał zaczekać z tym, nim zyska pewność, że nikt, zerkając przez okno, nie dostrzeże przypadkiem ani jego przemiany, ani też towarzyszącego jej zielonkawego poblasku. Lub też nim zwyczajnie nie będzie zmuszony tak ratować się przed upadkiem, jak miał okazję to uczynić już kilkukrotnie.

Ku jego radości, dzięki łasce bogów, tego dnia nie było to jednak konieczne. Pozwalając mu nie tylko dotrzeć do obranego punktu, ale i rozejrzeć się w nim bezpiecznie, nim skupiwszy się, szybko, lecz nie bezboleśnie, zmienił postać. I potrząsnąwszy głową, wzbił się do lotu.

Przez chwilę, machając skrzydłami, walczył ze swą zwierzęcą stroną, dziwacznie nieubłaganie niechętną, aby się ugiąć i ustąpić mu miejsca, w końcu jednak, w następnej podjętej próbie zdołał odzyskać kontrolę nad niewielkim, pierzastym ciałem. I wzbijając się wyżej, rozpocząć okrążanie zamku.

Pokonując kolejne sążnie, starał się wypatrywać w otoczeniu rozświetlonym jedynie przez odbijające się od śniegu światło gwiazd i księżyca, czegokolwiek niezwykłego lub niepokojącego. Lecz choć wytężał wzrok, nie był w stanie dostrzec niczego takiego, poza kątem oka zoczonym, patrzącym na niego z drewnianej galerii krukiem. A i ten zniknął, niczym miraż, gdy tylko Hasten odwrócił się, aby lepiej się mu przyjrzeć.

Podobnie stało się też zresztą, gdy spojrzawszy ku gwiazdom, zaskoczony odkrył, iż w ich układzie coś mu się nie zgadza. Kiedy odniósł wrażenie, że nie jest w stanie namierzyć znanych mu konstelacji, lub też te znajdują się w innym położeniu, niż powinny. Jednak gdy tylko zdezorientowany zamrugał i usiadłszy na jednej z blanek, zaczął się im przyglądać, zdał sobie sprawę, że nie widzi w tych już nic niepokojącego. A jego wcześniejszy osąd musiał być zwyczajnym przewidzeniem.

Raz też, lecąc w stronę zamkowego dziedzińca, nagle zawrócił, przypominając sobie, iż przecież był już na nim i nie znalazł tam nic niepokojącego. Nawet jeśli pomimo prób, nie był w stanie odtworzyć w myślach wyglądu owego miejsca. Jednak te myśli i wszelkie towarzyszące im wątpliwości, opuściły jego głowę, ledwie z kolejnym machnięciem skrzydeł.

W chwili, gdy zaś przy świetle przedświtu, dotarł na granicę pobliskiej wioski i przyjrzawszy się kilku domom, dostrzegł ledwo widoczny, snujący się z kominów gryzący dym, zdał sobie sprawę, iż miejsce to było dosłownie zwyczajne. Chociaż z pozoru wydawało się mu nadzwyczaj spokojne i ponure, czuł, iż właśnie taka musiała być każda normalna osada o tej porze dnia. Jak i że powinien w związku z tym zawrócić.

Nie potrafiąc kłócić się z tym odczuciem, machnął skrzydłami, lecąc czym prędzej w stronę zamkowych bram, by kawałek za nimi, pod jednym z drzew, zmienić się znów w człowieka. I rozcierając zziębnięte ramiona, spojrzawszy w górę ku rozświetlonemu brzaskiem niebu, kątem oka dostrzec, iż na jednej z wyższych, pozbawionych liści gałęzi coś wisi. Coś przypominającego dość długi, ciemny, nieco oszroniony kawał materiału. Jak Hasten ocenił, nie tylko mający najlepsze lata za sobą, lecz i w jednym czy dwóch miejscach, kolejny raz nadszarpnięty przez targający nim w nocy o gałęzie wiatr.

Zaskoczony tym widokiem, wpierw zamrugał, przekrzywiając głowę, by zaraz jednak, szybko rozejrzawszy się wokoło, znów przemienić się w dymówkę. I tym razem w mgnieniu oka uzyskawszy kontrolę, podlecieć bliżej. Będąc tym samym w stanie nie tylko lepiej przyjrzeć się owemu przedmiotowi, ale i ze zdziwieniem stwierdzić, iż jest to stary płaszcz. Co więcej, najpewniej należący do któregoś z Jeźdźców z Kompanii. I zdaniem młodzika, niechcący wyrzucony przez któreś z okien w mrok lub wręcz porwany przez wiatr, gdy został przezeń wywieszony, aby nie tyle wyschnąć, ile wywietrzeć. Jednak w jego obecnym stanie, nie potrafił przypisać go do żadnego konkretnego Zwierzołaka.

A to wzbudziło w nim sporą ciekawość. I właśnie nią kierowany, wpierw w swej zwierzęcej postaci, co nie przyniosło żadnego rezultatu, a później i trzymając się kurczowo nogami i zwisając z wyższego z konarów, już w ludzkiej, pociągnął za niego. Na tyle delikatnie, na ile mógł, starając się go wyplatać z objęć zawzięcie trzymającego go drzewa. Niestety, jak podpowiedział mu charakterystyczny dźwięk, odczepienie ów płaszcza, nie obyło się bez poszerzenia jednego z nowych rozdarć.

— Może moja piękna róża będzie tak wspaniała i da radę to zacerować, nim przyjdzie mi go oddać? — mruknął pod nosem, zeskoczywszy z drzewa, przyglądając się rozdarciu w szarej tkaninie. I naraz czując wielką falę wyrzutów sumienia, wywołanej świadomością, iż wciąż go obok jego ślubnej nie ma. Co więcej, że niepotrzebnie zmitrężył, sięgając po ten płaszcz, choć to zadanie wcale nie należało do jego obowiązków. A także iż spora jego część pragnęła pozostać na dworze jeszcze dłużej, tak aby móc z zachwytem spoglądać, jak słońce powoli wstaje, pnąc się w górę po nieboskłonie.

Jednocześnie zły za to na siebie, jak i niezmiernie pragnący sławić imię Królowej Słońca, przez moment stał w bezruchu, niezdolny podjąć się jakiejkolwiek akcji. Tocząc jedynie wewnętrzną walkę zarówno z samym sobą, jak i swoją jaskółczą stroną.

W końcu jednak ulegając jej terkotowi, alarmującemu, iż musi koniecznie sprawdzić, czy ktoś nie próbował skrzywdzić Yelleny pod jego nieobecność, skłoniwszy z nabożną czcią głowę przed Panią Dnia i Poranka, ruszył powoli w stronę zamku. Ściskając w zmarzniętych dłoniach lodowato zimny płaszcz i nie szukając już w swym otoczeniu nic niezwykłego. Nawet do końca nie rejestrując go, tak jak i kolejnych stawianych kroków, do czasu aż w oczy nie rzuciły mu się sylwetki dwóch jakichś osób. Znajdujących się na dziedzińcu, tuż przy kamiennej ławce, na której jedna z nich, o charakterystycznym płomiennym kolorze włosów zasiadła. I z jakiegoś powodu, zdających się zwiadowcy czegoś wyczekiwać.

Zaintrygowany tym widokiem, zważywszy na fakt, iż i tak musiał przejść w ich pobliżu, podążając ku zamkowym wrotom, zdecydował się podejść bliżej. Starając się stawiać swe kroki jak najciszej, pomimo utrudniającego mu to i chrzęszczącego pod butami śniegu. Tak, aby skradając się móc zakraść się, ku jak zdał sobie sprawę, Hyronowi i pani Airannie.

Niemal nie dowierzając w to odkrycie, wstrzymawszy oddech, stanął za ich plecami, próbując podążyć za ich wzrokiem i rozszyfrować, cóż takiego tej dwójce może chodzić po głowie. Zwłaszcza, iż z jakiego powodu, sprawiali wrażenie nie jeno podziwiających zimowe wierzby, lecz również wpatrujących się i w zamkowe schody. Nawet jeśli te stwarzały pozory niezdolnych do skrywania jakiejkolwiek tajemnicy.

Nie będąc w stanie rozszyfrować tej zagadki, w końcu przekrzywiwszy głowę, szatyn dał za wygraną. I złapawszy mocniej trzymany płaszcz, pochylił się nieco nad ramieniem kobiety.

— Na co patrzymy? — zapytał szeptem dla większego efektu, choć podejrzewał, iż starszy Jeździec już znacznie wcześniej zdał sobie sprawę z jego obecności. A być może i wiedział o niej i nim Hasten zdecydował się ku dowódcy i jego żonie podejść.

Odpowiedź to pytanie nadeszła niemal zaraz, choć młodzik i tak nie był w stanie w nią uwierzyć. Nie wydobyła się zresztą ni z ust Hyrona, ni też Airanny, lecz objawiła mu się w postaci ostatniej osoby, którą spodziewał się na tym dziedzińcu zobaczyć: Yelleny. Wychodzącej właśnie w tamtej chwili z zamku i nim którekolwiek z nich zdążyło zareagować, stawiającej swą drobną stopę na pierwszym stopniu schodów. Tylko i wyłącznie po to, by ku przerażeniu swego męża, w następnym ruchu stracić równowagę. Zmuszając go tym do porzucenia w śniegu trzymanego płaszcza i rzucenia się jej pędem na ratunek.
Bezskutecznie.

ODPOWIEDZ