Nie mylić determinacji z brakiem serca? Cóż… być może miała w tym wszystkim trochę racji - a być może byłem zbyt uparty by jej ją przyznać. Nie mniej te słowa popłynęły za mną, chwilę jakby zadrżały w powietrzu - a potem zniknęły, zupełnie nie trafiając tam gdzie zapewne miały trafić. Czy to przez moją upartość - czy raczej przez to, że serce galopujące w piersi było o wiele bardziej zajmujące. Ah! Nawet gdy ułożyłem się na starym materacu pachnącym ziemią i trawą, wciąż nie potrafiłem wyrzucić z głowy tego, co zdarzyło się przed paroma minutami. Ciepło i bliskość Constantii zdały się wręcz wgryźć w moją skórę - tak jak i dotyk tych delikatnych palców, które przesunęły się po ramieniu, pozostawiając po sobie płonący ślad. Skóra w tym miejscu zdawała się jakby płonąć - nie w niszczycielski sposób, a o wiele bardziej głęboki, tajemniczy, pociągający. Do tego w głowie szumiało - zupełnie tak jakbym napił się przed chwilą mocnego, pitnego miodu, który pozostawił po sobie słodycz podszytą pikantnością.
Kompletnie siebie nie poznawałem! Dlaczego tak nagle wszystko zaczęło wyrywać się spod kontroli i jakby przemykać między palcami? Dlaczego to ciepło wcale nie chciało zniknąć - a wręcz przeciwnie, wciąż rozpalało coś skrytego głęboko, głęboko we mnie?
Wszakże miałem już okazję zaznać bliskości kobiety, jednak nigdy nie było to tak… piorunujące w swoich skutkach. Constatntia była wyjątkowa - to było więcej niż pewne. A jednak coś wewnątrz mnie zdawało się jednocześnie do niej lgnąć i od niej uciekać. Jakiś wewnętrzny głos w głowie podpowiadał mi, że to wszystko to tylko i wyłącznie sen. Kolejny z koszmarów zesłanych przez Plagę, który miał za zadanie pomieszać zmysły. Może to był jeden z demonów, który postanowił uśpić moją czujność? A jednak jeśli tak, to dlaczego Constantia wydawała się być tak niewinna i prostolinijna? Ach to wszystko było szalenie pogmatwane!
Mruknąłem coś cicho pod nosem i pokręciłem głową, starając się jednocześnie wyrzucić te myśli z głowy. Skuliłem się, ukrywając nóż pod materacem a potem zacisnąłem mocno oczy, koncentrując się na oddechu i po chwili faktycznie zapadając w płytki sen.
Las. Głęboka puszcza. Przemierzałem go już od jakiegoś czasu, czując coraz większe zmęczenie. Jedno spojrzenie w górę wystarczyło by dostrzec jak dotychczas zielone liście zaczynają czernieć, gnić i zmieniać się w obrzydliwą masę roślinnej tkanki. Wiatr, który dotychczas słyszałem zdał się jednak być zbitkiem słów, szeptów.
Dołącz do nas.
Chodź z nami.
Nie odwracaj wzroku.
Poczułem, że pod stopami ziemia zaczęła robić się jakaś miękka. Nogi zaczęły zapadać się coraz bardziej w akompaniamencie brudnego chlupotu. Przyklęknąłem by to sprawdzić, jednak ziemia okazała się być niczym innym jak warstwą gnijących ciał. Spomiędzy szarej, napęczniałej tkanki wystawały białe kości. Z oczodołów toczyła się czarna maź niby błoto zmieszane ze zgnilizną i krwią.
Czekamy tu na ciebie.
Stań się jednym z nas.
W oddali dostrzegłem sylwetki odziane w zbroje z emblematami skrzydeł. Postaci były jednak dziwne - zgarbione, karykaturalnie powyginane. Skóra na ich twarzach była poszarzała, rozciągnięta w dziwacznym grymasie obnażając pożółkłe zęby. Z ich policzków toczył się trupi jad.
Chodź do nas.
Nie odwlekaj tego co nieuniknione.
Nagle pode mną pojawił się dół, w który ześliznąłem się wprost w stos rozrzuconych ciał. Ział on odorem Zarazy, a jednak zdało się, że wszystkie ciała zaczęły śpiewać chaotyczną, przejmującą pieśń, która zaczęła dorpowadzać mnie do szaleństwa. Złapałem się za głowę, krzycząc i starając się przekrzyczeć Zew który mieszał się także ze słodką i kuszącą pieśnią Lyrium.
Zaraz jednak zerknąłem na swoje dłonie. Były czarne, pełne drobnych, czerwonych pęknięć. W niektórych miejscach ze skóry zaczęły wyrastać ostre, czerwone kryształy.
Nie broń się.
Już jesteś jednym z nas.
Nagle ze stosu ciał wyłonił się on. Arcydemon, który uśmiechnął się karykaturalnie. Dopiero po chwili spostrzegłem, że istota miała moją twarz, wykrzywioną i strawioną przez Zarazę.
Zerwałem się z jękiem, gwałtownie podnosząc się do siadu. Znów to samo. Znów o tej samej porze. Znów mokry od potu z przyspieszonym oddechem, z zapachem zgnilizny w nozdrzach i słodkim śpiewem Lyrium rozbrzmiewającym gdzieś z tyłu głowy. Wydało mi się, że tej nocy był o wiele silniejszy niż poprzednio - co znów obudziło gdzieś we mnie dawno zapomniany już głód. Choć minęło już kilka lat, Lyrium wciąż śpiewało, wciąż kusiło oferując siłę i obiecując zatraconą potęgę. Gdy przymknąłem oczy wciąż na czubku języka potrafiłem poczuć ten smak. Mineralny, słodko-gorzki z posmakiem ziemi. Trochę jakby miód, trochę jakby popiół. Niczym sam pocałunek Stwórcy.
Dłoń napotkała jednak pustkę, gdy automatycznie sięgnąłem do swojego pasa. Przyzwyczajenie z czasów młodości, gdy jeszcze służyłem w Zakonie. Zawsze nosiłem przy sobie fiolkę Lyrium - od tak, na wszelki wypadek. I zawsze prędzej czy później zostawała opróżniona. Teraz jednak musiałem ograniczyć się do sklęcia się w myślach, a potem zwleczenia się z materaca.
Tak jak myślałem, wciąż było ciemno. Gwiazdy mrugały spokojnie, a trawą i zaroślami potrząsał chłodny wiatr. Gdzieś w oddali dało się słyszeć przemykające w ciemności zwierzęta a także odległy szum morza, niosący ze sobą zapach soli.
Ognisko było przygaszone, a nieopodal niego czuwała Constantia. W mroku dostrzeżenie jej drobnej sylwetki było o wiele trudniejsze, jednak wciąż jej obecność była w jakimś stopniu uspokajająca.
Szybko uporałem się z rynsztunkiem, wciągając na siebie suchą już koszulę i zapinając zbroję. Robiłem to szybko, automatycznie a jednocześnie dokładnie. Palce same podążały za skomplikowanymi zapięciami i mocowaniami, które znałem już na pamięć. Zbroja ta była jedyną, którą posiadałem więc nie często miałem okazję nosić coś zupełnie innego. Dopiero gdy byłem gotów, podszedłem do dziewczyny. Tym razem nie zakradłem się, obawiając że jej wyczulone obecnie zmysły, mogłyby łatwo wpędzić mnie w kłopoty. Chrząknąłem więc, jakby dodatkowo chcąc dać o sobie znać.
-Czas na zmianę.- odpowiedziałem, uśmiechając się - choć z racji na mrok mogła tego uśmiechu nie dostrzec. Miałem tylko nadzieję, że zbytnio nie szarpałem się we śnie. Nie lubiłem dawać po sobie poznać, że coś było nie tak. -Dziękuję, że czuwałaś. Teraz ja przejmę wartę.- dodałem, delikatnie kładąc dłoń na jej ramieniu, a potem sam zająłem jej miejsce, dzierżąc w dłoniach miecz.
Przykucnąłem, jednocześnie przymykając oczy i nasłuchując odgłosów. Gdyby ktoś chciał się zbliżyć, z pewnością bym go usłyszał. Na szczęście do samego wschodu słońca nie mieliśmy żadnych niespodziewanych gości.
Gdy tylko pierwsze promienie poranka zaczęły nieśmiało muskać trawę, jakby i ja przebudziłem się z dziwnego odrętwienia. Kontrolne spojrzenie na Constantię dało mi pewność, że dziewczyna śpi. A więc miałem jeszcze chwilę by zakręcić się gdzieś w poszukiwaniu czegoś, co moglibyśmy zjeść.
Donośne pokrzykiwania roznoszące się z klifów były dość obiecujące; Mewki skalne najwyraźniej zaczynały gniazdowanie - a więc nie powinno być problemu ze zdobyciem kilku jajek. I nie myliłem się; faktycznie jakieś kilkaset metrów dalej, gdzie ziemia kończyła się stromą skałą i ześlizgiwała się w dół w stronę morza, dostrzegłem kilka ptaków. Ich biało-szare pióra łagodnie połyskiwały w promieniach wschodzącego słońca. Jednak ptaki nie były moim celem. Podejście do ich gniazd było trudne, prawie ześlizgnąłem się na sam dół i spadłem z łomotem w przepaść, ale ostatecznie udało mi się dotrzeć do jednej z półek skalnych, na których gniazdowały. Nie zabrałem wszystkich jaj, zaledwie cztery, uznając że tyle powinno nam wystarczyć. Jakoś w swoim dziwactwie naprawdę lubiłem ptaki, szanowałem je i z wielkim trudem podbierałem im jajka lub polowałem na dorodne sztuki aby je przyrządzić i upiec. Cóż, niestety świat był brutalny, a my musieliśmy czymś napełnić żołądek jeśli chcieliśmy wyruszyć w drogę. Miałem nadzieję, że ptaki wybaczą mi więc tą kradzież.
W drodze powrotnej zebrałem jeszcze kilka podstawowych ziół, a potem także poszedłem do strumienia aby napełnić kociołek czystą, świeżą wodą.
Gdy wszystko było już gotowe, na powrót rozpaliłem ognisko a potem zająłem się przyrządzeniem naparu. A gdy ten był już gotowy, na miejsce kociołka, trafił płaski, rzeczny kamień a na jego powierzchni wylądowały rozbite jajka, które przyjemnie rozlały się na jego powierzchni, śmiejąc do mnie jaskrawymi żółtkami.
Śniadanie było już gotowe. Teraz należało obudzić Constantię lub mieć nadzieję, że zapach jedzenia zrobi to za mnie.
The Shadow of the Calling [2os, fantasy]
Re: The Shadow of the Calling [2os, fantasy]
- Einsamkeit
- Posty: 129
- Rejestracja: sob kwie 24, 2021 5:22 pm
Re: The Shadow of the Calling [2os, fantasy]
Spojrzałam w stronę Javiera, słysząc jego przyspieszony oddech; mimo to nie podchodziłam bliżej, nie chcąc mu “matkować” czy też go osaczyć. Poza tym sama dobrze wiedziałam, że momenty z koszmarów były wyjątkowo… delikatne. Łatwiej było kogoś wystraszyć w ten sposób, szczególnie w ciemności. Odczekałam więc, aż opanuje się i założy na siebie zbroję i podejdzie bliżej.
Zabawne, jak wystarczyło posiedzieć w ciszy, bez ruchu, w głębokiej ciemności, by wyostrzyć inne zmysły. Teraz Javier zdawał się tupać jak słoń po kamieniach - a przecież nie ruszał się o wiele głośniej niż wcześniej. Siła ludzkich zmysłów, gdy pozostałe inne pozostawały przytłumione, była niesamowita.
- Dziękuję - odparłam, odwracając głowę, chcąc na niego zerknąć; jednak mrok był zbyt gęsty. Paradoksalnie, cieszyłam się, że Templariusze po ciemku lśnili czerwienią: łatwo było odróżnić sojusznika od wroga i człowiek przynajmniej był świadom, na co patrzył. - Spokojnej warty - dodałam cicho, podnosząc się powoli. Nie chciałam bądź co bądź stuknąć go czubkiem głowy czy łokciem. Przy ognisku szybko ściągnęłam z siebie zbroję; ledwie tylko opadłam na materac, przykrywając się lichym kocem, którego zresztą równie dobrze mogło nie być, sen przyszedł szybciej niżbym mogła tego oczekiwać.
Znów wędrowałam ulicami Denerim, kierując się w stronę wschodniej bramy miasta. Zwykle czułam radosne motylki i przyjemne, pełne niecierpliwości mrowienie, gdy zmierzałam dalej, lecz teraz towarzyszyło mi jedynie znużenie. Ramiona pochyliły się, a kaptur zdawał się wyjątkowo ciążyć na głowie; płaszcz, dotąd tak lekki, teraz był ciężki, tak jak gdyby urwała się nade mną chmura. Coś - przysięgłabym - powstrzymywało moje kroki, czyniąc je ciężkimi niczym kamienie.
Wokoło śledziło mnie wiele oczu. Jak to w Denerim. Ludzie byli tam jak szczury - hardzi, zahartowani i żyjący głównie w ciemności. Ale coraz więcej z nich płonęło czerwienią i błękitem; a słysząc za sobą tupot kroków, odruchowo przyspieszyłam.
Dlaczego to się zmieniło? Jak dotąd… jak dotąd przecież nikt nie przerywał mi drogi do Bramy; nikt mnie nie zaczepiał, nikt mnie nie obserwował aż tak wnikliwie.
Bramy były puste. Nie stali tam wartownicy, jak zwykle. Chociaż kraty były podniesione, miałam wrażenie, że to była pułapka - i w tym momencie poczułam ten strach, dziwaczny, nieokreślony, niepojęty. Wiedziałam, że nie mogę przez nią przejść. Nie mogłam jej przekroczyć, nawet jeśli coś mnie ku temu kusiło… nawet, jeśli wiedziałam, że powinnam - bo tam też czekał Otto.
Obejrzałam się znów za siebie i ledwie stłumiłam krzyk, widząc za swoim ramieniem postać tej samej Templariuszki, która ścigała nasz powóz i której strzała przeszyła serce Otto. Oczy kobiety płonęły tą samą czerwienią, co wielu innych, skrytych w ciemnościach, podobnie jak miecz na jej napierśniku. Czerwone płomienie zdawały się delikatnie połyskiwać w mroku.
- Ach, tak. Ona jest teraz jedną z nas. Splamiona czerwienią. Nie tak jak ty, ani inni Strażnicy, ale jest nasza. Prawdziwy klejnot w naszej koronie. A ty… ty będziesz następna, zobaczysz… - bezcielesny głos zdawał się być słyszalny w mojej głowie, aniżeli gdzieś w przestrzeni, w powietrzu. Przypominał leniwy, zadowolony pomruk nasyconego i najedzonego lwa. - Obie przed czymś uciekałyście… odeszłyście ze swoich domów… porzuciłyście stare życie odchodząc… i obie zapłaciłyście wysoką cenę. Ale widzisz, dobry żołnierz słucha rozkazów… ona uklęknęła, skłoniła się przed nami, rozpoznając naszą wyższość, nasze słowa, pieśń kamienia… tak jak i ty rozpoznasz, lecz we krwi i płomieniach! - zadźwięczał triumfalnie głos, miękko uzupełniając się z tęsknymi dźwiękami lutni. Poczułam lodowaty dreszcz: to była lutnia Otto.
- Jesteś jedną z nas. Jesteś Strażnikiem. Twoim zadaniem jest zapobiegać, pilnować, byśmy nie wrócili. Ale wypiłaś naszą krew ze swojej czary. A wraz z tym stałaś się częścią nas. Zaraza sieje swoje żniwo już teraz… nadchodzi twój koniec, wiesz o tym, prawda? Czemu by tego nie zaakceptować?
Muzyka narastała, coraz bardziej kusząca, hipnotyzująca, pociągająca - zupełnie jakby Otto był tym grajkiem z bajek, które opowiadała mi babcia. Grajek ten szedł przez miasta i grał na swoim flecie (albo lutni, ciągle zmieniała wersje wydarzeń), ciągnąc za sobą wszystkie szczury.
Musiałam tam pójść. Musiałam tam iść. Muzyka wypełniała moje uszy coraz bardziej, kusząc, hipnotyzując, komponując się ze śpiewem i szeptami wokoło.
Nie mogłam się odwrócić.
Nie mogłam. Sama myśl wzbudzała we mnie paniczny strach, szybsze bicie serca.
Za mną znajdowała się Templariuszka. I nie miałam złudzeń, że cięciwa była już napięta, a strzała - wycelowana w moje plecy.
Mogłam tylko iść do przodu… [/i]
Na szczęście wkrótce poczułam na twarzy ciepłe, delikatne promienie słońca, które wybudziły mnie ze snu. Bo czy nazwałabym go koszmarem? Ciężko powiedzieć. Przymrużyłam oczy, nie chcąc zostać oślepiona; do moich nozdrzy napłynął apetyczny zapach… jajek…? Tego się nie spodziewałam. Aż przetarłam oczy, wpatrując się z zadziwieniem w nasłoneczniony kamień, na którym parowały jajka, i nad którymi pochylał się Javier. Wciąż słyszałam w głowie tę muzykę - piękną, wyjątkowo piękną, jakiej jeszcze nigdy nie słyszałam. Jednocześnie czułam to coś w głębi siebie - dziwaczny lęk. Lęk, że to już koniec. A przecież dopiero co zaczęłam życie! Dopiero co skończyłam osiemnaście lat! No dobrze, może i skończyłam je kilka lat temu, ale nadal nie zmieniało to faktu, że byłam potwornie młoda. I już miałam umrzeć? Co to miało być? Strażnik, który mnie zwerbował w karczmie kilka lat temu, mówił mi, że Strażnicy zwykle słyszą Zew po dwudziestu, może trzydziestu latach służby. Nie po czterech - trzech!
Więc to tak miało być?
Ot tak, i już?
Jednocześnie odetchnęłam z ulgą. We śnie prawie bym przekroczyła Bramę, robiąc to, do czego kusił mnie głos; gdyby nie Javier, prawdopodobnie bym przeszła przez nią. A wtedy - kto wie, co mogło się stać? Siostra od zawsze straszyła mnie, że istoty, napotkane we śnie, próbowały na nas wpływać: przymusić nas, byśmy czuli strach, panikę, lub inne emocje, prowadzące nas do irracjonalnych zachowań. Żebyśmy za nimi poszli. Żebyśmy coś podpisali, czy wypili.
To samo robiła istota, której głos słyszałam - szeptała, wołała, śpiewała. Przerażało mnie w tym wszystkim jedynie to, że słyszałam muzykę Otto - tak idealnie splecioną ze śpiewem Głosu. Tak jakby wstał z grobu i przygrywał im na swojej lutni. Potrząsnęłam lekko głową, chcąc wyzbyć się tych myśli chociaż na chwilę.
- Rozpieszczasz siebie i mnie - zaśmiałam się, nadal nie mogąc dowierzyć własnym oczom. Budziłam się z dziwacznego snu, w którym znów przebywałam w Denerim i opuszczałam miasto; a jednocześnie znów znajdowałam się na Wybrzeżu Sztormów, miejscu tak diabelnie niebezpiecznym, że większość ludzi je omijała. A on siedział tu sobie i smażył jajka, nie przejmując się przeciwnościami losu.
- Może ten zapach nikogo nie przyciągnie - zażartowałam, chcąc zamaskować swój niepokój. Muzyka nadal nie ustawała, wciąż słyszalna w mojej głowie - acz przytłumiona, na szczęście. Chociaż tyle tego dobrego. Ale damie nie wypadało przecież okazywać swoich emocji, prawda? - Masz szczęście, że w pobliżu jest tylko jedna wygłodniała dziewczyna. - dodałam, zerkając na jajka tęsknym wzrokiem. - A kiedy będą gotowe? - dodałam tęsknym głosem. Mój żołądek jednak perfidnie mnie zdradził, burcząc mi w brzuchu wyjątkowo głośno, jak gdyby obwieszczając całemu światu, że jest obrażony. Aż chrząknęłam z zażenowaniem, odwracając głowę.
Re: The Shadow of the Calling [2os, fantasy]
Nie miałem pojęcia jak Constantia to robiła, ale jej głos niemalże natychmiast sprawił, że moje usta wygięły się w łagodnym uśmiechu. Cóż, nie pamiętałem kiedy ostatnimi razy jadłem śniadanie w czyimś towarzystwie i ah… może właśnie dlatego spróbowałem się tak postarać? Przecież zwyczajowo poranki spędzałem przeżuwając suszone mięso i popijając je chłodną, źródlaną wodą. Raczej nie bawiłem się w przyrządzanie ziołowego naparu do picia, ani tym bardziej zdobywanie jajek, żeby je usmażyć. Prosto, szybko, konkretnie i na temat. Nie zwykłem do rozczulania się nad sobą ani do "rozpieszczania się" jak to Constantia zgrabnie ujęła. A jednak jakoś poczułem wewnętrzną potrzebę, by niejako uczcić tą nadzwyczajną sytuację posiadania kompana. Tym bardziej, że suszone mięso było średnim posiłkiem dla damy - widziałem z resztą, że niezbyt jej smakowało. Zdziwiłbym się gdyby tak było. Dlatego postanowiłem wystarać się o coś o wiele lepszego.
-Nikt jeszcze nie umarł od odrobiny rozpieszczenia- odparłem na jej słowa, wyraźnie rozbawiony. Jakimś cudem ta dziewczyna sprawiała, że nagle zaczynałem mieć naprawdę dobry humor. Kto wie, może gdybyśmy nieco dłużej podróżowali razem, nabawiłbym się zmarszczek od tego ciągłego uśmiechania się?
-Raczej wątpię by te kiepskie, kulinarne umiejętności kogoś tu zwabiły. A nawet jeśli - to niech tylko spróbują odebrać nam jedzenie! To mnie popamiętają!- dodałem na jej kolejne słowa, groźnie machając kawałkiem patyka, którym posługiwałem się zamiast widelca i śmiejąc się z rozbawieniem. Oj nie, natrudziłem się żeby zdobyć te jajka! Prawie przypłaciłem to połamanymi nogami, więc nie oddałbym jedzenia bez walki! Z resztą napastnik musiałby jeszcze zdążyć je zabrać, nim z premedytacją wpakowałbym sobie moją porcję w całości do ust. To również byłoby dla niego całkiem niezłym wyzwaniem, bo potrafiłem być szybki jeśli chodziło o smakołyki. Gdybym był szlachcicem, zapewne byłbym tak gruby, że nie mieściłbym się w drzwiach. Ileż oni musieli mieć tam dobrego jedzenia! A nie jakieś paskudne, suszone kabanosy. Tfu!
Czułem, że zaczynają boleć mnie policzki od tego uśmiechania się, a zdawało się, że był to dopiero początek! Choć musiałem przyznać, że pierwszy raz słyszałem by komuś aż tak głośno burczało w brzuchu.
-Zależy jak bardzo lubisz ścięte. Ja osobiście wolę takie pół na pół.- odpowiedziałem, zaraz zgrabnie przekładając jajka na dwa spore liście, które miały posłużyć nam za zastawę. W tych warunkach kreatywność była ogromnym plusem i miałem nadzieję, że dziewczyna to doceni. Niestety nie mogłem zaoferować porcelanowego talerzyka, a jedynie ten lichy i prowizoryczny listek. Ostrożnie podałem Constantii jej porcję, a potem podsunąłem jej kubek z parującym jeszcze naparem.
-Smacznego- dodałem, rozsiadając się na kawałku pieńka i sięgając po moją porcję… którą wciąłem w ciągu kilku sekund. Westchnąłem z zadowoleniem, czując przyjemny smak żółtka. Nie było do końca ścięte więc przyjemnie rozlało się w ustach, muskając podniebienie. Niebo w gębie! Zabawne, że człowiek zaczynał cieszyć się z takich rzeczy. Jeszcze parę lat temu jadałem jajka prawie na każde śniadanie. A teraz? Tylko gdy miałem szczęście by je zdobyć albo gdy przy okazji nie goniła mnie Horda skażona Zarazą.
-To jakie mamy plany na dzisiaj, przewodniczko? Ty dzierżysz listę, więc ty prowadzisz..
Być może Constantia miała już jakieś tropy, które mogłyby nas naprowadzić na kolejne osoby. A może i miała pomysł gdzie szukać samego Blackwalla?
-Ja wiem niestety tylko tyle, że Blackwall ostatnim razem był widziany na jednym ze wzgórz na Wybrzeżu Sztormów. Jak widzisz, przeszukałem już jedno i nie ma tu po nim śladu.- czułem w kościach, że znalezienie Strażnika nie będzie łatwe. Był w końcu swego rodzaju weteranem, człowiekiem, który w Szarej Straży wręcz zjadł swoje zęby. Jeśli ktoś wiedział jak zatrzeć za sobą ślady - to właśnie on. Tacy jak oni potrafili przemierzać Thedas nie zwracając na siebie zbytnio uwagi - co dla nas znaczyło długie poszukiwania i tropienie. Bardziej więc liczyłem na to, że nie sam Blackwall zostawił po sobie ślady, a jego rekrut, z którym był tu ostatnim razem widziany. Jeśli był rycerzem - powiedzmy byłym Templariuszem, zapewne miał na sobie zbroję. W tak głębokim błocie na pewno zostałyby jakieś ślady po kutych butach. Jeśli zaś wieśniakiem - oni zwykle nie zacierali swoich śladów. Nawet przez myśl im to przechodziło, więc na swoich ścieżkach pozostawiali wiele poszlak. A to porzucona, pusta butelka, a to resztki ogniska. Istniała duża szansa, że coś byśmy znaleźli.
Sięgnąłem po mój kubek i wziąłem dość spory łyk, wbijając jednocześnie spojrzenie w pobliskie góry piętrzące się ku niebu. Gdybym był tu w ramach wyjazdu dla zażycia świeżego powietrza pewnie bym się nimi zachwycił. Były strzeliste i pełne uskoków pokrytych gdzieniegdzie drobną roślinnością. Nie byłem tu jednak dla rekreacji i zamiast pięknego widoku widziałem raczej piekielną wspinaczkę, palące mięśnie i otarcia na dłoniach. Ugh, miałem nadzieję, że nie będziemy musieli tam włazić.
-W pobliżu wybrzeża kręcą się czerwoni templariusze. Dobrze byłoby spróbować nie wchodzić im w drogę.- walka z nimi była upierdliwa. Stracilibyśmy dużo czasu i nadwątlilibyśmy siły. Na szczęście zakute łby nie zapuszczały się zbyt daleko w głąb lądu. Jeśli więc trzymalibyśmy się wzniesień albo tych nieszczęsnych gór, zminimalizowalibyśmy szansę na skrzyżowanie naszych dróg. Oczywiście decyzja należała do Constantii. Ja mogłem być tylko i wyłącznie jej doradcą i ewentualnym dodatkowym mieczem w walce z przeciwnościami losu.
Wpatrzyłem się więc w jej piwne oczy, oczekując odpowiedzi. A potem nieświadomie zacząłem liczyć piegi pokrywające jej policzki.
- Einsamkeit
- Posty: 129
- Rejestracja: sob kwie 24, 2021 5:22 pm
Re: The Shadow of the Calling [2os, fantasy]
Uśmiechnęłam się lekko, zdążywszy wyłapać jeszcze łagodny uśmiech Javiera. Dziś był w całkowicie innym nastroju niż wczoraj - już nie takim flirciarskim, tajemniczym i pociągającym, ale radosnym i pozytywnym. Musiałam przyznać, że przyjemnie było go widzieć w takim wydaniu - i nie mogłam się oprzeć delikatnej pokusie przyjrzenia mu się troszkę dłużej. Zawsze byłam estetką, lubiłam obserwować ludzi i naturę - i teraz też moją uwagę przykuły lekkie przebłyski słońca w jego włosach. Machinalnie położyłam sobie ten lichy koc na swoich kolanach.
- Mnie pasują każde, które dadzą się zjeść - odparłam z lekkim roztargnieniem, odrywając wzrok od niego i skupiając się na podawanym mi właśnie liściu. Uśmiechnęłam się, wyraźnie rozbawiona: takiego sposobu rozwiązania problemu się nie spodziewałam. Ostrożnie przejęłam liścia, jednocześnie delikatnie muskając jego palce; nie chciałam upuścić śniadania, które w tym momencie było znacznie cenniejsze niż jakiekolwiek klejnoty świata. Ale czując to leciutkie, delikatne mgnienie dłoni, znów przeszył mnie ten sam delikatny dreszcz co wczoraj.
- Smacznego… chwila, już zjadłeś? - zamrugałam. Miałam wrażenie, że Javier dosłownie wciągnął te jajka. Pokręciłam głową, ubawiona, zanim skupiłam się na swoich. Lichy koc na kolanach przynajmniej dawał mi pewność, że gdyby jajko spłynęło mi z liścia nie do ust, ale na ten spłachetek materiału, nie ubrudziłabym się. Cóż, arystokratyczne nawyki pozostawały w człowieku całe życie. A skoro o nich mowa, powinnam zaaplikować sobie antidota…
Przymknęłam oczy na moment, delektując się tą chwilą. Świadomość, że mogłam teraz zamknąć oczy i nie przejmować się tym, że ktoś mnie obserwuje, była wyjątkowo komfortowa. Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów czułam spokój. Nie musiałam bać się, że gdy tylko zamknę oczy, dosięgnie mnie strzała lub zauważy - z nagła - niedźwiedź bądź oderwani od Hordy maruderzy. I chociaż sen, który miałam, a który pomału odchodził ode mnie falami niczym wzburzone morze przy wybrzeżu, był niezbyt przyjemny - to jednak był to pierwszy głębszy, nieprzerywany pobudkami sen. Gdy podróżowałam sama, mój sen był wyjątkowo lekki i płytki - nawet śniąc, czuwałam, będąc gotowa do złapania za łuk lub nóż, przytroczony do pasa. Teraz nie musiałam.
I… to naprawdę bardzo mnie cieszyło.
Po chwili jajka również spoczęły w moim żołądku, skutecznie uciszając niezadowolone warczenie. Rozejrzałam się wokoło w zamyśleniu, analizując słowa Javiera. No właśnie, co dalej?
- Stroud mówił mi, że były tutaj cztery główne obozowiska Szarych. Takie pomniejsze, na może jedną lub dwie osoby, były tu dość rzadkie - odparłam zgodnie z prawdą. - Sprawdziłam już jedno, żadnych śladów. Twoje obozowisko jest drugie. A ty w którym byłeś? - na odwrocie kartki, schowanej w torbie podręcznej przytroczonej do zbroi, miałam narysowaną naprędce przez Strouda mapę. Nie była to ta torba podróżna przy koniu. A na tej mapie zaznaczyłam już sobie wcześniej, gdzie byłam.
Całość układała się dość przewidywalnie - Blackwall wydawał się iść albo w kierunku Crestwood, albo Kirkwall. Kirkwall odrzucałam z wiadomych względów - raczej nie sądziłam, by mógł pozwolić sobie na posiadanie lub znalezienie łodzi bez ryzyka utonięcia lub otrzymania strzały w plecy. Nawet Templariusze nie zapuszczali się tutaj bez pełnego zabezpieczenia - ich łodzie były porządne i na co najmniej kilkanaście stanowisk. Jeden mężczyzna lub dwóch nie daliby sobie rady. Nie przy tej pogodzie, tym sezonie i z tak ograniczonymi mocami przerobowymi.
Logika nakazywała więc Crestwood lub Hinterlands. Wiedziałam z lekcji geografii, że Crestwood było dość małe i w większości zatopione; podróżując do Orlais, zawsze omijaliśmy te ziemie z racji dużego wysypiska bandytów - ale też ryzyka Zarazy. Moi rodzice i babcia nadal pamiętali wydarzenia, które tam zaszły. Co prawda ze słyszenia, jednakże…
Z drugiej strony… wieśniacy na pewno potrzebowali pomocy Strażników. Być może ktoś z nich wpadł na Blackwalla, kto wie?
- Sprawdzimy pozostałe obozowiska, które nam tu zostały, i pójdziemy do Crestwood. Chciałabym jeszcze sprawdzić to obozowisko, w którym ty byłeś. Nie jest to kwestią mojego braku zaufania, ale z doświadczenia wiem, że kręcą się w pobliżu takich miejsc Hessarianie. Może oni coś będą wiedzieć. Plus potrzebuję strzał - zwróciłam się do Javiera z łagodnym uśmiechem. Nie obstawiałam, że powiedzą nam po dobroci - ci ludzie szanowali tylko siłę. A ja z żalem, acz musiałam uzupełnić też swój kołczan. Nie wszystkie strzały nadawały się do odzysku, więc chcąc nie chcąc, musiałam rabować tych Hessarian, którzy mieli pecha umrzeć z przyczyn bardziej lub mniej naturalnych w tych okolicach.
Na wzmiankę o Templariuszach kiwnęłam głową. Miał rację. Niestety na nich też miałam okazję wpaść i musiałam przyznać, że to czerwone coś, co z nich wyrastało, tworzyło ich odporniejszymi. Zwykły człowiek padał od jednej, może dwóch strzał. Oni potrafili znieść ich więcej, tak jakby lyrium tłumiło ich obrażenia lub pełniło rolę swoistego pancerza. Z punktu widzenia kogoś, kogo interesowała biologia i takie naukowe rzeczy, to było bardzo interesujące. Z chęcią przyjrzałabym się zmarłemu Czerwonemu Templariuszowi bliżej. Jak dotąd nie miałam ku temu okazji - zwykle po spotkaniach z nimi musiałam się bardzo szybko ewakuować.
- Ciekawe, co by pomyśleli, widząc Dwóch Szarych Strażników, piknikujących na środku pustkowi. Gdyby ktokolwiek nas zobaczył, najprawdopodobniej nie uwierzyłby swoim oczom. - zachichotałam ledwie słyszalnie, odhaczając kółeczkiem obóz na mapie. A gdy uniosłam wzrok, dostrzegłam, że Javier mi się przygląda - równie intensywnie, jak ja jemu przed chwilą.
Re: The Shadow of the Calling [2os, fantasy]
Dwadzieścia osiem, dwadzieścia dziewięć, trzydzieści, trzydzieści jeden… liczenie tych drobnych plam na jej policzkach pochłonęło mnie do reszty. Chyba jeszcze nigdy nie spotkałem kogoś, kto miałby tak odznaczające się piegi - i jednocześnie był tak bardzo uroczy. Constantia wyglądała trochę tak, jakby gwiazdy sypnęły na jej policzki odrobinę swojego pyłu. Zwykle nie zwracałem uwagi na takie rzeczy, ale teraz… byłem po prostu oczarowany jej urodą - tak z resztą niespotykaną w Antivii. A mówią, że to Antivskie kobiety są najpiękniejsze! Co za bzdura!
A gdy jej dłoń tak nieśmiało musnęła moją, nawet przez tak krótką chwilę, to i tak poczułem przyjemny dreszcz rozchodzący się po plecach. Zupełnie tak, jakby to uczucie z wczorajszego wieczora wcale nie wygasło.
-Co poradzę, stare nawyki- zachichotałem, oblizując palce i posyłając dziewczynie pełen rozbawienia uśmiech. Prawda była taka, że w Zakonie nie było zbytnio czasu na długie posiadywania przy posiłkach. Trzeba było szybko zjeść i od razu pędzić do kaplicy, żeby śpiewać poranne pieśni ku chwale Stwórcy. Eh co za parodia.
Gdy wywalili mnie na zbity pysk, zaznałem czym tak naprawdę był głód - nie tylko ten fizyczny, ale także ten dyktowany śpiewem Lyrium. To właśnie wtedy nauczyłem się cenić każdy kęs i ochłap jedzenia, który się trafił - dzięki temu przeżyłem.
A potem, gdy dołączyłem do Kruków, tam również nie było za bardzo czasu na rozczulanie się nad zawartością talerza. Lepiej było nie wystawiać cierpliwości dowódców na próbę.
Constantia z resztą chyba coś o tych “starych nawykach” sama wiedziała. Koc na kolanach, który jednocześnie miał ochronić ją przed ubrudzeniem się jedzeniem, bardzo przypominał mi jedną szlachciankę, która dołączyła do ramienia Poszukiwaczy. Ona również kładła chustę na kolanach, nawet gdy w okresie postu - na kolację była jedynie pajda chleba i kawałek sera, którymi nie sposób było się pobrudzić. Coraz więcej rzeczy składało mi się w całość i naprawdę zaczynałem podejrzewać, że panna wywodzi się z dobrego domu. Co tylko rozbudziło moją ciekawość - bo też który z bogaczy tak chętnie porzuciłby dawne życie dla… tułaczki i polowaniu na rozkładające się, żywe trupy? Nie znałem takich ludzi.
-To na zachodniej grani- odparłem, przysuwając się zaraz w stronę dziewczyny - by lepiej móc spojrzeć na mapę. Przeliczyłem jednak odrobinę ten manewr, co poskutkowało lekkim stuknięciem się naszych ramion. Zbroje zadźwięczały, gdy metal został rozbudzony impetem uderzenia.
-Ah, wybacz. Nie przywykłem do towarzystwa- wytłumaczyłem się, zaraz z resztą pochylając się nad ręcznie nakreśloną mapą. Wskazałem palcem obóz, który już sprawdziłem. -To ten. Nie było tam nic ciekawego. Nadpalony garnek i jakieś szmaty. Możliwe, że ktoś był tam przede mną i zabrał co ciekawsze fanty- wcale bym się nie zdziwił, gdyby tak było. Wątpiłem by w tych warunkach, zamieszkujący te tereny ludzie i inne istoty machnęliby ręką na jakiekolwiek cenne przedmioty. Nawet gdyby kątem oka wypatrzyli iskrzącą się w słońcu, złotą monetę, zapewne rzuciliby się na nią, rwąc zębami trawę by tylko ją wydobyć. Sam z resztą bardzo prawdopodobnie zrobiłbym podobnie. Miałem się zawsze za rozsądnego człowieka. A rozsądny człowiek schyla się po złoto pod jego stopami.
-Hessarianie- mruknąłem, drapiąc się po brodzie. Faktycznie natknąłem się na kilku podejrzanych jegomości, który kręcili się po okolicy. Nie byli z resztą przyjaźnie nastawieni i spróbowali potraktować mnie strzałami z łuku. Ku ich nieszczęściu byłem od nich o wiele szybszy. -Raczej po dobroci nam nie powiedzą. Powiedzmy, że mogłem zajść im za skórę- Nie miałem pojęcia, czy żywią urazę, ale podejrzewałem że mogą nie być skłonni nam pomóc przez wzgląd, że jednak nieco uszczupliłem ich szeregi.
-Ale strzały na pewno się znajdą. W ten - czy inny sposób. Swoją drogą, dobrze będzie mieć choć przez chwilę kogoś, kto osłania plecy- dodałem, szczerząc się zawadiacko. Mówiłem szczerze; jako wojownik często ładowałem się pomiędzy przeciwników - co miało swoje plusy jak i minusy. Największym było to, że przypadkowy łucznik albo apostata, ustawiony gdzieś z boku, mógł mnie łatwo trafić. Przy wsparciu Constantii… cóż, może się okazać, że wrogowie jednak nie będą mieli takiej przewagi.
-Pewnie nie wierzyliby własnym oczom. Większość Szarych już dawno zniknęła z tych terenów- dodałem, zaraz powstając i skupiając się na przygaszeniu i zasypaniu ogniska. Nie będzie nam póki co potrzebne, a lepiej było nie wskazywać ewentualnym szabrownikom drogi do tego obozu. Z racji tego, że straciłem konia, musiałem ograniczyć się do zabrania najpotrzebniejszych rzeczy - co za tym szło, porzucić ten obóz na rzecz ewentualnego Szarego, który będzie przemierzał te rejony w przyszłości. Tak jak zrobili to z resztą właściciele pozostałych trzech obozów.
-To dobry plan, podoba mi się. Spakuję się i możemy ruszać.- dodałem jeszcze, starając się zagęścić nieco ruchy, aby dziewczyna nie musiała zbyt długo czekać.
- Einsamkeit
- Posty: 129
- Rejestracja: sob kwie 24, 2021 5:22 pm
Re: The Shadow of the Calling [2os, fantasy]
Zamrugałam, czując lekkie stuknięcie i naparcie jego ciężaru na moje ramię. Posłałam mu tylko rozbawiony uśmiech. Kolega najwyraźniej zapomniał również o dystansie społecznym, co bynajmniej mi nie przeszkadzało. Pokiwałam głową i zaznaczyłam sobie delikatną strzałką kierunek. Sprawdzimy te dwa obozowiska i zabierzemy się stąd.
- Nie obraziłabym się, gdybyśmy po drodze do Crestwood napotkali jakąś gospodę, ale to chyba nam nie grozi. W odróżnieniu od Hessarian. Nie wiem czym im zalazłeś, ale oby już o tym zapomnieli - dodałam nieco ubawiona, wrzucając liścia do ogniska. Po tym również wstałam, ale skierowałam się do strumyka. Chciałam się przemyć i przepłukać przed wyruszeniem w dalszą podróż. Ale zanim poszłam…
- Mnie również miło. W końcu ktoś, kto sobie radzi w zwarciu lepiej niż ja. - zachichotałam cicho, zanim zniknęłam.
Woda szumiała i szemrała przyjaźnie, odbijając promienie słońca w przejrzystym dnie. Na kamieniach już teraz prażyły się jaszczurki, łapiąc każdą chwilę w blasku i cieple. Sama woda nadal była chłodna, ale w ten rześki, orzeźwiający sposób. W oddali darły się ptaki.
Twarz. Zęby. Dłonie. Chociaż dla wielu arystokratów te czynności nie miały większego znaczenia ani też sensu, dla mnie to było nie do wyobrażenia. Jak można było choćby nie myć - albo chociaż przepłukać - twarzy czy rąk? Dlatego też między innymi nie znosiłam pałaców i wystawnych bali; niektórzy zwyczajnie preferowali pudrować kolejne warstwy brudu. Cóż za okropieństwo!
Po dłuższej chwili wróciłam do obozowiska. Javier już praktycznie kończył czyścić obozowisko. Wobec tego udałam się do swojego konia, poprawiając juki. Wzięłam też jedno z kilku antidotów. W tym momencie byłam naprawdę wdzięczna - w tym jednym z kilku aspektów - swojej rodzinie. Żadne otrucie ani też zatrucie mi nie groziło. Chyba że ktoś posiłkowałby się jakąś wyjątkowo rzadką, niespotykaną trucizną, na przykład z Antivy… ale cóż - żałować, w razie czego, będę później.
- Gotowy? - zerknęłam na Javiera. - Wskakuj. Pojedziesz z przodu, ja za tobą.Tak będzie szybciej i wygodniej. Chyba że wolisz na odwrót. W obu wariantach to ty przyjmiesz ewentualną strzałę, jako że jesteś większy. - nie mogłam się oprzeć, by mu delikatnie nie dokuczyć.
Strzelanie z siodła było już wyjątkowo trudne, zwłaszcza w pełnym pędzie; najtrudniej było strzelać z łuku, odwracając się jednocześnie do tyłu, zwłaszcza gdy przeciwnik biegł lub był wyjątkowo nieduży. A co dopiero mając kogoś przed sobą? Niemożliwe, praktycznie niemożliwe. Tak czy owak byłam zablokowana w każdym z wariantów.
- Jesteś pewna, że to dobry pomysł? Będziemy ciężcy, a jeszcze przy tym terenie, nie wiem czy Twój koń da radę nas unieść - powiedział z pewnym powątpiewaniem w głosie. Pokręciłam lekko głową.
- Poradzi sobie. Poza tym raczej nie planuję z nią biegać po górach, tylko tam, gdzie jest płasko. Przed trudnymi odcinkami przeprowadzimy konia - odparłam łagodnie. - To nie jest zresztą wierzchowiec przeznaczony do wyścigów ani młody źrebak. Nie obstawiam też raczej galopu czy kłusu, ale jednak musimy też dostać się na tyle szybko, ile tylko się da. - zasępiłam się. “Na tyle szybko, ile tylko się da”? O ile oczywiście nie było już za późno…
Javier tylko skinął głową.
-W porządku. To twoja klacz więc dobrze ją znasz. W takim wypadku mogę siąść z przodu, jeśli tak ci wygodnie.
- I to mi się w tobie, między innymi, podoba. Nie dyskutujesz, tylko się zgadzasz albo nie - uśmiechnęłam się lekko. Klacz tylko obejrzała się na nas - ale pozwoliła nam wskoczyć na siebie. Po chwili oplotłam go ramionami, nieco niezręcznie - nie byłam pewna, na ile mogłam sobie pozwolić. A jednocześnie przypomniałam sobie wczorajszy wieczór - ten trzask płomieni, tę bliskość i jego pociągający głos, dopowiadający resztę poematu po antivańsku… czy ja doprawdy miałam powód, by czuć się tak zmieszana? I dlaczego czułam teraz tę pokusę - gdy nie widział mojej twarzy - szepnąć mu do ucha dalszą część?
Rozejrzałam się wokoło, bystrym wzrokiem przeczesując i przepatrując granitowe szczyty. Im bliżej wybrzeża i morza byliśmy, tym bardziej nierówne, nieregularne skały przekształcały się w schludnie zgrupowane sześciokąty. Miałam tylko nadzieję, że nie wpadniemy nigdzie po drodze na żadnego demona z Fade. Miałam z nimi niewielką styczność, ale po prawdzie weteran był ze mnie żaden. Łatwiej było walczyć z nieumarłymi, nie z hordą wrzeszczących wściekle koszmarów z tamtego drugiego świata. Poza tym umarli raczej niewiele mówili. Zwykle przybywali na ten świat - i odchodzili z niego - w ciszy, przerywanej tylko świstem cięciwy.
- Ponoć tu jest smok - wymamrotałam, opierając policzek o ramię Javiera. Widziałam go kiedyś… chyba. Albo to, albo to była jakaś diabelska forma wyjątkowo paskudnej magii.
- Mam tylko nadzieję, że nie pożarł biednego Blackwalla, księżniczka była z niego chyba raczej żadna - dodałam, nie odrywając wzroku od grani. Póki co podróż zapowiadała się spokojnie… a nawet coś za spokojnie, powiedziałabym.
Re: The Shadow of the Calling [2os, fantasy]
Pokiwałem głową na boki na wspomnienie gospody. Cóż, sam nie obraziłbym się gdyby w końcu była możliwość zjedzenia czegoś porządniejszego niż suszone mięso i zupa z wodorostów, a potem nawet przespania się w miękkim, wygodnym łóżku tuż obok kominka, w którym ogień trzaska aż miło. Niestety to były luksusy dla zarządu, nie dla Pana, Panie Javierku. Najbliższa gospoda, w której nocleg nie kosztowałby setek złotych monet, była oddalona tak daleko, jak haftka i haczyk w pięć rozmiarów mniejszej sukni otyłej matrony. Tak jak ona nie miała co liczyć na jej zapięcie, tak my raczej nie mogliśmy liczyć na trafienie do miejsca, w którym byłoby sucho, jadło nie byłoby parszywe a karczmarz z uprzejmością powitałby dwóch Szarych, którzy pobłądzili na szlaku.
-Powiedzmy, że się nie polubiliśmy- odpowiedziałem na pytanie o Hessarian, odprowadzając Constantię spojrzeniem. Ah, jej sylwetka przyciągała mój wzrok - ten cudowny, nadzwyczajny kontrast między tą delikatną urodą i chłodem stali, w którą była odziana. Ta zbroja jednocześnie tak bardzo do niej nie pasowała, a za razem tak bardzo wydawała się być na miejscu. Bo w końcu Constantia była Strażniczką. Mogła być urocza i delikatna, ale z całą pewnością nie wahała się jeśli sytuacja wymagała od niej stanowczości. Nawet jeśli tą sytuacją była kłótnia na temat poezji z Antivy.
Uśmiechnąłem się pod nosem, metodycznie zbierając i pakując najpotrzebniejsze przedmioty. Garnek na pewno się przyda, nóż, krzesiwo, ostrzałka, oleje do czyszczenia oręża, lichy koc do okrycia się. Materac, który udało się zwinąć w ciasny tobołek i związać kawałkiem liny. Nie było tego dużo, a jednak był to praktycznie cały mój dobytek, który do tej pory zgromadziłem. Zabawne, że jeszcze kilka lat temu, miałem tak wiele… a teraz? Cóż… chyba taki był już los.
W końcu dziewczyna wróciła i przedstawiła swoją propozycję. Nie kłóciłem się z nią, choć miałem odrobinę wątpliwości co do tego pomysłu. Nie mniej, stanie tutaj i strzępienie języka nie miało najmniejszego sensu a tylko jeszcze bardziej by nas opóźniło. Dlatego też w końcu przytroczyłem swoje rzeczy do juków, a później wskoczyłem na grzbiet klaczy. Ta przestąpiła nieco niespokojnie, najwidoczniej nie przyzwyczajona do takiego ciężaru. Cóż, wcale jej się nie dziwiłem. Dwoje ludzi i jeszcze dodatkowe rzeczy na pewno sporo ważyły, a w tym terenie każdy kilogram na grzbiecie więcej, był po stokroć bardziej odczuwalny.
Z pewnym współczuciem pogładziłem kark zwierzęcia, starając się jednocześnie jakoś oswoić klacz.
-Wybacz, malutka. W nagrodę dam ci spore jabłko jak tylko będę miał taką możliwość- odpowiedziałem, nachylając się nieco nad uchem konia, by zaraz potem wyprostować się w chwili, gdy drobne ręce Constantii owinęły się wokół mojego pasa. Automatycznie zerknąłem w dół, czując jak ten drobny gest w pewnym stopniu wywołał pewne poruszenie w moich lędźwiach. Cholera, Javier. Ogarnij się.
-Miło słyszeć, że ci się podobam- dodałem z przekąsem, zanim szarpnąłem za lejce. Klacz zarżała a później spokojnym krokiem ruszyła przed siebie.
I chciałem powiedzieć coś więcej, ale ciężar jej głowy na moim ramieniu, spowodował że aż ugryzłem wnętrze policzka. Nie miałem pojęcia co ta dziewczyna ze mną robiła. W końcu nie była pierwszą kobietą, w której bliskości się znalazłem, ale była jedyną, która wywoływała we mnie takie niezrozumiałe reakcje. I to cholerne ciepło, które próbowało rozlać się po klatce piersiowej. Miałem wrażenie, że było ze mną coś nie tak. Może przez ten cały Calling, który już od jakiegoś czasu mamrotał mi w głowie? Cholera wie… Ale jeśli to wszystko tak będzie wyglądać, to prawdopodobnie oszaleję szybciej niż zakładałem.
-Smok, mówisz? Hmm myślisz, że potrawka ze smoka byłaby lepsza niż zupa z wodorostów?- zażartowałem. Jasne, że nie mieliśmy raczej najmniejszych szans w starciu z gadziną, nie mniej nie przeszkadzało to w krótkim, mało śmiesznym żarciku. Ot tak dla dodania morali.
Zaraz z resztą zaśmiałem się na jej kolejne słowa, rozbawiony porównaniem Blackwalla do księżniczki. Oh ten stary wyjadacz na pewno nie miał w sobie ani grama powabu i uroku osobistego.
-Obawiam się, że nawet nie wcisnąłby się w różową sukienkę z falbanami. Więc raczej byłby stracony - chociaż jeśli by mu się to udało, smok być może umarłby ze śmiechu- dopowiedziałem. Samo wyobrażenie jakiegokolwiek strażnika płci męskiej odzianego w damskie fatałaszki, wywoływało we mnie rozbawienie. O nie, w życiu, za żadne pieniądze - nigdy bym się w coś takiego nie ubrał. Nawet jeśli miałoby mnie to uratować przed skończeniem w żołądku smoka.
Podróż mijała dość spokojnie. Gdzieniegdzie w nielicznych zaroślach przemykały drobne zwierzęta, ścieżka czasem zmieniała się w żwir, czasem w wydeptaną trawę a czasem usiana była wystającymi w górę kamieniami. Klacz radziła sobie świetnie - co tylko potwierdziło, że Constantia doskonale wiedziała co robi. Jakże mógłbym w nią w ogóle wątpić?
-Powinniśmy już być niedaleko. Zerkniesz na mapę?- zapytałem, przekrzywiając lekko głowę w jej stronę - tym samym bardzo delikatnie ocierając się policzkiem o czubek jej hełmu.
- Einsamkeit
- Posty: 129
- Rejestracja: sob kwie 24, 2021 5:22 pm
Re: The Shadow of the Calling [2os, fantasy]
Rozglądałam się wokoło czujnie, ale też z pewną dozą ciekawości; to były te obszary Wybrzeża Sztormów, którego nie miałam jak dotąd okazji zobaczyć. Oczywiście myśli jednak uciekły mi w stronę, cóż, cywilizacji - czyli miski ciepłej strawy i wygodnego łóżka. Człowiek po takim czasie doceniał, co miał… poza złotą klatką, którą go opleciono.
- Właściwie owszem, podobasz mi się. Przecież nie jesteś brzydki - stwierdziłam rozbrajającym tonem, słysząc ten przekąs w jego głosie. Jednak nauczyłam się już, że gdy człowiek mówi pewne rzeczy wprost, to zwykle osoba, preferująca posługiwanie się ironią, sarkazmem czy czarnym poczuciem humoru, nagle gubiła wątek. Większość tych ludzi nie wiedziało, co robić w momentach takiej szczerości - a mnie to pozytywnie bawiło.
- Chyba, że mówiłeś to do klaczy, to w takim razie nie mogę wypowiadać się w jej imieniu - dodałam z lekkim uśmieszkiem.
Im dłużej wędrowaliśmy, tym bardziej czułam, jak ciąży mi głowa, a muzyka w moim umyśle potężnieje, staje się coraz głośniejsza i natarczywa. Przymknęłam na moment powieki, wsłuchując się w ciszę i szum morza, rozbijającego się o skały. Łagodne bujanie się w siodle tylko koiło i kołysało, sprawiając, że powieki robiły się coraz trudniejsze do otworzenia.
- Myślę, że smoki są zbyt żylaste. I stawiam, że smakują jak błoto - mruknęłam sennie, rozglądając się wokoło. Śmiech Javiera wybudzał mnie skutecznie z tego marazmu, z tego znużenia; jego głos sprawiał, że byłam na powierzchni.
- A jak właściwie Blackwall wygląda? To znaczy… tak jak mi opisał go Stroud? - byłam niezmiernie ciekawa. Zaraz i tak zachichotałam na samą myśl o brodatym Strażniku, wbitym w różową fikuśną sukieneczkę z falbankami, godną starszej pani z Val Royeaux. Według Strouda, Gordon Blackwall był wysokim mężczyzną z ciemnymi włosami i jasnymi oczami. Na pytanie o szczegóły, nie potrafił mi udzielić żadnych. Faceci! Dla mnie każdy napotkany mężczyzna mógł być Blackwallem, a zdaniem Strouda - był on nie do pomylenia z nikim innym. Żeby mi to jeszcze coś mówiło… wcale bym się nie zaskoczyła, gdyby - jeślibym tylko go o to poprosiła - narysował Blackwalla jako ludzika z patyczków i koślawym uśmiechem. I to by jego zdaniem pewnie wystarczyło, by go zidentyfikować!
- A, tak. Już. Racja - mruknęłam z pewną dozą roztargnienia, czując ruch Javiera. Koń cicho zarżał. Niechętnie rozplotłam ramiona i sięgnęłam do torby, wyciągając mapę. Rzeczywiście byliśmy niedaleko obozowiska - tak więc zeskoczyłam z konia, czy też raczej zsunęłam się z niego. Musieliśmy jeszcze tylko wypatrzyć to miejsce. Było wyjątkowo nieźle schowane.
- Przysięgam, nigdy więcej takich misji poszukiwawczych - westchnęłam. - NIgdy nie umiałam bawić się w chowanego.
Po dłuższej chwili obserwacji udało nam się zlokalizować obozowisko; jednak coś nie dawało mi spokoju. Muzyka w mojej głowie, ten Zew… stawał się coraz silniejszy. Coraz bardziej przyciągający, głośny, wzbijając się do crescendo. Coś… coś było tu nie tak. Poczułam zimny dreszcz, przebiegający mi po plecach. Muzyka była teraz wyjątkowo intensywna.
- Widzisz coś? - wyszeptałam, chowając do torby mapę, a chwytając za łuk i strzałę. Nauczyłam się już ufać przeczuciom. Nie wiedziałam tylko jeszcze, co na nas czeka - i gdzie. Sama przylgnęłam do najbliższego drzewa, starając się wtopić w otoczenie. I tu - w tym momencie - uderzyła mnie najgłupsza myśl na świecie: jeśli Strażnicy mieli być niezauważeni przez przeciwników, to dlaczego nosili wściekle niebieskie zbroje? Logika nakazywałaby szare lub chociaż zielone… ale nie, trzeba było być wściekle widocznym. A żeby to gęś w dupę kopnęła, pomyślałam, zaciskając dłonie na łuku. Przymrużyłam oczy, licząc Hurlocków, którzy krążyli wokół obozowiska - jak gdyby na nas czekali. Szczęście, że jako umarli mieli dość kiepski wzrok i beznadziejne powonienie. Normalny przeciwnik by nas zauważył już wcześniej, ale oni tego nie potrafili. Umieli nas wyczuć, a co inteligentniejsze hordy potrafiły urządzać zasadzki, ale liczyłam, że nie jest jeszcze aż tak źle… albo, że nie będzie aż tak źle.
A przy okazji, mówiłam coś o ich upośledzonym powonieniu? Bo nie mogłam tego powiedzieć o sobie: do moich nozdrzy napłynęła fala smrodu gnijącego mięsa, odchodzącej od kości skóry i mięśni, oraz rdzewiejących elementów zbroi.
Jeden. Drugi. Trzeci. Czwarty. Nie było ich kilku, jak zwykle - zgrupowała się tutaj cała horda, co było tym bardziej niepokojące. Jak dotąd nie widziałam, by zebrało się tutaj ich aż tylu… a jednocześnie zdawałam sobie sprawę z tego, że nie mieliśmy we dwójkę szans. Może gdyby podzielili się na mniejsze grupy…
Spojrzałam w milczeniu na Javiera; modliłam się w tym momencie, by mój koń ich nie zaalarmował swoim rżeniem. Pokręciłam głową, pokazując gestem dłoni, że jest ich co najmniej dziesięciu. Musieliśmy się wycofać. Powoli i bardzo, bardzo ostrożnie. Ewentualnie szybko, ale ryzykując, że zaalarmujemy hordę, która słuch miała lepszy niż węch i wzrok.
Re: The Shadow of the Calling [2os, fantasy]
Cóż, w takich chwilach jak ta naprawdę żałowałem, że urodziłem się mężczyzną. Choć nie byłem już jakimś podrostkiem, który dopiero dojrzewał i tak zdarzały się chwile, gdy ciało po prostu mnie nie słuchało i zdradzało więcej niżeli bym chciał. Pozostało mi więc jedynie wbić tępe spojrzenie w jakieś krzaki i sklinać się w myślach, jednocześnie dziękując losowi, że Constantia siedziała z tyłu i niczego nie mogła zauważyć. Wolałem nie zastanawiać się co by się stało, gdyby jednak zdecydowała się usiąść z przodu. To byłaby istna katastrofa.
Na szczęście rozmowa nieco zajęła moje myśli, odciągając uwagę od spodni i zbroi nieprzyjemnie uwierających podbrzusze.
-Oh- odpowiedziałem w pierwszej chwili, szczerze zaskoczony jej wyznaniem. Cóż, normalnie pewnie powiedziałbym, że mi to schlebia ale… nie gdy to dotyczyło jej. Nie, gdy jej słowa wywołały znów to dziwne uczucie ciepła w piersi -Powinnaś podnieść swoje standardy, wiesz? Zasługujesz na kogoś dużo lepszego- dodałem z rozbrajającą szczerością. Nie byłem dobrym kandydatem na partnera - ba! Nawet bym się zastanawiał gdyby chodziło o posadę kochanka. Wprawdzie poza tą “nie brzydką” (jak to określiła Constantia) twarzą nie miałem nic godnego zaoferowania. Nie miałem tytułu, pochodzenia, majątku. Zakon skutecznie odarł mnie ze wszystkiego co miałem, tak samo jak i Kruki, gdy musiałem ratować się przed nimi ucieczką. Nie byłem czempionem rycerskich turniejów, nie miałem na koncie żadnych zasług - poza ubiciem kilku zakapiorów, bez których świat był o wiele lepszym miejscem.
-Nie jestem mężczyzną, który daje przyszłość- dodałem z pewną goryczą w głosie ale i pewnym pogodzeniem się z tymi realiami. Już nawet nie chodziło o Calling wiercący się gdzieś z tyłu głowy ani o koszmary i nawoływanie Hordy. Nie widziałem się po prostu w roli przykładnego męża. A Constantia… cóż, nawet jeśli była Strażniczką, to wciąż zasługiwała na kogoś, kto o nią zadba. -Ktoś taki jak ty, powinien raczej mieć u boku kogoś na kogo można liczyć- dodałem.
Na szczęście temat trochę się zmienił i z rozbawieniem wsłuchałem się w jej słowa na temat smoka. Jak błoto? Cóż, bardzo ciekawe porównanie, nigdy bym nie pomyślał, że mogą tak faktycznie smakować.
-Blackwall- zastanowiłem się. Cóż… jakby go tu opisać? -Wygląda jak ktoś, kto widział i przeszedł już bardzo wiele. Ale jakoś tak nigdy szczególnie mu się nie przyglądałem- wzruszyłem ramionami. Właściwie to zwykle nie zwracałem uwagi na takie rzeczy. Trudno było mi powiedzieć jaki Blackwall mógł mieć kolor oczu, poza tym, że chyba jasny. Jakoś nie wyróżniał się szczególnie swoją urodą. -Powiedziałbym, że wygląda jak typowy starszy strażnik- miałem nadzieję, że ten opis w zupełności jej wystarczy. Jak go spotkamy to na pewno będziemy mieli pewność, że to on. No bo w końcu kto miałby się pod niego podszywać? I po co?
Gdy Constantia zeskoczyła z wierzchu klaczy, sam ruszyłem w jej ślady. Miękko opadłem na trawę, jednocześnie przytrzymując lejce - by koń nie spłoszył się tym ruchem. Pieszczotliwie poklepałem klacz w bok.
-Misje poszukiwawcze są ciekawe, jeśli tropi się kogoś kto jednak zostawia za sobą ślady. Nie, kiedy trzeba szukać gościa potrafiącego wręcz rozpłynąć się w powietrzu.- odpowiedziałem z rozbawieniem, zanim rozejrzałem się wkoło, wzrokiem poszukując dogodnego miejsca. I gdy w końcu je znalazłem -lekko pociągnąłem za lejce, kierując klacz za sobą, a potem przywiązałem ją do jednego z drzew. Raczej nie było sensu brać jej z nami. Miałem zamiar szybko sprawdzić to obozowisko i ruszać dalej - w końcu raczej od wczoraj nic w nim nie przybyło. Zdziwiłbym się, gdyby tak się wydarzyło.
Jak widać jednak dość srogo się pomyliłem - bo owszem, czegoś w tym miejscu przybyło. Niekoniecznie jednak tego, co chcielibyśmy się spotkać.
Smród rozkładającego się mięsa był chyba pierwszym znakiem nadchodzącej katastrofy. Nie byłem filigranowy i delikatniutki, ale i tak musiałem przysłonić dłonią nos, marszcząc przy tym brwi.
-Coś tu ewidentnie zdechło- mruknąłem do siebie, wyraźnie zniesmaczony. Zwykłe truchło jednak nie wydalało z siebie tak koszmarnego odoru przypominającego coś co rozkłada się i gnije od środka. Im bliżej obozowiska byliśmy, tym bardziej nieznośny stawał się odór - i to wcale nie dlatego, że szliśmy od nawietrznej. Ten dzień wyjątkowo nie obfitował w silne podmuchy wiatru, więc raczej nie o to tutaj chodziło.
Kolejnym zaskakującym faktem był Calling, który jakby wzmocnił swój zwyczajowy rytm. Już nie rozbijał się gdzieś z tyłu głowy jak fale o piaszczystą plażę - wręcz przeciwnie, uderzał jak sztorm roztraskujący się na skałach i klifach. Coraz mocniej, coraz głośniej. Coraz bardziej przypominając nawoływanie setek głosów fałszujących w kakofonii.
-Owszem, widzę- powiedziałem nagle, zniżając głos i wręcz automatycznie kucając, jakby w ten sposób chcąc stać się jeszcze mniej widoczny dla istot krążących wokół obozu. Hurlocki. I to nie jeden, nie dwa. Cała, jebana horda, snująca się jak psy po śmietnisku. Ewidentnie zwabił ich tu zapach - być może mój, być może innego przechodnia, który zatrzymał się w tym obozowisku. Być może ten nieszczęścik skończył już rozerwany i rozszarpany przez te gnijące bestie. -I to co widzę mówi tylko jedno: Na nas już czas - Jak już wcześniej wspominałem - uważałem się za racjonalną osobę. A taka osoba nie bohaterzyła w momentach, w których ewidentnie nie miała żadnych szans. No jasne, mógłbym się rzucić z mieczem na te potwory tak jak kodeks Strażników nakazuje, ale jednak nie przesiąkłem tak dogłębnie ideologią by porywać się z motyką na słońce. Ilu zdołałbym powalić zanim reszta zorientowałaby się co się dzieje. Czterech? Pięciu? Oh nie, to zdecydowanie było za dużo kandydatów do wpierdolu jak na dwie osoby.
Dlatego też z pełną klasą, złapałem Constantię i wręcz odruchowo uniosłem ją w górę. Nie miałem pojęcia jak szybka jest jeśli chodzi o bieganie. Ale miałem nadzieję, że głos tupania jednej osoby będzie mniej słyszalny niż tupanie dwóch.
Dziewczyna nie była ciężka - właściwie, była zadziwiająco lekka. Choć z dużym prawdopodobieństwem pomogła mi trochę ta dziwna siła, która pojawiała się w sytuacjach zagrożenia objawiająca się szumem krwi w uszach i nagłym przypływem energii do ucieczki lub spuszczenia komuś wpierdolu.
Doładowany tą dziwną mocą, puściłem się biegiem, dociskając Constantię do piersi i zmierzając w stronę przywiązanej do drzewa klaczy. Szybki ruch i Constantia została przerzucona przez siodło. Kolejną sekundę zajęło rozwiązanie supła i uwolnienie klaczy, a jeszcze kolejną skok na grzbiet i wbicie pięt w boki konia, zmuszając go do galopu w stronę bezpiecznej przestrzeni.
Kurwa. Kurwa. Kurwa. Kurwa.
-Gonią nas?!- spytałem. To, że nie ruszyli za mną - było cudem. Ale co zrobi horda, gdy usłyszy galop konia? Pozostało nam się chyba tylko modlić by te stwory nie były zainteresowane koniną i potrawką z jeźdźców.
- Einsamkeit
- Posty: 129
- Rejestracja: sob kwie 24, 2021 5:22 pm
Re: The Shadow of the Calling [2os, fantasy]
Oblizałam nerwowo wargi, czując bardzo głośny Zew w mojej głowie - nie! Nie był on słyszalny już tylko w moim własnym umyśle, ale na żywo. Był on wyjątkowo piękny: nigdy nie słyszałam niczego bardziej urokliwego. Nawet najpiękniejsze ballady i utwory, grane przez Otto, nie mogły im dorównać. Muzyka składała się na cudowny chór - i mimo, że kolejne crescenda wznosiły się w chórze głosów, sama świadomość, że patrzyłam właśnie w martwe oczy śmierci, wzbudzała we mnie niemal zwierzęce przerażenie, zmuszające mnie do zastygnięcia w bezruchu.
Więc tak to miało wyglądać? Miałam zawędrować prosto w objęcia Hordy i zaszlachtować jak największą ilość z nich, zanim sama przepadnę w niebycie koszmarów i stanę się tylko jednym z imion i nazwisk w archiwach Weisshaupt? A wszystko do rytmu i taktu tych głosów, nawołujących, kuszących, wzywających, by podejść bliżej? Umysł wrzeszczał, że to pułapka: jednak dłoń nie mogła zmusić się, by unieść łuk i napiąć cięciwę czy wziąć nogi za pas.
Przyjdź do nas, dziecię strzały i smutku.
Twoja krew już śpiewa nasze imię.
Zasmakowałaś ciemności,
Pozwól jej się pochłonąć.
Nosisz nas w szpiku i swoich snach,
Lecz wciąż walczysz i opierasz się.
Wciąż lgniesz do nieba, które o tobie zapomniało,
Do bogów, którzy nigdy nie powiedzieli ani słowa.
Im dłużej tam stałam, im bardziej wsłuchiwałam się w tę cudowną muzykę, tym bardziej miałam wrażenie, że coś mnie przyciąga, jak gdybym teraz była tylko bezwiedną szmacianą lalką. Czy zrobiłam jeden krok i drugi? Czy tylko mi się wydawało? A może nie poruszałam się wcale?
Czas zdawał się zatrzymać; umarli nadal rozglądali się wokoło, poruszając się bezwiednie przed siebie, jak gdyby to ktoś inny kontrolował ich ruchy - niby jakiś okrutny lalkarz, poruszający nitkami i sznurkami. Jak to ujął kiedyś Stroud: Hordy, choć niegłupie, wędrowały bezmyślnie przed siebie, nie zastanawiając się, dokąd i po co idą. Ich jedynym zadaniem było tylko szerzyć Zarazę. A moim pragnieniem było powoli do nich dołączyć.
Ale czy nie mieli racji? Twórca nigdy nie powiedział ani słowa; a moim przeznaczeniem było dołączyć do ciemności. Czemu by nie teraz?
Zamrugałam powoli, słysząc głos Javiera, dochodzący jak gdyby z daleka. Muzyka otoczyła mój umysł mgłą, niczym uzdrowiciel, nakładający kojący opatrunek na rany. Czułam tę cudowną błogość i spokój, które zastąpiły strach. Umarli nadal nie zwracali na mnie uwagi, wciąż bezwiednie wędrując wokoło, wypatrując swoich ofiar daleko, daleko na wybrzeżu…
Na nas już czas? A dokąd mieliśmy iść? Czy mieliśmy się gdzieś spieszyć? Mieliśmy przecież czas całego świata…
Po chwili zamrugałam znowu, czując, że wznoszę się nagle w powietrze. I ten nagły ruch - jak i uczucie mocnego uścisku wokół mnie - sprawiły, że wyrwałam się z tego marazmu. Muzyka nie urwała się i nie ucichła, ale stała się znów tylko tłem do wydarzeń, których byłam teraz bezwiednym uczestnikiem. Wielkimi oczyma spojrzałam na Javiera, który gnał przed siebie w stronę konia, wciąż trzymając mnie, jakbym ważyła tyle, co piórko. Co prawda miałam na sobie znacznie lżejszą zbroję - w końcu łucznicy nie nosili tak ciężkich zbroi, w odróżnieniu od żołnierzy, walczących w bezpośrednim zwarciu - jednak nadal mój ciężar był dość spory. A im bardziej się oddalaliśmy od obozowiska Hordy, tym bardziej mój umysł oczyszczał się z tej muzyki, otrząsał z tego cudownego, nieziemskiego wręcz spokoju, ulegając temu dziwacznemu uczuciu splątania. Sama nie wiedziałam, co powinnam była teraz czuć; wciąż jednak byłam spokojna, w odróżnieniu od spanikowanego Javiera, który przerzucił mnie przez konia jak worek ziemniaków. Aż cicho sapnęłam, lądując na grzbiecie mojego wierzchowca; mocniej chwyciłam za jakiś element siodła, próbując nie zlecieć. A słysząc jego pytanie, tylko pokręciłam głową, wytężając słuch. Nie… nie słyszałam ciężkich kroków Hurlocków, które by mogły zmierzać w naszą stronę. Aż do następnej chwili.
- Gonią nas! - wrzasnęłam, czując, jak koło mojej twarzy o centymetry świsnęła wypuszczona strzała. Dopiero teraz połapałam się, że wciąż trzymałam w dłoni łuk, który odbijał się od boku mojej biednej klaczy. Koń jednak nie protestował, najwyraźniej świadom powagi sytuacji.
Byłam teraz… wściekła na samą siebie. Tak! Jak mogłam być taka głupia? Taka nieostrożna? Taka… mamejowata?! Dosłownie! Gdyby nie Javier, byłabym teraz już wśród nieumarłych, zamieniając się w jednego z nich. A teraz to ten biedak mógł oberwać strzałą Hurlocka przeze mnie. Skrewiłam, tak bardzo skrewiłam, jak jeszcze nigdy… i jak rozumiałam, że ja w pełni zasłużyłabym na taki los, tak Javier na niego absolutnie nie zasługiwał. Przeklinałam samą siebie. Nieszczęsny blondyn miałby o wiele więcej szczęścia, gdyby nie wpadł na mnie. Nie powinnam była go namawiać, by szedł ze mną. Co ja sobie myślałam!? Jak mogłam go narażać!? Jak mogłam mu to zrobić?
Jednocześnie wciąż kolebałam się w górę i dół, próbując nie spaść. Wolną ręką nadal trzymałam się siodła, modląc się odruchowo do wszystkich znanych mi bogów, podczas gdy strzały świszczały tuż obok mnie i niego; klacz nagle wierzgnęła. Aż syknęłam, czując ból w ręce; wczepiłam się tak kurczowo w siodło, że już byłabym gotowa pomyśleć, że rękę mi urwie. Ewentualnie, że spadnę. Spadnę! Spadnę! SPADNĘ!!
Aż sapnęłam głośno, czując, jak znów opadam na grzbiet konia. Zabolały mnie żebra. Zadarłam głowę, spoglądając na Javiera, i na to, co się działo za nami. Horda na szczęście nie była jakaś szybka - zwykle ghule i Hurlocki były bardzo powolne. Nie było tam żadnego koszmarnego Emisariusza ani Revenanta. Jeszcze tylko by tego brakowało! Nadal, sam fakt, że nieumarli gromadzili się w tak wielkiej liczbie, był bardzo niepokojący.
W następnej sekundzie dostrzegłam coś czerwonego; otworzyłam szeroko oczy.
- NIE W TĘ STRONĘ, NIE W TĘ STRONĘ, NA CYCKI ANDRASTE, NIE W TĘ STRONĘ, MIEJ NAS TWÓRCO W SWOJEJ OPIECE - zaczęłam się już niekontrolowanie drzeć. Powietrze znów przeszyły strzały, jednak nie w naszą stronę, a wobec Hurlocków, którzy próbowali za nami podążać. Oczy łuczników, otoczone cienką siateczką czarnych i czerwonych żył, śledziły uważnie nieumarłych za naszymi plecami. Cięciwy zaśpiewały unisono, strzały zalśniły w powietrzu, przeszywając gardła Hurlocków. Kilka strzał odbiło się od co większych Templariuszy, lśniących żywą, żwawą czerwienią. Wokoło wyrastały powoli czerwone skały.
Cudnie. A taki miał być piękny dzień…