Telos: The Dark Side awakens [2os., Star Wars,

Awatar użytkownika
Linuxa
Posty: 33
Rejestracja: wt sie 08, 2023 4:02 pm

Re: Telos: The Dark Side awakens [2os., Star Wars,

Post autor: Linuxa »

trigger warning: myśli samobójcze, obniżenie nastroju, epizod depresyjny
-----------------

Ze spokojem przymknąłem oczy, odchylając twarz nieco w stronę pomarańczowych płomieni tańczących w ognisku. Wieczór zaczął robić się nieco chłodniejszy, toteż przylgnąłem do ogniska niemalże jak ćma przyciągana przez światło żarówki. Ogień był moim ulubionym żywiołem. Godzinami mogłem wpatrywać się w tańczące płomienie, niszczycielskie i życiodajne zarazem. Były udomowione a jednocześnie tak bardzo niedające się kontrolować. Czasami miałem wrażenie, że to właśnie w ogniu objawiała się część prawdziwej natury Mocy, spokojnej i wzburzonej jednocześnie, niebezpiecznej i potrzebnej zarazem.
Gdy Teema odeszła, Wookie rozmawiali jeszcze przez chwilę, śmiejąc się i opowiadając o ostatnim polowaniu, przechwalając się, kto złapał większego Slyyyga.
Kilkoro z nich mrucząc i wyjąc, śpiewało pieśni – z początku melodyjne, jednak wraz z rosnącym spożyciem fermentowanego soku z tutejszych owoców i skrobi, przyśpiewki stawały się coraz bardziej sprośne i wulgarne. Westchnąłem na to w duchu, zauważając że Wookie nie różnili się wcale tak bardzo od przedstawicieli innych planet i kultur. Mimo, że byli sporzy, porośnięci futrem i na pierwszy rzut oka nieco nieokrzesani, w gruncie rzeczy potrafili zachowywać się prawie jak zamroczeni alkoholem senatorowie na Corusant. Choć nieco gorzej od nich pachnieli.

W końcu tłumek wokół ogniska zaczął się powoli rozchodzić. Nie chcąc jeszcze żegnać się z tym miejscem, sięgnąłem po jeden z podłużnych patyków i ostrożnie wetknąłem go w ogień, aby nieco rozgrzebać popiół. Z pewną zadumą wpatrzyłem się w pomarańczowo-czerwone płomienie, delikatnie liżące drewno i zmieniające je w popiół. Przez myśli przemknęły mi obrazy z Venatora – blask ogniska przyćmiło wspomnienie wystrzałów z blasterów, światła mieczy świeltnych, w końcu płomieni pochłaniających szczątki.

Jedi, proszę za mną. – gardłowy ryk wyrwał mnie z otępienia. Wookie chyba zauważył, że mi przeszkodził, bo zmieszał się wyraźnie, nie bardzo wiedząc co ze sobą począć. Widoczna niepewność uzmysłowiła mi, że choć Wookie zachowywali się względem nas przyjaźnie, wciąż byliśmy dla nich nieznajomymi obcymi, którzy mogli stanowić zagrożenie. Nic dziwnego, że zachowywali się względem nas z uprzejmym dystansem.
Westchnąłem na to spokojnie, wrzucając resztę patyka do dogasającego ogniska i podnosząc się na nogi. Otrzepałem się z drobnego pyłu i skinąłem głową, pozwalając się zaprowadzić w stronę jednej z chat, która została dla nas przygotowana.
Wyglądem przypominała standardowe schronienie zbudowane z kawałków drewna, kory i liści. Jej wnętrze było ascetyczne – na podłodze zrobionej z desek ułożono dwa posłania, a tuż obok ustawiono dzban wypełniony pitną wodą i dwie małe czarki. Po bokach pomieszczenia ustawiono małe, łojowe świeczki, które dawały delikatne acz przyjemne światło. Podziękowałem za pomoc z wdzięcznością, a gdy tylko zostałem sam, ostrożnie wyciągnąłem z kieszeni płaszcza węgielek dobyty wcześniej z ogniska i wyrysowałem nim krąg medytacyjny na podłodze. Krąg był na tyle niewyraźny i słabo zarysowany, by dało się go z łatwością zatrzeć, gdy będziemy stąd odchodzić. Na tą chwilę musiał wystarczyć, a lepiej było nie zostawiać po sobie żadnych, nawet najmniejszych śladów.

Usadowiłem się na klęczkach pośrodku wyrysowanego okręgu i ułożyłem dłonie na kolanach. Już teraz czułem drobne falowania mocy wokół, a gdy tylko zamknąłem oczy, wszystko wokół mnie rozmyło się przybierając postać gwiaździstego nieba. Medytując mentalnie przenosiłem się w to miejsce – drobne ruiny pośrodku bezkresnej pustki stanowiły idealne miejsce odosobnienia i pozwalały na chwilę odpoczynku, zamyślenia i kontemplacji. Moc przepływała przeze mnie, oczyszczając, dodając sił. Pozwoliła uporządkować myśli, przemyśleć jeszcze raz wszystko, co działo się na Venatorze, by na końcu, przygnać bardzo odległe wspomnienie.


-Mistrzu, długo będziemy jeszcze szli? – So-Lan stęknął niecierpliwie, odpychając od siebie liście ogromnego drzewa. Faktycznie pokonaliśmy już kawał drogi, pełznąc po kostki w mulastym bagnie i sam zaczynałem odczuwać lekkie zmęczenie a także pewną irytację. Atmosfera Dagobah zaczynała udzielać się nam obu. To jednak było częścią próby, którą zamierzałem poddać młodego padawana.
Uśmiechnąłem się lekko, zauważając, że chłopak był tak samo niecierpliwy jak ja, gdy byłem w jego wieku.
-Cierpliwości, młody uczniu. Wkrótce dotrzemy na miejsce. – wyjaśniłem, kątem oka zauważając, że moja odpowiedź wcale go nie zadowoliła. Dwunastoletni chłopiec nadął policzki, jednak nie odważył się skomentować moich słów. Mimo, że miał na to wyraźną ochotę.

Po jakimś czasie przedzierania się przez gąszcz roślin, w końcu natrafiliśmy na wejście do jaskini. Zatrzymałem się wpół kroku, wpatrując się w So-Lana z powagą. Mistrz Yoda napomknął mi o jego niezwykłej umiejętności tworzenia więzi ze stworzeniami organicznymi, gdy sugerował mi wybór chłopaka na swojego padawana. Czas było więc przekonać się o jego sile i możliwościach.

-Zamknij oczy So-Lanie- poleciłem, a gdy padawan wykonał polecenie, bardzo dokładnie przyjrzałem się jego postaci, mimice, drobnym piegom na jego policzkach. Wyglądał tak młodo, że trudno było mi uwierzyć, że niedawno ukończył dwanaście lat. Od naszego wylotu ze świątyni kilka dni temu, bacznie mu się obserwowałem, zauważając w nim niezwykłe podobieństwo do samego siebie. Oby tylko wszystko przebiegło pomyślnie.
-Powiedz mi, co czujesz? - poprosiłem łagodnie, sam badając otoczenie za pomocą Mocy.
-Jaskinia ma osiem metrów wysokości, głęboka na… sto… nie, dziewięćdziesiąt osiem metrów. Wewnątrz coś się znajduje… to chyba Morph... – wyraźne skupienie odbiło się na twarzy chłopaka, który z ogromną dokładnością opisał miejsce swojej przyszłej próby. Skinąłem głową z uznaniem, czując, że był gotowy i wystarczająco skupiony aby przystąpić do swojego zadania.
-Dobrze. Możesz już otworzyć oczy. Czuję, że wiesz już, po co się tu znaleźliśmy. Niektórzy Jedi potrafią łączyć swoje umysły z innymi stworzeniami, potrafią kontrolować ich myśli, jednoczyć jaźnie. To, co przed nami czeka jest częścią próby, którą chcę Cię poddać. Wiem, że masz niezwykłe predyspozycje, które chciałbym rozwijać. – powiedziałem. I nie musiałem mówić nic więcej, bo chłopak skinął głową i bez chwili zawahania, zniknął we wnętrzu jaskini.


Kroki Teemy wyrwały mnie z wizji – już po chwili bagna na Dagobah rozmyły się, pozostając jedynie sennym wspomnieniem minionych czasów. Zieleń roślin zastąpił brąz wnętrza chaty, a zapach mułu i zwierzęcych odchodów, delikatny zapach cytrusów unoszący się wokół wioski. Uniosłem się z klęczków, rozprostowując nieco zesztywniałe mięśnie i po chwili wahania odpinając pas z mieczem świetlnym, który ułożyłem na swoim posłaniu. Choć zasady Jedi mówiły, że nie powinno się rozstawać ze swoim mieczem, raczej wątpiłem, że przez kolejne pół godziny będę musiał stoczyć karkołomne starcie ze śmiercionośną rybą żyjącą w rzece nieopodal wioski.

Teema również wydała mi się zamyślona – choć oczywiście, dzisiejszy dzień skłaniał ku ogromnej refleksji, miałem wrażenie że to nie nad losem Jedi i Galaktyki myślała, a o czymś o wiele bardziej przyziemnym.
Z zastanowieniem zerknąłem na komunikator, który porzuciła. Cały był osmalony, zwęglony i nie przypominał już urządzenia, które chociaż w minimalnym stopniu byłoby zdatne do użytku. Wątpiłem, że zostało uderzone przez strzał z blastera jednego z Klonów. Byli celni, ale raczej w przypadku tak silnego uderzenia, urządzenie odpięłoby się i odpadło. Do tego moc wokół przedmiotu drżała, falowała w niespokojnym rytmie. Wiedziałem, że gdybym tylko go dotknął, przy odrobinie głębokiego skupienia, dałbym radę odczytać słabe echo mocy i dowiedzieć się w jaki sposób uległ zniszczeniu. Jednak nie uważałem tego za konieczne. Jeśli życie Teemy zostało wykupione za uszkodzenie drobnego urządzenia, była to cena, którą mogliśmy ponieść nie ważne od okoliczności.

Powód zamyślenia Teemy okazał się jednak być bardzo zaskakujący – nie miałem pojęcia, że tak wielką wagę przyłoży do pytania odnośnie uczuć i emocji i choć wyczułem w jej tonie zakamuflowane podszepty ciemnej strony, spróbowałem odpowiedzieć najlepiej jak potrafiłem. W gruncie rzeczy nie byłem przecież doświadczony jeśli chodziło o te sprawy. Jedi nie byli szkoleni w odkrywaniu siebie, z obawy że emocje często wiązały się z obecnością ciemności. Lepiej było odciąć się i skoncentrować na czymś, co było w pewnym stopniu kontrolowalne, prawda?

Pogrążając się we własnych myślach, ruszyłem w stronę jeziora. Nie potrzebowałem miecza ani fluorescencyjnych roślin, by z łatwością odnaleźć drogę. Podstawowym treningiem Jedi była walka a także nawigacja z zasłoniętymi oczami. To nie zmysłami postrzegamy świat – powtarzali mistrzowie – tylko dzięki mocy i poprzez moc. Musicie nauczyć się widzieć, a nie patrzeć, słuchać a nie słyszeć.
W mocy odbijało się wszystko - kształty i energia roślin porastające plac wokół ogniska, sylwetki Wookiech szykujące się do snu, drobne nietoperze, które przemykały w powietrzu i niknęły w gęstwinie ciemnego lasu.
Szybkim krokiem minąłem chaty, w końcu docierając nad brzeg spokojnej rzeki. Zrzuciłem szaty z ogromną ulgą, krzywiąc się nieco, gdy okazało się że te przykleiły się do ran za (wątpliwą) pomocą krzepnącej krwi. Ostatecznie musiałem nieco zmoczyć materiał, by być w stanie zrzucić go z siebie bez obawy o zerwanie strupa i otworzenie rany na nowo.
Woda była chłodna, jednak nie przeszkadzało mi to. W pierwszej chwili zanurzyłem się w niej cały, aż po sam czubek głowy i pozwoliłem sobie na chwilę zatonąć myślami w głębinie umysłu, uspokajającego się pod wpływem stłumionych odgłosów, delikatnie przedzierających się przez powierzchnię wody. Przez chwilę poczułem się tak, jakbym unosił się w komorze deprywacji sensorycznej, lub był zanurzony w leczniczej Bact’cie. Miałem wrażenie, że gdy tylko się wynurzę, przywita mnie estetyczne i minimalistyczne wnętrze skrzydła medycznego w świątyni Jedi. Że usłyszę ciepłe słowa pracujących w nim medyków i uzdrowicieli. Że wszystko będzie tak, jak do tej pory. Moje serce przepełniło niespodziewane pragnienie, by wszystko to, co do tej pory się wydarzyło, było tylko i wyłącznie odległą wizją zesłaną przez Moc.
Jednak gdy się wynurzyłem, na powrót otoczyła mnie ciemność, chłód i ogromna, przytłaczająca wręcz samotność.

Nie potrafiąc poradzić sobie z własnymi emocjami, zapłakałem żałośnie, czując, że dopiero teraz, pośród tej wszechobecnej ciszy i nocy, w końcu docierają do mnie wszystkie wydarzenia minionych godzin. W kilka sekund straciłem przecież wszystko – dom, w którym się wychowałem (nie wiedziałem przecież nawet z jakiej planety pochodzę), nauczycieli, przyjaciół, mistrzów. Wszystko to, nad czym pracowałem przez tak wiele lat, obróciło się w pył i zniknęło bezpowrotnie. W świadomości zamajaczyła w końcu myśl, którą spychałem przez cały ten dzień. W końcu, gdy zmęczenie ogarnęło także i umysł, mogła wybrzmieć w pełnej okazałości.

Powinienem był umrzeć razem z nimi.

Przepłukałem twarz chłodną wodą, przez chwilę wpatrując się w swoje odbicie na tle dziesiątek tysięcy gwiazd.

Chciałbym umrzeć razem z nimi. Razem z So-Lanem. Razem z Ceres. Razem ze wszystkimi Jedi, którzy dzisiaj odeszli. Chciałbym umrzeć.

Czy to, że zostawiłem miecz w chacie było jakimś ostatnim przepływem jasnej strony? Mocy, która wiedziała, do czego byłbym zdolny w tej chwili?

I zostawiłbyś tak Teemę? Ty tchórzu. Ty samolubny, głupi draniu. Zawsze tylko uciekasz. Uciekasz przed odpowiedzialnością, uciekasz przed uczuciami, teraz uciekasz przed świadomością, że częściowo odpowiadasz za wszystkie zbrodnie, których dokonali Jedi, uciekasz przed koniecznością zadbania o swoją padawankę. To po części twoja wina, że tak się wszystko potoczyło.
-Gardzę tobą, słyszysz? – dopiero po chwili dotarło do mnie, że ostatnie słowa wypowiedziałem wprost do swojego odbicia, które wpatrywało się we mnie spojrzeniem pełnym cierpienia, bólu i rezygnacji.

Odwróciłem wzrok, zajmując się obmywaniem ciała i starając się skupić na tej czynności. Ostatkiem sił przeniosłem swoje myśli i działania na uporczywe szorowanie zakrzepłej krwi, która posklejała włoski na piersi, a także na zmywaniu potu i brudu, od którego lepiło się całe moje ciało. Starałem się robić to szybko, ale i dokładnie – gdzieś z tyłu głowy pojawiło się niemiłe uczucie bycia obserwowanym i faktycznie, w Mocy wyczułem, że kilkoro Wookiech skrywało się niedaleko, najpewniej oczekując na swoją kolej na wzięcie kąpieli. Nie chcąc dłużej wystawiać się na ciekawskie spojrzenia (które przesuwały się po mojej sylwetce w niezwykle oceniający sposób), ruszyłem na brzeg rzeki.
Szybko uprałem także szaty i uznając, że jest na tyle ciepło, by same wyschły, mokre narzuciłem na siebie, kierując się w drogę powrotną do chaty.
I faktycznie, noc była na tyle ciepła, by wystarczyło tylko kilka chwili przy ognisku, aby całkowicie wyschnąć.
Nie przejmując się więc spojrzeniami Wookiech, wróciłem do chaty i ciężko opadłem na swoje posłanie, układając się powoli do snu. Czułem, że powinienem porozmawiać z Teemą, przedstawić jej plan działania na kolejny dzień, jednak czułem się niesamowicie przybity i nie chciałem aby ten nastrój udzielił się także dziewczynie. O ile sama nie wyczuła go poprzez Moc.
-Dobranoc Teemo – powiedziałem jeszcze zamykając oczy i z ulgą zapadając w sen.

Sen nie był jednak wytchnieniem.
Śniła mi się ucieczka z Venatora. Z przerażeniem oglądałem wspomnienia ataku klonów, katastrofy kapsuły, poszukiwania Teemy. Wszystko powróciło, wszystkie emocje, lęki, zmartwienia. Wszystko to zmieniło się w powtarzający się koszmar.

Zbudziłem się bardzo wcześnie – słońce dopiero powoli wznosiło się na nieboskłonie, jednak wątpiłem abym był w stanie zmrużyć oczy jeszcze na chwilę. Koszmar zostawił po sobie niemiłe uczucie odrętwienia, którego postanowiłem pozbyć się w znany sobie sposób. Najciszej jak tylko mogłem podniosłem się z posłania i przypiąłem do pasa miecz. Narzuciłem na ramiona brązowy płaszcz i otulając się nim, bezszelestnie ruszyłem w stronę wyjścia z chaty.

Poranek był chłodny. Wschodzące słońce powoli rozświetlało niebo, zmieniając czerń nocy na żywą barwę purpury i czerwieni. Z lasu dochodziły pojedyncze pokwiliwania budzących się do życia zwierząt, drobne owady wznosiły się w niebo, tańcząc i lawirując między kwiatami, które łagodnie rozchylały płatki, ochoczo zachęcając do zachłyśnięcia się odrobiną słodkiego nektaru.

Wookie także powoli wychodzili ze swoich chat, zajmując się przygotowaniem pożywienia a także narzędzi niezbędnych do polowania, na które niewątpliwie dziś się wybierali. Powitałem się z nimi skinieniem głowy, kierując się jednak w stronę odosobnionej polany. Gdy znalazłem się pośrodku wysokich traw, zrzuciłem z ramion płaszcz i pochwyciwszy miecz rozpocząłem trening, starając się ćwiczeniami rozbudzić zamroczony przez nocne koszmary umysł.

Awatar użytkownika
Einsamkeit
Posty: 94
Rejestracja: sob kwie 24, 2021 5:22 pm

Re: Telos: The Dark Side awakens [2os., Star Wars,

Post autor: Einsamkeit »

Przysypiałam już, nawet nie zauważywszy tego. Pomału zapadałam się w lepkie, ciepłe objęcia snu. Jednak gdy Quint wrócił do chaty, wraz z nim wtargnęły zawirowania Mocy, które wybudziły mnie mocnym szarpnięciem - zupełnie jak gdyby to on szarpnął mnie za ramię i zmusił do ocknięcia się. Miałam wrażenie, że kłębi się ona wokół niego niczym burzowe chmury, elektryzuje i tylko czeka, by wybuchnąć. Oparłam policzek o dłoń, obserwując Mistrza sennie. Mimo to on nie był skłonny do rozpoczęcia jakiejkolwiek rozmowy. Wobec tego i ja nie zaczynałam. Byłam zdania, że wystarczająco wymęczyłam go już swoimi pytaniami, które teraz - z pewnej perspektywy - uznawałam za dość durne. Dość szybko doszłam do tego wniosku, ale nie było to specjalnie trudne. Po uzyskaniu odpowiedzi, które były wyjątkowo oczywiste, mogłam się tylko denerwować, że sama na nie nie wpadłam wcześniej.
Cóż, są ludzie, którzy są filozofami i myślicielami w Zakonie. Quint pasował na jednego z nich. Ja byłam jednym z tych gości, którzy po prostu bez zadawania większych pytań dają komuś w mordę. Kiedy Mistrz pyta, a nie dostaje żądanej odpowiedzi, trzeba sięgnąć po inne środki, prawda? Nawet tacy byli potrzebni, chociaż większość Mistrzów potępiała sposoby tego rodzaju, propagując przede wszystkim mediacje. Chociaż bicie Hutta przypominało kopanie galaretki. I w ogóle źle brzmiało.
Przez dłuższą chwilę przyglądałam mu się, jak Quint przysypia; złociste światło świecy rzucało przyjemny poblask na jego twarz, wygładzonej od zmarszczek, niepokojów i trosk. A im bardziej zagłębiał się w krainę snu, tym bardziej bezbronnie i niewinnie wyglądał - jak starszy nastolatek, z rozwichrzonymi na poduszce włosami, jeszcze bez pierwszych wyraźnie widocznych zmarszczek. Właściwie ile mogło nas różnić? Na pewno nie więcej niż dziesięć lat. A jednak było w nim coś takiego, co sprawiało, że miałam ochotę zanurzyć palce w jego włosach i ułożyć się obok, przytulić do jego boku - ot tak, po prostu - by czuć ten spokój, który go otaczał, niby aura Mocy. Byłam jak ćma, lgnąca do światła. A jednocześnie miałam wrażenie, że gdybym to zrobiła, zbezcześciłabym tę czystą Moc, która go otulała jak kokon. Byłabym intruzem, niegodnym przebywania tak blisko. Zresztą jego odczucia w tym względzie były jasne. Jeszcze by to poczytał jako żądze, podsycane Ciemną Stroną czy coś, mimo że nie było w tym żadnego innego podtekstu.
Chwilę po tym mój wzrok wrócił do ekranu instrukcji. Dokładnie obejrzałam model myśliwca. Nie miałam talentu do napraw, nie byłam urodzonym pilotem czy mechanikiem jak niektórzy, jednak te rzeczy akurat dawało się doskonale wyćwiczyć. A coś w życiu jednak trzeba było robić.

Grobowce wionęły przeraźliwym, lodowatym chłodem, jak zawsze; za dnia dawały przyjemny cień i stanowiły idealne schronienie przed niemiłosiernie prażącym słońcem. Nocą jednak zdałoby się, że i kamień zmieniał swoją naturę. Fioletowawe i ciemnoczerwone ogniki, prześlizgujące się po ścianach, prowadziły przez splątany labirynt korytarzy poszczególnych grobowców.
Potwory były… niesamowite, co najmniej. Nie przypominały niczego, co jak dotąd widziałam. Były to nie tylko rancory czy inne mutacje, ale też coś, co dawno temu było ludźmi. Śmierć naznaczyła ich głębokim piętnem; napinała sztywną skórę policzków, niemalże zrywając ją z twarzy, oczy zaś połyskiwały mętnie perłowym poblaskiem, skryte głęboko w oczodołach i spoglądając w nicość. Sztywny, utykający chód był chyba w tym wszystkim najbardziej niepokojący. Smród gnijącego ciała był koszmarem. A czerwone światło mieczy, oświetlające wybiórczo fragmenty ich ciała czy kości, tylko podkreślało ogólny obraz makabry. To nie był widok, który człowiek chciał poczuć, usłyszeć czy ujrzeć w jakichkolwiek, nawet najgorszych, snach. Ciężkie, powłóczyste kroki szurały za mną, jak gdyby próbując mnie dogonić.
A jednocześnie mogłam te stwory omijać niezauważenie - chociaż przechodziłam po cichu za ich plecami, a one przystawały i węszyły w powietrzu, odwracając się za mną - to jednak nie atakowały. Tak jakby mnie tu nie było, mimo że mogłam wyraźnie wyczuć pod palcami chropowate ściany, wyrzeźbione znaki w starym języku Sithów, obecnie już zapomnianym, czy zdobienia na grobowcach.

One wyczuwają intencje i Moc. Nie są w pełni świadome. Taka była ich rola i za życia, i po śmierci: służyć Mocy.
Czyż nie jest to fascynujące? Lojalność Ciemnej Strony jest niezwykła. Spójrz, jak wiele uczynili Sithowie, by przezwyciężyć śmierć. A teraz podejdź do mnie, dziewczyno. Przestań kryć się w mroku niczym robak, bojący się, że ktoś go rozdepcze, ledwie tylko wyjdzie na zewnątrz.


Wysoki mężczyzna o potężnej posturze nachylał się nad stołem; łysa głowa odbijała rdzawe światło. Nie widziałam jego twarzy poza blizną. Na blacie czegoś, co można było nazwać kamiennym stołem, leżało coś na wzór czarnej, obsydianowej kostki z półprzezroczystymi ściankami.

W mroku Galaktyki, gdzie czas i przestrzeń splatają się w jedność, nie istnieje przeszłość ani konkretne miejsce. Więź może sięgać daleko przed siebie, przez stulecia i setki tysięcy innych galaktyk. Może przetrwać pokolenia.
Moje myśli przenikają granice życia i śmierci, nawet jeśli ciało już dawno przepadło. Mógłbym oczywiście spróbować posiąść cudze… niewątpliwie użyczyłabyś mi swojego… zapewne już zdążyłaś się nad tym zastanowić… jednakże uznaję, że moje pierwotne ciało było najbardziej doskonałe, a nikt inny nie byłby godzien nosić mojej jaźni.
Dlatego też stworzyłem Więź; oprócz Posiadania, umożliwiającego przejęcie ciała, ta jest jedyną, która przetrwa na lata, setki tysięcy lat. Upadną Galaktyki, Republika przeminie i odejdzie w niepamięć, tak jak Imperium Sithów czy Jedi; w niepamięć odejdą Senaty, Kongresy czy inne układy. Tylko ja pozostanę wciąż żywy, nie pozwalając mojej jaźni przeminąć. Osiągnąłem więcej niż inni. Więcej niż Marka Ragnos, Dathka Grausch czy Simus, nie mówiąc o legionach innych Sithów. Ich dokonania gniją w mroku historii. Moje są wieczne.

Twoje myśli są jak otwarte księgi, a ja czytam w nich jak wiersze zaklęć. Nie lękaj się, istoto, ponieważ więź nasza jest silniejsza niż cokolwiek, co mogłoby cię powstrzymać. Moja mądrość będzie przewodniczyć tobie w ciemnościach i wśród gwiazd, a razem osiągniemy potęgę, której nikt nie jest godzien.


Mimowolnie wycofałam się w stronę drzwi, czując się nagle przytłoczona ogromem Ciemnej Strony. Czułam się tak, jak gdyby ktoś zacisnął wokół mnie ogromną pięść, nie dając mi nawet oddychać. Nie mogłam. Nie miałsm szans. Czułam krople potu, spływające mi po skroni; palce, wczepione kurczowo w chropowaty kamień, zbielały boleśnie. Nie chciałam się temu poddać.
A jednocześnie coś wydawało się wyciągać mój gniew i żal, przekształcając te uczucia w zastygłą nienawiść wobec Zakonu. Za to, że nie miałam żadnej innej szansy zasmakować innego życia. Za to, że mój wybór został dokonany bardzo dawno temu za mnie. Ja nie miałam na nic wpływu - i teraz czułam to tak mocno, każdą najmniejszą komórką mojego istnienia. Równocześnie poczułam… fascynację. Ta Moc była kusząca. Silnie kusząca i pociągająca.
Nie mogłam nawet zaczerpnąć oddechu; stopniowo czyjaś wola naginała mój kark i zmuszała mnie do uklęknięcia. Ukorzenia się. Znów czułam się mała, niewielka, nieistotna jak robak w takim ogromie Mocy. Przytłaczała mnie tak, jak wicher gnie do ziemi drzewo bądź trawy.

Nie?

Ciężkie kroki zatrzęsły komnatą. Czułam pod kolanami lodowaty chłód płyty. A każdy jeden krok wprawiał je w wyczuwalne wibracje, przybliżając mnie do koszmaru. Bo im bliżej znajdował się ten mężczyzna, tym większy czułam strach.

Złamię cię. Zniszczę cię. Już i tak jesteś słaba i podatna na moje wpływy. Nasza Więź wystarczy, bym mógł to uczynić.

Siłą rzeczy musiałam unieść głowę, gdy poczułam jego dłoń ujmującą mnie pod brodę. I chociaż nie robił nic ponadto, wiedziałam, że jednym zaciśnięciem dłoni mógłby skruszyć moją czaszkę bez większego wysiłku. Zimny, bezlitosny wzrok jasnożółtych oczu przeszywał mnie na wylot. Wąskie usta były zaciśnięte w grymasie wyraźnej pogardy.

Twój Mistrz ci nie pomoże. Sam jest słaby… słabszy od ciebie, choć dobrze to ukrywa.

Sith przyglądał mi się przez chwilę, zanim cofnął swoją dłoń. Po chwili odwrócił się do mnie plecami.

Sama wkrótce odkryjesz, że nie możesz na niego liczyć. Zostawi cię. Wbije ci nóż w plecy. Umiem rozpoznać zalążek zdrady. Ona nigdy nie kryje się w sercu. Ukrywa się w umyśle. Drąży niczym pasożyt. Twój Mistrz jest słaby i potrzebuje kogoś silniejszego, na kim będzie mógł się oprzeć. Zrzucić swoją odpowiedzialność niczym szaty Jedi.

Z tymi słowy odwrócił się do kogoś po drugiej stronie pomieszczenia; jak dotąd nie widziałam, kto tam jest. Poczułam przynajmniej, że żelazny uścisk zelżał. Od razu zaczerpnęłam kilka głębokich wdechów, szybko i łapczywie, jak ryba, korzystając z tego, że mi odpuścił.

A ty… twoje dążenia są godne politowania, "Mistrzu". Widzę, że zatraciłeś się w mętnej rzeczywistości, chwiejnym jak piasek pod stopami. Ciemna Strona wyjątkowo cię uwodzi, oplatając swoimi smugami jak pajęczyną.

Choć nie mówił do mnie, miałam wrażenie, że pajęczyna jego słów otacza również mnie, zasiewając ziarno niepokoju.

Twoja słabość jest dla mnie żałosna, a twoja gotowość do poddania się tej Mocy jest świadectwem twojego braku woli. Prawdziwy Mistrz Jedi nie poddaje się w obliczu pokusy i nie kroczy ścieżką najmniejszego oporu. Ale ty… ty jesteś tylko cieniem tego, czym powinieneś być. Twoje dążenia są tak nikłe, że nawet Mroczna Strona Mocy nie uzna cię za godnego. Przyjdzie dzień, gdy twoja słabość sprowadzi na ciebie zagładę, a ja będę świadkiem twojego upadku. Jesteś hańbą dla Zakonu Jedi, Curran. Dawni Mistrzowie, bliżsi mych czasów, przewróciliby się w grobach, widząc co wyprawiasz. Nawet się NIE STARASZ!

Znów coś próbowało nagiąć i moją, i Mistrza, wolę; jednocześnie po raz pierwszy od dawna poczułam zwierzęcy strach na najgłębszym, najbardziej prymitywnym stopniu przetrwania. Coś mówiło mi, by uciekać - już, teraz, natychmiast. Niewiele myśląc, zerwałam się na równe nogi.
Śmiech Sitha odbijał się echem od kamiennych korytarzy; makabrycznie zwielokrotniony, budził uśpione potwory do życia. W ostatniej chwili uniknęłam strzału z blastera. I kolejnego, i następnego. Stopniowo same potwory również zaczęły się zmieniać; już nie były to maszkarony rodem z koszmarów, lecz klony. Topory i miecze świetlne zostały zastąpione blasterami.

Lojalność nie ma znaczenia. Liczy się tylko Moc. On jest już skazany na zniszczenie. Opuść tę beznadziejną drogę, nim będzie za późno, i stań się silniejsza niż ten, który nie jest wart twojej lojalności!

Zanim zdążyłam dobiec do wyjścia z grobowca, pomarańczowoczerwony pocisk przeszył moje pole widzenia. W piersi poczułam ostry, palący ból, jak gdyby strzał jednego z potworów przeszył moje serce.

Zerwałam się na równe nogi, łapiąc głębokie hausty powietrza; pot perlił mi się na skroni. Pluca nadal bolały. Z ciężkim westchnieniem opadłam na posłanie, przymykając oczy. Zasrani Sithowie, pomyślałam z pewną dozą irytacji. Jeszcze będą mnie nawiedzać w koszmarach. Niedoczekanie! Cholerne nieśmiertelne dupki.
Odwróciłam głowę, zerkając na posłanie Quinta. W głębi ducha byłam wdzięczna, że już go tu nie było. Mogłam mieć tylko nadzieję, że w swoim śnie nie natknął się na nic podobnego… że nikt tak do niego nie przemawiał. Po chwili i tak znów się podniosłam do pozycji siedzącej.
Rozchyliłam szaty, gorączkowo szukając šladu po blasterze. Nie było widać niczego, poza powoli gojącą się blizną na ramieniu. Chociaż wiedziałam już, że to był koszmar, ten sen był niepokojąco realny. Przysięgłabym wręcz, że wciąż czuję tę mroczną emanację Ciemnej Strony.
Powoli oparłam dłoń na swoim mieczu. Widziałam, że jego zniknął; po chwili wyjrzałam przez coś, co od biedy nazwałabym oknem. Wioska budziła się do życia, tak inna i odmienna od martwych piasków i zimnych ścian katakumb. Rześkie powietrze było przyjemnie świeże i delikatnie szczypało moje policzki, jakby chciało powiedzieć "budzimy się! Nie śpimy, zwiedzamy!".
Jeszcze zaspana sięgnęłam do czarki i dzbanka z wodą. Byłam wdzięczna Wookiem za to, że o tym pomyśleli. Woda, życiodajny płyn, wyrwał mnie ze stanu odrętwienia.
Lubiłam obserwować ogień - strzelające wysoko w niebo iskry, sięgające gwiazd - lecz to woda mnie koiła i uspokajała najbardziej. Uwielbiałam w deszczowe dni obserwować, jak krople rozbijały się o powierzchnię, wzbudzając kręgi na powierzchni. Widziałam w tym odbicie Mocy - tak samo stałej, niezmiennej, falującej w czasie i przestrzeni, rozpływająca się wśród nas niby ta jedna zagubiona kropla, uderzająca o powierzchnię kałuży rzeczywistości.

Po pospiesznych ablucjach zapatrzyłam się na swoje odbicie w wodzie. Chociaż oczy nadal były jasnoszare i przejrzyste jak dno rzeki, skóra pod nimi zaczynała pomału sinieć. Nie spałam dobrze.
A jednak cały czas miałam wrażenie, że nie tylko ja spoglądam na ten świat; jak gdyby ktoś spoglądał na rzeczywistość moimi oczami. I chociaż nie myślał za mnie ani nie robił nic za mnie, wciąż nie mogłam wyzbyć się poczucia, że jest przy mnie ktoś jeszcze.

Oczyścić umysł musisz. Jeśli nie medytacją, to czymś innym.
Świat wokół siebie poczuj. Wibracje Mocy. Moc dobrą. Teraz nawet ona otacza cię.
Drzwi do umysłu przed nią nie zamkniesz. Na stronę zła jeszcze nie przeszłaś.
Idź. Umysł oczyść. Na czymś innym się skup.


Potrząsnęłam głową, wyzbywając się słów Mistrza Yody. Miał rację. Wciąż nie czułam wokół siebie tej atmosfery zła, nienawiści czy czegokolwiek innego. We śnie co prawda czułam rozdrażnienie na Zakon, jednak wiedziałam, że było to wymuszone uczucie, podsycone i podkręcone magią grobowca lub obecnością tego Sitha. Nie wiedziałam, kto to w ogóle jest; nie interesowały mnie holokrony o Ciemnej Stronie. Historia była potwornie, niezwykle wręcz nudna. Przecież wszyscy zainteresowani już dawno temu umarli, nie? I kogo obchodziło, co było dalej?

Tak samo było z wykładem archeologicznym Mistrza Quinta. Można sobie to tylko wyobrazić! Senne, złociste popołudnie grzało w szyby, rzucając piękne światło na całą klasę i samego Mistrza, odwróconego do tablicy. Zgraja zmęczonych treningami i nauką nastolatków nie była zbyt wdzięcznym słuchaczem; ktoś z tyłu po cichu grał w statki, Kossa rozmawiał z kolegą szeptem, a ja… siłą rzeczy udałam się na lekką drzemkę - tak bardzo mnie cichy, spokojny głos Mistrza, opowiadającego o starożytnych grobowcach, uspokajał. Mógłby mi czytać bajki na dobranoc. Zresztą trudno było nie mieć wrażenia, że on sam też był potwornie znudzony swoim własnym wykładem. Nawet wzmianka o potworach, strzegących grobowców, nie była w stanie wywołać zainteresowania - ani jego własnego, ani tym bardziej naszego. Ktoś zachrapał nieco głośniej.
Przyjemne ciepło rozlewało się po klasie, a fala senności rozpływała się niczym zaraza. A wszystko przez to jedno chrapnięcie. I mimo, że miałam oczy otwarte, a umysł zamglony - czułam, jak powieki robią się coraz cięższe, zaś głowa trudniejsza do utrzymania w pionie. Policzek powoli, miękko oparł się o dłoń. Gdzieś resztką gasnącej podświadomości rejestrowałam, że nawet Skye - klasowy kujon, aspirujący do rangi Mistrza - przeciąga się sennie. So-Lan, padawan Mistrza prowadzącego wykład, zasnął już chyba dawno temu, przynajmniej sądząc po tym jak rozwalił się na swoim miejscu.
- Jak sami widzicie… - Quint uruchomił holograficzną tablicę, wyświetlając fotografię skorup rozbitych naczyń i fragmentów szczątków. Mimo wszystko doceniałam, że nadal próbował, udając że nie widzi drzemiącej klasy. - Znalezione fragmenty prawdopodobnie stanowiły kiedyś urny z prochami. Skorupy naczyń datowane są na setki lat jeszcze przed nastaniem okresu Wielkiej Republiki. Znalezione wewnątrz szczątki udało się zidentyfikować jako fragmenty zwierząt ofiarnych, a także prawdziwych zwłok kapłana. Choć grobowiec należy do władcy, po śmierci króla składano w nim także prochy i ciała najbliższej służby. Dalej na kolejnych zdjęciach widzicie fascynujące zdobienia w głównej komorze. Zostały wyryte w litej skale za pomocą nieznanych nam narzędzi. Zaskakujące jest to, że tak prymitywna cywilizacja była w stanie wykonać tak skomplikowane ornamenty. Jak widzicie wszystkie wpasowują się w tak zwany Złoty Podział. Oznacza to że te istoty były rozwinięte na tyle, by opanować skomplikowane równania matematyczne…
Chwilę później i on usiadł przy biurku, kończąc wykład. Albo chcąc dojść do jego końca. I on rozejrzał się po klasie, w której zapadła idealna cisza. Słońce perfekcyjnie oświetlało drobinki kurzu, tańczące pod sufitem, wśród złocistych prostokątów światła. Nawet rozjarzone białe światło tablicy idealnie komponowało się z całokształtem.
Domyślałam się, że wyraz twarzy Mistrza Windu, który zajrzał do klasy parę chwil później, był bez mała bezcenny; dopiero jego głos, ostry jak nóż do tapet, przerwał idealnie panującą ciszę.
- A co tu się dzieje? Pozasypialiście wszyscy? Zero szacunku dla Mistrza Currana, powinniście się wstydzić. - jego spojrzenie pełne dezaprobaty otoczyło nas wszystkich. Nie mogłam nie ukryć uśmiechu rozbawienia, gdy sam Quint nie zareagował; dopiero dwa-trzy stuknięcia palcem w ramię, które zaaplikował mu Mistrz Windu, skutecznie go wybudziły.
- Młodzież najwyraźniej nieskłonna jest edukować się - z humorem zauważył Mistrz Yoda, również zaglądając do klasy. - A przecież wszystkich nas to czeka. Tak, tak. Nawet gorzej wyglądać będziemy - zachichotał, patrząc na szczątki kapłana w słoiku. Amforze. No, w naczyniu rytualnym.


Samo to wspomnienie skutecznie mnie uspokoiło, wyrywając z zamętu myślowego. Spokojny, senny głos Quinta, który przysypiał razem z nami, koił skołatane nerwy. Tutaj, w tym miejscu, nie było żadnych cholernych grobowców, nieboszczyków gadających w moim śnie, ani Mistrza Windu, wpatrującego się w nas wszystkich z wyraźną dezaprobatą. Westchnęłam, wyraźnie rozbawiona wspomnieniem. Będę musiała zapytać Quinta, co się stało później? Czyżby miał pogawędkę z Radą? Bo nie wątpiłam, że Mistrz Windu nie omieszkał wyrazić swojego komentarza.

Głęboko wciągnęłam w płuca przyjemną, delikatną woń trawy cytrynowej. Widziałam złociste pyłki unoszące się znad soczystej zieleni; początkowo chłodny wiaterek koił coraz cieplejszymi podmuchami. Słońce wstawało powoli coraz wyżej.
Nie potrzebowałam i tak oczu, by znaleźć Quinta; wiedziałam, gdzie jest. Teraz, gdy byłam w stanie - w miarę dobrej - równowagi, było to łatwiejsze. Ćwiczył na jednej z polanek. Mimowolnie moja dłoń powędrowała do pasa, na którym był zawieszony miecz. Czułam tę narastającą pokusę, by dołączyć. Lub choćby obserwować.

W końcu parę chwil samotności dla siebie już miał, tak? Tyle mu wystarczy. Nie ma tak dobrze.

Poruszałam się bezszelestnie, nie łamiąc żadnej z traw; im bliżej byłam, tym bardziej wyczuwałam jego skupienie. Quint wydawał się stopić całkowicie z Mocą. Umysł zdawał się być czysty i przejrzysty, perfekcyjnie zharmonizowany z otoczeniem. Opierając się o drzewo, przez chwilę przyglądałam się jego technice, śledząc każdy ruch. Dopiero po chwili zdecydowałam się dołączyć.
Od niechcenia, leniwie, zablokowałam jego cios, zanim wyprowadziłam ostre cięcie z dołu; mógł tylko i wyłącznie go uniknąć i odskoczyć. Jednocześnie dyskretnie rozejrzałam się po polance, szukając punktu, do którego mogłabym go przygwoździć.
Walka na miecze zawsze była walką o dominację, a jednocześnie stanowiła poszukiwanie idealnego punktu balansu. Walczący byli niczym tancerze na linie, próbując się równocześnie na niej utrzymać i zepchnąć przeciwnika.

Młodość zwycięża ze starością, lecz doświadczenie zwycięża młodzieńczą niecierpliwość i pewność siebie. Niecierpliwość i pewność siebie są nieprzewidywalne, zaskakując utarte schematy. A schematy są niebezpieczne, bowiem wszyscy je znają…

Za plecami Quinta dostrzegłam drzewo; uśmiechnęłam się do siebie ledwie widocznie. To do niego trzeba będzie dotrzeć. To był mój cel. Jednak opór Quinta, gdy zablokowałam jego cios, był mocny - jak gdybym trafiła w skałę. Miał mocny, pewny chwyt i nie zamierzał ustąpić, cofnąć się ani o krok, co imponowało mi w pewien sposób. Większość Jedi wycofywała się, by zwiększyć między nami dystans, co poczytywałam za oznakę słabości.

Mocne ramiona. Mocny chwyt. Nie będzie unikał konfrontacji, ale nie ustąpi.

Odskoczyłam w tył, automatycznie ustawiając ostrze. Podwójny miecz z pewnej strony dawał przewagę przy blokowaniu, ale jednocześnie mocno ograniczał; musiałam ratować się skokami i kopniakami, nie mówiąc o szybkości. Jedną z nielicznych zalet była używanie lewej ręki, a więc i lewej nogi; nie każdy potrafił się przestawić. Bacznie obserwowałam postawę Mistrza - choć głównie skupiałam się na jego oczach. One mówiły wszystko. A jednocześnie rejestrowałam jego każdy ruch - lekki skręt ramion, ustawienie nóg, obrót ciała, by przewidzieć, jak spróbuje mnie zablokować i jak mogłabym go zaskoczyć. Widziałam, że i on również mnie uważnie obserwował, starając się dostrzec luki w mojej osłonie.
Znów runęłam naprzód, wymuszając na nim cofnięcie się i zablokowanie ciosu; wciąż czułam, jak przejrzysty i czysty jest jego umysł, a Moc prowadziła go, pomagając mu przeskakiwać i poruszać się po polanie niczym w tańcu do muzyki, którą stanowił dźwięk zderzających się ze sobą ostrzy, szybkie, urywane oddechy i przyspieszone bicie serca dzwoniące w uszach. Pot spływał po plecach i karku, gdy parowanie coraz to kolejnych moich ciosów kosztowało go coraz więcej siły. Widziałam to; sama nie byłam jeszcze aż tak zmęczona, wręcz przeciwnie - dodawało mi to energii. Po raz pierwszy od jakiegoś czasu czułam się lekka, wolna od problemów… szczęśliwa.
Quint wzmocnił chwyt na mieczu, unosząc go raz w górę, raz w bok, starając się jednocześnie odnaleźć lukę, przez którą ostrze mogłoby przełamać obronę. W końcu jednak, najwyraźniej bardzo zmęczony, zebrał w sobie Moc i wyrzucając dłoń przed siebie, użył pchnięcia, by zwiększyć dystans między nami i jednocześnie wytrącić mnie z równowagi.
Jednocześnie, w tym samym momencie, odskoczyłam do tyłu, chcąc być szybsza; jednakże to nie zadziałało tak, jak oczekiwałam. Moc, której użył, pchnęła mnie dalej niż sądziłam, że mogłabym wylądować. Z cichym sapnięciem wylądowałam w trawie na jednym kolanie, wspierając się ręką. To było dobre. Wykorzystał idealny moment; sprowadził mnie do pozycji, w której miałam ograniczone możliwości obrony. Jednocześnie ratowało mnie to, że jego styl nie był ofensywny; gdybym trafiła na kogoś, kto był bardziej agresywny i nie skupiał się tylko na obronie, musiałabym mocno się postarać, by nie zostać skróconą o głowę. Metaforycznie.
Dobrze zagrane, Mistrzu, dobrze zagrane, pomyślałam z uznaniem, zanim skokiem wyrównałam część dystansu i znów wróciłam do niego, próbując nadal go przygwoździć do drzewa; jednak zamiast uderzyć od góry, jak wcześniej, znienacka zeszłam do parteru, kopniakiem starając się zmusić go do utracenia równowagi. Sekundy później mój miecz ciął powietrze na wysokości jego nogi. Quint był jednakże jak cień - szybki i niemal niemożliwy do złapania. A jednak dawało się go przygwoździć, jeśli był zmuszony blokować.
To, co zrobiłam, było bardzo ryzykowne. Sprowadzając samą siebie do parteru, gdzie miałam ograniczoną możliwość ruchów, ryzykowałam że Quint mi ucieknie. Że zdąży uskoczyć, przewidzieć oba ruchy, a ja nie będę w stanie wstać i to on mnie przygwoździ do ziemi, do traw.
Czułam, że serce bije mi żywo, mocno, jak gdyby chciało wyskoczyć z piersi; szata poluzowała się, odsłaniając ramię, włosy, przytrzymywane kilkoma mniejszymi warkoczami nadal trzymały ten jeden warkocz w ryzach. Mimo to nie na tym się skupiałam; wycofałam się, odskakując przy użyciu Mocy. Ten jeden raz mi nie wyszło. Skurczybyk potrafił to przewidzieć. Mogła go pokonać tylko tępa siła fizyczna - upór i napieranie naprzód. Z jednej strony mnie to drażniło i irytowało, a z drugiej - wzbudzało podziw. Jego lodowate opanowanie było niczym skała, a moje emocje - które napędzały mnie - rozbijały się o nią jak fale o klif.

Odruchowo oblizałam wargi, czując narastające pragnienie. Potrząsnęłam głową, odganiając się od jakiejś irytującej muszki. Musiałam się zastanowić. Oddychałam szybko, acz próbowałam się uspokoić.
Moc płynęła przeze mnie; czułam, jak Ciemna Strona kipi, żwawa, żywa, oszałamiająca, próbująca się wyrwać. Varand pozwalał na użytkowanie Ciemnej Strony, ale wymuszał utrzymanie kontroli. Zahaczał o mrok, który dodawał siły. Był Szarością.
Chciałam go dorwać. Dopaść wreszcie ten cień, złapać go, przymusić do poddania się. Ale nie miałam złych ani morderczych intencji.
Pozwoliłam, by wypełniła mnie ta ożywcza, ożywiająca Moc, czerpiąc z niej pełnymi garściami; Quint był mój. W następnym ataku miecze zderzyły się. Byłam szybsza, choć nie silniejsza, i walczyłam o każdy jeden krok do przodu. Nadal nie poddawałam się Ciemnej Stronie - nie zamierzałam przecież odciąć Mistrzowi głowy ani uszkodzić go w żaden sposób - lecz to Mrok dodał mi siły, dzięki czemu mogłam przełamać jego obronę i ostatecznie przyprzeć go do drzewa. Prawie poczułam wyrzuty sumienia. Gdybym chciała iść na łatwiznę, mogłabym odepchnąć go Mocą lub kopniakiem do drzewa.
Teraz dzieliły nas tylko ostrza mieczy. Pierwszy raz byłam przy nim tak blisko - niebezpiecznie blisko.
- Wygrałam - uśmiechnęłam się niczym syty kot. Sekundy później zamrugałam z niedowierzaniem; Quint, w jednej chwili oparty o drzewo, w następnej uciekł spod mojej gardy. W ostatniej sekundzie odwróciłam się, by go ciąć - ale wiedziałam już, że to ja zostałam pokonana. Nie miałam czasu na reakcję, a drzewo było za mną. To ja byłam przyparta do ściany, nie on.
Z głośnym stęknięciem poczułam pod plecami drzewo, które przed chwilą nosiło na sobie ciężar Quinta. Dyszałam ciężko, nie mogąc wytrzymać fizycznego naporu. Mistrz był jednak ode mnie silniejszy - i, jak widać, znacznie bardziej doświadczony. Być może spotkał kogoś wcześniej, kogoś, kto używał mojego stylu. A może nie umiałam jeszcze aż tak skutecznie ukryć moich zamierzeń.

Wpatrywałam się w jego oczy, niemal dosłownie czując trawiący mnie ogień - emocji, energii i czegoś więcej. Czułam, jak Moc wokół nas faluje niecierpliwie, niczym rozgrzane powietrze, wywołując mocne napięcie między nami. A może tylko ja to czułam? Równie dobrze mogłabym wyłączyć miecz i złapać go za szaty, by przyciągnąć go do siebie i po prostu poczuć napór jego ciała na moim, dotyk jego dłoni i ust. Dosłownie miałam ochotę to zrobić - przyciągnąć go do siebie, opleść udami i wpleść palce w jego włosy, jednocześnie wtapiając się w jego wargi. Pogoda temu sprzyjała jak najbardziej; ciepłe słońce muskało nasze twarze, a wiaterek koił, bawiąc się jego włosami i rękawem mojej szaty. Będę musiała ją poprawić.
Ach. Może to była tylko Mroczna Strona i jej złośliwe podszepty. Jednak niewątpliwie imponowali mi ci, którzy potrafili podstępem mnie pokonać. Doświadczeniem, wiedzą, czy samym spokojem. Quint był wszystkim, czym nie byłam ja. I to wzbudzało we mnie ogień. Znów czułam tę pokusę, przyciąganie, dziwaczne pragnienie.
Odgoniłam od siebie te myśli; mimo tego wszystkiego, porażka nie smakowała goryczą, wręcz przeciwnie. Czułam się bardzo usatysfakcjonowana.
Odwróciłam głowę w bok, starając się uspokoić mój oddech. Po chwili zgasiłam również miecz. Zawiesiłam go u pasa, zanim oparłam dłoń o rozpalony policzek, starając się go odrobinę ochłodzić.
Ciemna Strona, wyraźnie niezadowolona, usuwała się powoli w cień, odbierając mi energię, którą dała mi przed chwilą. Teraz czułam się dwa razy bardziej zmęczona niż przedtem.
To było znamienne. W momentach, gdy byłam naprawdę sama, zostawiona sobie, tak łatwo było jej do mnie dotrzeć. Ale teraz, w chwilach gdy dawałam się ponieść walce - czy to naprawdę, czy na niby - to ona była pod moją całkowitą kontrolą. To ja byłam jej panią, nie zaś odwrotnie. Moje szczęście i satysfakcja wydawały się trzymać ją w ryzach.
Życie było piękne. Trawy cytrynowe wydawały się odurzać swoim zapachem; niebo, idealnie przejrzyste i błękitne, przyjemnie nas ogrzewało. Ciepły wiaterek nadal bawił się włosami Quinta, przyjemnie je rozwiewając. I nie było poza tym nic - jedynie jakiś ptaszek ćwierkał wysoko nad nami, skryty w drzewie. Drobny pył wznosił się nad trawami, leniwie wirując ku niebu.

Awatar użytkownika
Linuxa
Posty: 33
Rejestracja: wt sie 08, 2023 4:02 pm

Re: Telos: The Dark Side awakens [2os., Star Wars,

Post autor: Linuxa »

Lewa, prawa. Wypad w przód, wyskok. Zamach, wyprost. Znałem tą sekwencję ruchów na pamięć, ćwicząc ją od najmłodszych lat najpierw pod czujnym okiem mistrzów ze świątyni, a później mojej mistrzyni. Mięśnie płynęły w takt bezgłośnej muzyki, powtarzając dobrze znane figury, łącząc ze sobą wszystko, czego do tej pory się nauczyłem. Z początku każdy młodzik uczył się podstawowych ruchów i odpowiedniego ćwiczenia mięśni – dopiero pod okiem mistrza, padawani zwykli wybierać sobie technikę i szkolić ją niemalże do perfekcji.

Moja mistrzyni była przeciwna przemocy – od sięgania po miecz o wiele bardziej wolała sięganie po wiedzę i posiłkowanie się Mocą. Pióro jest silniejsze od miecza - powtarzała, choć z początku się z nią nie zgadzałem. W takiej walce niewątpliwie straciłoby się pióro, ale także i trzymającą je dłoń. Kompletny absurd.
Po wielu namowach, mistrzyni zgodziła się nauczyć mnie jedynie defensywnych stylów walki, wykonywania skomplikowanych parowań i blokad. I tak już zostało. Z początku byłem wściekły – podglądając umiejętności innych padawanów podczas ćwiczeń w dojo w świątyni Jedi, zazdrościłem im siły i skomplikowanych umiejętności, do których mi pozostawało daleko. Gdy oni rozwijali się, ja stałem w miejscu, niczym skała, nieugięta działaniom fal. Nawet gdy sięgałem po holocrony z biblioteki, na których zapisano poradniki i krótkie szkolenia, mistrzyni rzucała mi pogardliwe i zdenerwowane spojrzenia.
Jesteś ponad to. Ponad bestialską siłę. Twoją siłą nie są mięśnie, a Moc.
Nauki mistrzyni zrozumiałem o wiele, wiele później – gdy sam z własnej woli porzuciłem drogę wojownika pokoju, a skupiłem się na prowadzeniu badań dotyczących jedności z Mocą a także rzadkiej umiejętności jaką była psychometria. Do tego Soresu i Ataru były w zupełności wystarczające.

Prawa, lewa, góra, unik. W tej chwili nie liczyło się nic więcej – wsłuchiwałem się w bicie własnego serca, w sygnały biegnące z ciała, cichy szelest oddechu. To pomagało zapomnieć o dręczących koszmarach i stało się czymś w rodzaju specyficznej medytacji. Powtarzalne ruchy, otaczająca zewsząd Natura, żywa Moc wokół. To wszystko wystarczało by wpaść w trans, niemalże półsen, zatracić się w Mocy i pozwolić się jej porwać.

Pamiętaj Quint. Moc jest jak rwąca rzeka. Jeśli wejdziesz za głęboko, porwie cię.

-Nie dam rady Mistrzu... – So-Lan cofnął się gwałtownie, ogarnięty strachem. Jaskinia, do której weszliśmy zaczynała przekształcać się w pieczarę wypełnioną szczątkami stworzeń, na wpół przegryzionymi kośćmi i kępkami futer. Im głębiej posuwaliśmy się do przodu, tym głośniejszy chrupot gruchotanych szkieletów nam towarzyszył.
Wyciągnąłem przed siebie miecz świetlny, który otulił nas niebieskim światłem, rozświetlając przy tym zwisające nad nami stalaktyty. So-Lan również sięgnął po miecz, jednak nie po to by rozświetlić sobie drogę, lecz by w razie czego posłużyć się nim do obrony.

Strach chłopaka stawał się coraz bardziej wyczuwalny i niewątpliwym było to, że jego kontakt z mocą był co najmniej zachwiany. W takim stanie nie powinienem dopuszczać go do próby… ale czy wtedy nie zasiałbym w nim ziarna niepewności? Czy nie zachwiałbym w nim wiary we własne możliwości?

-Strach jest nieodłącznym elementem ścieżki. Ostrzega nas przed niebezpieczeństwem. Chciałbym, żebyś zrozumiał, że nie jest to zła emocja. Nie wolno ci jednak dopuścić, aby zmieniła się w lęk. Strach jest skoncentrowany na zagrożeniu, a lęk jest destrukcyjną siłą, która rozrastając się, zaburzy sposób postrzegania wszystkiego, co cię otacza. – wyjaśniłem, jednocześnie zauważając, że moje słowa i sposób mówienia uspokoiły go.
Chłopiec wyprostował się i nieco pewniej ruszył w dalszą drogę, po chwili dostrzegając ciemną, podłużną postać zwierzęcia, ukrytą pod jedną ze ścian. Morp uniósł swój gadzi łeb i zasyczał groźnie na nasz widok. Było to zwierzę stosunkowo niewielkie, jednak nawet najmniejsza dawka jadu była dla ludzi śmiertelna.

So-Lan zatrzymał się, z przerażeniem zauważając kreaturę, która uniosła się na łapach i poruszyła niespokojnie ogonem.

-Spokojnie. Skoncentruj się. Tak jak ćwiczyliśmy. – delikatnie położyłem dłoń na ramieniu chłopaka, gdy ten smagnął mieczem świetlnym w powietrzu, zupełnie tak, jakby chciał przegonić stworzenie. To jednak nie zamierzało wycofać się bez walki i ostrzegawczo kłapnęło szczękami, rozbryzgując przy tym nieco jadu, który spływał wzdłuż ostrych zębów.

Padawan niepewnie skinął głową, po chwili gasząc miecz i wyciągając lewą dłoń przed siebie. Wyczułem drobne nitki mocy, które wystrzeliły z rozpostartych palców i otuliły pysk stworzenia. To opierało się chwilę, jednak wraz ze skupieniem So-Lana, Morp uspokajał się, aż w końcu posłusznie ułożył u stóp chłopca, okazując całkowitą uległość.
Obserwowałem to z zadowoleniem, czując siłę bijącą od padawana i ciesząc się z jego niebywałego talentu. Nie każdemu udałoby się to tak łatwo.

Zaraz jednak tuż za naszymi plecami rozległ się ryk, który wytrącił chłopca ze skupienia. Drugi z osobników do tej pory skryty między zawaliskiem, wysunął się zza naszych pleców i bez chwili zawahania przypuścił atak...


Wizja rozpłynęła się, w chwili gdy pomarańczowe ostrze zderzyło się z niebieskim, wydając przy tym brzękliwy dźwięk. Zamrugałem lekko, wybity z transu i dopiero po chwili dostrzegając, że wcale nie znajdowałem się na Dagobah, a u mojego boku nie było So-Lana.
W sercu zamajaczyła dziwna tęsknota – myśl, że oddałbym bardzo wiele aby powrócić do sytuacji sprzed lat, by znów ujrzeć swojego dawnego padawana, całego i zdrowego. Żywego. W pewnym sensie poczułem żal do Teemy, że dołączyła do treningu i siłą zmusiła do wynurzenia się z potoku wspomnień niesionych przez Moc. Zaraz jednak zdusiłem te myśli, parując coraz to silniejsze ataki.

Teema walczyła naprawdę dobrze – poniekąd byłem zaskoczony tym, że Ceress wyszkoliła ją w tak agresywnych stylach. To jednak w jakiś sposób pasowało do Teemy. Jej charakter był silny, była jak niepowstrzymany ogień, jak żywioł, którego nie dało się zatrzymać. Nieważne jakie figury wykonywałem, Teema przełamywała każdą z nich, wymuszając kombinacje zaczerpnięte z Schii-Cho, choć technika ta nie była tak skuteczna, jak z początku sądziłem.

Miecze zderzały się, a my wirowaliśmy wokół polany, wypatrując kolejnych ruchów przeciwnika. Ataki podwójnym mieczem były nieco wolniejsze, jednak dawały możliwość sięgnięcia do nóg lub odsłoniętych fragmentów ciała przeciwnika. Parowanie ich wymagało nie lada skupienia, które tego dnia bardzo trudno było mi utrzymać. W głowie wciąż majaczyły senne koszmary, sylwetka Lorda Sithów i jadowite słowa wypowiadane z niezwykłą pogardą. Nie chciałem im wierzyć, jednak w głębi siebie czułem, że to, co mówił było najprawdziwszą prawdą.

Moc podpowiadała, z której strony nastąpi ruch przeciwniczki i choć z początku parowanie ataków przychodziło zupełnie naturalnie, tak z biegiem walki wyczułem pewną dziwną zmianę. Siła Teemy nie brała się z Mocy, przynajmniej nie tej, która do tej pory nas otaczała. Wyczułem drobne iskierki energii wokół niej, które zdawały się wręcz parzyć, a siła z jaką ostrza zderzały się ze sobą sprawiała, że coraz trudniej było utrzymać miecz w garści. Dopiero po chwili zorientowałem się, że stało się coś, czego obawiałem się już od kilku dni – Teema zaczerpnęła z ciemnej strony mocy.

Zaskoczenie obrotem sytuacji było tak wielkie, że nim się spostrzegłem poczułem pod plecami chropowatą korę drewna, a siła z jaką zostałem do niego przyparty, niemalże wyrwała całe powietrze z płuc. Strach rozlał się po wnętrzu duszy i ciała, z obawy o dalszy rozwój tej walki. Musiałem zakończyć ją jak najszybciej, nim ciemna strona pochłonie kolejną cząstkę Teemy już na zawsze.

Widząc w Mocy nadchodzący atak, zebrałem w sobie ostatki sił i wykonując odskok, znalazłem się tuż za dziewczyną. Bez chwili zawahania przyparłem ją do drzewa, odcinając każdą drogę ucieczki i możliwość dalszego ruchu. Jeśli było tak źle jak zakładałem, mogła nie panować nad sobą i użyć swojego miecza, aby zakończyć mój żywot raz na zawsze. I choć była to kusząca myśl, nie mogłem pozwolić na taki finał, zwłaszcza gdy z zarośli spoglądały na nas ciekawskie pyszczki młodych Wookie. Ostatnie czego bym chciał, to narazić je na widok brutalnej śmierci z rąk kogoś, kto niósł ze sobą obietnicę pokoju.
Na szczęście Velt poddała się, ukrywając miecz, a przez jej twarz przemknęło zadowolenie z odbytej walki.

Z pewną obawą zerknąłem w jej oczy, dostrzegając w nich odbijające się uczucia i pragnienia, których nie byłem w stanie zrozumieć – ciemna strona podsycała je i pobudzała, odzierając nieświadomego użytkownika z resztek samokontroli, czystości i dobra. Widząc ten cień, dokładnie czując przez Moc emocje Teemy, gwałtownie odciąłem się od nich nim zachłysnąłem się i pozwoliłem im się udzielić także i mnie.

Moc jest jak rzeka, Quint. A ty jesteś empatą. Nie pozwól emocjom innych zalewać i topić twoje własne. Buduj tamy, blokuj przepływ. To rzeka, którą musisz uregulować.

Wyłączyłem miecz, przypinając go do pasa i bez słowa odwróciłem się od dziewczyny. Czułem jak serce łomocze mi w piersi, jak pożądanie, które zaczerpnąłem od Teemy powoli ulatnia się i odpływa, a na jego miejscu znów gości spokój.

Otulając się ramionami, ruszyłem przez polankę do miejsca, w którym porzuciłem płaszcz i choć było ciepło, narzuciłem go na ramiona niczym ochronną tarczę. Nie wiem skąd wziął się ten nawyk – jednak choć mogło to wydawać się dziwaczne, dzięki tak prostemu gestowi mogłem budować sobie swoją strefę komfortu, która dawała ukojenie i poczucie bezpieczeństwa. Było to także sygnałem dla innych, by nie drążyli nieprzyjemnego tematu lub cofnęli się nim będzie za późno.

-Bardzo dobrze radzisz sobie z mieczem. – przyznałem w końcu, rzucając jej zmartwione i pełne troski spojrzenie. Czy już ochłonęła? Czy ciemna moc na powrót ukryła się w zakamarkach umysłu i zwróciła mi moją padawankę?
-Nie posądziłbym Ceress o naukę Varand’a. Korzystałaś z holokronów treningowych? – zagadnąłem, kątem oka zerkając na pobliskie drzewo, na którym czerwieniły się jadalne owoce. Wysunąłem rękę przed siebie, a moc ostrożnie otuliła dwa z nich i zerwawszy je, jeden z nich posłała w stronę Teemy, a drugi wprost w moją dłoń. Otarłem owoc o kawałek szaty i z zadowoleniem wgryzłem się w soczysty miąższ. Słodki sok pociekł mi nieco po brodzie, jednak nie przejmowałem się tym, delektując przyjemnie słodkim i soczystym smakiem. Przypominał coś jak połączenie jabłka i gruszki - idealnie słodki i odrobinę kwaskowaty zarazem. Gdybyśmy znajdowali się w innych okolicznościach, zebrałbym nasiona, aby posadzić roślinę w ogrodzie wewnątrz świątyni, gdzie często medytowałem.
Dopiero teraz, po tych kilku kęsach poczułem jak bardzo byłem głodny – rzuciwszy spojrzenie na niebo, zorientowałem się, że upłynęła co najmniej godzina odkąd rozpocząłem trening. Wraz z tą myślą, pojawiła się obawa odnośnie niepotrzebnego marnowania czasu.

Tak jak się spodziewałem, w wiosce Wookiech zostało tylko kilkoro mieszkańców, którzy sennie krzątali się wokół swoich chat. Reszta musiała wyruszyć na polowanie lub poszukiwanie jedzenia. Tylko starcy, dzieci i kobiety pozostały na swoich miejscach, zajmując się rutynowymi czynnościami. Najwidoczniej nadużyliśmy już ich gościnności, bo zerknęli na nas ukradkiem, po chwili wracając do swoich spraw. Tym samym dali nam do zrozumienia, że na śniadanie, nie mamy co liczyć.

-Chodźmy, zobaczmy ten statek – rzuciłem do Teemy, kierując się w stronę wysokiego drzewa. Lepiej było zająć czymś myśli – gdy się działało, nie było czasu myśleć o jedzeniu, a im szybciej uda nam się naprawić statek, tym szybciej znajdziemy się na planecie honorującej prawdziwe waluty. Być może uda nam się wymienić statek na kredyty lub inne przydatne rzeczy. Choć z tej perspektywy wyglądał on jak kupa złomu, znałem kilku takich, którzy bez mrugnięcia okiem gotowi byliby się o niego nawzajem poszlachtować.

Im bliżej się znajdowaliśmy, tym sylwetka statku rosła. Frachtowiec handlowy zwisał na gałęziach, pod dziwacznym kątem – metal pokrył się w kilku miejscach rdzą, jednak z tej perspektywy kilka elementów pobłyskiwało w świetle poranka. Bez wątpienia była to maszyna, która najlepsze lata świetności miała już za sobą. Cudem będzie jeśli to w ogóle oderwie się z powierzchni planety – pomyślałem z przekąsem, zaczynając powolną wspinaczkę w górę drzewa.

Kora była chropowata, gdzieniegdzie przeżarta przez szkodniki, czasem opleciona gęstymi lianami. Gdzieś nad nami rozległy się głośne krzyki, zaalarmowanych ptaków Shyyyo, które poruszyły niespokojnie skrzydłami i zerwały się do lotu. Z zachwytem wpatrzyłem się w sylwetkę jednego z kolosów, podziwiając srebrne pióra, które w świetle poranka wyglądały jakby płonęły. Spotkanie z tymi stworzeniami wzbudziło we mnie dziwne poczucie nostalgii, spokoju i szczęścia – czułem, że od zawsze należały do tego miejsca, a to miejsce od zawsze należało do nich. Idealna harmonia flory i fauny.

Po chwili przeniosłem spojrzenie na kadłub statku, od którego dzieliło nas kilkanaście metrów wspinaczki i z niezadowoleniem dostrzegłem malowania umieszczone na boku wraku. A niech to!

-To statek Czerki – syknąłem, co nie było wcale dobrą wiadomością. Spory symbol przekreślonego koła i wpisanej w niego litery C był niczym tarcza strzelnicza. Korporacja miała wielu sprzymierzeńców, ale jeszcze więcej wrogów, toteż latanie jej sprzętem niosło ze sobą podwójne ryzyko. Nawet jeśli po drodze na Telos nie spotkamy antyfanów i galaktycznych buntowników, wciąż istniała szansa natknięcia się na prawdziwych właścicieli maszyny – a ci nie zwykli negocjować z tymi, którzy używali ich technologii bez autoryzacji.

Jeśli się nie myliłem, statek musiał tu tkwić od czasu, gdy po raz pierwszy pojawiłem się na Kashyyyk wraz z mistrzynią. To było naprawdę wieki temu.
-Jeśli systemy ostrzegania wciąż działają, Czerka może się zorientować po uruchomieniu statku… nie mówiąc już o tym, że nawet jeśli uda nam się wylecieć z planety, możemy stać się celem wielu desperatów. – westchnąłem, kontynuując wspinaczkę i czując coraz silniejsze palenie w mięśniach ramion i ud. Obdarte od kory palce również dawały o sobie znać, a im wyżej się znajdowaliśmy, tym trudniej było uchwycić się pnia.

W końcu ostatkiem sił udało mi się wdrapać na skrzydło statku. Ciepły, nagrzany od słońca metal przyjemnie grzał w dłonie i choć nosił na sobie ślady zarysowań, to jedno skrzydło wydawało się być w dobrym stanie.
Z westchnięciem przywarłem do kadłuba, starając się odnaleźć palcami miejsce, w którym znajdował się mechanizm zwalniający drzwi. Moc odbiła się od metalu, ukazując zardzewiały mechanizm, który nawet mimo ogromnego skupienia wcale nie drgnął – ani pod wpływem działania Mocy, ani próby siły fizycznej.
-Na Sithów – mruknąłem z rezygnacją, poprawiając nieco rozchełstaną przez wspinaczkę szatę i rzucając Teemie poważne spojrzenie. Jeśli to nie zadziała, to zostanie tylko wycięcie dziury w kadłubie, czego wolałbym mimo wszystko uniknąć.

-Musisz mi pomóc Teemo. Spróbujmy razem skoncentrować się na mechanizmie.

Awatar użytkownika
Einsamkeit
Posty: 94
Rejestracja: sob kwie 24, 2021 5:22 pm

Re: Telos: The Dark Side awakens [2os., Star Wars,

Post autor: Einsamkeit »

Skup się, dziewczyno. Nie pozwalaj sobie na zatapianie się w marzeniach. Śniąc o innym świecie tylko oddalasz się od teraźniejszości, od rzeczywistości.
Podczas walki musisz się skupić, nawet jeśli zostałaś wyrwana ze snu. Medytacji. Otępienia. Wróg nie będzie czekał, aż się obudzisz.


Obrzuciłam Quinta długim spojrzeniem, gdy cofnął się, jak gdyby chwiejąc się pod naporem otaczającej nas Mocy. Nie odzywałam się, widząc jego gest otulenia się ramionami, jak zwykle. Zamiast tego usiadłam na sąsiednim konarze, plecy opierając o to samo drzewo, do którego zostałam przyparta. Mrok ustępował coraz dalej; a jednak mój umysł wciąż był czysty i przejrzysty. Czy czułam wyrzuty sumienia, że tak na niego wpłynęłam? Absolutnie nie. Wszakże musiał być świadom, że i z czymś podobnym przyjdzie mu się mierzyć.
Po chwili dosłyszałam pytanie Mistrza, czy korzystałam z holokronów. Ach, no tak. Oderwałam spojrzenie od pobliskich krzewów. Być może dobrze byłoby zebrać nasiona…
- Tak. I nie. - odrzekłam, odwracając do Mistrza głowę. Dystans był chyba w tej sytuacji najlepszy. - Ceress nie była zadowolona ze stylu, który wybrałam, ale żaden inny mi nie odpowiadał. Nie mam tyle siły fizycznej, by blokować wszystko cały czas, jak w Soresu. Jestem ograniczona wzrostem. Moja przewaga to fakt, że jestem szybka, niska i lewostronna. Z początku Ceress nie była przekonana, jednak jeden z Mistrzów nakłonił ją do zmiany zdania. - widząc, że Quint wyciągnął do mnie rękę z owocem, ochoczo zeskoczyłam z drzewa. Rzuciłam mu pełne wdzięczności spojrzenie, nim wróciłam na swoją gałąź. Oparłam łokieć o zgięte kolano, wgryzając się w owoc. Nadal obserwowałam otoczenie - czyste, przejrzyste niebo, złociste pyłki, liście, delikatnie drżące na wietrze, powietrze, falujące leniwie nad trawami. Dzisiejszy dzień będzie upalny, już teraz to wiedziałam. A nie zanosiło się na burzę. Chociaż kto wie?
- Czasami niektórzy obserwowali nasze treningi. Zdarzało się, że uczestniczyli w pojedynkach Mistrz - Uczeń. A jeśli ktoś z nich dołączał na więcej niż jeden trening, to był to dosłownie zaszczyt. Sam wiesz, jakie to wyróżnienie. Bywało nawet, że jeśli Mistrz nie praktykował tej konkretnej sztuki walki, padawan uczył się u kogoś innego, jeśli nie było innej możliwości. Holokrony nie zastąpią doświadczonego praktyka.
Do dziś pękałam z dumy na samo wspomnienie. Nierzadko żałowałam, że to nie tamten Mistrz wybrał mnie na swojego ucznia. Z drugiej strony - wtedy nie byłabym tutaj, teraz, w tym punkcie i tym miejscu. Byłabym też prawdopodobnie innym człowiekiem. Kto wie, czy nie przeszłabym na Ciemną Stronę już teraz, zamiast balansować w świecie pomiędzy. Uśmiechnęłam się lekko do wspomnień.
Paradoksalnie, teraz rozumiałam obawy Ceress, nawet jeśli ich nie podzielałam. Bliższy był mi pogląd, a zarazem filozofia, drugiego Mistrza. Zarówno w tym konkretnym przypadku jak i życiowo.
- Któregoś dnia przyszedł on. Rzadko go widziałam w Świątyni, zazwyczaj często był wysyłany gdzieś przez Radę. Ceress nie przepadała za nim, bo był bardzo bezpośredni, nawet bardziej niż Mistrz Zaan. Często się kłócili. Ale to on mnie nauczył pierwszych kroków w stylu Varand podczas naszej pierwszej walki. A co ważniejsze, nauczył mnie czerpać z tego radość. Wcześniej czułam tylko frustrację i gniew, że nie potrafię być wystarczająco silna, cierpliwa, opanowana… on pokazał mi, że można przekuć te uczucia w coś innego, pozytywnego. Wreszcie nie czułam się jak nieudacznik. - czułam się spokojna, wracając wspomnieniami do tamtych dni. Pod jego okiem nauczyłam się balansować po cienkiej linii, nie będąc zainteresowana podszeptami Ciemnej Strony. Ale musiałam też nauczyć się nie ulegać Jasnej. Zasadniczo żadna z nich nie miała mi nic do zaoferowania, by chcieć poświęcić się tylko jednej.
Tak myślałam. Takie były moje realne, prawdziwe odczucia. Żadna ze Stron nie miała mi nic szczególnie wartościowego do zaoferowania.
- Powiedział mi, że nasz styl odzwierciedla naszą naturę. Nie ukształtujesz charakteru na siłę, tak jak na siłę nie narzucisz stylu. Coś w tym jest. Ty jesteś spokojny i bardzo skupiony z Mocą; Soresu pasuje ci idealnie. On był jak ogień, chociaż spokojny, to był w stanie wybuchnąć w każdej chwili i cię spalić. Ceress była nieuchwytna niczym powietrze, dym… cień. - zapatrzyłam się na pyszczki małych Wookie. Byli bardzo ciekawscy; uśmiechnęłam się do nich mimowolnie. Nigdy nie przepadałam za dziećmi jakiegokolwiek rodzaju, ale małe Wookie czy Ewoki były urocze. Nawet jeśli nie były nieszkodliwymi, słodkimi misiami, a istotami zdolnymi urwać ci rękę.

Po chwili zmieniłam głos na niższy, mówiąc bardziej niecierpliwie, naśladując owego Mistrza. Zeskoczyłam z drzewa, rozkładając ręce i podchodząc powoli - bardzo powoli - do Quinta. Odtwarzałam tę scenę. Na mojej twarzy pojawił się kąśliwy uśmiech - tak bardzo mi obcy.

- Doskonała walka, nie wiem co ci się nie podoba. Pogódź się z tym, Ceress, że nie ukształtujesz swojej uczennicy tak, jak chcesz. Ona nie jest kopią ciebie. Zmuszając ją do wybranej przez ciebie ścieżki, zabijesz ją. Albo siebie.
- Z całym szacunkiem, ale znam moją uczennicę lepiej niż ktokolwiek inny i wiem, co będzie dla niej dobre.
- nieznoszący sprzeciwu głos Ceress kontrastował z ognistą retoryką jej rozmówcy i to starałam się jak najwierniej oddać. Triumfalny uśmiech starszego Mistrza był wyraźnie pełen satysfakcji i złośliwości. Oparłam dłonie na pasie, imitując jego niezwykłą pewność siebie.
- Tak, z całą pewnością zmuszanie jej do Soresu albo Asautu jest dla niej bardzo dobre - zadrwił mężczyzna. - Od kilku tygodni obserwuję tutejszych młodzików, bo sam szukam teraz ucznia. Może wolałabyś się zamienić? Sądzę, że z takim podejściem jak twoje będę lepszym wyborem. Przynajmniej mi nie wbije za parę lat miecza w plecy. Dzieciak powinien uczyć się Varand lub Teras Kasi. Po prostu nie chcesz tego zaakceptować, bo masz swoją wizję.
- Dobrze wiesz, że Varand może przeciągnąć ją na Ciemną Stronę! Teras Kasi jest prymitywne, w sam raz dla zbirów, a na Tarakatę jej miecz się nie nadaje… brałam już to pod uwagę.
- Nie unikniesz Ciemności, unikając zmierzenia się z nią
- przerwał jej starszy Mistrz, ściszając głos. Siwiejące kosmyki włosów wsunął za uszy automatycznym gestem, nawet tego nie zauważając.
- Ona nie pokona Mroku w sobie, jeśli nie będzie umiała spojrzeć mu w oczy. Tak jak ty. Jesteś zbyt tchórzliwa, by się z tym zmierzyć, Krell. Może wątpisz w potęgę Jasnej Strony, skoro boisz się wyjść poza utarty schemat. - ciągnął, okrążając Mistrzynię tak, jak ja okrążałam drzewo z Quintem. Stawiałam kroki kocim ruchem, naśladując styl chodzenia tamtego Mistrza.
- Młodość zwycięża ze starością, lecz doświadczenie zwycięża młodzieńczą niecierpliwość i pewność siebie. Niecierpliwość i pewność siebie są nieprzewidywalne, zaskakując utarte schematy. A schematy są niebezpieczne, bowiem wszyscy je znają… - cicho trzasnęła pod moją stopą gałązka, tak jak Mistrz odgarnął butem czyjś miecz treningowy, pozostawiony na podłodze. Najwyraźniej ktoś wychodził w pośpiechu.
- Varand jest wymagający. Korzysta z Ciemnej Strony, ale nie czerpie z niej dla spełnienia własnych pragnień. To jego użytkownik kontroluje Mrok. Użytkownicy Soresu albo innych defensywnych technik tego nie potrafią. Zaufaj jej, inaczej zabijesz siebie lub ją. Teema zostanie pokonana przy pierwszym starciu z Ciemną Stroną, jeśli jej nie pozwolisz się z nią oswoić. - powtórzył powoli, cichym, acz nieznoszącym sprzeciwu tonem. - Myślałem, że to rozumiesz, ale najwyraźniej bardzo się myliłem. Nie tylko nie chcesz tego zaakceptować, ale też się boisz bardziej od swojej uczennicy.
- Mocne słowa…
- Ale zabolały cię, więc są prawdziwe!
- odparł ostrym tonem. - Powtórzymy trening. Siadaj i patrz, o ile lepiej jej idzie. Niektórzy ludzie są jak ogień. Nie powstrzymasz ich prawdziwej natury, kształtując ją jak ścieżkę wody.


Po chwili wycofałam się znów do swojego pniaka; po drodze dostrzegłam też drugi krzew z tymi samymi owocami, które Quint zerwał przed chwilą. Rzuciłam mu jeden, zanim wgryzłam się w drugi. I tak powoli musieliśmy już się zbierać. Kroki same niosły nas z powrotem w stronę wioski.

- On mnie uczył przez jakiś czas za zgodą Ceress. To wtedy nauczyłam się czerpać przyjemność i satysfakcję z walki. Varand czerpie z Jasnej i Ciemnej Strony… oczywiście nie dopuszczałam jej do siebie w trakcie treningów… ale byłam zaznajomiona z nią. To dlatego nawet teraz potrafiłam się kontrolować mimo, że z niej czerpałam. Myślałeś, że mnie poniosło, co? - puściłam Quintowi oko, wyraźnie rozbawiona. Nie było tak łatwo mnie wytrącić z równowagi, nie wtedy gdy byłam w swoim żywiole. - Błąd. Może się wydawać, że mój umysł jest pochłonięty, ale podczas walki nie pozwalam sobie na to. Nie wyprowadzisz mnie z równowagi, nieważne co próbowałbyś zrobić. Mistrz za dobrze mnie tego nauczył.
Zapatrzyłam się na drogę, prowadzącą do wioski. Zatrzymałam się mimochodem przy jednym z tych krzaków. Przez najbliższe tygodnie pewnie będziemy sporo podróżować, o ile uda nam się naprawić ten złom wiszący na drzewie; być może udałoby się, w warunkach panujących na statku, założyć kiedyś jakieś terrarium i coś zasadzić? Po chwili pochyliłam się nad roślinami, szukając nasion. Najpewniej ktokolwiek, kto by nas obserwował, widziałby tylko gadający półdupek wystający zza krzaków.
- Ten Mistrz używał co prawda innego stylu na co dzień, ale był świetnie zaznajomiony z Varand. Być może miał takiego ucznia kiedyś. Nawet ten trening był doskonałym doświadczeniem - oczy zaszły mi mgłą. - Do dziś dobrze wspominam tego Mistrza; on jako jedyny pojął, gdzie leży istota mojego problemu, i potraktował mnie jako kogoś równego sobie, nawet jeśli byłam tylko nieopierzonym padawanem. Podczas treningów nigdy nie byłam w stanie go pokonać, ale to nie wywoływało mojej frustracji, bo rozumiałam, że dzielą nas lata doświadczeń, różnica w Mocy i wręcz cechy charakteru. - uśmiechnęłam się do wspomnień. Polubiłam go. Jego bezpośrednie podejście do wielu rzeczy w życiu było niezwykłe. To łączyło go z Quintem - nie bał się odpowiadać na pytania, nie unikał ich i nie ujmował tematu gładkimi słówkami. Chociaż rozumiałam lęk Ceress, nie mogłam powiedzieć, że nie. Sam Quint przecież pomógł mi ją lepiej zrozumieć, bowiem jeszcze parę - paręnaście godzin temu nie byłam w stanie pojąć jej motywów. Ale teraz, gdy rozmawialiśmy - szczerze, bez unikania konkretnych tematów - było mi łatwiej.
- Być może przeżył wczorajsze wydarzenia. Był naprawdę niedościgniony w swoim stylu. Dobrze mu życzę. Chętnie spotkałabym się z nim ponownie i być może, kto wie, będzie mi to niegdyś dane - podsumowałam krótko, wgryzając się w owoc. Mój ton był pełen szacunku, co bardzo rzadko komukolwiek okazywałam; zapatrzyłam się w leniwie kołyszące się trawy. Przed nami widać już było wioskę.
- Po tym Ceress, widząc efekty pierwszego treningu, odpuściła. Niemniej jednak ten Mistrz miał rację. Niektórzy ludzie mają z natury mrok w sobie. Muszą się z nim mierzyć każdego dnia, a czasami zwykłe techniki nie wystarczą. Jedni są jak ogień, a Soresu przypomina wlewanie naparstka wody w rozpalone płomienie, zaś drudzy dają się ukształtować, dopasowując się do płynącego nurtu rzeki. Ty jesteś jak woda - a czyż nie miałam racji? Quint zawsze był gotów się dostosować i dopasować. Płynął z nurtem wydarzeń, podczas gdy ogień nie zawsze to potrafił, często wyrywając się spod kontroli i pożerając całkiem inne części otoczenia niż te, do których woda chciała dotrzeć. Ja nie zawsze potrafiłam. On wydawał się akceptować nową rzeczywistość, ale z innych pobudek niż ja. I właśnie dlatego był dla mnie tak zagadkowy, tak inny… tak odmienny, a więc i intrygujący. Nie potrafiłam przejrzeć go, przebić tej tafli wody, by sięgnąć głębiej. A z drugiej strony - wcale tego nie chciałam. Miałam poczucie, że gdybym to zrobiła, zniszczyłabym te resztki zaufania, którymi mnie darzył. O ile było w tym jakiekolwiek zaufanie; wiedziałam, że realnie miną jeszcze długie miesiące, zanim Quint zrozumie, że nie jestem wrogiem. O ile takie były jego realne odczucia; nie potrafiłam przecież go odczytać, podobnie jak Ceress. Pod tym względem pasowali do siebie. Ja zaś byłam podobna do tamtego Mistrza - bezpośrednia, nie marnująca czasu na rozwiązywanie bezsensownych mentalnych zagadek, i zdecydowanie nie zamierzająca się zagłębiać w coś, co nie było dla mnie istotne. To Quint potrafił w czymś takim dostrzec sens, a być może nawet dwojaką naturę rzeczy.
Ale czyż nie zgadzało się to z moją filozofią? Nic w gruncie rzeczy nie pokona wody. Woda jest kroplą, która drąży skałę. Płynie podziemnym nurtem, odwieczna, niepokonana, podążając w sobie znanym kierunku. Potrafiła przytłoczyć człowieka niczym rwący wodospad, a jednak wciąż być spokojna i stała. Ogień wypalał się po jakimś czasie. Potrafił tlić się nawet po dziesiątkach lat, lecz było oczywistym, że prędzej czy później jego iskra zgaśnie, gdy zabraknie paliwa.
Woda tego nie potrzebowała.

Ta rozmowa i wspomnienie starszego Mistrza przypomniały mi nie tylko pierwszy trening, ale też jego słowa. Niekiedy miałam wrażenie, że on świetnie rozumiał moje odczucia dlatego, że sam to czuł, choć nie mówił tego głośno.
Pokiwałam, reagując na słowa Quinta. Racja, zobaczmy ten statek. Już nie ciągnęłam dalszej rozmowy;
Zręcznie wlazłam na pień, by przeskoczyć na niższą gałąź za nim, pod palcami wyczuwając naturalne zgrubienia i rozdzielone pnącza, łączące i spinające się w poszczególne partie gałęzi. Potrząsnęłam głową, odganiając od siebie zabłąkanego żółtozłocistego motyla. Miał przepiękne skrzydełka; przez chwilę obserwowałam jego płatki, nim ruch Quinta zmusił mnie do dalszej wędrówki. Uch. Nigdy nie lubiłam się wspinać. Zawsze byłam zdania, że gdyby człowiek miał być do tego predysponowany, pełzałby po ziemi i ewentualnie miałby jakieś te… no… przyssawki. Te dziwaczne palce, które mieli niektórzy Mistrzowie, tak czy inaczej.
Ale teraz nie miałam wyboru.
Przymknęłam oczy, wdychając głęboko w płuca przyjemny zapach żywicy. Ta skrzyła się i perliła w blasku porannego słońca, skryta pomiędzy splotami pnia; ostry, głęboki zapach był ożywczy. Orzeźwiający. A ja coraz bardziej, im wyżej byłam, czułam tę dziwaczną jedność z naturą - ze światem, który jak dotąd był mi całkiem obcy. Nieistotny. Mało… interesujący. A jednak było w tej ciszy i samotności coś kojącego - jak gdyby tknął mnie odwieczny palec Boga.
Wookie znajdowali się daleko w dole, przypominając swojego rodzaju odległe włochate punkciki niby pchły; Moc prowadziła mnie, nie pozwalając mi spaść. Opuszkami palców muskałam nierówną powierzchnię gałęzi, znajdując poniekąd automatycznie kolejne miejsce, gdzie mogłabym się wspiąć. Nie wspinałam się przez pień, świadoma, że nie będę miała czego się uchwycić. Moja droga była dłuższa, jednak bezpieczniejsza.

Palce z przyssawkami, hmmm?

Gdy znalazłam się na górze - szybciej niż przypuszczałam - uchyliłam powieki, obserwując wrak statku. Nieszczególnie dziwiłam się rozczarowaniu Quinta. Rzeczywiście Czerka była… kłopotliwa. Zwłaszcza jeśli zamierzaliśmy polecieć na planety, gdzie nie była szczególnie mile widziana.

Na Telos, na przykład.

- Nie da się wydrapać ich znaku? - mruknęłam, zarysowując paznokciami literę C. Farba zwykle schodziła, chociaż trzeba by było mieć tutaj do dyspozycji co najmniej mopa z papierem ściernym. A na to rzeczywiście bym nie liczyła. Zaś mieczem wypalić znaku bym się nie odważyła.
- Nie wywołuj wilka z lasu - dodałam, słysząc jego przekleństwo. “Na Sithów”. Wcale bym się nie zdziwiła, gdybyśmy w tym samym momencie zauważyli lądujący gdzieś w oddali niewielki statek.
- W porządku. Spróbuję. - kiwnęłam poważnie głową, słysząc polecenie Quinta. Przyjrzałam się uważnie mechanizmowi, zanim znów poczułam, jak oboje zapadamy się powoli, delikatnie w przyjazne objęcia Mocy.
Ona obejmowała i oplatała nas niby te konary, sącząc żywicę; przypominała morze o ciepłych wodach, które obmywały nas niczym fale. Dosłownie miałam wrażenie, że brodzę w jej powierzchni, podczas gdy ona pozwalała mi z siebie czerpać, wciąż tak samo dobra i ożywcza. Nie odcinała się ode mnie jak wcześniej, nie była już na mnie obojętna.
Wyczuwałam tuż obok Quinta, jego niezwykłe skupienie; wobec tego i ja też skupiłam się na zamku, napierając na mechanizm. Mroczna Strona potrzebowałaby jednego uderzenia, by go odblokować; jednak Dobra Strona potrzebowała trochę więcej czasu i większego skupienia.
Po jakiejś chwili usłyszałam cichy, delikatny syk uwalnianego mechanizmu. Statek wydawał się współpracować.
Poczułam lekkie drgnięcie gałęzi, gdy Quint zeskoczył ze skrzydła. I nawet nic nie uzgadniając, oboje zaczęliśmy powoli, delikatnie wyplątywać myśliwiec z gałęzi, które zdążyły go nadbudować i opleść niby kokonem. Było to wyczerpujące i żmudne zadanie; słońce wydawało się wypalać jakiekolwiek miejsce, w którym padło jego światło.
Im dłużej byliśmy na tym skupieni, tym bardziej parzyły ciepłe jak dotąd promienie.
Czułam powoli strużkę potu, spływającą po skroni i jak gdyby żłobiącą swoje miejsce; kłujący gorąc wypalał drogę w dół, cierpliwie, powoli, bez pośpiechu. I chociaż napięte mięśnie bolały coraz bardziej, wiedziałam, że nie możemy skupiać się na doczesnych uczuciach.

Ból kiedyś przeminie. Napięte mięśnie rozluźnisz. Jednak Moc ulotna jest. Na niej się skup.

Oddech jeszcze bardziej spowolnił, tak jak bicie serca; wszechobecny spokój wlewał się wszędzie, wtapiając nas w swoje bagno. Okręt z cichym szarpnięciem, wzbudzającym wibracje w gałęziach, powoli się uniósł, bezszelestnie górując nad gniazdem ptaków Shiyyyo. Nie wzbudziliśmy ich zainteresowania - a może one także wyczuwały opływające nas fale Mocy, nakierowujące statek na pobliską polankę?
Tak czy inaczej byliśmy bezpieczni - zarówno ze strony tych olbrzymich ptaków, jak i Wookiech.
Uchyliłam powieki po dłuższej chwili, gdy tylko poczułam, że wsporniki statku zanurzyły się w trawie. Udało nam się.
- Chcesz tu zostać i popodziwiać ptaki Shiyyyo? Ja idę na dół - zagadnęłam Mistrza cicho. Wiedziałam o jego miłości do zwierząt i roślin. Uznawałam to za coś niesamowitego. Ale czyż to nie pod jego wpływem zachwycił mnie ten motyl?
Quint zastanowił się chwilę, wyraźnie ważąc wszystkie za i przeciw. Przyglądałam mu się ciekawie, rejestrując każdy szczegół. Chciałam… po prostu chciałam zapamiętać tę scenę.
- Chciałbym, ale obawiam się że w tej chwili priorytetem jest sprawdzenie wnętrza statku. Nie chcę żebyś wchodziła tam sama, w środku mogą czaić się różne rzeczy.
- To chodź.
Po chwili ześlizgnęłam się z gałęzi, zręcznym skokiem uchwyciłam się jednej z lian i niewiele myśląc zeskoczyłam z niej, bez większej asekuracji spadając w dół. Było coś niesamowitego w tym; wiedziałam, że złapię się na czas, jednak opóźniałam ten moment jak tylko mogłam.
Czas zdawał się spowalniać coraz bardziej, gdy spadałam w dół; wyciągnęłam rękę, sięgając po jedną z jak dotąd nieruchomych lian. A gdy tylko się w nią wczepiłam, poczułam urywane pod palcami liście, roje rozpędzonych owadów i słodki sok, ściekający po palcach. Sekundy później przeskoczyłam do następnej i jeszcze kolejnej, by ostatecznie z cichym stuknięciem wylądować na powierzchni statku.
Był… piękny. Pomimo upływu czasu był świetnie zadbany. Zeskoczyłam z niego, delikatnie przecierając dłonią skrzydło. Elegancka, strzelista linia okrętu sugerowała, że gdzieś pomiędzy poszczególnymi warstwami metalu było zamontowane podświetlenie. Uchylony zamek odblokował się, wysuwając rampę.
- Hej, ty! Wyłaź, mały - w ostatniej chwili odgoniłam jednego z ciekawskich Wookiech od statku. - Nie wiemy, co tam jest.
Jeden z Wookiech zaryczał coś; Moc podsunęła mi odpowiedź.
- Cokolwiek tam było, teraz już jest martwe - odpowiedział Wookie. Pokiwałam w zamyśleniu głową. Mimo to nie zamierzałam się na to zgadzać.
- A ciekawość zabiła Wookie - odrzekłam zgryźliwie, zerkając ostrożnie do środka, zanim obejrzałam się za siebie - szukając wzrokiem Quinta. Nie powinnam zaglądać do statku sama.

Awatar użytkownika
Linuxa
Posty: 33
Rejestracja: wt sie 08, 2023 4:02 pm

Re: Telos: The Dark Side awakens [2os., Star Wars,

Post autor: Linuxa »

Stary mechanizm protestował tylko przez chwilę. Przez moc poczułem jak pojedyncze trybiki opornie się przesuwają, jak drobinki rdzy, błota i brudu kruszeją, z każdym poruszeniem mechanicznej części.
Czułem się tak, jakbym sam stał się częścią tego mechanizmu, jakbym to ja był jednocześnie tym trybikiem, grudką rdzy czy zbłąkanym owadem przechadzającym się po nagrzanej powierzchni maszyny. Nawet Teema stała się jednocześnie mną, a ja stałem się nią, zjednoczeni w mocy stanowiliśmy jedność, byliśmy jak jedna tkanka, zrośnięta ze sobą poprzez energię, która wypełniała nas po brzegi i która wypływała z naszych ciał, łącząc się z Wszechświatem.

Czy było tak dlatego, że połączyła nas Moc? Czy istniało na to zupełnie inne wytłumaczenie?
W myślach powróciłem do naszej poprzedniej rozmowy. W duszy odegrałem głos Teemy, którym naśladowała dawnego mistrza, sposób jej poruszania, jej bycia. I nagle coś zaskoczyło, jakby niepasujący od dawna element układanki, niespodziewanie wskoczył na swoje miejsce.
Byliśmy naprawdę dziwacznym duetem, nieprawdaż? Przekaz i odbiór. Niczym antena przesyłowa i mały, stary i nieco zużyty odbiornik. To by naprawdę wiele wyjaśniało. Nawet więcej, niżbym tego chciał – Ceress przekazała mi uczennicę, której wpływ na mnie może być równie zgubny, co mój wpływ na nią. Jasne już było skąd wzięły się w niej podszepty ciemnej strony. Chłonęła je przecież zewsząd – z całej galaktyki, z każdej drobinki cienia, a nawet i ze mnie samego, kumulowała a następnie wyrzucała z siebie.

Wyciągnąłem dłonie przed siebie, zupełnie tak, jakbym palcami chciał sięgnąć do wnętrza statku, wyrwać mechaniczne wnętrzności, a następnie umieścić je we właściwym miejscu. I w końcu, w ostatecznej próbie poczułem, że drzwi ostatecznie poddały się naszym staraniom.
Reagując na podszepty Mocy, wycofałem się, stając na jednym z konarów, a gdy Teema powtórzyła mój ruch, powoli, kawałek po kawałku znieśliśmy statek na ziemię.

Niektóre z okrętów (jak choćby wielkie Venatory lub krążowniki innych typów) budowane były bezpośrednio w przestrzeni kosmicznej. Zastosowanie niektórych rodzajów napędów lub technologii uniemożliwiało konstrukcję wszystkich części na powierzchni planet, toteż wielkie stocznie często unosiły się na orbicie i skrupulatnie łączyły wszystkie prefabrykaty w jeden, potężny statek. Choć dawało to wiele możliwości, równocześnie wykluczało zwrotność statku w atmosferze planety, a także bezpieczne lądowanie i startowanie z powierzchni.
Na szczęście to, co prezentowało się przed nami, wyglądało jak jeden z tych pionierskich okrętów, które miały zachwycać nie tylko swoją funkcjonalnością i zwrotnością, ale także eleganckim wyglądem.

Statek był piękny – smukły, wykonany z połyskującego metalu i aż „krzyczący” do każdego w zasięgu wzroku, że jego właściciel jest człowiekiem majętnym i pełnym klasy. Gdyby nie logo Czerki, byłbym prawie pewien, że statek należał do jednego z tych pyszałków, którzy często kręcili się w kantynach i na lądowiskach, starając się zwrócić uwagę co rozwiąźlejszych panien. Zwykle zasobność ich portfela (i olbrzymie portfolio miłosnych podbojów) nie szło w parze z intelektem i odwagą, jednak nadrabiali przy tym umiejętnym pilotowaniem i nawigacją na najtrudniejszych trasach.
Tym bardziej zaskakujące było, co Czerka robiła z takim statkiem – jeśli należał on do wysoko postawionej osoby w hierarchii korporacji, co robił na Kashyyyk?

-Przy tym, czym obecnie dysponujemy, obawiam się, że wydrapanie znaku może być niemożliwe – przyznałem ze szczerością, gdy w końcu, z ogromną ulgą ustawiliśmy statek pośród traw.
Moc i skupienie powoli rozpłynęły się, zostawiając po sobie zmęczenie i obolałe od ogromnego wysiłku mięśnie. Statek był ciężki. W pojedynkę nigdy nie udałoby mi się go nawet poruszyć, nie mówiąc już o jego bezpiecznym ustawieniu. Mimo połączenia z Teemą, ruch ten wymagał o wiele większej ilości energii niżbym tego chciał.

Wyglądało na to, że Teema nie była tak zmęczona jak ja - już po chwili w niezwykle brawurowym stylu znalazła się na ziemi, na co pokręciłem lekko głową. Jedi nie powinni się popisywać, prawda?
Z westchnięciem ostatni raz zadarłem głowę w górę i wpatrzyłem się w soczystozielone liście, przepuszczające przez siebie delikatne promienie gorącego słońca. Gdzieś wśród nich jeden z ptaków poruszył się, a następnie wzbił w powietrze, wyrzucając przy tym masę liści, złocistego pyłku i zabawnie wyglądających, nadgryzionych przez owady owoców.
Wpatrzyłem się w ten niezwykły spektakl, w grę świateł, która skrzyła się między srebrnymi piórami i dopiero po chwili wystawiłem nogę w przód i zeskoczyłem, wprost w przestrzeń pode mną. Moc otuliła moje ciało, a następnie podpowiedziała w którym momencie powinienem odepchnąć się od drzewa, by wpaść wprost w korkową tubę obumarłego drzewa, po której ześliznąłem się niemalże na sam dół niczym po gigantycznej zjeżdżalni.
W powietrze wzbił się pył i kawałki kory, przywodząc na myśl zapach świeżej żywicy i suchego drewna, roślinny i wytrawny za razem.

Lubiłem towarzystwo roślin – gdy miałem czas, poza wizytami w archiwum, lubowałem się w wielkim ogrodzie ulokowanym w centrum świątyni. Mistrzowie z każdego zakątka Galaktyki zwozili najróżniejsze nasiona, a te rośliny, które zostały zaklasyfikowane jako użyteczne pod względem wizualnym lub spożywczym, były pieczołowicie sadzone, tworząc przy tym leśną tkankę ze wszystkich światów. Moc przeplywała przez wszystkie rośliny i zapraszała do medytacji lub zadumy. Niektóre rośliny niosły ze sobą światło, niektóre miały w sobie cząstkę cienia, tak naturalną, tak pierwotną, że nie dało się przejść obok nich obojętnie.

Z przyjemnością zagłębiłem się pośród wysokie trawy, pozwalając miękkim listkom łaskotać dłonie i wczepiać się w szaty, wzbudzając przy tym chmury słodkiego pyłku. Bardzo niechętnie parłem na przód, po chwili podchodząc do miejsca, w którym ustawiliśmy statek i przyglądając się maszynie z bliska.

-Widzę, że zaprzyjaźniasz się z miejscowymi- uśmiech sam pojawił się na mojej twarzy, gdy dostrzegłem Teemę rozmawiającą ze szczeniakiem Wookie. Chłopiec był bardzo młody, jednak już ciekawski świata i jednocześnie niesamowicie odważny. Gdy on kręcił się wokół statku, reszta jego rówieśników trzymała od nas bezpieczny dystans, zapewne zbyt bardzo przerażona aby zbliżyć się choćby na centymetr.
-Ale moja padawanka ma rację, mały. Lepiej się odsuń, nie wiemy co znajdziemy w środku – poleciłem, odpinając miecz od pasa i z powątpiewaniem przystanąłem naprzeciw śluzy, z której zionęła ciemność i zapach stęchlizny.

Przymknąłem oczy, zbierając wokół siebie Moc, a następnie za jej pomocą wdzierając się do środka wraku. Choć nie byłem w stanie dostrzec wszystkiego, udało mi się wyczuć coś, co nieco mnie zaniepokoiło.
-Ktoś jest w ładowni – mruknąłem ni to do Teemy, ni bardziej do siebie. Nie potrafiłem w to uwierzyć – przecież statek musiał wisieć tam ładnych parę lat. Ktokolwiek tam był, nie miał szans na przeżycie bez pożywienia i wody. Jakim cudem wyczułem więc żyjącą istotę?

Gdybanie jednak nic nie pomoże – trzeba będzie przekonać się na własne oczy.

Rzuciłem Teemie porozumiewawcze spojrzenie i po chwili ruszyłem w stronę wejścia. Wewnątrz wraku było całkiem ciemno – statek wydawał się być na tyle duży, by z łatwością pomieścić nie tylko ładownię i niezbędne oprzyrządowanie, ale także ciasne kajuty dla załogi.
Wąski korytarz, rozświetlony tylko światłem miecza świetlnego, przyprawiał o gęsią skórkę, jednak odważnie stąpałem przed siebie, palcami przesuwając po bocznej ściance i starając się wyczuć przewody biegnące do głównego sterownika zasilania i oświetlenia. I w końcu udało mi się dotrzeć do ogromnego panelu pełnego korków, bezpieczników i przełączek. Niestety wszystko wyglądało na zamoknięte – mimo usilnych prób przekierowania napięcia, zrobienia obejścia czy wpięcia kilku oderwanych kabli, światła nie chciały się uruchomić.
-Wygląda na to, że trzeba będzie wymienić bezpieczniki – powiedziałem, choć nie znałem się na elektronice tak dobrze, jakbym chciał. O ile proste naprawy nie stanowiły problemu, tak skomplikowane układy statku były już dla mnie nie lada wyzwaniem. Na tą chwilę musieliśmy zadowolić się światłem, które dawały miecze świetlne.

Uznając, że nic więcej nie jestem w stanie zrobić, ruszyłem dalej, w końcu docierając do mostka. Z uwagą zerknąłem na przyrządy nawigacyjne, odkrywając, że tak jak cały statek, były one w dobrym stanie. Jeśli więc uda nam się przywrócić zasilanie – będzie to już połowa sukcesu.
Tak jak się spodziewałem, komputer pokładowy również nie działał – tak jak wszystko na tym statku wydawał się być martwy i zapomniany.

-A ty kim jesteś? – mruknąłem, po chwili zauważając małego droida, który znajdował się na jednym z siedzeń. Wziąłem go delikatnie w dłonie i okręciłem kilkukrotnie, aby dokładniej się mu przyjrzeć. Mały robot, prawdopodobnie model BD-3 najlepsze lata świetności miał już za sobą. Był nieaktywny, choć prawdopodobnie jeśli udałoby nam się podłączyć go do bazy ładującej, udałoby nam się przywrócić go do jego mechanicznego „życia” i co więcej, uzyskać dostęp do jego pamięci i prawdopodobnych nagrań.
-Najlepsze czasy masz już za sobą, co? – przyznałem łagodnie, odkładając robota na jego miejsce i wracając do myszkowania po kokpicie. Poza masą bezużytecznych śmieci, nie znalazło się tu nic ciekawego. Ktoś, kto pilotował ten statek nie zostawił po sobie żadnych, nawet najmniejszych śladów.

To zaniepokoiło mnie na tyle, by ponownie rozejrzeć się wokół jakby w poszukiwaniu zagrożenia. Czerka działała skrycie, jednak nie na tyle, by dokładnie zacierać za sobą wszystkie ślady. To przynosiło ze sobą dwa rozwiązania, które były dla mnie najbardziej prawdopodobne: albo był to statek łowcy nagród, który poległ gdzieś w bagnach Kashyyk, albo był to statek jednego z przemytników, który przemalował go tak, by Czerka nie zorientowała się o jego działaniach na swoim terytorium.
Wydawało się, że frachtowiec niesie ze sobą więcej tajemnic, niż nam się na początku zdawało.

Tak czy inaczej, odpowiedź na te pytania, powinna znajdować się w ładowni, gdzie zaraz się skierowałem. Uznałem, że mostek sprawdziliśmy już wystarczająco. Na korytarzu również nie znalazło się nic, co wzbudziłoby moje zainteresowanie. Jeśli ładownia okaże się pusta, ślady pozwalające określić przeszłość i historię wehikułu, mogą okazać się niemożliwe do zbadania – zwłaszcza, że nie wyczułem nigdzie echa mocy, z którego mógłbym zaczerpnąć i pozyskać jakiekolwiek wskazówki.

Ładownia znajdowała się na drugim końcu statku – trzeba było zejść do niej po stromej drabince i przecisnąć przez wąskie korytarze techniczne, ale w końcu niewielka przestrzeń zamajaczyła w błękitnym świetle miecza. Wraz z nią moim oczom ukazało się kilka skrzyń – były stare, niektóre z nich otwarte i ziejące pustką. Te, które były zamknięte, wyglądały bardziej jak skrzynie ze starymi zapasami żywności – i faktycznie, po otwarciu jednej z nich, wysypało się kilka niezbyt apetycznie wyglądających konserw. Wydawały się jednak zdatne do spożycia – jeśli ktoś chciałby zaryzykować.
W powietrzu unosił się zapach kurzu i starej, sparciałej izolacji, która wymagała wymiany i konserwacji w najbliższej stoczni. Jeśli w ogóle uda się nam do niej kiedykolwiek dolecieć…

-Wygląda na to, że statek jest pusty – rzuciłem do Teemy i chciałem dodać coś jeszcze, gdy w mocy wyczułem coś jeszcze. Faktycznie ładownia wydawała mi się mała – zbyt mała. Tego typu statki miały ograniczoną przestrzeń, jednak wątpiłem by projektanci przeznaczyli na nią tak mało miejsca.
Z zastanowieniem podszedłem do jednej ze ścian i w odruchu postukałem w nią palcami. Ta wydała głuchy odgłos, świadczący o przestrzeni tuż za nią.
-Ukryty schowek… – wyjaśniłem, w skupieniu przesuwając dłońmi po ścianie, w poszukiwaniu mechanizmu, który mógłby otworzyć ukryte drzwi. I faktycznie! Po krótkiej chwili między skrzyniami odnalazłem małą dźwignię, która po pociągnięciu, odchyliła płat blachy służący za maskowanie wolnej przestrzeni. Gdy tylko ją odsunąłem, moim oczom ukazała się ogromna płyta. Bił od niej zapach żywicy i minerału, o którym krążyło wiele legend.
Czyli to on był źródłem zakłócenia w Mocy, które wyczułem, gdy tu weszliśmy.

-To Karbonit. Ten ktoś prawdopodobnie żyje. – przyznałem, przyglądając się twarzy młodego mężczyzny, który został uwięziony siłą w ciemnej bryle. Pod spodem wciąż dało się wyczuć delikatny przepływ mocy i witalnych sił, spowolniony niemalże do minimum przez stan hibernacji. Ktokolwiek to był, został uwięziony tu nie bez powodu.
-Powinniśmy go wyciągnąć… Nawet największy potwór nie zasługuje na taki los.

Awatar użytkownika
Einsamkeit
Posty: 94
Rejestracja: sob kwie 24, 2021 5:22 pm

Re: Telos: The Dark Side awakens [2os., Star Wars,

Post autor: Einsamkeit »

Chociaż starałam się tego nie ukazywać, to zjednoczenie z Mocą było… co najmniej dziwacznym uczuciem. Jeszcze nigdy wcześniej mi się to nie zdarzyło. Medytacje z Ceress czy próby wspólnego zrobienia czegoś - nieważne czy z nią, czy kimkolwiek innym - były przy tym… puste. Do niczego nie prowadzące. Nie czułam się z nią tak zjednoczona, nie mówiąc o Drugim Mistrzu. Zerknęłam na Quinta, widząc jego porozumiewawcze spojrzenie; pokiwałam tylko głową, niezdolna dodać coś więcej.
Miałam wrażenie, że odtąd, od tego momentu, Quint widział mnie jak na dłoni. Miał dostęp do wszystkich wspomnień, wizji z Korribanu, rozmów z Drugim Mistrzem czy Ceress. Byłam naga i odarta ze wszystkiego, co mogło mnie chronić przed jego wzrokiem. A przynajmniej takie miałam odczucia.
Ale coś za coś; miałam wrażenie, że gdybym zechciała, mogłabym też wiele o nim się dowiedzieć. I po raz pierwszy zyskałam tak głęboką, duchową więź z kimkolwiek. Ceress była odległa, oddzielona ode mnie na wielu poziomach; Drugi Mistrz nie był aż tak daleki, lecz w pewien sposób dzieliła nas widoczna, widzialna bariera, granica którą postawił. Mimo całego mojego szacunku jaki żywiłam, nie był on wszakże kimś więcej niż ledwie instruktorem w dojo treningowym.
Ale Quint był całkowicie poza skalą; zatopienie się i scalenie z jego czystą duszą, tak doskonale niewinną i przejrzystą niczym woda w rzece, sprawiało że miałam wyrzuty sumienia.
Może udało mi się połączyć z Mocą, ale czy aby na pewno ta Moc była tak czysta i dobra? Wszakże byłam czymś pomiędzy, czerpiąc z obu stron dla swojej korzyści. Dla bieżących potrzeb i celów. Czy nie zniekształciłam tym samym poglądów Quinta, jego podejścia do Mocy? Czy nie byłam małym, szarym, brudnym kamykiem pełnym błota, wpadającym do oazy? Wszyscy wiedzieliśmy, co się dzieje, jeśli wrzucisz brudny obiekt do czystej, przejrzystej wody: na jej powierzchni rozpływał się pył błota i czasu.
Mogłam mieć tylko nadzieję, że nie zasiałam tej nuty brudu w Quincie. Obcowanie z nim na takim poziomie było czymś na miarę doznania - z braku lepszych słów - sakralnego. Byliśmy jednym; jedną myślą, jednym ciałem, jedną dłonią, wznoszącą statek, rozplatającą gałęzie, sięgającą ku źródłu Mocy.
Dziwne uczucie. Mogłam mieć tylko nadzieję, że wpłynie na relacje między nami. Ani tym bardziej na jego jedność z Mocą, która była wręcz niesamowita.

- Jeśli zaczynasz się nad czymś zastanawiać, to to o czym myślisz, już wpłynęło na inne rzeczy dotyczące ciebie.
Świat jest pełen zależności. Cokolwiek zrobisz, wpływa na drugą osobę. Nawet to, jak położysz nogę na macie, wyprowadzisz unik czy uderzysz do ataku. Czy stoisz twardo i nie ustąpisz, czy unikniesz bloku i zwiększysz dystans. Bo to daje drugiej osobie informację o tobie.
Im więcej o tobie ktoś wie, tym bardziej bezbronna jesteś. Chociaż to nasze ciało jest narzędziem manipulacji, które odkrywa wewnętrzne uczucia i słabości, to myśl jest groźniejsza.


- To będzie niewątpliwie bardzo owocna przyjaźń - skwitowałam słowa Quinta na wzmiankę o lokalsach. Poczochrałam małego Wookie, który i tak spróbował wleźć do ładowni za nami. Uparty był ten dzieciak.
- Słuchaj. Sprawdzimy statek najpierw i później pozwolimy ci wejść, dobrze? - znów odgoniłam go od rampy, zanim weszłam za Mistrzem do środka.
Cisza, panująca na statku, była… nieludzka. Nienaturalna. Zazwyczaj takie maszyny żyły swoim życiem, gotowe wyruszyć w dalszą podróż. Ten jednak był martwy, zakurzony i pusty niczym jakiś grobowiec.
Zmarszczyłam brwi na wzmiankę o kimś w ładowni; podczas gdy Quint sprawdzał pulpity sterownicze, ja zamierzałam iść w drugą stronę.
- Może jeszcze żyje ten ktoś - odparłam. Miałam tylko nadzieję, że nie było to żadne agresywne zwierzę.
Napotkałam li i jedynie kajuty dla załogi - niewielkie, dość oszczędne pokoje, w których nie było żadnych osobistych rzeczy. Nikogo ani niczego. Przypominało to odrobinę szabrowanie cudzego domu, a my byliśmy intruzami.
- Cóż, może kiedyś ten statek do kogoś należał, ale teraz jest nasz - mruknęłam do siebie, jak gdyby chcąc dodać sobie kurażu. Po tym odwróciłam się i zamknęłam drzwi. Dalsze oględziny pokazały coś w stylu niewielkiego oszklonego terrarium, kuchni i stanowiska naprawczego. Przesunęłam palcem po blacie, zostawiając smugę czystości wśród morza brudu. Sama stacja naprawcza była pusta, bez żadnych części zapasowych. Dopiero w jednej z szuflad znalazłam drobiazgi w stylu miniaturowych śrubokrętów, a pod nią skrzynię z bardziej zaawansowanymi narzędziami. Wszystko było jednak dobrze schowane. Najwyraźniej właściciel nie lubił mieć nic na wierzchu. Po chwili i tak dołączyłam do Quinta do ładowni. Nie używałam tu mojego miecza; powierzchnia była zbyt wąska i niebezpieczna na dwa ostrza. Chwilę później w moje nozdrza uderzył ostry, żywiczno-metaliczny zapach. Aż się skrzywiłam i cofnęłam do tyłu. To było… intensywne. A Quint jeszcze coś mówił, że nikt nie zasługuje na taki los?
- Polemizowałabym z tym poglądem. Jaką mamy gwarancję, że koleś w karbonicie nie zabije nas nad ranem? - mruknęłam sceptycznie, przyglądając się mężczyźnie. Faktycznie czuło się gdzieś pod spodem ledwie tętniące funkcje życiowe.
- Nawet jeśli, czy utrzymując go na cienkiej granicy życia i śmierci, nie udzielając pomocy, nie stajemy się tacy sami? - odpowiedział Mistrz, ze skupieniem wpatrując się w mężczyznę. Westchnęłam ciężko. Naprawdę nie lubiłam filozofii. A raczej, nie lubiłam mierzyć się z trudnymi pytaniami wymagającymi złożonych odpowiedzi moralnych.
- Nie wiem, czy chciałbyś uwalniać Sitha z karbonitu. Albo niebezpiecznego kryminalistę lub jakiegoś pirata. Wszystko to w imię ideałów? - odparłam krótko, obserwując faceta. - A skoro żył tak długo, to raczej za prędko nie umrze. Raczej nie grozi mu stanie się taką skamieliną.
Co prawda byłam wyraźnie sceptyczna, że ten gość w karbonicie był Sithem, jednak pozostałych dwóch opcji nie mogłam wykluczyć. Przemytnicy i łowcy głów to byli wyjątkowo śliscy dranie w całej Galaktyce. Przeżyłam parę spotkań z nimi i zdecydowanie nie miałam ochoty na więcej, jeśli nie było takiej potrzeby.
- Sam przyznasz, że w karbonicie byle kogo nie zamrażają - dodałam, zakładając ręce na piersi. Przyjrzałam się krytycznie mężczyźnie. Wydawał się być nieco po trzydziestce, ewentualnie w wieku Quinta. A to było całkiem wygodną miarą, bowiem wieku Quinta nie byłam w stanie jednoznacznie określić. Mógł mieć i 20 lat, i 30, i 35 nawet.
- Jedi nie są łowcami głów. Przyczyniając się do czyjegoś cierpienia, przeczą wszystkiemu co przekazuje Jasna Strona - przyznał po chwili Quint, zastanawiając się na moment. Nadal nie spuszczałam z niego wzroku. - Ale jeśli to cię nie przekonuje, może niech będzie to myśl, że przyda nam się ktoś, kto zna ten statek. Czuję, że jest z nim związany i jestem pewien, że jego pomoc może okazać się niezbędna podczas napraw - dodał. W milczeniu pokiwałam głową. Zdecydowanie przemawiał do mnie ten argument najbardziej. Może nie postępowałam teraz szlachetnie jak Jedi, realizując nauki Zakonu, ale teraz byliśmy zdani na siebie. I jakkolwiek Kashyyyk był całkiem uroczy, wolałam dokonać żywota w nieco innym miejscu. I zdecydowanie później.
- Jasne, że Jedi nie są łowcami głów, ale lepiej pożyć dłużej niż krócej - przyjrzałam się ramie karbonitu. W rogu były jakieś guziki.
- Który wcisnąć?
- Nie da się uniknąć swojego losu zapisanego w Mocy. Na każdego kiedyś przyjdzie jego czas.
- odrzekł Mistrz, po chwili również wpatrując się w panel. - Nigdy tego nie obsługiwałem. Możliwe że jeśli wywołalibyśmy krótkie spięcie, mechanizm by się odblokował.
- Wierzysz w takie rzeczy?
- ja byłam sceptyczna. W końcu rzeczywistość zmieniała się dość dynamicznie. Nadal obserwowałam panel. Jaka szkoda, że nikt uprzejmy nie podpisał poszczególnych guzików. To byłoby nader pomocne.
- Jedyne pomysły, jakie mi przychodzą do głowy, to albo zdać się na Moc, albo zniszczyć mechanizm. Chyba że uda nam się dostać do instalacji elektrycznej - mruknęłam. W zasadzie też wolałabym nie stracić pilota. Koniec końców mogliśmy naprawić statek - mimo że wydawał się być w całkiem niezłym stanie pomimo kurzu - ale jeszcze lepiej byłoby mieć kogoś, kto wiedział jak tym sterować. Mogłam mieć tylko nadzieję, że pilot nie okaże się dupkiem.
- Oczywiście, że tak - w głosie Quinta dało się wyczuć niecierpliwienie na wzmiankę o przepowiedniach. No no, czyżby to był temat drażliwy? - Tak samo jak w prawdziwość dawnych przepowiedni. Nie kto inny jak Anakin Skywalker pokazał, że są one prawdziwe. W końcu wybraniec sprowadził równowagę… Sithów jest teraz tyle samo co Jedi. Garstka - powiedział. Chwilę później w ładowni rozległ się mój śmiech, którego nie mogłam powstrzymać. Nie bawiła mnie oczywiście cała ta sytuacja, lecz ironia losu, do której doszło. Aczkolwiek nadal nie wierzyłam w przepowiednie, które były w moim odczuciu tylko mętnymi, niejasnymi przewidywaniami. Trudno było mi uwierzyć w coś, co mogło dotyczyć, lub nawet i nie, kogoś, nie wiadomo kiedy, w nie wiadomo jakim czasie i gdzie. Takie przepowiednie to i ja mogłam powiedzieć - "pewnego dnia nocny wędrowiec towarzyszem twym znów się stanie, na skraj Ciemnej Strony cię prowadząc". Czy coś.
- Cóż, ironia losu była niesamowita, prawda? No dobra. Spróbuję poszukać tej instalacji - westchnęłam, wspinając się po drabince. Przydałaby się mała pomoc. Choćby w postaci małego Wookie, który wsadził palec do gniazdka. Nie, żebym tego życzyła komukolwiek, oczywiście. Ale na tym statku wszystko było dobrze schowane, w tym panel elektryki.
- To tylko pokazało, że niczego nie wolno przyjmować dosłownie i zawsze trzeba dostrzegać szerszy kontekst. Rada Jedi była zadufana w swojej wielkości, w swojej sile, rosnącej potędze i władzy. Odkąd Jedi przystąpili do wojny, Zakon zszedł na naprawdę złą drogę. Kto wie, może wybraniec właśnie go oczyścił - odrzekł Quint. Rzuciłam mu krótkie spojrzenie. Miał rację. Trudno było się nie zgodzić z jego opinią, aczkolwiek zaskoczył mnie odrobinę swoją bezpośredniością. Jak dotąd ujmował wszystko to w delikatniejszych słowach.
- Co nie? - zgodziłam się z tym poglądem, zanim całkiem zniknęłam na górze. - Osobiście się dziwię, że nikt z nich nie zauważył, że to droga do upadku.

Udało mi się po jakimś czasie znaleźć panel i uruchomić elektronikę. Rzekłabym, że był to bardziej cud, aniżeli cokolwiek innego; a przede wszystkim rzekłabym, że lepiej było nie dźgać randomowych miejsc, wskazanych przez Moc, śrubokrętem. Niemniej jednak po czasie przykucnęłam nad drabinką do ładowni. Nie schodziłam jeszcze.
- I jak? Udało się, czy rozwalamy zamek normalnie?
Wiele nie mogłam dostrzec w tym półmroku; blade niebieskie światło, płynące z miecza Quinta, oświetlało tylko część pomieszczenia. Wobec tego rozjaśniłam pomieszczenie swoim. Przyjemne pomarańczowe światło rozlało się po otoczeniu. Westchnęłam do siebie, rozglądając się po skrytkach i schowkach. Znając pilota, miał sporo poupychane w ścianach czy coś, ale po przejrzeniu nawet pierwszej lepszej z nich nie znalazłam nic, poza grubym i bardzo luksusowo wyglądającym miękkim kocem. Ewidentnie kocyk-ruchaczek. Faceci i ich priorytety, westchnęłam, wrzucając go z powrotem do schowka. No, a drugi schowek…

Kobieta westchnęła, a jej źrenice rozszerzyły się, gdy dostrzegła nagi tors Upadłego Jedi, wyłaniający się z mroku. Ach, cóż były to za widoki! Niejedna panna oddałaby wszystko, by tylko zobaczyć fragment tej boskości, zwłaszcza tej boskości, zwisającej swobodnie i skromnie na dole. Przypominała krótką, bladą kiełbaskę, gotowaną we wiosce co święta powitania wiosny.
- Nie powinnaś mnie podglądać - odrzekł poważnie mężczyzna, spoglądając w stronę krzaków. - Gdybym ja to uczynił…
- Ale nie uczyniłeś… - mój głos wibrował głęboko niby wiertarka. - Więc ja uczyniłam to za ciebie…
- Ach, kobiety - westchnął Jedi w lekkim uśmiechu, wyciągając się na kamienistej plaży. Światło księżyca perfekcyjnie oświetlało każdy mięsień.
- Opowiedz mi jakąś historię - wyszeptałam, trwając w napięciu. Liczyłam na najwspanialsze romantyczne historie. Może jako Jedi był świadkiem jakiejś z nich? O, jakże moje serce trzepotało w piersi!
- Słyszałaś historię o tragedii Dartha Plagueisa?


Zmarszczyłam brwi, pobieżnie wertując dalszą część książki. A co to za gówno? W zamyśleniu spojrzałam na okładkę. Aha. Nasz pilot chyba szmuglował jakieś idiotyczne Harlekiny klasy Z z nie wiadomo skąd. Erosoman pornograficzny jakiś.
- Nie było łatwo, ale chyba to rozgryzłem - powiedział wreszcie Quint, wciskając sekwencje przycisków. Nawet ja to słyszałam na górze. Pochyliłam się do dziury, zaglądając w dół. No, no. Mądrala był z tego Mistrza.
- Potrzebujesz pomocnej ręki? Nogi? Koca? - dopytałam, acz wzrok mi uciekał w stronę książki.
Była głupia. Wręcz gówniana. A jednak było w niej coś takiego, że człowiek chciał do niej wrócić i jeszcze coś więcej przeczytać. A ja od zawsze kochałam absurdalne poczucie humoru. Mimo to zamknęłam ją i rzuciłam na blat stołu naprawczego. Później do niej wrócę. Naprawienie statku było priorytetem.
Tuż po tym rozejrzałam się po okręcie. Od biedy, w zasadzie, można było go nazwać przytulnym - zwłaszcza, że był już nasz. A gdyby karboniciak zamierzał protestować i domagać się reasumpcji prawa do własności, zamierzałam sobie z nim poważnie porozmawiać na temat redystrybucji dóbr. Jak to mawiali - znalezione niekradzione. A statek był definitywnie znaleziony, zdecydowanie nie ukradziony i, nie wchodząc już w tematykę zasiedzenia - przechodził na nowego właściciela. W ostateczności oprócz subtelnej retoryki zamierzałam mu przyłożyć, co też nie było takim złym argumentem w większości przypadków. A jak mówiły moje doświadczenia z tym sortem ludzi - był on najczęściej respektowanym.
Te dranie rozumieją tylko siłę.
I pieniądze.


Westchnęłam ledwie słyszalnie do siebie. W chwili obecnej może i mieliśmy prąd, ale nie można było tego nadal powiedzieć o pulpicie sterowniczym. Ten chyba trzeba było jakoś inaczej uruchomić. I nie mieliśmy pieniędzy. Liczyłam, że przemytnik będzie współpracować bez większych obiekcji - zwłaszcza że nie byłam w szczególnym nastroju do dyskusji. Quint najwyraźniej też niezbyt.

Awatar użytkownika
Linuxa
Posty: 33
Rejestracja: wt sie 08, 2023 4:02 pm

Re: Telos: The Dark Side awakens [2os., Star Wars,

Post autor: Linuxa »

Gdy Teema zniknęła na wyższym pokładzie, uniosłem miecz nieco wyżej, aby dobrze oświetlić mechanizm po boku urządzenia. Miecz nie był najlepszym źródłem światła, jednak nie dysponując nic innego, musiałem polegać na delikatnym zarysie ramki i przewodach, odbijających się w słabym, niebieskim świetle.
Choć legendy o Huttach więżących swoich wrogów w Karbonicie dosięgły chyba każdego zakątka Galaktyki, w swoich podróżach nigdy nie spotkałem się z tymi „pułapkami” osobiście. Mogłem się tylko domyślać jak działały i co działo się z człowiekiem zamkniętym i zamrożonym w ciemnym krysztale. A nie było to nic przyjemnego. Nie mogło być – zważywszy na bolesny wyraz twarzy delikwenta znajdującego się przede mną.

Podobno uczucie przypominało zamknięcie w nieskończonym koszmarze – zmysły słabo odbierały to, co działo się poza „więzieniem”, jednak fale mózgowe powoli ustawały, w ostatnich podrygach zanurzając świadomość w psychodelicznych, niekończących się snach. Ci nieszczęśnicy, którzy mieli nieprzyjemność utknięcia w krysztale na długie lata, po uwolnieniu tracili sprawność, niekiedy nawet ogarniało ich szaleństwo. Dla niektórych było nawet za późno na ratunek – zapadali się w głęboką śpiączkę, a bez specjalnych aparatur utrzymanie ich procesów życiowych, stawało się niemożliwe.

Stąd też sądziłem, że przetrzymywanie naszego nowego „przyjaciela” w takim stanie było co najmniej niehumanitarne. A już na pewno nie godziło się to Jedi, którymi mimo wszystko wciąż w jakimś stopniu byliśmy.

Naprawdę Quint? Uważasz, że wciąż masz prawo nazywać siebie Rycerzem Jedi?

W końcu Teema zrobiła coś, co na chwilę przywróciło zasilanie – panel sterowania rozbłysł, a kilka przycisków zamigało kolorowymi lampkami. Z zastanowieniem przysunąłem dłoń, a Echo Mocy podpowiedziało, które z przycisków należy przycisnąć. Sekwencja nie była skomplikowana, jednak bez pomocy Mocy najpewniej spędziłbym nad nią kilka godzin, próbując najróżniejsze kombinacje.
Już po chwili kryształ pękł, odsłaniając mężczyznę, który zachwiał się i gdybym w porę go nie złapał, runąłby jak długi na ziemi.
Mimo swojego szczupłego wyglądu, był ciężki – przez ubranie przypominające zmodyfikowany mundur pilota, dało się wyczuć mięśnie i twarde kości. Jego skóra biła chłodem i dopiero po chwili, gdy krew na nowo rozpoczęła swój normalny rytm, nabrała różowości i delikatnego ciepła.

Mężczyzna złapał się za głowę, w pierwszej chwili nie rozumiejąc co się stało. Trudno było określić jak długi tkwił w Karbonicie. Dzień? Tydzień? Miesiąc? Rok? Nie wydawało się, jakby było to strasznie długo. Statek wciąż był w całkiem dobrym stanie, a natura nie wdarła się do środka. Z drugiej strony mężczyzna wydawał się być osłabiony – z całą pewnością był głodny i odwodniony i wymagał chociaż podstawowych oględzin, nie mówiąc o pomocy medycznej.
Dopiero po chwili zorientował się, że został wybudzony ze swojego więzienia i od dłuższej chwili znajduje się w moich ramionach. Zmysły wracały do niego powoli, jednak gdy odzyskał świadomość, gwałtownie uniósł na mnie spojrzenie zielonych oczu, starając zapewne rozpoznać, czy został uwolniony przez przyjaciela lub kolejnego wroga. Przez chwilę się nad czymś zastanawiał, zanim wyprostował się i odsunął na bezpieczną odległość. Przynajmniej na tyle, ile umożliwiała ciasna ładownia.

-Jesteś Jedi. – zauważył, dostrzegając miecz, który ułożyłem na jednej ze skrzyń i wskazując go palcem. Było to bardziej stwierdzenie niż pytanie, toteż uznałem, że nie ma sensu na to odpowiadać.

-A ty jesteś? – spytałem, przypinając miecz do paska i kątem oka zerkając w stronę włazu nad nami. Teema widocznie zajęła się czymś innym. I bardzo dobrze – pomyślałem. Gdyby mężczyzna okazał się być niebezpieczny, lepiej było nie narażać jej na niebezpieczeństwo. Ciasna ładownia nie stanowiła idealnego miejsca walki przy użyciu miecza świetlnego. Natomiast jeśli chodzi o blaster, który spoczywał ukryty pod kurtką mężczyzny – to już była inna historia.

-Kapitanem tego statku, oczywiście. – odpowiedział, uśmiechając się przy tym z rozbawieniem i poklepując dłonią po znoszonej kurtce, którą miał na sobie. Był to stary, nieco za duży, skórzany kaftan, pokryty nieco nieudolnie doszytymi naszywkami – jedne z nich należały do korporacji Czerka, niektóre do głównych pilotów Republiki, jeszcze inne oznaczały handlarzy w przestrzeni Jabów i Separatystów. Wszystkie wyglądały na tanie podróbki, jednak z daleka, łatwo było się pomylić.
Przemytnik – pomyślałem, gdy wszystkie kropki połączyły się w jedną całość. Naszywki na kurtce współgrały z malunkiem na poszyciu, a podwójna ładownia ze sprzętem ukrytym w najmniej oczywistych zakamarkach statku.
Moc dała mi wgląd do jego umysłu, który nie opierał się jej działaniom – „Kapitan” był podatny na manipulację, a jego myśli bardzo go zdradzały. Wyczułem w nich niepewność, ulgę, złość – wyraźnie był wdzięczny za ratunek, ale jednocześnie żądał sprawiedliwości i zemsty na tym, kto umieścił go w tym miejscu. Na szczęście nie wyczułem aby miał wrogie zamiary wobec nas.

-Oczywiście. – odpowiedziałem, mierząc go zagadkowym spojrzeniem. Coraz bardziej ciekawiło mnie to, w jaki sposób skończył w ładowni własnego statku, zamrożony i uwięziony. Niecodziennie kapitan tak luksusowego statku kończył jak ozdoba ścienna. Musiał mocno zajść komuś za skórę, skoro zdecydował się na taki krok. Zdobycie Karbonitu nie było przecież takie łatwe – na pewno o wiele łatwiej było wykonać celny strzał z broni.
Mężczyzna chyba odgadł co miałem na myśli, bo szelmowski uśmiech zniknął z jego twarzy i z zakłopotaniem podrapał się po głowie.
-Przewoziliśmy towar na Kashyyk, ale mój kontakt mnie wystawił. Ukradł ładunek i zamknął mnie, żebym „zgnił razem ze swoim statkiem” – oznajmił. Spodziewałem się, że wyczuję u niego gniew lub rozczarowanie – tymczasem opowieść przyszła mu niezmiernie lekko. Tak lekko, że nie byłem w stanie uwierzyć w szczerość każdego z wypowiedzianych słów.

-Potrzebujesz pomocnej ręki? Nogi? Koca? - – z pokładu nad nami dobiegł głos Teemy. Kapitan drgnął z zaskoczeniem, najwidoczniej nie spodziewając się tutaj nikogo oprócz mnie. Kątem oka dostrzegłem, jak w pierwszym odruchu sięgnął po swój blaster, jednak zaraz ukrył go ponownie, najwidoczniej obawiając się wykonywać jakichkolwiek gwałtownych ruchów. Wiedział, że gdyby wyciągnął broń, z łatwością mógłbym ją nie tyle wytrącić, co odciąć razem z palcami dłoni.
Po chwili zawahania uznał, że to pytanie skierowane było do niego, toteż przywołując na twarz zaciekawiony i jednocześnie rozbawiony wyraz postanowił odpowiedzieć.
-Dzięki, ale nie, poradzimy tu sobie. - mężczyzna przeciągnął się, zerkając ciekawsko na drabinkę i postępując w jej kierunku kilka kroków. Widząc, że nie zamierzam go powstrzymać, wskoczył na kilka stopni i wysunął głowę przez otwór w suficie, by móc dostrzec Teemę.
-Możesz mi za to powiedzieć kim jesteś. – dodał, a jego głos ożywił się. Widocznie spodobało mu się to, co zobaczył na piętrze nad nami.
-Cóż, na twoim miejscu też nie dotykałabym tego koca, nie wydaje się być wyprany - mruknęła dziewczyna, odsuwając się od drabinki. Jej głos był nieco przytłumiony, lecz wciąż dobrze słyszalny.-Jestem towarzyszką pana, który cię obudził. Dobra, panowie, chodźcie na górę.
Na to zaproszenie, Kapitan nie chciał pozostać głuchy. Z zapałem złapał się drabinki i w kilka sekund wspiął się i z gracją wskoczył na podłogę nade mną. Nie trudno było się domyślić, że popisywał się przed dziewczyną, okazując się być tym samym irytującym typem człowieka, których często spotykałem na najróżniejszych lądowiskach. Oby było z nim mniej kłopotów, niż się spodziewałem.
Nie chcąc zostawiać Teemy z nim samym (kto wie jakie zberezieństwa przyjdą mu do głowy), sam wspiąłem się na wyższy pokład, z ulgą zauważając, że część ze świateł powoli żarzyła się, rozświetlając korytarz, w którym staliśmy. Gdy był oświetlony, zdawał się być mniej przerażający i pusty jak wcześniej.
-Nie jesteś aby za młoda na towarzyszkę? – Mężczyzna uniósł jeną brew, jednak ton jego głosu się ocieplił. Teraz brzmiał jak mały kot, który łasił się do swojej właścicielki. -Jeśli potrzebujesz pomocy, mrugnij dwa razy - zaśmiał się.
Najwyraźniej nie byłem potrzebny w tej rozmowie, toteż krzyżując ręce na piersi, oparłem się o jedną ze ścianek, wpatrując się w postaci prze de mną. „Kapitan” wyglądał na kogoś w moim wieku, może nieco młodszego. Zdawał się jednak być pewny siebie, swojego intelektu i wyższości, której nie omieszkał okazywać całym sobą. Ewidentnie miał nadzieję, że jego aparycja i charyzma uwiodą Velt. Jak dobrze znałem swoją padawankę, gość bardzo dotkliwie się zdziwi. Teema nie wydawała się być kimś, kogo łatwo mogły podejść tanie flirty i nieszczere uczucia.
-Wiek to tylko liczba, a więzienie to tylko cela- odparła grobowym tonem Teema. Tak jak myślałem, wydawała się być kompletnie niewzruszona. Zuch dziewczyna.
Mężczyzna zaśmiał się, łapiąc pod boki i nie zamierzając się tak łatwo poddać. Wyglądał tak, jakby z gracją ominął wysłany w jego stronę pocisk i udając, że wcale nie został przed chwilą odepchnięty, ponownie podjął kolejną próbę. To trzeba było mu przyznać – skurczybyk łatwo się nie poddawał.
-Oj jaka poważna- powiedział z rozbawieniem -Ale i tak jestem winien ci podziękowania za ratunek, ślicznotko.
Poczułem jak moja brew drgnęła w niemym geście ostrzeżenia. Mimo, że nie byłem spokrewniony z Teemą, zaczynałem powoli postrzegać ją jak własną rodzinę. Więź w Mocy dodatkowo wzmacniała to poczucie, co znaczyło mniej więcej tyle, że nie zamierzałem pozwalać traktować Teemy jak jednej z dziewuch, które za jeden uśmiech pchały się mężczyznom na kolana i w inne strefy erogenne.
Pozwalał sobie zdecydowanie na zbyt wiele i byłem pewien, że jeszcze chwila, a będę żałował tego, że kiedykolwiek w ogóle zastanowiłem się nad jego uwolnieniem. Zaczynałem powoli rozumieć, dlaczego ktoś go zamroził.

-Nie mnie, tylko Quintowi, bo ja ciebie w ogóle nie chciałam wyciągać. Ale w porządku, podziękowania przyjmuję.
-Ah i do tego boleśnie szczera i bezpośrednia. - dodał, na co zmierzyłem go poważnym spojrzeniem, podchodząc kilka kroków bliżej. Moja cierpliwość zaczynała powoli się wyczerpywać. Słowo daję, jeszcze chwila, a Kapitan posmakuje jak smakuje woda z tutejszego bagna.

-Już nie mogę doczekać się współpracy, towarzyszko. Mam nadzieję, że kiedyś zdradzisz mi swoje imię. – dodał kokieteryjnie
-Kolego, za stary jesteś, żeby się ze mną zadawać. Ile ty masz lat, czterdzieści?
-Oj musisz popracować nad swoim okiem, kochana – powiedział, krytycznie rozglądając po wnętrzu statku. Zapewne dopiero teraz zdał sobie sprawę, że jego maszyna jest w o wiele gorszym stanie, niż ją zapamiętał.
- Mam dwadzieścia pięć lat. A to gdzie teraz stoisz jest moją dumą. Jak uda się nam ją naprawić, mogę zabrać cię w kilka naprawdę romantycznych miejsc. - dodał, puszczając jej oczko.
-Ty za to musisz popracować nad swoim językiem, jak widać. Przykro mi, statek jest już nasz, znalezione niekradzione - dodała obojętnym tonem, na co jego mina gwałtownie zrzedła.
Prawdopodobnie dopiero teraz zdał sobie sprawę, dlaczego znajdowaliśmy się na jego statku i to, że wbrew temu, co głoszono o Rycerzach Jedi, tym razem ten ratunek nie był najzupełniej w świecie bezinteresowny.
Pilot rzucił mi zrozpaczone spojrzenie, jakby starając się usłyszeć ode mnie, że Teema się tylko droczy i był to jeden z jej dziwnych żartów. Niewzruszony uniosłem lekko brwi, co wywołało u niego kolejną reakcję emocjonalną. Nie znalazłszy potwierdzenia, zacisnął dłonie w pięści, starając się w jakiś sposób zaprotestować i odrzucić od siebie wiadomość, że dosłownie spadł z deszczu pod rynnę. Teraz był naszym dłużnikiem, a my nie zamierzaliśmy się nigdzie ruszać, dopóki nie dowiezie nasz w bezpieczne miejsce.

Cień odbił się w jego spojrzeniu, gdy sięgał po blaster, który wymierzył w moją stronę.
-Nie oddam wam mojego statku! – powiedział, jednak bez przekonania. Jego dłoń zatrzęsła się, zdradzając, że prawdopodobnie nigdy nie mierzył do celu, z którym stał oko w oko. Nie przywykł do widoku śmierci osoby, której patrzył w twarz.
Nie obawiając się, odepchnąłem się od ściany. Moc wokół mnie falowała, odbierając sygnały z ciała mężczyzny, zupełnie go przede mną odkrywając. Daleko mu było do Mandaloriańskiego wojownika, nie mógł się nawet równać z najpospolitszym droidem bojowym. Powoli wyciągnąłem dłoń przed siebie i wykonałem nią delikatny gest przed jego oczami.
-Uspokoisz się i zabierzesz nas dokądkolwiek chcemy. I zostawisz moją padawankę w spokoju.
Moc otuliła głowę mężczyzny, który wolno, z ociąganiem pokiwał głową, odkładając broń. Jego spojrzenie zaszło mgłą, gdy umysł całkowicie mi się poddawał.
-Uspokoję się i zabiorę was dokądkolwiek chcecie. I zostawię padawankę w spokoju. – odpowiedział, posłusznie omijając Teemę i ruszając w kierunku mostku, zapewne zamierzając obejrzeć urządzenia i oszacować uszkodzenia, które powstały pod jego „nieobecność”.

Miałem nadzieję, że ten jeden raz wystarczy, aby choć trochę spoważniał i przestał traktować nas jak tanią rozrywkę. Musiał dostrzec powagę sytuacji, w której cała nasza trójka się znalazła.

Wymieniłem z Teemą porozumiewawcze spojrzenie, wzdychając cicho w duchu i ruszając za pilotem. Obawiałem się, że wpakujemy się przez niego w kłopoty, jednak na chwilę obecną nie mieliśmy innego wyjścia. Oczywiście rozważałem wysadzenie go z okrętu i zostawienie na Kashyyk, jednak bezpieczniej dla Wookiech było mieć go na oku.
-Nasz nowy przyjaciel jest bardzo… ekstrawagancki. Lepiej będzie na niego uważać, gdyby znów spróbował wywinąć jakiś numer – rzuciłem w stronę Teemy, dzieląc się z nią swoimi obawami.
Zerknąłem w stronę ładowni, zastanawiając się ile rzeczy było tam wciąż ukrytych w różnych zakamarkach. Pozostało mi mieć nadzieję, że nie siedzimy na ładunku nielegalnych substancji, broni czy przyprawy – bo choć, łatwo można było to spieniężyć, nawet sytuacja w której się znaleźliśmy nie upoważniała w pełni do podjęcia niemoralnych działań. Czułbym się źle z myślą, że sprzedana przez nas broń wpadłaby w ręce terrorystów lub co gorsza przyczyniła się do śmierci i cierpienia niewinnych osób.

Awatar użytkownika
Einsamkeit
Posty: 94
Rejestracja: sob kwie 24, 2021 5:22 pm

Re: Telos: The Dark Side awakens [2os., Star Wars,

Post autor: Einsamkeit »

Oględziny statku były interesujące, choć nie aż tak jak rozmowa z tym lowelasem. A im dalej mu się odgryzałam, a pilot próbował - tym bardziej wyczuwałam narastającą irytację Quinta. To z tego wszystkiego było najbardziej dziwacznym uczuciem, jak dotąd niespotykanym.
Mistrz był pełen niespodzianek, czyż nie?

Jesteś aby pewna, że patrzy na ciebie jak Mistrz na Uczennicę, a nie jak mężczyzna na kobietę?

- Siadaj, Teemo. Chcę z tobą o czymś porozmawiać - Ceress siedziała na macie, obserwując mój trening. Kossa już wyszedł; byłyśmy same. Czułam badawcze spojrzenie Mistrzyni na sobie.
- A o czym?
- Często trenujesz z tym Kossą, prawda?

Najwyraźniej na mojej twarzy pojawił się brak zrozumienia, bowiem starsza kobieta westchnęła, nieco rozbawiona.
- Czasy się zmieniają. Ty się zmieniasz. Już nie jesteś dzieckiem ani pryszczatym podlotkiem. Powoli zaczynasz łapać na sobie coraz więcej męskich spojrzeń.
- W takim razie Kossa również, prawda? Chociaż on raczej łapie więcej damskich…
- Nie wnikam, jakie spojrzenia łapie twój partner sparingowy. Bo tylko tym jest, prawda?
- Ceress!
- złośliwy chichot Mistrzyni wybił mnie z równowagi. Był czymś tak nietypowym jak nigdy. Nie do wiary. Krell nabijała się ze mnie otwarcie.
- Pożądanie ma wiele twarzy. Zauroczenie podobnie. Młodzi padawani, szczególnie… w waszym wieku…
- Ceress!!
- Mistrzyni i tak nic sobie nie robiła z faktu, że robiłam się purpurowa. Nie znałam nawet Kossy szczególnie, na miłość boską! To, co się wydarzyło na Korribanie, tam też pozostało.
- Jest wiele rodzajów miłości. Miłość z wdzięczności, uwarunkowana tym, że ktoś czuje się zobowiązany. Czuje lojalność, bo mu pomogłaś. Ocaliłaś życie, wyciągnęłaś z kłopotów, cokolwiek w tym stylu. - Ceress kontynuowała niewzruszenie. - Miłość, wywołana najgłębszym podszeptem instynktu. Często pojawia się w sytuacji skrajnego zagrożenia życia… ale to jest tylko zwierzęcy instynkt, nic więcej. A zwierzęce instynkty w takich sytuacjach prowadzą nas do reprodukcji. Rozumiesz?
- Tak
- odrzekłam, choć odpowiedź brzmiała "nie". Ceress westchnęła.
- Kiedyś zrozumiesz. Jest też miłość złudna, polegająca tylko na fizycznym pragnieniu. To nie jest dobra miłość.
- Przecież dla Jedi to jest i tak zakazane
- zauważyłam. - Jesteś aby pewna, że powinnaś mnie tego uczyć?
- Muszę. Kiedyś zmierzysz się z tym uczuciem twarzą w twarz. Ważne, byś umiała odróżnić miłość od lojalności i przywiązania, od poczucia zagrożenia i pożądania.


Rzuciłam Quintowi krótkie spojrzenie, uśmiechając się lekko.
- Takie sztuczki aby na pewno przystoją Jedi?
- W przypadku ludzi takich jak on, z całą pewnością - odrzekł Quint, nawet rzekłabym że dość stanowczo.
- Czy złamanie mu ręki nie byłoby uczciwsze?
- Ze złamaną ręką nie mógłby pilotować. Ale jak sama widziałaś, jest podatny na wszelką manipulację. To czasem bywa gorsze niż fizyczny ból.
- Zależy czy używa lewej, czy prawej. - przyjrzałam się Quintowi długo, badawczo, uważnie. Najwyraźniej wiedział coś o byciu ofiarą takich sztuczek… i odrobinę mu współczułam. Mistrz nie mówił wielu rzeczy bez powodu. Ale teraz…
- Właśnie dlatego ból fizyczny wydaje się uczciwszy. Szybko go zapomnisz, a ten… jak widać… nie - nadal nie spuszczałam z niego wzroku, notując każdą zmarszczkę, spojrzenie, przejaw emocji.
Quint pokręcił lekko głową.
- Ten statek wymaga obu sprawnych dłoni. Jest zwrotny i szybki, więc wymaga gwałtownych reakcji - wyjaśnił. Ach, jak zawsze mój Mistrz był wspaniale dosłowny. W pewien sposób uważałam tę powagę i dosłowność za uroczą.
- Kto powiedział, że złamałabym mu ją już teraz? - przez moją twarz przebiegł ledwie widoczny uśmieszek, który ledwie się pojawił, tak szybko zniknął. Nie mogłam się temu oprzeć, po prostu nie mogłam.
Quint uśmiechnął się lekko, najwyraźniej już rozumiejąc mój tok myślenia.
- Podejrzewam, że nieważne jakich argumentów użyję, i tak cię nie powstrzymam - odrzekł.
Na mojej twarzy wykwitł szczery, niepowstrzymany uśmiech. Nie był on - po raz pierwszy - złośliwy, ironiczny czy przekazujący inne negatywne emocje. Nie, po raz pierwszy się odprężyłam, widząc zrozumienie dla swoich akcji. Ten uśmiech był… miły, co jak na mnie było wyjątkowo niecodzienne. Sam fakt, że Mistrz mnie nie ganił, nie marudził że takie słowa nie przystoją Jedi, że nie powinnam tak mówić, już cieszył.
- Cieszę się, że mnie tak dobrze rozumiesz - oświadczyłam, wyraźnie zadowolona. - Aczkolwiek ten argument o całym i zdrowym pilocie mnie powstrzymał, więc widzisz, jednak cię słucham.
- W takim razie aż boję się co będzie, gdy dotrzemy na Telos - odpowiedział z rozbawieniem Mistrz, kręcąc lekko głową. Najwyraźniej był świadom, jak bardzo spodobało mi się łamanie cudzych rąk. Ewentualnie nóg. Bo kocyka nie zamierzałam w życiu dotykać. - Nie chciałbym być w jego skórze.
- Hmm... Cóż, liczę, że tamto się nie powtórzy, a jeśli powtórzy, to nie mam wątpliwości, że zareagujesz od razu - moja dłoń przesunęła się z przedramienia Quinta na jego ramię. - Ale wtedy też nie chciałabym być w jego skórze. - z tymi słowy lekko go klepnęłam i przeszłam w stronę blatu naprawczego za nim. Interesowały mnie jakieś części zamienne, które tam leżały. Jedna, jedyna rzecz która leżała na wierzchu, prawdopodobnie od jakiegoś robota. Chciałam się im przyjrzeć, bo mi robot w oczy się nie rzucił.
- Przykro mi, że w ogóle doszło do tamtej rozmowy, Teemo. Przepraszam, że nie zareagowałem wcześniej, ale obiecuję, że nie dam mu się do ciebie zbliżyć. - powiedział z pełnym przekonaniem Mistrz, odwracając się w moją stronę i rzucając mi zatroskane spojrzenie.
- Spokojnie. Takich jak my dwoje nie ma ani jednego. Poradzimy sobie z tym gościem - podsumowałam, unosząc głowę znad stołu. Najwyraźniej Quint chciał pogadać, więc odwróciłam się do niego przodem. A sądząc po moim wyrazie twarzy, chyba... zmiękłam. Tak po prostu. Nie umiałam już utrzymać kamiennej twarzy w wyrazie chłodnej obojętności, jak zwykle. Byłam spokojna; teraz, dla odmiany, to on był dość rozemocjonowany. Niezwykłym było to, jak bardzo się zdenerwował tylko zwykłym flirtem ze strony jakiegoś randomowego głupka.
- Doceniam twoje podejście - odrzekłam cicho. - Mało który mężczyzna by do tego podszedł w ten sposób. Większość by to zignorowała.
Takie były fakty. Czyż nie było już kilku takich przypadków w świątyni? Iluż to Mistrzów ignorowało flirty, końskie zaloty i zaczepki, bardziej lub mniej nachalne, ze strony innych padawanów wobec własnego?
Mnie to na szczęście nie dotyczyło, aż do teraz, ale… Quint spisał się na medal. A gość z karbonitu i tak nie robił na mnie wrażenia. Może potrafił powiedzieć słowo czy dwa, ale nie rozumiał, co znaczy "nie", co z automatu plasowało go w kategorii "umysłowy plankton".
- I właśnie dlatego ja nie zamierzam ignorować takich sytuacji - powiedział z jawnym oburzeniem Quint. Ewidentnie nie zamierzał tego tolerować. - Godzenie w godność drugiej osoby jest czymś, na co nigdy nie wolno pozwalać - dokończył równie kategorycznym w moim odczuciu tonem. Pokiwałam głową, nie kryjąc uznania.
- Co prawda to prawda. Dlatego tym bardziej doceniam twoją postawę - znów się uśmiechnęłam delikatnie. Ewidentnie Quint coraz bardziej plusował. Ja… widziałam, że nabierał w moich oczach coraz więcej zalet. - A wiesz, nie sądziłam, że zobaczę cię tak poirytowanego. Każdy dzień to coś nowego. - w moim spojrzeniu mógł dostrzec ogrom wdzięczności. Nie znosiłam kolesi, których nie dało się pozbyć.
- Za to również przepraszam. Nie powinnaś widzieć swojego Mistrza w takim wzburzeniu - przyznał ze skruchą, wyraźnie zawstydzony swoim emocjonalnym podejściem. Westchnęłam nieco rozbawiona, opierając dłonie na jego ramionach. Byłam od niego niższa, co mi nie przeszkadzało w tym. Gładziłam je uspokajająco, by podkreślić brzmienie moich słów. Nie wiedziałam, jak inaczej mogłabym go uspokoić i sprawić, by nie czuł się temu winny.
- Nie przepraszaj mnie za coś, co nie jest twoją winą - oświadczyłam, obserwując jego oczy. - Wciąż uczymy się kontrolować emocje, i ty, i ja. Facet skutecznie zagrał nam na nerwach. Gdybym była tobą, pewnie czułabym to samo. A gość i tak miał szczęście, że to ty zareagowałeś, bo gdyby mnie wkurzył - a naprawdę mało brakowało - nie miałby już sprawnej ręki. I tak postąpiłeś bardzo łagodnie wobec niego. Wszystko jest w porządku, okej? - obserwowałam jego oczy; lekko zacisnęłam dłonie na jego ramionach, zanim je cofnęłam.
- Jako twój Mistrz powinienem zachowywać się inaczej. Ale dziękuję za twoje słowa, Teemo - zauważył Quint zupełnie bez przekonania. Widziałam, że odrobinę się zaczynał uspokajać, jednak wciąż w jego spojrzeniu kryło się poczucie winy.
- Nie ma co rozgrzebywać i myśleć, jak powinieneś się zachować - uznałam. - Zachowałeś się wtedy najlepiej jak mogłeś. Inaczej wpadniesz w spiralę gdybania. Mogłem zrobić to, mogłem zrobić tamto, powinienem był powiedzieć coś innego… - chwilę później moje słowa zagłuszył ryk automatycznej sekretarki. Chyba.

- KOCHANIE, BARDZO CIĘ PROSZĘ, ZAJRZYJ JESZCZE NA KASHYYYK, Z TEGO CO SŁYSZAŁAM TO MÓJ KOCHANY JESZCZE TAM JEST - kobieta mówiła przejętym tonem, wyraźnie zaaferowana. - I UWAŻAJ NA BAGNA, SŁYSZYSZ? TAM JEST NIEBEZPIECZNIE Beeep beeeep beeeep - aż zamrugałam, nie wierząc w to, co słyszę. Ta automatyczna sekretarka była tak absurdalna, tak… nieoczywista, w świecie, w którym nie istniała elektronika, że czułam się jak wyrwana z obecnej rzeczywistości.
Można byłoby odnieść wrażenie, że jak gdyby nic się nie zmieniło. Jak gdybym tylko realizowała kolejną misję, tyle że z innym Mistrzem.
Oparłam dłoń na piersi Quinta, odsuwając go od siebie delikatnie; poszłam w stronę kokpitu. Pilot nadal odbierał wiadomości, najwyraźniej hurtowo. A sądząc po kakofonii przekleństw, sporo ich się nazbierało. Mimo wszystko lepiej byłoby gościa przypilnować - by nikomu nie podał naszej lokalizacji. Bo mógł je odczytać z naszych koordynatów.

- …A jak tylko cię zobaczę w dokach Mos Eisley, to ci powyrywam każdy palec z osobna, kosteczka po kosteczce, później całą rękę, wezmę się za nogę i urwę ci jaja! - pokrzykiwał ktoś gniewnie. Beeeep.
- Pracujesz dla niej? - rzucił nieco oskarżycielsko Quint w stronę pilota, a w głosie słuchać było ogromne przejęcie. Zachowywał się tak, jakby obudził się w nim głęboko skrywany lęk. Pilot wzruszył ramionami i pocmokał chwilę.
- Wolałbym nie, ale ta wariatka naprawdę nieźle płaci. Ma bzika na punkcie jakiegoś Jedi i jeśli mam być szczery, już mi skurwiela strasznie żal.
- Do piątego dnia miesiąca masz mi oddać piętnaście tysięcy kredytów, inaczej wsadzę cię do karbonitu i… beeeeeep-
- Z twoich jaj zrobię sobie przycisk do papieru, słyszysz? Lepiej się nie pokazuj na Tattooine, fiucie pierdolony!
- Lasena, gdzie się podziewasz, ty i ten stary złom? Mam dla was kurewsko dobre zlecenie, miodzio po prostu, banał i łatwizna. Odezwij się, zanim dam to zlecenie komuś innemu. Beeeep.
- ****** ** ***** ****** ******** ** ****** ************--- beeeeeep. Robocik aż podskoczył niecierpliwie.
- Właściwie dlaczego ma na jego punkcie taką obsesję? Chłop tak ją wyobracał że kobicie całkiem klepki przestawił czy jak? - w moim głosie było słychać jedynie lekkie rozbawienie. Stałam tyłem do Quinta, więc nie widziałam jego reakcji - co najwyżej słyszałam tylko ton głosu. A ten nie mówił mi wiele poza tym, że pilot pracował dla jakiejś dziwnej baby.
Pilot odwrócił się w fotelu, żeby mieć lepszy widok na Teemę i pokręcił głową.
- Babsko jest po prostu świrnięte. Pod tą ładną buźką skrywa się przerażająca kobieta, która jest w stanie posunąć się naprawdę daleko. Jeśli bym jej odmówił, miałbym kilku łowców nagród na ogonie - przyznał, nie zwracając uwagę na Quinta, który zaczął powoli i niepostrzeżenie przesuwać się w kierunku kwater. Pokiwałam tylko głową, słuchając dalej. O dziwo, Lassie dawało się całkiem nieźle słuchać, gdy nie próbował ze mną flirtować. Głos miał całkiem przyjemny uchu.
- Myślę, że gość po prostu nie miał pojęcia, że zadaje się z taką świruską. I coś czuję, że na te bagna spieprzył właśnie z jej powodu. Tu przynajmniej go nie znajdzie, a nie chciałbym być w jego skórze gdy tak będzie. - dodał jeszcze pilot.
Spojrzałam kątem oka w stronę Quinta, który zaczął niepostrzeżenie się przesuwać w stronę kwater. Pokiwałam tylko głową, nadal zachowując nieco rozbawiony wyraz twarzy. Ach, faceci. Te zadania łowców głów bywały całkiem zabawne. W niezłą kabałę wpakował się ten mój Mistrz.
- A ty wziąłeś na niego zlecenie. Niezła męska solidarność. Chociaż jakby stawka była dobra, to sama bym się sprzedała, żeby zaraz i tak uciec z tymi kredytami. To kogo szukasz i za ile? - podsumowałam, zasiadając w fotelu obok pilota. Robocik dalej odtwarzał wiadomości. Pogróżki płynęły w tle, podobnie jak telefony od porzuconych kobiet. Książeczkę z kiczowatym romansem położyłam obok, żeby w razie czego później do niej wrócić. Póki co skupiłam się na rozmowie z jedynym poza Quintem człowiekiem, który nie komunikował się przy użyciu ryków, chrząknięć i pokazywania czegoż palcem. To było… odświeżające.
- Kochana, przemawiają do mnie tylko trzy języki. Przemoc, zastraszanie i kasa. A ona płaci naprawdę dużo. Jaką mogę mieć pewność, że w momencie gdy ci to zdradzę, nie skończę w kapsule ratunkowej? - spytał pilot, posyłając mi rozbawione spojrzenie. Zaraz jednak rzucił mi lokalizator, na którym były wszystkie niezbędne informacje. Uśmiechnęłam się lekko, łapiąc go i odpalając szczegóły.
- Jak widać, bardzo lubisz ryzyko. Gdybym miała to zrobić, to już bym cię do niej wsadziła, ewentualnie wpakowała do bagna raz na zawsze - podsumowałam. Po chwili ucichłam, czytając detale. A te sprawiały, że ciężko było się nie uśmiechnąć.
"Sprowadź proszę mojego ukochanego do domu. Jest on wysoki, budowy nader przystępnej, średnio muskularnej, włosy zaś ma krótkie, rudobrązowe. Oczy ma piwne… niestety nie mam zdjęcia… jak to mam się streszczać? Za coś płacę! Powiedzcie senatorowi Organie, żeby chwilę zaczekał. To tak: mój ukochany jest młody, tak przed trzydziestką, zwykle towarzyszy mu młody padawan, raczej taki mało domyślny chłopak… to znaczy padawan… jak to już koniec nadawania? Halo? Dostarcz mi go na Alderaan żywego, najlepiej z uczniem. Nie chciałabym, żeby się musieli rozstawać, moje dwa słodkie troskliwe misie. Haaaalooooo??".
Zaśmiałam się otwarcie, rozbawiona opisem zlecenia. Sekundę później aż podskoczyłam w miejscu, słysząc głos tej samej kobiety, która nadawała zlecenie. Zresztą Lassie też prawie spadł z fotela, gdy niespodziewanie okazało się, że pani senator postanowiła porozmawiać z nami osobiście. Robocik najwyraźniej w swojej cichej złośliwości uznał, że odblokuje numer pani senator z listy.
- NO NARESZCIE, JUŻ Z DZIESIĘĆ LAT PRÓBUJĘ SIĘ DO CIEBIE DODZWONIĆ. MÓW MI ZARAZ, KOCHANIEŃKI, CO TU SIĘ STAŁO? CZY WYSŁAĆ CI POMOC? CO ROBI TA UCZENNICA JEDI OBOK CIEBIE? - milion pytań przebijało się przez kokpit, ogłuszając wszystkich. Robocik chyba celowo podniósł głośność, tak że głos pani senator odbijał się echem w całym myśliwcu. Lekkie trzepnięcie palcem wskazującym w wymalowany kuperek BD-3 sprawiło, że robocik przynajmniej przyciszył głośność. A następnie nadepnął moją dłoń całym swoim ciężarem, okazując mi swoją dezaprobatę.
- Pomoc nie będzie potrzebna - oświadczyłam, widząc ciekawskie spojrzenie pani senator. Przy niej kręciły się dwa śmiesznie ostrzyżone, ciągle drapiące się pieski. - Znalazłam tego, eeeee, "pana" w ładowni. Był w karbonicie.
- Ach, tak, ten łobuz uwielbia wpadać w kłopoty - kobieta machnęła upierścienioną dłonią, zanim wzięła na ręce jednego mopów podłogowych. Omylnie pomyliłam je z pieskami.
Chociaż nie - gdy szczeknął i zawarczał na nas, jasnym było, że to był pies. Ewentualnie szczur z nim skrzyżowany. Aczkolwiek byłam skłonna się zgodzić, że przemawiała przeze mnie niechęć do takich stworzeń. Wciąż miałam w pamięci moją kostkę, pogryzioną do krwi i prawie do gołej kości przez coś, co należało do senatora z układu Kwymar. Ceress często powtarzała, że najwyraźniej nie szczepił tego czegoś na wściekliznę i to przeniosło się na mnie.
- Nie zgadniesz, ileż to ja już kredytów na niego wydałam - kobieta wydawała się być dość pogodna. I rzeczywiście musiałam zgodzić się z Lassie: była całkiem ładna. Szczur dalej warczał.
- Mogę sobie tylko to wyobrazić, proszę pani - mruknęłam. - Tak czy inaczej, pani usługobiorca jest już cały i zdrowy, pod dobrą opieką…
- Ach, właśnie! A gdzie twój mistrz, drogie dziecko? Jak się nazywasz? - zamrugałam, słysząc ten tytuł. Dziecko? Nawet nie wyglądałam już na nastolatkę!
- Rozbił się gdzieś indziej, nie wiem jeszcze gdzie - odparłam krótko. - Wydaje mi się, że mógł polecieć gdzieś indziej, biorąc pod uwagę fakt, że byliśmy na dwóch różnych częściach statku. A ja jestem Atria Pall.

Nie mów jej. Rozmawiając z innymi, zwłaszcza w sytuacjach, w których to ty zależysz od innych, nigdy nie podawaj swojego imienia. Zgoda? Dla ciebie nie jestem Ceress Krell, lecz Latia Cee. To będzie nasze drugie imię, druga tozsamość. A ty? Jak się nazywasz?

Przybyłam do Zakonu bez imienia, prawda?

Nie. Piraci, złapani na statku, mówili że nazywasz się Atria… Atria Pall. Czy chcesz używać tego imienia?

Zgoda.


- Być może mogłabym pomóc ci go znaleźć, Atrio - odrzekła, a w jej głosie zabrzmiało coś na wzór nadziei. - A jak się nazywał twój Mistrz? Chętnie poruszę parę sznurków, kochanie.
- Taron Malicos - odrzekłam bez wahania. Cóż, wykonywanie niektórych misji z Ceress wymagało umiejętności kłamania jak z nut. A wątpiłam, bym mogła wpłynąć Mocą na hologram. Zwykle nie próbowałam używać takich sztuczek - Może zna go pani?

Wybacz, Mistrzu Malicos. Ale ta informacja też mi się przyda.

Miałam niekiedy siłą rzeczy wrażenie, że będę jeszcze potrzebowała pomocy Drugiego Mistrza. Nie wiedziałam tylko jeszcze, w jakiej kwestii. Mimo wszystko lepiej było wiedzieć, niż rzucać randomowym nazwiskiem i się wkopać.

Standardowa zasada kłamania jest wyjątkowo prosta. "Nie używaj nazwisk, których nie znasz, bo ktoś może je znać. Używaj tych, które chociaż kojarzysz. Zmieszaj prawdę i fałsz. Półprawdy są najlepsze, bo najtrudniejsze do zweryfikowania.". Dobrze, że nadal to pamiętasz, Atrio.

- Och, Malicos! Tęsknię za tym starym, bezpośrednim draniem. Był jak ogień, a czarujący niczym troll górski - kobieta uśmiechnęła się czule. Najwyraźniej bardzo lubiła męskie znajomości. Pokręciłam lekko głową do siebie rozbawiona.
- Ale nie słyszałam, żeby miał uczennicę, zawsze sądziłam, że miał padawana? Co stało się z Vancem?
- Ukończył szkolenie kilka tygodni temu i został mianowany Rycerzem. Po tym Mistrz Malicos wziął sobie innego ucznia - odparłam krótko. Raczej wątpiłam, by pani senator miała wgląd w dane Rady Jedi, biorąc pod uwagę fakt, że wczoraj padł nam cały system. Samego Vance'a nie znałam, i raczej obstawiałam że nie żyje, chociaż kto go wie. Mógł przeżyć, tak samo jak Malicos.

Korzystaj z szumu informacyjnego. Jeśli nikt nic nie wie, a kłamstwo trudno jest zweryfikować - działaj. To niepowtarzalna okazja, by wyciągnąć jak najwięcej danych.

- Rozejrzę się za nim, dziecko. Tymczasem czy ty również mogłabyś mi wyświadczyć przysługę? Oczywiście doskonale płatną…
- To zależy, jaką - odparłam, poprawiając się na fotelu. Miałam tylko nadzieję, że Quint zdążył już się schować - czy to w ładowni, czy w luku bagażowym. Jak dla mnie mógł nawet udawać walizkę.
- Jeśli natrafisz gdzieś na Mistrza Currana, daj mi proszę znać. Chciałabym się z nim skontaktować, kochanie - głos kobiety był słodki niczym płynny cukierek. Aż mnie trzepało, słysząc ten ogrom cukru, a każde kolejne słowo sprawiało, że miałam ochotę się rozłączyć. - Jest on wysoki, przystojny, nawet i w twoje oko z pewnością by wpadł… aczkolwiek tego zdecydowanie nie radzę… ten łobuz skradnie ci serce i ucieknie! - zaśmiała się pogodnie, choć nietrudno było odnieść wrażenie, że śmiech ten był podszyty groźbą. - Ma rude włosy, rudobrązowe raczej, i piwne oczy, złociste jak miód. Potrafi oczarować słowem i spojrzeniem, nie mówiąc o zachowaniu. Mistrz Curran jest, zaprawdę powiadam, jedyny w swoim rodzaju. A gdyby kiedyś pokazał ci się bez koszulki, czego również nie rekomenduję, to rozpoznasz go po bliźnie na prawym boku.
- Jest pani pewna, że to na pewno Mistrz? Oni raczej się nie rozbierają - nie mogłam się powstrzymać od tego komentarza. Śmiech pani senator był ogłuszający.
- Och, kochanie, to tylko mężczyźni. Każdy wpadnie w odpowiednio troskliwe i czułe ramiona, szukając wsparcia, czy to padawan, czy Mistrz - odrzekła rozbawiona. - A gdzież je znajdzie, jeśli nie u kobiety?
- Mmm - mruknęłam. Niezbyt kreatywnie. Ale zaczynałam pomału się wyłączać pod wpływem tego monologu. Byłam przytłoczona nadmiarem zbędnych, nieistotnych informacji i rozmawianiem o pierdołach. To już ten pilot wydawał się być bardziej normalny. Z tej nowo poznanej dwójki obstawiałabym, że to pani senator spędziła dziesięć lat w karbonicie, a nie on.
- Niestety, nie odbiera moich wiadomości… prawdę mówiąc, pewnego dnia zniknął, on i jego Mistrzyni, i tyle go widziałam… mężczyźni! - zirytowała się nagle. - Dasz im wszystko, całe serce jak na dłoni, a oni zainteresują się na chwilę i zaraz znikają. Przyznaj sama, czyż to nie jest największa niewdzięczność?
- Nie znam się na uczuciach - odparłam krótko.
- To ja ci powiem! - zakrzyknęła kobieta, wyraźnie rozdrażniona. - A jeśli kiedyś się zainteresujesz jakimś mężczyzną, to w życiu nie dawaj mu od siebie wszystkiego, co masz, bo żaden tego nie doceni. Żaden! Zabiorą ci wszystko co masz najlepszego, młodość, siły witalne, pieniądze czy cokolwiek innego, co cenisz - jej irytacja wyraźnie narastała. - Myślisz, że Curran to docenił?
- Eee… Nie? - spojrzałam z powątpiewaniem na pilota. Jednak kobieta najwyraźniej zatopiła się w swoim świecie. To pytanie było bez mała retoryczne. W zasadzie całą rozmowę można było nazwać upierdliwym monologiem z drobnymi wtrętami z mojej strony.
- O, potrafił to docenić - odrzekła, a jej oczy rozbłysły w rozmarzeniu. - Przy nim czułam się jak gwiazda. Wiedziałam, że byłam najlepsza… jedyna i wyjątkowa. Nie traktował mnie jak kolejną głupią babę w senacie, tylko mój głos coś dla niego znaczył. Mistrz Curran był wyjątkowy - jej głos zniżył się niemal do szeptu. Westchnęłam ciężko.
- Wie pani, co się wydarzyło wczoraj, prawda? - zapytałam ostrożnie.
- Ach, tak, tak - machnęła ręką niecierpliwie. - Ale nie wierzę, że mój Quint miałby tego nie przetrwać. To nie wchodzi w grę - jej oczy zabłyszczały niebezpiecznie. - On żyje. Jestem tego pewna. Łączyła nas tak głęboka więź, tak wyjątkowa, że gdyby coś mu się stało, wiedziałabym.
Z trudem zagryzłam wargi, próbując nie wyrazić komentarza o tym, że nie była to więź, a bynajmniej sznur na szyję Quinta.
Obaj panowie mieli rację. Baba była pojebana.
- On był tym typem mężczyzny, że zawsze sobie poradzi. Ale oczywiście, jak to mężczyzna, zawsze będzie się rozglądał za lepszą opcją - kontynuowała kwaśno. - Wszystko szło doskonale, naprawdę doskonale, gdyby nie pojawiła się ta sucza z Naboo. Ta cała… Verena… - pani senator dosłownie wypluła jej imię z największą pogardą. - Ta… mała, podstępna, zdradliwa wiedźma oczarowała go w sekundę, dosłownie ukradla mi go na moich własnych oczach! - wrzasnęła, tracąc nad sobą kontrolę. Piesek wytrzeszczył oczy, próbując się nie zesrać. Ewentualnie łapiąc oddech, bo przytuliła go do siebie mocniej.
- Proszę pani, nie może się pani tak denerwować! - krzyknął ktoś ostrzegawczo w tle. - Proszę pamiętać zalecenia doktora Venmo…
- Gdzieś mam doktora Venmo - waeknęła pani senator do rozmówcy. - I nie podsłuchuj!
- Tak, proszę pani - odrzekł głos z pokorą. Oparłam policzek o dłoń, słuchając kobiety ze znużeniem.

Rozżaleni, zazdrośni i wściekli ludzie sami chętnie ujawniają informacje o innych. Nawet samo wysłuchanie ich jest wsparciem, a umożliwia ci zdobycie większej ilości danych. Im więcej wiesz, tym lepiej dla ciebie, a ci ludzie są najbardziej szczerzy. Z chęcią zniszczą tego, kogo im wskażesz, dla samego pragnienia zemsty.

- Tak czy inaczej, nie ufajcie jej. Ta mała dziwka wyrwie ci serce żywcem i pożre je na twoich oczach. Zabierze ci wszystko, co masz. A na koniec zatańczy na twoim grobie. Mogłaby współpracować nawet z separatystami, którzy wykonali rozkaz 66, żeby tylko osiągnąć jakikolwiek swój cel - kontynuowała oschle pani senator. - A jak znajdziesz Currana, albo jego uczennicę, przyprowadź ich do mnie. Żywych.
- Jak się nazywa uczennica? - zapytałam krótko, konkretnie.
- Teema Velt - padła odpowiedź. Z trudem utrzymałam kamienny wyraz twarzy; po chwili zmarszczylam brwi w zamyśleniu.
- Chyba znam to nazwisko - odparłam w zamyśleniu, zanim rozejrzałam się po blacie, szukając przycisku rozłączenia się. Jednocześnie byłam dziwacznie pewna, że baba uwierzyła w moją bajkę o Malicosie.
- Jeszcze jedno… powiedz mi, jak się miewa mistrz Malicos? - zatrzymała mnie pani senator. Znienacka jej spojrzenie stało się ostre - dosłownie przeszywające. - I kiedy został twoim Mistrzem? Przysięgłabym, że wyglądasz podobnie jak uczennica Quinta…
- Mistrz Malicos ostatnimi czasy był w całkiem dobrej formie - odparłam krótko. - Co prawda, czekało nas sporo latania po Galaktyce, jednak sama pani wie, jaką miał rangę. Zakon go wysoce szanował.
- Tak, tak… to prawda… - kobieta nie wydawała się być szczególnie przekonana. - Ale…

Kiedy twój rozmówca wie wiele, ale chce ci uwierzyć, zagraj va banque. Zasiej w nim wątpliwości. Spraw, by zaczął kwestionować albo swój umysł, albo swoich informatorów. Zanim dojdzie do prawdy, minie trochę czasu.
Pamiętaj: w tym momencie nie masz nic do stracenia.


- Natomiast co do uczennicy Mistrza Currana, sporo padawanów wygląda podobnie. Z tego co wiem, jego uczennica jest wysoką, ciemnowłosą dziewczyną i ma czarne oczy. Jest pani pewna, że informator podał pani dobre dane? Bo idę o zakład, że to i owo sobie już wymyślił wcześniej - odrzekłam, zanim odwróciłam się - niby to po to, by sięgnąć po coś z blatu, a jednak rzuciłam mordercze spojrzenie w stronę Lassie. Halo, gdzie wsparcie?
- Przepraszam, pani senator, mamy HSZSZSZ jakieś zakłócenia, HSZSZSZSZ, nic nie słyszymy HSZSZSZSZSZZZZ oddzwonimy! - w następnej sekundzie obraz pani senator zgasł. Z ciężkim westchnieniem osunęłam się na fotelu, prawie się w niego zapadając. Tak oto wyglądał roztopiony padawan, proszę państwa.
- W jednym macie rację - oświadczyłam ze zrezygnowaniem. - Ta baba jest pojebana. I skąd ona to wszystko wie? To nienormalne jest, tyle o kimś wiedzieć.
Czy mnie to cieszyło? No, niekoniecznie. Chociaż teraz uwierzyła w moją bajkę o Malicosie, nie wątpiłam, że zweryfikuje moje słowa. A do tej pory będziemy musieli zniknąć.

Musimy zniknąć gdzieś, gdzie będzie można się choćby wytatuować, pomyślałam ze zrezygnowaniem. Cóż, od dawna chciałam mieć tatuaż na twarzy. Teraz miałam ku temu pretekst.

Awatar użytkownika
Linuxa
Posty: 33
Rejestracja: wt sie 08, 2023 4:02 pm

Re: Telos: The Dark Side awakens [2os., Star Wars,

Post autor: Linuxa »

Z pewnym zastanowieniem wysłuchałem słów Teemy, jednocześnie zwracając uwagę na to, że dystans między nami zaczynał coraz bardziej się zacieśniać. Do tej pory trzymaliśmy się od siebie w bezpiecznej odległości, wymieniając jedynie spojrzenia i nie pozwalając sobie na bliskość. Teraz jednak im dłużej ze sobą przebywaliśmy, tym na więcej Velt sobie pozwalała – do tego stopnia, że dotyk jej dłoni na ramionach nie wydawał się już taki dziwny i obcy. A może to jakaś tajemna moc na bagnach Kaskyyk tak nas zbliżała?

Czułem się z tym nieco dziwnie – dawno nie dopuszczałem nikogo tak blisko siebie. W końcu Jedi nie mogli pozwalać sobie na bliskie znajomości, na romanse ani nawet przyjacielskie gesty. W większości przypadków, mistrzowie zachowywali chłodny dystans od swoich padawanów, być może z obawy o posądzenie o dziwaczne zboczenie, a być może z relacji, którą starali się między sobą wytworzyć. Wielu nauczycieli patrzyło na swoich uczniów jak na przybrane dzieci, prowadzili ich i uczyli wszystkiego, czego sami potrafili, by potem z dumą obserwować jak udają się we własną podróż silniejsi o doświadczenia, które zdobyli podczas tych lat nauki.
A jaka była moja relacja z Teemą?

Problematyczna

Problematyczna, bo nie dająca się w żaden sposób ocenić ani przyrównać do jakiejkolwiek zażyłości. Owszem, coraz bardziej zaczynało mi zależeć na jej dobru, edukacji, ale jednocześnie nie potrafiłem spojrzeć na nią jak na przybraną córkę. Byliśmy do siebie zbliżeni wiekiem – So-Lan miał zaledwie trzynaście lat, gdy zginął, był dużo młodszy, dużo bardziej niewinny i posłuszny – Teema natomiast miała osiemnaście lat i powoli wchodziła w dorosłość. Nie potrafiłem jednak spojrzeć na nią jak na siostrę – zbyt wiele nas różniło, nasze charaktery były zgoła inne, nie było także między nami tej nici porozumienia, która łączyła zwykle rodzeństwo, nawet to przybrane.
To wszystko plasowało Teemę pod jednym, wielkim znakiem zapytania.

- KOCHANIE, BARDZO CIĘ PROSZĘ, ZAJRZYJ JESZCZE NA KASHYYYK, Z TEGO CO SŁYSZAŁAM TO MÓJ KOCHANY JESZCZE TAM JEST  - ciszę na statku przerwał głos, który od razu wyrwał mnie z zamyślenia, a mnie aż włos się zjeżył na głowie. Wszędzie rozpoznałbym ten sam, pełen werwy i siły kobiecy głos.

Dela Myrishi.

Jeśli mnie pamięć nie myliła poznaliśmy się lata temu, gdy byłem jeszcze nieopierzonym Padawanem i wraz z Mistrzynią udałem się na Alderaan by obserwować powołanie nowych senatorów.

***
Z ciekawością rozejrzałem się po wystawnym pałacu, pełnym złoceń, obrazów i ornamentów świadczących o niezwykłym przepychu. Chcąc dojrzeć kunsztowne freski na suficie, musiałem zadrzeć głowę tak wysoko, że warkoczyk, który nosiłem, poruszył się i załaskotał mnie w szyję.
Pierwszy raz znajdowałem się w takim miejscu, chłonąc arystokratyczne życie i bogactwa niczym gąbka. Skrycie zazdrościłem tym, którym przyszło żyć w tym miejscu – czy nie było to wspaniałe życie?

-Bogactwo prowadzi do zguby. Mądrość tkwi w skromności. – pouczyła mnie Mistrzyni, zapewne od razu rozpoznając co grało mi w duszy i odbijało się w szeroko rozpostartych oczach. Gdy mnie zganiła, poczułem narastający gniew. Co było złego w marzeniu? Czy pragnienie takiego życia, tak skrajnie odmiennego, było czymś złym? Przecież nie zamierzałem porzucić zakonu i ożenić się z wysoko postawioną księżną. Chciałem tylko zakosztować odrobiny tego splendoru, nawet jeśli mogłem tylko przyglądać się mu z boku.

Nie wypowiedziałem swoich obaw na głos, posłusznie opuszczając głowę i przestając gapić się jak ciele w malowane wrota. Nie chciałem aby posądzono mnie jako wieśniaka nieobytego z tego typu scenerią (mimo, że dokładnie nim byłem). Zachowawszy resztki godności, splotłem dłonie za plecami i potrząśnięciem głowy poprawiłem warkoczyk, który ponownie ułożył się na moim prawym ramieniu. Od zawsze mnie denerwował i już nie mogłem doczekać się chwili, w której w końcu moja mistrzyni go zetnie. Raz, że był szalenie niepraktyczny a dwa, wyglądałem w nim po prostu głupio.

Wchodziłem powoli w ten wiek, w którym zaczynało patrzeć się na swój wygląd i dosłownie wszystko mi przeszkadzało, począwszy od rudych, kędzierzawych włosów a skończywszy na delikatnych pryszczach zdobiących czoło i policzki. Przez to i przez luźną, skromną szatę, czułem się w tym miejscu jak błazen – kompletnie niedopasowany. Byłem jak rolnik albo chłop wyrwany z pracy i rzucony pośrodku pałacu – dokładnie tak się w tej chwili czułem.

-Przestań się wiercić, Quint. Skup się i skoncentruj na zadaniu. – mistrzyni zrugała mnie po raz kolejny, na co westchnąłem cierpiętniczo. Prawda, tego dnia daleki byłem od zachowania równowagi godnej Rycerza Jedi, ale i moja mistrzyni wydawała się bardziej spięta niż zwykle. Ciemne włosy posrebrzone pasmami jasnych włosów, luźno spływały po jej ramionach jak czarna peleryna. Pokusiła się nawet o delikatny makijaż i nieco bardziej odświętną szatę. Wyglądała zupełnie jak nie ona, a jej zachowanie straciło te delikatne nuty swobody i lekkości.
-Dobrze, mistrzyni Tarmin- powtórzyłem nieco mechanicznie i już nieco dyskretniej zacząłem przyglądać się osobom, które od jakiegoś czasu nas mijały.

Staliśmy z boku ogromnej sali, w której gromadzili się ludzie i przedstawiciele innych ras w oczekiwaniu na wytworny bal z okazji nadania nowych urzędów. Niektórzy mijając nas, rzucili nam zaciekawione spojrzenia, inni traktowali nas zupełnie tak, jakby nas tu nie było.

-Jaką mamy pewność, że Opozycja w ogóle zaatakuje? – spytałem w końcu, z zaciekawieniem zerkając na ogromną tacę wypełnioną po brzegi jedzeniem, którą jeden z lokajów właśnie wnosił. Aż ślinka ciekła na sam widok.
Mistrzyni nie zwróciła na to w ogóle uwagi, z powagą lustrowała spojrzeniem wszystkich obecnych, skupiając się głównie przy stoliku ambasadorów i senatorów.
-Jaką mamy pewność, że nie zaatakuje? – odbiła. Zawsze lubiła zbywać mnie w ten sposób, odwracać moje pytania i kontrować je w moją stronę, aby zmusić do zastanowienia lub po prostu zakończyć temat.
-Widzę, że rwiesz się do działania, Quint. Pamiętasz co mówiłam o cierpliwości? – spytała, wzdychając jednak, gdy dostrzegła zaciekawione spojrzenie rzucane nam znad jednego ze stołów.
-Skoro jesteś taki chętny… mam dla ciebie zadanie. Zadbasz o to, żeby tej nowej senator nic się nie stało. – powiedziała, na co oblały mnie zimne poty. Nie nadawałem się do rozmów, ani tym bardziej nie czułem się pewny przy dziewczynach. A pani senator, która od godziny świdrowała mnie spojrzeniem, wydawała się być nieco starsza ode mnie. Miała krótkie blond włosy, upięte w fikuśną fryzurę poprzetykaną kwiatami rosnącymi na Alderaan. Ubrana w smukłą, ciemną suknię prezentowała się naprawdę zjawiskowo, a jej uroda biła wdzięki innych dziewczyn, które nawet nie śmiały się z nią porównywać. Ale biło od niej coś jeszcze – ogromna charyzma i siła ducha, coś czego mi tak bardzo brakowało.
-Ale Mistrzyni... – zacząłem, jednak chłodne spojrzenie Rhey skutecznie mnie uciszyło.
Z niezadowoleniem odepchnąłem się od ściany i niepewnie ruszyłem w stronę kobiety.

Gdy tylko mnie zauważyła, jej spojrzenie znacznie się ociepliło – widocznie już od dłuższego czasu miała nadzieję, że w końcu odważę się na jakiś ruch w jej stronę. Poprawiła swoją sukienkę i podniosła się z miejsca, skinieniem głowy zapraszając mnie w stronę balkonu. Zarumieniłem się lekko, nie będąc przygotowany na taką bezpośredniość. Co inni by o mnie pomyśleli! Padawan uciekający na schadzki z kobietą, której w ogóle nie znał? Gdybym powiedział to Ceress, wytargałaby mnie za uszy. Z całą pewnością.

-Nareszcie mamy okazję porozmawiać – pewny siebie głos dobiegł mnie, gdy tylko wychyliłem głowę zza drzwi balkonowych. Przełknąłem głośno ślinę, zauważając że zaczynają pocić mi się dłonie. Byliśmy sami! Tak blisko!

-Nie bój się mnie. To, że jestem politykiem, nie znaczy że nie możemy zamienić kilku zdań – roześmiała się pokrzepiająco, podając mi lampkę wina, od którego samego zapachu zakręciło mi się w głowie.
Wieczór był przyjemnie ciepły, na niebie powoli migotały gwiazdy, a delikatna bryza przyjemnie smagała twarz. Nieśmiało podszedłem do kobiety i przysiadłem na balustradzie tuż obok niej.
-Jak masz na imię? – spytała mnie, nachylając się nieco, a zapach jej perfum wypełnił moje nozdrza słodkim aromatem fiołków i miodu.
-Jestem Quint Curran...
-Ach! Quint! Cóż za urocze imię, w sam raz idealnie do ciebie pasuje! – zaczęła, wyraźnie wcale nie przejmując się moją nieśmiałością.
-Jak ci się podoba bankiet?
-No...
-Jest uroczy, nieprawdaż? Ach tyle wspaniałych gości zjechało ze wszystkich stron! Powinieneś ich wszystkich poznać. Próbowałeś już słodyczy? Koniecznie spróbuj, przywieziono je nawet z Naboo!
Senatorka nie dała mi dojść do słowa – poprawdzie zadawała pytania tylko po to, aby sama sobie na nie odpowiadać. Uśmiechnąłem się na to lekko, zauważając że mam do czynienia naprawdę z silną kobietą, która jak widać była śmiała za nas oboje. To w pewien sposób mnie urzekło – jej melodyjny głos sprawiał, że z zaciekawieniem wsłuchiwałem się w jej opowieści, kiwając głową i czasem rzucając tylko jakieś mało znaczące pytania. Byłem ciekaw jej życia, tego jak uzyskała swój tytuł, na czym polegają jej obowiązki. A ona najwidoczniej potrzebowała kogoś, komu mogłaby się wygadać, przed kim mogłaby się otworzyć.

Nie zauważyliśmy, kiedy nad naszymi głowami z sykiem przeleciały pierwsze fajerwerki, które rozświetliły niebo tysiącem barw. Na Alderaan potrafili urządzać niebywałe przyjęcia.

Zaraz jednak wyczułem zakłócenie – jednak nim zdążyłem zareagować, jeden z fajerwerków uderzył wprost w filar podtrzymujący balkon. Podest zawalił się, a my zsunęliśmy się w ciemność nocy – i jakim cudem Dela wylądowała w moich ramionach?
Potknęliśmy się i wylądowaliśmy oboje na miękkiej trawie – ja na plecach w rabacie kwiatowej, a ona wprost na mnie, kolanem wbijając się boleśnie w podbrzusze. W pierwszej chwili szarpnąłem się, przez co oboje zderzyliśmy się czołami.

Z boku cała ta sytuacja musiała wyglądać nader komicznie, jednak mi absolutnie nie było do śmiechu: po części odpowiadałem za uszkodzenie pałacu i zgniecenie kilku (zapewne) bajecznie cennych kwiatów, rozdarcie sukni nowej senator i co gorsza, nabicie jej guza. Miałem ochotę zapaść się pod ziemię ze wstydu, jednak gdy wybuchłem salwą przeprosin i błagań o wybaczenie, Dela roześmiała się perłowo i mocniej wtuliła się w mój tors, wciąż chichrając się i wijąc ze śmiechu. Jej ciepły oddech muskał moją szyję, a ja nie byłem pewien co powinienem zrobić z własnymi rękoma. W końcu, dość niepewnie oplotłem je wokół tali kobiety, pozwalając jej tym samym przytulić się jeszcze bardziej.
***

Z zamyślenia wyrwała mnie rozmowa. Z bezpiecznego miejsca przysłuchiwałem się, jak Teema rozmawia z Delą, starając się wyciągnąć informacje i jednocześnie nie zdradzając zbyt wiele. Westchnąłem na to w duchu, uświadamiając sobie, że mogło nas to kosztować życie. Myrishi była przyjazna, ale jej cierpliwość miała granice. Jej wrogowie szybko znikali z areny politycznej, nazajutrz odnajdywani w kawałkach lub w karbonicie. Choć nigdy nie udowodniono jej winy, bywała bezwzględna i głównie dzięki temu wywalczyła sobie wysoką pozycję.

Niepokojący był sposób, w jaki się o mnie wyrażała – miałem nadzieję, że po tylu latach jej dzika fascynacja przygaśnie, jednak najwidoczniej myliłem się. Trudno powiedzieć kiedy nasza relacja zmieniła się w ptaka zamkniętego w złotej klatce, którego właścicielka uwielbiała doglądać i obserwować. Nic nie umykało jej szpiegom – zawsze była o krok przede mną. Nawet w momencie, gdy moja mistrzyni ukróciła tą znajomość, nawet mimo staraniom Vereny aby odsunąć Delę jak najdalej, ona wciąż znajdowała sposoby. Jej upór był fascynujący i przerażający jednocześnie.

-Ma swoich szpiegów prawie wszędzie. Jest senatorką i to taką, która lubi wtykać nos w nieswoje sprawy – Kelan przełączył kilka dźwigni i przycisków, najwidoczniej starając się na nowo skalibrować komputer pokładowy. Rzucił jednak Teemie przeciągłe spojrzenie.
-A teraz szuka was. Nie dacie rady ciągle przed nią uciekać i radziłbym się modlić, żeby ten blef nie wyszedł na jaw. – dodał.

Niepewnie wsunąłem się do wnętrza kabiny, zerkając na Velt z zastanowieniem. A więc ten Drugi Mistrz o którym wspominałam, to sam Taron Malicos. Nie miałem okazji poznać go osobiście, jednak słyszałem że był człowiekiem szanowanym acz bardzo nieprzewidywalnym. Mało kto wiedział, co dokładnie chodziło mu po głowie i ta siła przyciągała padawanów jak żarówka błądzące ćmy. Widocznie jego naturalny magnetyzm przyciągnął także i Teemę.
Już rozumiałem skąd pojawił się u niej tak agresywny styl walki – Ceress z całą pewnością by tego nie uczyła.
-Możemy porozmawiać? – spytałem spokojnie, po chwili wycofując się w stronę kwater i przysiadając na koi w pomieszczeniu, które sobie wybrałem. Było bardzo ciasne, jednak mi jak najbardziej odpowiadało. Sprzyjało skupieniu i medytacji.
-Jestem ci winny wyjaśnienia odnośnie Deli… to znaczy pani senator. Poznaliśmy się, gdy byłem jeszcze padawanem. Miałem za zadanie ją ochraniać, choć różnie sobie z tym radziłem. Wtedy właśnie nabawiłem się tej blizny o której wspominała...ach ale to nie ważne – powiedziałem, plącząc się nieco we własnych słowach. Odczuwałem wstyd przed tym, że taka znajomość wyszła na jaw – po pierwsze bo mistrzowi Jedi nie przystało miewać tak bliskich znajomości, a po drugie bo nie przywykłem do rozmów o uczuciach ani tym bardziej miłości. Zwłaszcza takiej, która już bardzo dawno wygasła.
-Nie wierz we wszystko co mówi. Ona… żyje trochę we własnym świecie. Nawet moja mistrzyni nie dała rady jej naprostować. Dela lubi ubzdurać sobie różne rzeczy, widzieć wrogów w ludziach, którzy nie mają złych zamiarów. Po prostu… nie traktuj jej jak wyroczni, ale jednocześnie nie lekceważ jej. Jest przerażająca gdy tego chce.

Awatar użytkownika
Einsamkeit
Posty: 94
Rejestracja: sob kwie 24, 2021 5:22 pm

Re: Telos: The Dark Side awakens [2os., Star Wars,

Post autor: Einsamkeit »

Dla mnie wszystko było dość jasne; gesty były tylko gestami, tak jak słowa pozostawały li i jedynie słowami. To czyny były najbardziej wymowne i mówiły o drugim człowieku najwięcej. Słowom można było nadać nowe znaczenie lub je całkowicie zmienić. Gesty można było inaczej zinterpretować. Jednak działania były jednoznaczne, przekazując drugiej stronie wyraźne intencje. Tego przynajmniej uczyła mnie Ceress.

Słowa zmieniają znaczenia. To robią politycy każdego dnia. Chociaż wyrażają się pięknie, nierzadko wręcz kwieciście, spójrz jak bardzo przeinaczają nimi rzeczywistość. Kształtują nimi świat, w którym żyjemy.
Gesty są podobne. Możesz nimi kogoś uwieść, a możesz zastraszyć. Budujesz nimi swój wizerunek. Inaczej postrzegasz kogoś, kto głównie stoi nieruchomo, kontroluje każdy swój ruch, od kogoś, kto chaotycznie macha rękami i coś opowiada, nie mogąc ustać w miejscu.
Ale to, co robisz, twoje intencje… przekazują najbardziej jednoznaczny komunikat. Bo całując kogoś, lub przytulając go bądź odchodząc od niego, trzymając się na dystans, jest najbardziej wyrazistym sygnałem, którego nie da się inaczej odczytać. Słowa i gesty są jak zasłona, podczas gdy mowa ciała, intencje i twoje działania przemawiają najbardziej za ciebie.


Z tego też względu nie zwracałam większej uwagi ani na swoje własne gesty, ani na cudze. Mimo to, bacząc na słowa Ceress, starałam się kontrolować swoją mimikę, ton głosu czy sam sposób gestykulacji. Wszystko to było jak klatka, maska, która z czasem stopiła się z moją prawdziwą twarzą. Swoją prawdziwą naturę ujawniałam dopiero podczas walki, nie na co dzień, w sytuacjach w których podświadomie się kontrolowałam. Zupełnie jak gdybym oczekiwała gromiącego mnie, niemego spojrzenia Mistrzyni.
- Tak, zdążyłam zauważyć, Lassie - mruknęłam, zanim podniosłam się z głośnym westchnieniem z fotela. A słysząc “nie dacie rady przed nią ciągle uciekać”, rzuciłam mu długie, przeciągłe spojrzenie, zanim obeszłam jego stanowisko, pozornie po to, by odejść.
Teraz ja byłam za nim.
W następnej chwili moje dłonie spoczęły na jego ramionach; zacisnęłam je ciut mocniej, przysuwając usta do jego ucha. Wciąż pachniał karbonitem i ostrą, żywiczną mieszanką.
- Pietrasz się? Bo wiesz, ja tobie też radziłabym zacząć się modlić. Przede wszystkim to w twoim interesie jest, żeby się o tym nie dowiedziała - szepnęłam łagodnym, spokojnym tonem. - Uwierz mi, może nie mam na usługach łowców nagród, ale potrafię być znacznie gorsza i, przede wszystkim, ja tu jestem, a ona nie. Od ciebie zależy, co wybierzesz. I wierz mi lub nie, ale nie boję się jej. Są gorsi ludzie, których należy się obawiać.
Po chwili zaś, czując na sobie spojrzenie Mistrza, wyprostowałam się i klepnęłam Lasenę po ramionach w pozornie beztroskim, przyjaznym geście.
- Zaraz wrócę - oświadczyłam, kierując się w stronę Mistrza. Po chwili bez słowa weszłam za nim do kwatery. Z lekkim skrzywieniem oparłam się o drzwi. Miałam już trochę dość ciągle zamkniętych pomieszczeń. Na Venatorze spędziliśmy kawał czasu - zarówno z Ceress, jak i z Quintem. I chyba zdecydowanie brakowało mi otwartych, szerokich przestrzeni, takich jak Kashyyyk obecnie.

Nie komentowałam całej sytuacji; jedynie obserwowałam twarz Mistrza, czekając na jego dalsze słowa. Pokiwałam tylko głową, słysząc te wyjaśnienia - aczkolwiek miałam wrażenie, że raczej próbował mi się wytłumaczyć. Jak gdyby został przyłapany na czymś nieodpowiednim, nieprzyzwoitym bądź czymś, co łamało zasady Zakonu. A słysząc o tym, że pani senator jest przerażająca, gdy tylko chce, jedynie wzruszyłam ramionami. Na mnie nie zrobiła większego wrażenia.

Te zasady już nie istnieją, podobnie jak sam Zakon. Już wcześniej to mówiłem. Woleliście odwrócić wzrok i udawać, że nie mam racji.
Ludzie sami na własne życzenie zamykają się w klatkach.
Klatkach złudzeń, przyzwyczajeń, zasad, własnych myśli.
Głupcy.


- Nie musisz się przede mną tłumaczyć, przede wszystkim - odrzekłam spokojnie, rzucając mu z lekka rozbawione spojrzenie. Nawet teraz Quint wyglądał jak zawstydzony uczniak, przyłapany na podglądaniu koleżanek w szatni. Oparłam dłonie na piersi, opierając się swobodniej o drzwi. - Po drugie, nie interesują mnie szczegóły twoich znajomości z kobietami. Nie wnikam, co z nią robiłeś, gdzie i kiedy, bo to nie moja sprawa. Mnie to nie dotyczy. A teraz nie ma nikogo ani niczego, co mogłoby nas potępiać. A przynajmniej ja nie zamierzam.
Takie były fakty. Nie powinnam oceniać czegoś, co mnie nie dotyczyło. Może zachowanie Quinta mnie bawiło, jednak nie było to formą wyśmiewania. Raczej stanowiło pobłażliwą obserwację. Był ode mnie starszy ledwie o kilka lat - tak przynajmniej sądząc na oko - a peszył się wciąż jak podlotek. Wolałam grać z nim w otwarte karty; nie tylko dlatego, że tak było łatwiej, ale też dlatego, że jego reakcje były przekomiczne. Przypominał porga, z zaskoczenia szturchniętego w kuperek. Zawsze wtedy śmiesznie podskakiwały i wpadały w panikę. Reakcje Quinta niewiele się różniły.
- Po trzecie, nie interesuje mnie to, co mówi ta… Dela… dopóki, dopóty jej informacje są przydatne. A mogę chcieć wyciągnąć z niej coś więcej - oświadczyłam, starannie ważąc każde słowo. Wyłączyłam się przecież w toku jej gadaniny, o ile nie napomknęła o czymś użytecznym. - Jeśli chodzi o jej podejście do ludzi, wiele się nie różnimy. Jedi i politycy. Ona jest politykiem. Ich rolą jest ukrywanie swoich prawdziwych intencji za płaszczykiem ładnych słów. Ludzie to tylko narzędzia. I nie lekceważę jej, ale nie przeraża mnie ona. Są gorsi ludzie. Gdy się obcowało bezpośrednio z Malicosem, człowiek pojmuje, czym jest prawdziwy strach.
Nie żartowałam. Owszem, pokazał mi pierwsze kroki Varand i mimo, że wiedziałam jakie były jego intencje, wciąż pozostawał zagadką. Potrafił zmieniać zdanie w chwilę; był nieprzewidywalny i niekontrolowalny jak ogień. A to właśnie ludzie bez określonego celu, bez jasnych zamiarów, działający pod wpływem chwili, byli najbardziej niebezpieczni. Bo nie dało się przewidzieć, co zamierzali zrobić. To w walce czyniło Malicosa najbardziej przerażającym, nawet jeśli były to tylko i wyłącznie potyczki sparingowe. Jego potęga, siła i Moc, jaką dysponował, niemal dosłownie przytłaczały i miażdżyły przeciwnika, nie mówiąc o morale.
I nawet Jasna Strona nie potrafiła powiedzieć, jakie były prawdziwe intencje i zamiary Malicosa. W starciu z nim trzeba było polegać na instynkcie. Nie dało się przewidzieć niczego. Trzeba było obserwować jego oczy. Moc była bezradna.

Nie masz racji. Nie tylko w walce tacy ludzie są nieprzewidywalni. W prawdziwym życiu również.

Malicos przerażał cię, dziecko, bo potrafił świetnie czytać ludzi. Ale nie działa to w drugą stronę. Nie możesz go odczytać, podczas gdy dla niego jak na dłoni widoczne były wszystkie twoje przywary i słabości. Tak zdominował ciebie i twoją Mistrzynię. Naturalnie trzymał w ręku władzę i nie wahał się z niej korzystać.

On znał ludzką naturę i jej najgłębsze pragnienia. Wiedział, co Ciemna Strona może mu dać. Wierzysz, że był zwykłym Jedi? Wierutna bzdura. Taki człowiek zawsze szuka więcej mocy, siły, czegoś, co da mu jeszcze większą przewagę nad innymi. I zawsze będzie sięgał do najgłębszych instynktów.
Zwierzęcy strach jest najskuteczniejszy. Nie rozumiesz tego zagrożenia i uciekasz. Nie jesteś już wtedy człowiekiem. Jesteś przerażonym robakiem, czmychającym do kąta. Malicos świetnie to wie.

Gdyby trafił na Korriban, byłby kimś wielkim. Gdyby był moim uczniem, być może byłby największym Sithem tych czasów. Takie umysły naturalnie żyją w mroku mimo, że służą światłości.

Pamiętaj… umiem rozpoznać zalążek zdrady. Ale cienia panującego w duszy również.


Po chwili zmarszczyłam brwi, wyraźnie wyrwana z zamyślenia. Niekiedy głos tego kogoś innego, przemawiającego do mnie znikąd - głos Ciemnej Strony, jak go nazywałam - dominował całą rzeczywistość. Rzucał nowe światło na pewne rzeczy jak… nauczyciel. Cierpliwy, spokojny, czekający by wytknąć pewne błędy. I jak wcześniej nigdy nie zastanawiałam się nad historią czy postacią Malicosa, tak teraz trudno było mu nie przyznać racji.

- Ale skoro już jesteśmy tak szczerzy, to potrzebuję wiedzieć, czego można spodziewać się po wszystkich twoich byłych dziewczynach - podsumowałam, zaś w moim kąciku ust zaigrał ledwie widoczny uśmiech. Odrobinę musiałam Quintowi dokuczyć. Nadal nie ruszałam się z miejsca; drzwi były mocne, jednak nie na tyle, by nie słyszeć co się działo za nimi. Pilot aktualnie przełączał kanały komunikacji, żeby dowiedzieć się czegoś interesującego. Plotki i ploteczki.

- Podobnież niektórzy Jedi ocaleli. Słyszałeś o katastrofie tego Venatora kilka godzin temu? Mistrz zginął, ale padawan zdążył się katapultować. No i weź szukaj dzieciaka. Jak wiatru w polu.
- Taaa, to będzie upierdliwe zadanie. I zgadnij, kto je dostanie?
- Co? Znowu my?
- No jak tak odjebałeś ostatnio, to co się dziwisz! To twoja wina!
- Czy ktoś ma listę dowódców jednostek, z którymi nie ma kontaktu od co najmniej kilku - kilkunastu godzin?
- spokojny męski głos przerwał dyskusję klonów w tle.
- Nie mamy. Ale lista będzie gotowa za około pół godziny - odrzekł rozmówca.
- Świetnie. Zrób od razu listę Jedi, którzy znajdowali się na tych okrętach i przygotuj mi ich ostatnie koordynaty. - młody męski głos wydawał się być… rozbawiony, co najmniej. Rozleniwiony. Jak gdyby był na wakacjach, nie zaś jakby przeprowadzał czystkę ostatnich ocalałych Jedi. A ja go znałam. Znałam ten ni to zblazowany, ni to rozluźniony styl mówienia. Oraz wyraźny, wyrazisty akcent z Chalacty, który Kossa pielęgnował z dumą, podkreślając swoje korzenie. W tle co i rusz słychać było stuknięcia, jak gdyby czymś się bawił.
- Czy interesuje cię jakiś konkretny Venator?
- Jak cholera. Do kilku Mistrzów i ich uczniów mam mały interes. Dawaj tę listę.

ODPOWIEDZ