A żeby cię cholera jasna.
Nie powiedział, oczywiście, Remus ‒ na jego twarz wstąpił nikły, blady uśmieszek, choć spojrzenie pozostało nieruchome, nie opuszczając twarzy Dunkana. Ekspresja chłopaka dobitnie oznajmiała, co sądzi o takim pesymizmie. No, przynajmniej dla postronnego obserwatora ‒ gdyby Cassius nie ścisnął mu trzewi jak dobrze odleżany bigos, zapewne nie drgnęłaby mu nawet powieka. A tak…
Naraz jego uwagę i myśli zajęła Maria ‒ pożegnał Dunkana nieobecnym skinieniem głowy, przesuwając na kobietę zmartwione nieco spojrzenie. Linia jego ramion widocznie się napięła ‒ pamięć mięśniowa wchodziła w automat, kiedy miał do czynienia z poddenerwowanym templariuszem.
Porozmawiamy o tym na górze.
‒ Jak chcesz ‒ mruknął, zaskoczonym spojrzeniem odprowadzając templariuszkę spojrzeniem. Pod ladą jego dłonie zacisnęły się kurczowo na ławie, jakby bał się, że samo napięcie zaległe między kobietą a karczmarzem zdmuchnie go z siedzenia.
Mimo to przewidywany wpierdol nie nadszedł. Skinął jej sennie głową i rozpoczął wdrapywanie się po schodach.
*
Silił się na brak reakcji zewnętrznej na wściekłe szamotanie Marii. Miał tyle oleju w głowie, żeby zająć łóżko w pewnej odległości od templariuszki, gdyby tej na rychłym haju zachciało się, dajmy na to, rozmontowywać łóżko i rzucać szczeblami w przypadkowych nieszczęśników. Obserwował ją jednak kątem oka, nawet obrócony ‒ nie zamierzał przecież spuszczać gardy, uwięziony z tygrysem w jednej klatce. Nigdy nie widział tygrysa, tylko w książkach. Wystarczała mu jednak wiedza, że był ludożerny. I elfożerny też na pewno.
Nie ukrywał jednak, że sam proces zażywania lyrium budził w nim wścibską ciekawość ‒ widział templariuszy przed i po, ale nigdy w trakcie. Z jakiegoś powodu robili to po cichu, w zapyziałych komnatach. Narkomańska wiedza tajemna ‒ prawie zachichotał, ale język utknął mu między zębami.
Miał nadzieję, że trzask płomieni zagłuszył empatyczny syk bólu, który wyrwał mu się spomiędzy górnych jedynek na widok ostrza zatapiającego się w nadgarstku. Nie mrugał, wpatrzony w ten dziwaczny rytuał, który w swojej ogólnej obrzydliwości był nagle, w tej ciemności i przy tym ogniu, całkiem… magiczny. Och, przebiłaby mu się pięścią przez czaszkę, gdyby teraz wypowiedział swoje myśli na głos.
Zakryty kołdrą po uszy zacisnął powieki, kiedy Maria przesunęła spojrzenie na niego. Nie miał wątpliwości, że wiedziała, że nie śpi. Niepewnie otworzył jedno oko, potem drugie.
Cassius gdzieś poszedł. Mimo odwołanej burzy serce Remusa pozostawało zaciśnięte. Demon jak demon, ale jego obecność była czasami… cóż. Teraz, Remku, musisz być dzielnym chłopcem.
‒ Jestem całkiem niezły w zasklepianiu ran ciętych i tępych ‒ wymamrotał sennie Remus, wychylając głowę ze swojego pierzynkowego kokonu ‒ nie musisz cierpieć bez sensu. Mogę ci ulżyć. Będzie swędziało, ale to mała cena.
Jego trwała i nieustająca uraza do templariuszy pukała się w głowę. Bądź co bądź jakiś procent bólu jej się należał, mówiła. Remus przeklinał czasem swoje miękkie serce. I miększą dupę.
What lies beneath [Dragon Age, 3, fantasy]
Re: What lies beneath [Dragon Age, 3, fantasy]
- Einsamkeit
- Posty: 143
- Rejestracja: sob kwie 24, 2021 5:22 pm
Re: What lies beneath [Dragon Age, 3, fantasy]
My Creator, judge me whole:
Find me well within Your grace.
Touch me with fire that I be cleansed.
Tell me I have sung to Your approval.
O Maker, hear my cry:
Seat me by Your side in death.
Make me one within Your glory.
And let the world once more see Your favor.
For You are the fire at the heart of the world,
And comfort is only Yours to give.
Głosy braci i sióstr z Zakonu, śpiewających pieśń w Katedrze podczas wieczornych modłów, wzbijał się w jej umyśle, im bardziej palący, głęboki i nieznośny był ból. Nie mógł równać się z tym, który jej towarzyszył podczas wypalania rany na plecach - jedna był na tyle drażniący, że utrzymywał umysł w stanie pobudzenia i wyjątkowo klarownej czystości.
Kobieta uniosła wzrok, słysząc cichy syk bólu, niemal stapiający się z trzaskiem płomieni. Lyrium wyostrzało zmysły i zdolności Templariuszy; nie czuła co prawda tego poczucia siły, potęgi, wrażenia, że mogłaby przenosić góry - jednak teraz, pod wpływem bólu i tej nagłej jasności umysłu, rejestrowała znacznie więcej. Niejeden człowiek czułby się przytłoczony nadmiarem wrażeń, jednak ona przywykła. Tak jak zresztą każdy członek Zakonu.
Czy to dlatego ich umysły tępiły się tak szybko? Jak wysłużone, wyszczerbione ostrze, znużone latami walk?
- Nie. - głos kobiety był opanowany i spokojny. Odetchnęła głęboko; przez moment drżący oddech wisiał w powietrzu, zawieszony, drgający, podczas, gdy ona wpatrywała się w płomienie, zbierając myśli. - To ból utrzymuje mnie na powierzchni. Komfort stępia umysł.
Z tymi słowy przeniosła wzrok na młodego maga. Remus, leżący na swoim łóżku i wpatrujący się w nią wielkimi oczami, przypominał jej w tej chwili wystraszone dziecko, pragnące przytulić swojego pluszowego misia.
Kobieta odsunęła się od kominka, nie bez wysiłku. Rana się zamknęła. Nie będzie ładnie się goiła, to wiedziała już teraz. Ale nie będzie się też paprać. Podniosła się po chwili i przysiadła ciężko na krześle, bokiem do Remusa. Sięgnęła do pasa, chcąc wyczyścić swój nóż. Krew i błękit lyrium mieszały się ze sobą na ostrzu.
- Czego szuka twój demon i kim jest? - zapytała krótko, rzucając mu ostre spojrzenie. Służyła w Zakonie od lat. Widziała najróżniejszą gamę tych piekielnych stworzeń. Od próżnych, podstępnych jak żmije demonów namiętności i pożądania, gotowych opleść ofiarę siecią słodkich słówek i odurzyć ją w najbardziej dogodnym momencie, usypiając jej czujność, po demonów zazdrości, noszących twarze innych niczym maski. Demonów dumy i nieopanowanego, nieokiełznanego gniewu, nie tak prymitywnego jak zwykły demon furii; chciwość była wyjątkowo rzadka. Lub wiedziała, jak się maskować. Wszakże Templariusze nie byli wszechwiedzący - a demony, szczególnie te stare, były biegłe w sztuce ukrywania się przed ich oczyma. Nieraz przybierały tak przekonujące maski, że nawet najbardziej doświadczeni żołnierze Zakonu mieli problem, by je rozróżnić.
Większość jednak nie miała swojej tożsamości. Pamiętały, co je tworzyło - gniew, nienawiść, żal, smutek. Pamiętały swój narzędny cel. Rzadkością był demon, który pamiętał, kim jest. Imshael był pod tym względem cholernie wyjątkowy, odnotowała machinalnie, odrywając wzrok od noża i znów zerkając na Remusa.
A najprościej było, tak naprawdę, zabić ich wszystkich, westchnęła do siebie. Niestety, Dowódca Velen nie chciał nigdy zastosować Unieważnienia, niezależnie od okoliczności. I zawsze trzeba było się bujać z tradycynymi… sposobami.
- Lub, inaczej: demonem czego jest? - dodała krótko. Sądząc po tym, co miała okazję zobaczyć, demon był wyjątkowo dumny - z siebie lub swoich umiejętności, skoro nie pozwalał się zdominować swojemu nosicielowi. Nie współpracował. Nie ukrywał się - nawet mimo tego, że mogło to zabić Remusa, gdyby trafiło na bardziej krewkiego lub tchórzliwego Templariusza.
Sama mogłaby się teraz pozbyć tego dzieciaka. Jaki miałaby kłopot? Teraz wydawał się być sam, na tyle, na ile potrafiła to ocenić. Acz nie mogła mieć absolutnie stu procent pewności, zwłaszcza że demon wydawał się być przebiegły - jak zresztą wszystkie te cholerstwa - i mógł się nieźle ukrywać.
Ale nie zamierzała go zabijać. Póki co chłopak był użyteczny i pomocny, a demon nie podniósł na nich ręki… jeszcze. Działał w samoobronie. Co wcale nie oznaczało, że któregoś dnia nie obudzą się w rzeźni. W momencie, w którym będzie za późno.
Musiała zdobyć czerwone lyrium. Za wszelką cenę. Być może gdyby udało się wpaść na trakcie na Czerwonych…
- I, na boga, co ci uderzyło do głowy, zapraszać demona do swojego ciała? Aż tak źle było ci w twoim Kręgu, chłopie? Młody chłopak z ciebie. Miałeś całe życie przed sobą - dodała ciszej, zmęczonym tonem głosu. Nóż zamigotał w blasku płomieni, rzucając jasny błysk na ścianę. Nie pytała o to wszystko po to, by się zaznajomić z Remusem, czy żeby okazać mu troskę. To było jej obce. Szukała rozwiązania problemu.
Nie opłacało się zostawiać go samego. Gdyby trafił w niepowołane ręce, Czerwoni Templariusze mogliby napotkać wkrótce dwa razy większy problem, niż cholerni żołnierze Inkwizycji, którzy powoli zaczynali pojawiać się na coraz większej ilości traktów.
Re: What lies beneath [Dragon Age, 3, fantasy]
Remus westchnął i usiadł na łóżku, owijając się kołdrą. Włóknina drapała nieco, ale to dobrze ‒ stanowiła pewien gwarant, że nie zaśnie w pół słowa.
Komfort stępia umysł ‒ spuścił wzrok, marszcząc lekko brwi. A ból odcinał od zmysłów, stopniowo zabierając poczucie życia. Nie zamierzał się jednak kłócić. Wszakże Cassius zawsze powtarzał, że wszystkiego trzeba po trochu.
‒ Skoro tak sądzisz ‒ odparł dyplomatycznie, miękkim tonem. Zapatrzył się w migoczący w świetle płomienia błękit na ostrzu. Zdawał się z trudem łączyć z krwią ‒ upragniony fiolet, którego spodziewał się Remus w wyniku mieszanin cieczy, nie nadszedł.
Ależ to lyrium to jest jednak świństwo.
Chwilę mu zajęło zarejestrowanie pytania. Drgnął zaskoczony, odruchowo szczelniej owijając się kołdrą. Och, cholera jasna.
Jednocześnie, czego spodziewał się po wytrawnej templariuszce?
Z tyłu głowy wiązała mu się urwana myśl: Cassius… Mimo to urwał wpół wątku. Poradzi sobie sam. Był zmęczony uciekaniem, choć jego ucieczka trwała stosunkowo krótko.
‒ Miałem, tak. Całe piękne życie w wysokiej wieży, znając na pamięć każdą jedną cegłę ‒ wysyczał z większą drwiną, niż chciał. Mimo starań zdarzało mu się być porywczym, zbyt szybko wpadać w gniew, który potem rozpaczliwie tłamsił. Czasami zdawało mu się, że z serca i żołądka wylewa mu się gorycz i parzy, a w środku mu coś gnije. Młodych magów kontroli nad emocjami uczyli starsi magowie ‒ jeszcze bardziej stłamszeni, ich niechęć i nienawiść upakowana jeszcze szczelniej. Hodujecie nas jak świnie na rzeź, od dziecka ‒ odbił mu się echem czyjś wrzask, kiedy wydarzyło się nieuniknione. W Kręgu wieść o zamachu w Kirkwall została przyjęta dwojako: jedni, z nadzieją ‒ koniec męki. Drudzy, wśród nich Remus, ze ściśniętym sercem ‒ koniec nas. Mało spał w tamtym czasie, z palcami zaciśniętymi na włożonej pod materac różdżce. Panowała pewna nerwowa rezygnacja. Oczekiwanie na Prawo Unieważnienia.
And so is the Golden City blackened
with each step you take in my Hall.
Marvel at perfection, for it is fleeting.
You have brought Sin to Heaven
and doom upon all the world.
Odetchnął, rozwierając zaciśnięte palce. Źle zaczął. Mimo to nie mógł już zahamować kolejnych słów.
‒ Nie musisz udawać, że widzisz nas jako istoty rozumne. Ja sam uważam was za bezmyślne narzędzia ‒ piękne to będzie epitafium. Młody mag ze zmiażdżoną czaszką, poległy w bitwie pod karczmą…
Zbladł, kiedy dotarło do niego co powiedział. Jego ręce drżały, ale nie spuszczał ciemnych oczu z Marii. Wyglądał trochę tak, jakby pogodził się z perspektywą niechybnej śmierci.
‒ A najbardziej byłem szczęśliwy ‒ ciągnął cicho, prawie szeptem ‒ kiedy wybiegłem z wieży i poczułem pod stopami trawę. Kiedy mogłem włożyć dłoń do wody, która nie znajdowała się w misie ani balii. Kiedy nie musiałem już wspinać się w górę i w dół, tylko biec przed siebie albo iść do tyłu.
‒ Gdy ktoś się boi, jest samolubny. Kiedy prowadzili mnie na mój Harrowing, już źle się działo. Byłem pewien, że kiedy tylko wrócę do siebie, niezależnie od wyniku rytuału, wszyscy nadzieją mnie na swoje ostrza. Ogarnęła mnie panika. ‒ pamiętał swoje myśli, odczucia. Dziecinne, zapętlone to niesprawiedliwe!
‒ Chciałem żyć. Chciałem mieć się jak obronić. Chciałem zachować godność i nie być traktowany jak coś roznoszącego zarazę. Chciałem wielu rzeczy na raz i prawie się tym zadławiłem.
Uśmiechnął się gorzko. Cóż, przynajmniej Maria dostała swoją odpowiedź odnośnie natury demona.
‒ Postąpiłem wyjątkowo głupio, tak. Ale on szukał swojej poprzedniej towarzyszki, od której został oddzielony siłą. Zrobiło mi się go szkoda. Prawdopodobnie naiwnie nabrałem się na starą sztuczkę. Mimo to… dobrze jest nie czuć się samotnym.
Otulony kołdrą Remus wyglądał naprawdę żałośnie. Mimo to rozbłysła mu w oku jakaś iskierka złośliwości.
‒ Jeżeli podejmiesz decyzję o mojej egzekucji, przynajmniej zobaczyłem trochę Fereldenu. Dobrze jest doświadczyć widoków innych, niż ogromne jezioro za oknem.
- Einsamkeit
- Posty: 143
- Rejestracja: sob kwie 24, 2021 5:22 pm
Re: What lies beneath [Dragon Age, 3, fantasy]
Kobieta również przypatrywała się lyrium, leniwie spływającemu w dół ostrza. Powoli, powoli… lyrium nie mieszało się z krwią - zamiast tego wydawało się żłobić swoją własną ścieżkę. Oboje mogli dostrzec, jak wędrowało na boki, rozprzestrzeniając się niczym żyły. Ciche, delikatne mruczenie w tyle głowy relaksowało, uspokajało, niemalże kołysało - aż do momentu, gdy padły pierwsze słowa Remusa. W następnej sekundzie napłynęła furia - gwałtowna, nadchodząca w zaledwie jednej chwili, paląca niemal aż do kości.
Jakim prawem taki pierd, żyjący bezpiecznie w czterech ścianach, śmiał jęczeć o swoim życiu?
Jej twarz stężała, a brew jedynie drgnęła, gdy dosłyszała ten jadowity syk - acz bogowie jej mogli być świadkami, jak bardzo powstrzymywała się w tym momencie, by zwyczajnie mu nie wcisnąć twarzy w kamienną ścianę za nim. To lyrium nie dodawało jej tyle siły, co czerwone: czaszka nieszczęsnego maga nie pękłaby na wpół pod wpływem zmiażdżenia. Ale sama myśl o tym była kojąca - tak jak wyobrażanie sobie nieszczęsnego Remusa, padającego ofiarą morderstwa. O, ileż tu było możliwości…!
Nikt nawet by go nie szukał. Nikt nie zadawałby żadnych pytań. Jak zresztą zawsze…
Ze sporym wysiłkiem powstrzymała się, by na twarzy nie wykwitł uśmieszek. Co najwyżej kącik ust drgnął w ni to rozbawionym, ni to pogardliwym grymasie. Wzrok opuściła na nóż, czyszcząc go automatycznymi, wyćwiczonymi ruchami.
Tak było łatwiej, niż patrzeć na tego małego zasrańca, jęczącego nad swoim własnym życiem. I chociaż korciło ją przerwać mu, powiedzieć “życie nie jest, kurwa, sprawiedliwe, i to dotyczy nie tylko ciebie”, nie zrobiła tego. Jedynie rzuciła mu krótkie, rozdrażnione spojrzenie, wciąż słuchając tego, co miał do powiedzenia. Ostrze połyskiwało błękitem, czerwienią i złotem odbijających się płomieni. Jednak stopniowo przeważało złoto, wędrując nieubłaganie, ścierając bladobłękitne żyły, nawet teraz lśniące jasno w półmroku.
Uniosła wzrok dopiero słysząc jego kolejne słowa o “bezrozumnych narzędziach”. Z jej ust wyrwało się parsknięcie, tym głośniejsze i bardziej rozbawione, gdy dostrzegła, jak bardzo blady jest Remus. W tym momencie wyglądał, jakby zobaczył co najmniej demona w tym pomieszczeniu - albo ducha. Ręce młodego maga latały, jakby miał nie 20 lat, ale co najmniej 70. Bał się. I dobrze. Miał się bać.
Paradoksalnie, szanowała jego szczerość: chociaż zakładała, że palnął to wszystko nieopatrznie, pod wpływem odruchu, nie bacząc na to, z kim rozmawia, szanowała fakt, że nadal podtrzymywał swoje zdanie i wciąż w nie brnął, mimo świadomości wysokiej ceny, jaką mogło przyjść mu za to zapłacić.
Mimo to nadal słuchała. Kiwnęła ledwie słyszalnie głową, rozumiejąc, jak bardzo mogły go cieszyć te chwile na wolności. Pierwsze chwile - niewinne, nie grożące mu rychłą śmiercią z rąk Templariuszy, nieumarłych czy wieśniaków. Mimo to jednak wciąż nie mogła - nie potrafiła - nie odczuwać pogardy. Bo dobrze wiedziała, jak to by się skończyło w przypadku Remusa.
Nawet teraz potrafiłaby przewidzieć jego przyszłość - i nie potrzebowała do tego żadnej cholernej szklanej kuli. Gówniarz mógł sobie syczeć, prychać i mamrać coś o “wolności” i “pięknym życiu w wysokiej wieży”, a ona mogła go rozumieć - jego szczęście, gdy mógł biec przed siebie dokądkolwiek, bez obaw, bez konieczności oglądania się za siebie - ale…
- Magowie tak bardzo pragną wolności, że nie zdają sobie sprawy, że nie przetrwaliby nawet pięciu minut - odparła oschle. - Twoje dzisiejsze losy są zresztą idealnym tego przykładem. Idealizujecie życie za murami.
Nóż obrócił się w jej dłoniach, rozsyłając wokoło promienne, złociste błyski. Kobieta pochyliła głowę, uważnie lustrując powierzchnię ostrza. Dłoń wciąż pulsowała głębokim, tępym bólem - w regularnych odstępach, jak gdyby jej własne ciało żyło w swoim rytmie. A może to lyrium je wyznaczało? Cholera wie. Lepiej się nie zastanawiać.
Templariusze, zwłaszcza młodsi, nieraz zastanawiali się, co to jest za kurestwo. Starsi nauczyli się już nie zadawać pytań. Tutaj, wśród grubych kamiennych murów, zarówno oni, jak i magowie, nauczyli się trzymać dzioby zamknięte na kłódkę.
Wstań. Ogarnij się. Załóż zbroję. Wypij swoją dawkę. Zamelduj się na służbie. Służ wiernie. Postępuj zgodnie z kodeksem moralnym, a zostaniesz wynagrodzony. Złam zasady, a nie będzie już odwrotu. Nie mów nic. Nie pytaj o nic. Wypij swoją dawkę. Zdaj służbę. Wróć do siebie. Zdejmij zbroję. Ogarnij się. Idź spać. Wstań. Ogarnij się. Załóż zbroję. Wypij swoją dawkę. Zamelduj się…
- Strach ma wiele oczu i niezliczoną ilość rąk, którymi nas próbuje dosięgnąć - przyznała niechętnie, kiwając głową na wzmiankę o jego Harrowingu. Wielu magów bało się tego rytuału. Tych, którzy przeszli przez tę próbę, proszono, by nie mówili innym o swoich przeżyciach. Niektórzy z nich - szczególnie ci słabi, nieutalentowani, wybrakowani, sami zgłaszali się do rytuału Wyciszenia.
Nigdy nie lubiła Tranquili. Nie dlatego, że ich martwe spojrzenie i pusta, obojętna mimika przypominały ożywione przez Maleficarów kukły czy lalki. Nie dlatego, że nie miały już żadnych uczuć, emocji, snów, niczego. Nie znosiła ich dlatego, że nie mogły się bronić. Człowiek mógł z nimi zrobić to, co chciał - uderzyć, zeszmacić, upokorzyć, skrzywdzić do najgorszego stopnia - a one tylko kiwały głowami, obserwowały świat ze stoickim spokojem i wycierały krew ze swojej twarzy bez słowa skargi. Cierpliwie kurowały swoje własne rany - wypalone, wytrawione, wyżłobione.
Tranquile wzbudzały w wielu Templariuszach najgorsze instynkty, ujawniając, jak bardzo brakowało im kontroli nad swoimi własnymi skłonnościami. Chociaż ani ona, ani Samson nigdy nie podnieśli na żadnego ręki - bądź co bądź, Samson nadal przyjaźnił się z Maddoxem, nawet teraz - to jednego nie tolerowała: braku kontroli. Dlatego mimo swojej własnej niechęci do nich, nie pozwalała na znęcanie się nad Tranquilami.
Byli zbyt słabi, by unieść swoje brzemię jako maga, ale nie zasługiwali na traktowanie jak nie-ludzi. Ale magowie, sami w sobie…
- Chciałeś wielu rzeczy na raz i prawie się tym zadławiłeś - powtórzyła bezwiednie, obracając w dłoni nóż. - W tym jednym zdaniu perfekcyjnie wyjaśniłeś, dlaczego ludzie tak bardzo boją się ludzi takich, jak ty.
Nie “magów”. Ludzi “takich, jak ty”. Bo oni - ludzie tacy jak Remus - byli najbardziej nieprzewidywalni.
Kącik ust powędrował w dół, gdy dosłyszała ostatnią szpileczkę, wbitą jej przez młodego maga. Jedno musiała przyznać: w pasywnej agresji był całkiem niezły. Potrafiła sobie wyobrazić, jak bardzo musiał wkurwiać innych Templariuszy.
Ci, którzy otwarcie wrzeszczeli, wyklinali i narzekali, nie byli tak denerwujący. Ale ci, którzy po cichu wbijali szpile, zwykle kończyli z siniakami na twarzy. A zwłaszcza śliskie, małe kurwie.
Chociaż czuła tę nieokiełznaną pokusę, by wpakować do kominka tego irytującego gówniarza - wraz z jego zapchloną kołdrą - nie zrobiła tego. Ból nadal pulsował tępo w wypalonej ranie. Odruchowo poruszyła palcami, zanim wbiła nóż w blat stołu i uniosła głowę, przyglądając się Remusowi przez dłuższą chwilę.
Naprawdę potrafiła go zrozumieć. Ale jednocześnie dzieciak sam nie zdawał sobie sprawy z tego, jak bardzo wielkim był zagrożeniem. Nie tylko dla innych - ale przede wszystkim dla samego siebie.
Teraz nieszczególnie dziwiła się, że przyciągnął do siebie Chciwość.
Chciałem wielu rzeczy na raz… a Chciwość mogła ci to zaoferować. Zachęciła cię, byś szedł do przodu i zaczął czerpać z życia pełnymi garściami. Jak to Chciwość. Zaoferowała ci złudną wolność w zamian za swoją własną swobodę.
- Dzięki Chciwości znalazłeś odwagę, by zacząć żyć, nawet jeśli krótko, czyż nie? - mruknęła ledwie słyszalnie. - Coś ci opowiem. A ta historia ci się cholernie nie spodoba. Ale zanim do niej przejdę, pozwól, że powiem tylko tyle: magowie tak bardzo marzą o wolności, że gdy tylko jej zaznają, czerpią ze swoich umiejętności pełnymi garściami, nie bacząc na potwory, które budzą. W innych, a przede wszystkim w sobie. A gdy sytuacja staje się zbyt poważna, większość ucieka się do magii krwi jako ostatniej linii obrony. Zwykli ludzie się ich boją… ale oczywiście to my, Templariusze, jesteśmy winni sytuacji, w jakiej wy jesteście. Nigdy wy sami.
Czyż to nie magowie preferowali zamiatać sprawy pod dywan? Jeśli dochodziło do zabójstwa ze strony maga, proszono o łaskawość w wykonaniu wyroku; co bardziej radykalni oskarżali Templariuszy o prowokacje lub umyślne doprowadzenie do takiej sytuacji. A z drugiej strony…
Kobieta zaczesała włosy do tyłu, wyraźnie zbierając myśli. Musiała cofnąć się pamięcią do wydarzeń sprzed siedmiu lat. Chociaż bohaterowie tej historii już dawno nie żyli, pogrzebani głęboko pod ziemią, spaleni i złączeni z wiatrem, czy też odesłani do świata koszmarów - wciąż pozostawali doskonale żywi w jej pamięci. Ciekawe, co z Morvaynem i Nymeriel? Czy byli na Konklawe? A może ginęli właśnie w Therinfal Redoubts? Chyba, że dołączyli już do szeregów Czerwonych. Choć to było wątpliwe. Jej własny oddział mógł dołączyć ze względu na lojalność wobec swojego dawnego kapitana, ale ta dwójka… posiadała żelazne zasady moralne. A wydarzenia w Bruneval tylko je ugruntowały. Tylko utwierdziły ich poglądy wobec magów.
Cóż, co do jednego nie miała wątpliwości: obie strony w tym konflikcie jeszcze nieraz gorzko się rozczarują.
Templars! Raise your heads and your hands!
Let the red storm rise and become your cry!
March through fire and ash - for glory, or to die!
Let them kneel, let them beg, let! them! fall!
You will clash your steel with your brothers,
You will look into their fading eyes.
But you must remain strong and unfallen
And forget their names!
Znów obrzuciła wzrokiem Remusa - wciąż okutanego w drapiącą kołdrę. Gdyby dzieciak wiedział, jak bardzo był bezpieczny za murami wież… gdyby tylko zdawał sobie sprawę, jakie koszmary jeszcze przyjdzie mu zobaczyć, albo, co gorsza, przeżyć… niemal mu współczuła. Chciwość mogła dodawać mu odwagi, ale równie wiele mogła mu odebrać.
- Zacznę od tego, że jako łowca magów miałam okazję zwiedzić sporo Kręgów. Płaczesz za tą wolnością, jakbyś żył w co najmniej Kirkwall. Możesz mi uwierzyć, że w porównaniu do Kirkwall twoje życie to była pieprzona bajka. Tam, gdy mag wylatywał przez okno, nikt nie zadawał żadnych pytań. Co najwyżej tylko, ile ma mierzyć trumna. I nikt, nawet Templariusze, nie chcieli transferu do tego piekła. - zaczęła oschle.
Nikt, poza mną, pomyślała gorzko, wpatrując się w płomienie. Okaleczona dłoń odruchowo zawędrowała do kryształu lyrium, zawieszonego na szyi i wiszącego na rękojeści wygrawerowanego na napierśniku miecza.
- Przerażeni mieszkańcy pobliskiej wioski, nieopodal Val Firmin, zgłosili, że do ich wioski przybłąkał się Maleficar. Oczywiście, zakładam, że wiesz czym ta abominacja jest. - z tymi słowy zerknęła na Remusa. Czerwony kryształ lyrium obracał się w jej palcach, płonął pod jej dotykiem, przyjemnie pulsując - a niemalże wręcz bijąc, niczym serce.
- Wieśniacy byli przerażeni, tak bardzo przerażeni, że bali się nam zdradzić źródło tych koszmarów. I wiesz, co się okazało?
Na twarzy kobiety wykwitł gorzki, cyniczny uśmiech. Palce niecierpliwie zatańczyły na blacie.
- Gdy pojawiłam się we wiosce wraz z dwójką innych Templariuszy, zorientowaliśmy się, że Maleficar miał niewiele więcej niż kilka lat. Może siedem, osiem. Jego rodzice, tak jak inni zbiegli magowie z pobliskich Kręgów, trafili do pobliskiej wioski zwanej Bruneval. Mieszkańcy, żywieni współczuciem, udzielili im pomocy. Pozwolili zamieszkać im w opuszczonym budynku Katedry poza wioską. Ale stopniowo, z czasem, zaczęli zauważać dziwne światła w budynku Katedry. Na obrzeżach wioski pojawiały się demony. A magowie zaczynali żądać coraz więcej.
Kobieta przeniosła wzrok z ogniska na Remusa - wpatrując się nieruchomo w jego wielkie, czarne oczy.. Chociaż poruszały się jej usta, oczy - jak i cała reszta twarzy - pozostawały nieruchome, jak u porcelanowej lalki. Twarz nie wyrażała nic.
- Z czasem skala zjawisk zaczęła obejmować kolejne wioski. Tarnacel, Aubrenoir, Serres-d’en-Bas, Bruneval… mieszkańcy byli pożywką dla demonów. W końcu jeden z wieśniaków zdołał uciec, jak złodziej, pod osłoną nocy. Dotarł do Val Firmin i zgłosił to wszystko.
Kobieta przetarła w zamyśleniu twarz. Cóż, sprawa z małym Maleficarem była… specyficzna.
- Doszliśmy do tego, że rodzice młodego Maleficara obrócili się w abominacje, tak jak część ich towarzyszy - kontynuowała spokojnym głosem. - Niewiele lepiej było z pozostałymi magami, którzy praktykowali najczarniejsze sztuki. Stopniowo zaczęłam rozpoznawać znajome twarze wśród pojmanych magów. To byli ci, ponoć zmarli, zaginieni, zbiegli… i tak dalej. Większość była powiązana z naczelnym magiem Val Firmin. Sami byli Maleficarami. A to, jak wiesz, jest bezlitośnie tępione, nie tylko przez nas, ale też Seekerów. Na marginesie, domyślasz się, jak zareagowali na te wieści magowie z Val Firmin? - dodała z ledwie słyszalną kpiną w głosie. Oczywiście, rezultatu wszyscy mogli się spodziewać.
Wnętrze Katedry było całkowicie zrujnowane. Nie było już w najlepszym stanie nawet przed przybyciem magów - to było oczywiste dla każdego, kto tylko przekraczał próg tego budynku. Mimo to wieśniacy wykazali się sporą dozą dobrej woli.
Przewrócone ławy. Figura Andraste została zbezczeszczona - splamiona krwią. Maferath nadal spoglądał na wszystkich z góry srogo, surowo, uważnie. Gdzieś u jego stóp kotłował się Gniew - dziki, szaleńczy, niepowstrzymany, czekający na uwolnienie. I nie był jedynym z demonów. Tylko Chciwość była gdzieś ukryta.
Morvayne zacisnął dłonie mocniej na rękojeści swojego miecza. Nymeriel rozejrzała się wokoło - zanim pod ich stopami rozpostarły się narysowane krwią znaki, jarzące się dziką czerwienią. Templariusze znieruchomieli. Nawet ona nie była w stanie podnieść swojej tarczy. Chociaż furia kotłowała się w niej i płonęła, jarząc się niemal białym żarem - co wyraźnie intrygowało Gniew, snujący się nieopodal - to nie mogła zrobić z tym nic. Nawet jeśli ciało rwało się do walki, magia była silniejsza.
- Jak to jest, być uwięzionym? Jak to jest być teraz zwierzyną? - z półmroku dobiegł ich cichy szept.
- Nie widzę szczególnie większej różnicy, a ty? - drwiący śmiech odbił się echem od ścian Katedry. Zza kolumny obserwowały ją ciekawskie oczy dziecka. Demony ignorowały go od samego początku; teraz jednak Gniew zakołysał się, wędrując w jego stronę, jak gdyby chcąc osłonić go przed wzrokiem Templariuszy. Cóż, nikt nie powiedział, że Demony Wyższe nie miały uczuć…
- Mały Maleficar nie znał normalnej magii. Nie rozumiał jej. Przyzywał demony, bo tylko to widział. Tylko tego go nieświadomie nauczono. Tylko to znał. Nigdy nie byłby w stanie być zwykłym członkiem społeczności, tak jak większość istot twojego pokroju. Ty miałeś szczęście, że trafiłeś na Templariuszy.
Z tymi słowy Maria wstała. Czerwony kryształ zalśnił na jej piersi. Kobieta przykucnęła przy łóżku Remusa, wpatrując się w jego twarz - nadal pusto, nieruchomo.
- Magowie w Tarnacel i pobliskich wioskach zachłysnęli się wolnością do takiego stopnia, że zaczęli ją odbierać innym. Tym, którzy udzielili im schronienia i żywili do nich współczucie - kontynuowała cicho. - Jak myślisz, ilu mieszkańców Tarnacel, Aubrenoir i Bruneval przeżyło? Zastanów się. Jeden? Pięciu? Dziesięciu?
Z tymi słowy wstała; długi cień kobiety rzucił się na ścianę naprzeciwko kominka. Czerwień żarzyła się jasno w jej oczach i surowym kamieniu lyrium. Nie czekała na odpowiedź Remusa.
- W Bruneval nie przeżył ani jeden. Aubrenoir i Tarnacel zostały zdziesiątkowane. Przeżyło może dwudziestu mieszkańców. A pod koniec, gdy pozbyliśmy się demonów, musieliśmy pozbyć się też pozostałych Maleficarów. Wybiliśmy wszystkich co do jednego. Kontyngenty Templariuszy, ściągnięte z różnych części kraju, musiały stacjonować we wioskach, bo ludzie tak bardzo się bali, że magowie - czy też to, co z nich zostało - wrócą i dokonają na nich zemsty. Po ich odejściu Bruneval zostało nieodbudowane, jako pomnik tego, co robi zaufanie… czy współczucie. Do dziś pojawiają się tam niekiedy demony. Pozostałości koszmaru.
Cicho zaskrzypiały deski, gdy kobieta sięgnęła po swój nóż, wbity w stół, i skierowała się w stronę drzwi.
- Wy, magowie… dzierżycie ogromną moc i nie rozumiecie, że dla zwykłych ludzi, jak wieśniacy z Bruneval czy Tarnacel jesteście potworami, którzy mogą w okamgnieniu obrócić ich w proch. Ale przecież wolność jest najważniejsza. Kto by się przejmował jakąś tam abominacją czy magiem, który może przyzwać demona. Albo który może mieć inne zdolności, których nikt nie rozumie. Albo który dzieli ciało z demonem. To nic, że pewnego dnia ten demon przejmie kontrolę i zabije wszystkich, którzy ośmielą się stać na jego drodze. Biedni magowie, tacy uciśnieni i nieszczęśliwi. Dajmy im wolność, co złego może się stać, zwłaszcza gdy staną w obliczu potencjalnej utraty mocy lub powrotu do życia za kratami? - dodała z wyraźną pogardą. - Co złego może się stać, gdy po raz pierwszy od wielu lat będą mogli badać zabronione dotąd obszary magii? Gdy poczują, że nie mają nad sobą smyczy i kagańca? Gdy zechcą wielu rzeczy na raz i wiesz, że na pewno się tym zachłysną? A teraz zastanów się nad sobą: chciałeś żyć z godnością? Nie będąc traktowany jak coś, roznoszącego zarazę? A jednak udowodniłeś już, że potrafisz być bezwzględny. Oddałeś demonowi to, co miałeś najcenniejszego: swoją wolność w zamian za ułudę wolności w świecie na zewnątrz. Oddałeś mu swoje ciało i umysł. Jak ludzie mają nie bać się takich jak ty? Jak mają nie patrzeć przychylnie na takich jak my, skoro chronimy ich przed tymi, którzy są tak zdeterminowani, że aż bezwzględni? Oni to wszystko już widzieli. Do dziś wieśniacy w Tarnacel, widząc maga, odruchowo wyciągają już widły.
Re: What lies beneath [Dragon Age, 3, fantasy]
Zdawali się odbijać wzajemnie swoją niechęć do siebie niczym lustra, albo przynajmniej perwersyjna gra w ping-ponga. Mimo to Remus zamknął się i słuchał.
W miarę swojej opowieści Maria podnosiła mu i obniżała ciśnienie ‒ niektóre fragmenty zagłuszał pisk w jego uszach. Nie ruszał się, nawet kiedy brutalnie wbiła nóż w stół i zrównała się z nim twarzami.
Niewątpliwie nikt nie lubił, kiedy wykładało mu się jego błędy, zauważył Remus w rozpaczliwej próbie uspokojenia się, obiektywnego spojrzenia na obrót spraw. Mimo to lata kumulowanego strachu eksplodowały w najszybszej logicznej linii prostej.
‒ Tevinter, Nevarra ‒ prawie go zatykało z gniewu, ledwo dukał słowa. Ogień w kominku rozgorzał tak, że przez chwilę izba rozświetliła się jak za dnia. Wiedział, że w tamtym momencie tylko potwierdzał jej słowa. Gorzka niesprawiedliwość, ale i świadomość tego, że nigdy nie przekona kogoś pokroju Marii, zdmuchnęły nieco płomienie. Węgielki żarzyły się delikatnie, jednak zapanował półmrok.
‒ Tamtych magów nie hoduje się w strachu przed tym, co m o g l i b y zrobić. Nie dorastają, bojąc się siebie, nie czują potrzeby zawierania paktów z demonami w ślepej wierze, że tylko to może ich uratować. Wszyscyście mądrzy, jeden zapchlony templariusz z drugim, i wszystkie mądre głowy w Chantry, dopóki nie zaczyna nam odpierdalać od tego dobrobytu w Kręgach. Bicie, głodzenie, napaści seksualne. Wspaniała to hodowla niestabilnych wariatów, którzy ni chuja nie są przystosowani do życia na zewnątrz. Wybiegamy i spełnia się odgórnie założony scenariusz. Ciekawe, dlaczego.
Cedził słowa przez zęby z taką mocą, że poczuł w ustach smak krwi. Andraste, jakie te emocje były męczące.
‒ Nie sądzę, że jesteś szczególnie religijna. Póki nie jesteś sierotą z Chantry, miałaś pełen wybór – wdepnąć w to gówno czy nie.
Uśmiechnął się zimno, gotowy na śmierć. Albo przynajmniej pobicie do nieprzytomności.
‒ Dobranoc.
- Einsamkeit
- Posty: 143
- Rejestracja: sob kwie 24, 2021 5:22 pm
Re: What lies beneath [Dragon Age, 3, fantasy]
- W Tevinter magistrzy, którzy znaleźli się pod wpływem zaklęcia niwelującego ich zdolności, są bezbronni. Nikt ich nie trzyma za mordy, więc robią to, co im się podoba, magię wykorzystując do polityki i uciskania niewolników - odparła bezlitośnie kobieta, kątem oka zerkając przez moment na kominek, który rozjaśnił się wyjątkowo wielkim żarem. Na jej czole pojawiła się cienka zmarszczka rozdrażnienia i irytacji.
- Magistrów w Tevinter hoduje się w strachu przed tym, co inni magowie mogą zrobić. W Nevarrze skupiają się głównie na nekromancji, nie na magii okaleczania, niszczenia, przyzywania demonów ani czegokolwiek, co może zaszkodzić żywym - dodała oschle, wciąż obserwując kominek bacznym wzrokiem. Chłopak nie potrafił się kontrolować. I wciąż mówił. Niekontrolowanie, z gniewem, nie kryjąc swoich emocji.
Bicie, głodzenie, napaści seksualne… kącik ust kobiety drgnął w ledwie powstrzymanym grymasie.
- Problemy, które opisałeś, dotyczą nie tylko magów. Cały problem z twoim gatunkiem jest taki, że myślicie, że problemy całego świata dotyczą tylko was. Że Templariuszy to też nie dotyczy. Widać, że nigdy się nad tym nie zastanawiałeś. Być może dziewczyny w twoim Kręgu miały szczęście. - ale właściwie po co mu to mówiła, skoro i tak nie byłby w stanie tego zrozumieć? A mimo to mówiła dalej - choć nie liczyła, że przemówi mu do rozumu, że wywoła chociaż jakiś najbledszy cień refleksji w jego własnej głowie. Chłopak był zbyt skupiony na swoich własnych krzywdach i końcu własnego nosa, by spojrzeć dalej.
- Myślicie, że Templariusze żyją jak pączki w maśle. Ale nie zdajecie sobie sprawy z tego, że to my musimy sprzątać cały ten bajzel, który robią twoi pobratymcy. To my przybywamy do zdziesiątkowanych przez magów wiosek, by wypalić demony żelazem i płomieniem. My musimy chronić dzieciaki, które miały nieszczęście wpaść na agresywnego apostatę w lesie. Czasem pojawiamy się, gdy jest już za późno. Gdy znajdujemy tylko zwęglone zwłoki. Zgadnij, kto musi przekazać wieści rodzicom. - dodała lodowatym tonem głosu. Ktoś syknął przez sen; kobieta odwróciła głowę, spoglądając na drzemiącego mężczyznę. Cóż, jeśli nie spał, to przynajmniej doskonale udawał. A ona nie mogła nawet udusić go poduszką.
- Nie wierzę w Twórcę, na którego kazano mi przysięgać. Gdyby istniał naprawdę, nie uczyniłby mojego życia tak bardzo gównianym, a ja miałabym większy wybór niż dorastanie w biedzie i wychowywanie młodszego rodzeństwa, samemu będąc dzieckiem. Mogłam przecież wyjść za mąż, urodzić kolejne dzieci i kontynuować ten cykl… mogłam, gdyby nie fakt, że tu też nie miałam większego wyboru. - dodała z chłodną goryczą, odwracając wzrok. Nie czekała już na jakąkolwiek odpowiedź Remusa; odwróciła się na pięcie, kierując się na dół, na parter.
Wydarzenia z udziałem nieszczęsnych Templariuszy, którzy mieli pecha wpaść do gospody zaledwie kilka godzin temu, wydawały się być teraz wyblakłe w pamięci. O, nie. Teraz najbardziej żarzyły jej się w pamięci inne wspomnienia - te, które zakopała już dawno temu pod warstwą innych, przypominających teraz rozpierzchnięte jesienne liście.
Lata prób. Początkowo strach, niepewność, zastanawianie się, “co dalej”. Z czasem “co gdyby”, które przekształciło się w “nigdy”. Nieśmiała nadzieja przekształciła się w chłodną, lodowatą gorycz, którą zaakceptowali. Pogrzebali pod kolejnymi litrami lyrium. Wybrane imiona uległy zapomnieniu. Jak miał mieć na imię? Reiner i Lycentia? Może.
Lata niepewności. Może jednak lepiej odejść? Nie, odejdzie się, jeśli tamto drugie wyjdzie. Jeśli coś wypali. Jeśli nie… to jaki jest sens odchodzić i żyć może i razem, ale bez poczucia celu, bez sensu, wegetując i próbując funkcjonować jak zwyczajni ludzie? To może po cichu jakiś ślub? Nie, bo trzeba by było zgłosić zmianę nazwiska w papierach. A dowódcy nie dadzą zgody. I wszystko się rypnie. Velen może i by wyraził zgodę, ale Meredith… sam wiesz. Sama wiesz, słyszałaś jak pieprzyła coś o “moralnej integralności”. W cholernym Kirkwall!
Lata narastającej goryczy. Gniewu. Powoli podnoszącego łeb, pełzającego cicho, niczym wąż. Oplatający duszę i sączący w serce jad.
- Wiem o tobie i tym Templariuszu z Kirkwall.- z półmroku wychynęła wysoka, zwalista sylwetka Evansa. Maria uniosła wzrok znad bruku, obserwując jasne oczy maga. Mężczyzna był starszym enchanterem w Kręgu i, jak zdążyła już odnotować, wyjątkowo doświadczonym w walce psów pod dywanem. I był jak gówno - wciąż utrzymywał się jakimś cudem na powierzchni, dryfując pomiędzy Aristowem, Velenem i pozostałymi magami.
- Idziesz do Wieży? - zapytała tylko, obserwując maga spokojnym wzrokiem. Było ciepłe lato. W Val Firmin pogoda była wyjątkowo łaskawa; wiatr niósł odległe pustynne podmuchy pełne ciepła. Miała nawet dobry nastrój. Nawet mimo tego, że ktoś jej w tym momencie groził.
- Mogę zmierzać, jeśli nasze cele są zbieżne - odrzekł mężczyzna, podchodząc bliżej i zrównując się z nią krokiem. Kobieta kiwnęła głową.
- Zapewniam, że są całkowicie zbieżne - odparła, nim potoczyła wokoło wzrokiem i zniżyła głos. - Czego chcesz?
- Wiem, że będziesz pełnić służbę przy magazynach w tym tygodniu - odparł mężczyzna. - I pozwolisz mi przejść.
Oczy Marii rozbłysły. Kobieta wsłuchiwała się w jego słowa uważnie - nawet jeśli twarz nic nie wyrażała. Wciąż pozostawała doskonale obojętna, wyćwiczona w wyrazie neutralności. Gdyby ktokolwiek ich widział, nie miałby pojęcia, że wcale nie rozmawiają o pogodzie.
- Rozważę.
- Nie masz dużo czasu. Twoja warta zaczyna się jutro - zauważył Evans. Kobieta szarpnęła ciężkie wrota do Wieży, otwierając je.
- To znaczy, że mam nadal cały dzień - odparła, wchodząc za nim po kamiennych, spiralnych schodach. Słońce już dawno zaszło; misternie zdobione witraże nie przepuszczały już żadnego światła. Ktoś jednak zostawił otwarte okno.
- W ciągu dnia bardzo wiele może się wydarzyć. W końcu rozmawiamy z różnymi ludźmi - odrzekł z lekkim uśmiechem mężczyzna, zanim z głuchym, zaskoczonym stęknięciem uderzył głową o ścianę. Szarpanina trwała zaledwie krótką chwilę; chociaż przeważał wzrostem i masą, nie dorównywał jej siłą. Bądź co bądź te dłonie nawykłe były do dzierżenia kostura, nie miecza ani ciężkiej tarczy. Machanie rękami na oślep nie dawało rezultatu - co najwyżej rozbiło jej nos, gdy odwróciła głowę w odpowiednim momencie.
- Żeby osiągnąć swój cel, musisz znać swojego przeciwnika. Wiedzieć, jak i z kim negocjować. A ja nie negocjuję - syknęła kobieta. W następnej chwili postać Maferatha pękła na drobne kawałki pod naporem ciężaru Evansa; mężczyzna próbował złapać się parapetu, jednak bezskutecznie - kamień był zbyt śliski. Dziki krzyk przeszył powietrze. Wokoło rozległ się tętent butów, gdy nadbiegali inni Templariusze. Pomocna ręka podała chusteczkę; ktoś obejrzał jej nos. Wokoło leżały odłamki różnokolorowego szkła.
Cóż, Val Firmin kładło nacisk nie tylko na wygląd, ale też estetykę - jak to w Orlais bywało. Pod tym względem zdecydowanie różniło się od surowego, kamiennego Kirkwall, czy tradycyjnego Ferelden. I w tym momencie to było jej sprzymierzeńcem.
- Więc go zabiłaś? - cichy świst wyrwał się z ust Samsona. Mężczyzna westchnął ciężko, zaczesując włosy do tyłu. - Miałaś…
- Szczęście - mruknęła kobieta, obserwując jego pochyloną sylwetkę. Gwiazdy połyskiwały delikatnie na tle nieba. Srebrzyste, odległe punkciki niekiedy wydawały się pulsować błękitnym i czerwonym światłem.
- Nie to zamierzałem powiedzieć - mruknął mężczyzna, potrząsając głową. - Ty…
- Zrobiłam, co było konieczne - odparła krótko, wracając do obserwacji gwiazd. Wiatr kołysał leniwie trawami wokoło; zapach świeżo zerwanej trawy sycił powietrze.
- Nie oskarżam cię - jego głos był cichy. - Nie jestem zachwycony faktem, że do tego doszło, ale nie miałaś większego wyboru. To, co zamierzałem powiedzieć, to to, że miałaś nóż na gardle. Nie wahałaś się.
- Pewnie, że nie. Miałam pozwolić mu uciec i ewentualnie dać sobie założyć pętlę na szyję przez Aristowa? I tobie też? - kobieta prychnęła głośno. - Mógł wygadać komuś coś następnego dnia lub jeszcze później, po powrocie do Wieży.
- Jeśli już tego nie zrobił - zauważył mężczyzna.
- Nie, nie sądzę - mruknęła, podnosząc się również. W półmroku zalśniła jasnym błękitem butelka lyrium. - Gdyby tak było, Aristow już by mi się rzucił do gardła, a magowie w Val Firmin próbowaliby rozszarpać mnie na strzępy. Ale fakt, że teraz będzie mnie uważnie obserwować.
- Powoli już brakuje miejsc, do których możemy uciekać - skwitował ponuro Samson, odbierając od niej butelkę. Niewypowiedziane pytanie zapadło w powietrzu.
- Velen mi tego nie podpisze - odparła, odbierając butelkę. Zapadła cisza. Po chwili butelka przestała lśnić; brzęknęła gdzieś w torbie, odkładana na bok.
- A Krąg gdzieś w pobliżu? Starkhaven? - dłoń Samsona drgnęła.
- Doprecyzuję: nie pozwoli mi się nigdzie przenieść, nieważne jakkolwiek bym tego chciała. Ty też się nie przeniesiesz. - mruknęła sucho, zanim oparła głowę na jego ramieniu. Przymknęła oczy, czując jego policzek oparty o swoją skroń. Mocniej zacisnęła swoje palce, gdy ich dłonie splotły się w uścisku.
Wtedy nie wiedziała, jak nazwać to dziwaczne uczucie, które osadzało się kurzem na duszy. Sprawiając, że przestawała już walczyć - ale dostosowywała się.
Rezygnacja.
Znużenie.
Rozczarowanie.
Gniew.
Wszystko to kolejne stadium, jedno po drugim. Niektórzy ludzie odradzają się ze swoich własnych popiołów oczyszczeni, żyjąc nowym życiem. Inni biorą do ręki pochodnię i próbują spalić świat, chcąc zacząć od zera - ale sami się nie zmieniają…
Myśli i wspomnienia - coraz bardziej kolczaste, coraz bardziej bolesne, rozdrapujące kolejne rany i sięgające jeszcze głębiej - wrzynały się w jej umysł niczym paski zbroi na obolałym ramieniu.
A i tak zawsze znajdzie się baran, który będzie ci pierdolić, że miałaś wybór, podczas gdy było się praktycznie niewolnikiem.
Nie, wróć. Początkowo człowiekiem, a później wypaloną skorupą, niczym gliniane naczynie źle wypalone w ogniu. Pęknięte. Uszkodzone.
Gospoda była już cicha, niemalże wymarła. Gdy demon wyciszył tę cholerną burzę, ludzie niemal natychmiast wzięli nogi za pas, nie bacząc na to, że będą brodzić w błocie i deszczu, a niektórzy nawet się utopią.
Karczmarz czyścił właśnie stoły. Niepotrzebnie. Schody nie skrzypiały - a to zaskoczenie - gdy Maria schodziła po nich bez pośpiechu.
Od zawsze lubiła obserwować, jak ofiary automatycznie napinają mięśnie, jak zaciskają dłonie na pierwszej lepszej rzeczy, którą właśnie trzymały, i jak bardzo nie dawały po sobie poznać, że wiedzą, że ona też tu była. Mężczyzna tylko łypnął na nią kątem oka. Teraz, gdy był sam, nie był już tak pyskaty.
- Niepotrzebnie to czyścisz - stwierdziła kobieta w lekkim uśmiechu, sięgając po jedną z butelek, która leżała na blacie. Nowa, jeszcze nieotwarta. Odkorkowała ją bez pośpiechu, upijając łyk. Cierpki, gorzki smak alkoholu łudząco przypominał lyrium w smaku - poza tym, że nie był tak orzeźwiający i pobudzający. Ale nawet całkiem niezły.
- Nie wiem, o czym mówisz. A za tę butelkę to będzie pięć suwerenów - burknął mężczyzna, nadal pochylając się nad blatem. Jej uśmiech stał się szerszy. Czerwone oczy zamigotały, niemal flirciarsko.
- Za chwilę będzie tu twoja krew i, jeśli mi się nie spodoba odpowiedź, również twoje flaki, więc dobrze to przemyśl - odrzekła, upijając jeszcze łyk. Szkoda byłoby marnować dobrego trunku, skoro już go otworzyła, czyż nie? Dopiero, gdy dopiła większą część, zważyła odruchowo butelkę w dłoni.
Mężczyzna wyprostował się, rzucając ścierkę na blat stołu, i odwrócił się do niej. Jego harde, stanowcze spojrzenie napotkało jej - spokojne i nieustępliwe. Na twarzy Templariuszki wciąż widniał lekki, ledwie widoczny uśmiech.
Ludzie zwykle tracili pewność siebie i wolę walki, gdy widzieli taką reakcję zwrotną. Zwykle przecież tak zachowywali się szaleńcy, którzy nie baczyli, ile obrażeń poniosą.
- Gdzie masz lyrium? - zapytała, powoli odkładając butelkę na blat. Wzrok mężczyzny śledził ruch jej dłoni.
- Nie wiem, o czym panienka mówi - odrzekł, starając się zachować spokój.
- Teraz już jestem panienką? - zakpiła w łagodnym uśmiechu. - Nie? Widziałam, jak patrzyłeś na tę sakiewkę. Pewnie zastanawiałeś się, za ile możesz ją opchnąć wędrownym magom lub Templariuszom, czyż nie? - głos kobiety był cichy, acz doskonale słyszalny. Powoli zrobiła krok i drugi - niczym drapieżnik, krążący wokół ofiary. - Widziałeś coś takiego już wcześniej. Wiesz, co to jest.
- Na boga, ja nie… - karczmarz nie zdążył dokończyć. W następnej chwili dosięgnął go cios; gdy próbował zatrzymać jej pięść, jednocześnie mógł poczuć kolano w swoich jelitach i mocne odepchnięcie. Mężczyzna z głuchym sapnięciem wpadł na stół, który właśnie czyścił. Drugie uderzenie było już mocniejsze.
- Dobrze wiesz, co to jest. - wycedziła kobieta, łapiąc go za szmaty, niegdyś zwane dumnie odzieżą. - Gdzie to widziałeś? Gadaj!
- Najświętsza panienko… - karczmarz nie zdążył nic więcej dodać. W następnej chwili można było dosłyszeć głośny trzask łamanych kości. Jego twarz zalała się krwią. Głowa z głuchym hukiem pod wpływem ciosu uderzyła o stół. I chociaż próbował dosięgnąć jej twarzy i dłoni, robił to po omacku.
- Gdzie je masz? - pięść Marii zatrzymała się w połowie drogi, gdy karczmarz wierzgnął rozpaczliwie, próbując wypluć z siebie jakieś słowa.
- Tam… tam. - wybełkotał, wskazując drżącym palcem drzwi za ladą. Brew kobiety drgnęła sceptycznie - lecz jej uścisk na jego szmatach zelżał. Kobieta odwróciła się plecami do niego i podeszła do drzwi. W następnej chwili drzwi otworzyły się pod wpływem kopnięcia. Nie ryzykowała wyciągania ręki w stronę pomieszczenia, za drzwiami którego nie wiadomo, co mogło się znajdować.
Wewnątrz stały skrzynie z niebieskim lyrium, jaśniejąc w półmroku. Chociaż karczmarz starał się zamaskować je liśćmi kapusty czy innych warzyw, a także poprzez stoczenie w pobliżu skrzyń ii krat z piwem oraz innymi alkoholami, to i tak było to na nic. Błękit przezierał przez wszelkie możliwe szczeliny. Lyrium lśniło intensywnie, rozświetlając niewielki magazyn swoim blaskiem. Mężczyzna nawet nie musiał zapalać pochodni, by widzieć, co jest w środku. Maria przymrużyła oczy.
- Skąd to wziąłeś? - kobieta ponowiła swoje pytanie. Mężczyzna klęczał na podłodze, trzymając się stołu.
- Psejezdzali… tu… magowie… - wyszeptał. - Mieli na wozie, gdy Templariuse ich zaatakowali…
- Kłamiesz. Nie byliby w stanie wynieść skrzyń w takich ilościach. - odparła bez uśmiechu. Otworzyła jedną ze skrzyń; fiolki w środku jaśniały dumnie błękitnym światłem. Magowie nie mieli nigdy tyle siły fizycznej. A jeśli karczmarz mówił “prawdę” to nie mieliby aż tyle czasu, by bawić się w wynoszenie całego magazynu.
- Na Twórcę! Psysięgam! Nie kłamię!
- Pierwsze słowa kłamcy - odparła bezlitośnie, odkorkowując jedną z butelek. Ale nawet kolejny łyk nie dawał ukojenia. Nie dawał tej satysfakcji. Nie sprawiał, że ciało pragnęło więcej, nie dawał poczucia mocy i siły.
To lyrium było… nijakie. Obojętne. Ciało go nie odrzucało, ale ignorowało, tak jak gdyby nic nie wypiła. Nie czuła nawet szczególnie jego smaku. Równie dobrze mogła pić wodę lub kurz.
I chyba właśnie ta myśl uderzyła ją najbardziej.
- Ostatni raz zapytam: skąd to wziąłeś? - powtórzyła, otwierając kolejną butelkę. Hm. Zapach był taki sam. Owszem, w najgorszych dniach potrzebowała nawet więcej niż całą butelkę, ale… ta była trzecia. Czwarta. Szlag by to trafił. Rozwodnił to wodą? Zabarwił wodę na niebiesko? Nie, to nie miało sensu. Wciąż miało ten sam gorzki posmak. Po chwili kolejna myśl przeszyła jej umysł: krótka, intensywna, bardzo nieprzyjemna. Aż syknęła, przypominając sobie ostatni moment, gdy piła błękitne lyrium w tak zatrważających ilościach. Kopniakiem zamknęła skrzynię, zanim wynurzyła się ze schowka, odkładając butelkę na ladę.
- Przemyślałeś już swoją odpowiedź? - zapytała łagodnie. Mężczyzna zacisnął usta. Ostrożnie pomacał dłonią część swojej twarzy; nos miał złamany. Uderzenie prawdopodobnie poluzowało mu też kilka zębów. A miał jeszcze co najmniej kilka kości do połamania.
- Nie? - jej głos nawet nie był rozczarowany. Cicho zaskrzypiała podłoga, gdy podeszła bliżej. Karczmarz wzdrygnął się i cofnął, jak gdyby chcąc uciec w stronę drzwi - jednak nie zdążył.
Jego twarz była miękka, wyjątkowo łatwo ulegając sile jej pięści; niemal czuła, jak kości pod skórą poruszają się i wciskają w głąb czaszki. Powietrze przesyciła woń krwi. Chrupnięcia pękanych kości, kruszących się na coraz mniejsze kawałki, były wyjątkowo obrzydliwe. A jednak mężczyzna nie mówił nic. Co najwyżej pełzł w stronę drzwi - przynajmniej dopóty, dopóki przytrzaśnięta stopą dłoń nie trzasnęła obrzydliwie. Ale nie mógł krzyczeć głośno; jego głos był przytłumiony grubą rękawicą, w którą się wgryzł, próbując przelać swój ból. Okaleczone palce były dziwacznie wygięte, poluzowane pod skórą, jak gdyby paliczki straciły swoje połączenia. Dłoń wyglądała tak, jakby wciągnął na siebie rękawiczkę z ludzkiej skóry - karykaturalnie źle dopasowaną, z krwiakami i fioletowymi sińcami na wierzchu.
Pozwoliła mu krzyczeć - czy też raczej mamrotać i wić się pod jej ciężarem, dopóki nie sflaczał i nie przestał się rzucać w próbie dotarcia do drzwi. Dopiero wtedy podniosła go z podłogi. Nie opierał się i nie oponował, zwisając z jej dłoni niczym mokra, lepiąca się szmata.
Zaledwie kilkanaście minut później deski zaczęły znów lepić się od krwi. Mężczyzna niemal dosłownie wylewał się z krzesła, na które został rzucony; jednocześnie był skulony i zwinięty w precel.
Wiedziała, jak bić, by nie zostawiać śladów, a jednocześnie, by bolało jak najdłużej. Ale tu nie o to przecież chodziło. Wręcz przeciwnie: to miało zostawić sygnał, jasny i wyraźny, dla innych. Dla takich jak on. Szabrowników. Złodziei. Morderców.
Gospoda nadal pozostawała cicha. Trzaskały jedynie płomienie i co najwyżej deski pod wpływem jej kroków.
Ciche mamrotanie - chaotyczne modły do Andraste - przepełniło powietrze. Mężczyzna ledwie mówił, z wyraźnym wysiłkiem. Najwyraźniej przygryzł sobie do bólu język, gdy oberwało mu się po nerkach. Mimo to mówił do siebie wytrwale.
- Najświętsa panienko, któraś na nas miłościwie wejzała, chroń nas psed demonami…
W ludzkiej skórze też?
- Andraste, chroń nas, chroń nas, chroń nas…
W milczeniu obserwowała, jak napuchniętymi ustami próbował wyartykułować kolejne zgłoski. Język też miał obrzęknięty. Ale na to już nie miała większego wpływu. Kretyn przygryzł go sobie.
Rzuciła mu tylko chłodne spojrzenie pełne pogardy. Umysł nadal pracował na najwyższych obrotach.
- Powiem ci, jak ja to widzę - zaczęła łagodnie, krążąc wokół jego krzesła; ciszę przerywało tylko ciche kapanie z rozbitego nosa na podłogę. Kałuża krwi rosła powoli, acz nieubłaganie.
Karczmarz wzdrygnął się na sam dźwięk jej głosu. Jego spojrzenie powoli zawędrowało w górę, gdy próbował się skupić. Kobieta ujęła go pod brodę, przypatrując mu się krytycznie. Mężczyzna był może góra po czterdziestce. Młody gość. Powinien wytrzymać dłużej. Ale najwyraźniej dzisiejszych wieśniaków robili ze słomy i papieru. Nie to co kiedyś.
- Andraste, chroń nas, najświętsa panienko… - wymamrotał.
- Po Konklawe odczekałeś trochę. Włamałeś się wraz z innymi osobami z okolicy do siedziby najbliższego Kręgu. Zaczęliście szabrować wszystko, co popadnie, korzystając z tego, że Templariuszy już tam nie było. Zgadłam? - oświadczyła oschle, cofając dłoń i upijając łyk lyrium. Chrzczonej wody. Czymkolwiek było to gówno. Krew sprawiała, że butelka, trzymana w dłoni, była śliska. - Nie wiedziałeś, co to jest. Ale domyślałeś się, że to jest cenne, skoro było w tak dużych ilościach w magazynie.
- Casami… psychodzili tu Templariuse - wymamrotał karczmarz, wypluwając ząb. Po chwili spuścił głowę i z wysiłkiem uniósł dłoń, chcąc zatamować krwawienie z nosa. Przez jego ciało przeszedł wyraźny, nieprzyjemny dreszcz, gdy kobieta opuszkiem palca przewędrowała przez jego kark na tył głowy. - Niekiedy to pili. To chyba było cenne, bo jak tylko brakło, to się denerwowali. Pomyslałem, ze…
- I doskonale wiedziałeś, że źródło tego płynu znajduje się w Honnleath, w najbliższym Kręgu - dopowiedziała. - A pomyślałeś, że…?
Jej dłoń znieruchomiała na jego karku. Był wyjątkowo delikatny. Męski, gruby, ale jednocześnie kryjący pod sobą kruche kości. Nie byłoby trudno go skręcić.
- Ze będzie łatwiej handlować. Casem psychodzą tu rózni tacy. Templariuse. Tacy co psezyli Konklawe. Zbierają się w wiosce niedaleko. Niektózy idą dalej. - wymamrotał mężczyzna. Językiem przebiegł przez dziąsła, najwyraźniej licząc zęby. Połowa twarzy, opuchnięta i czerwona, zaczęła sinieć i fioletowieć. Jego oddech stawał się coraz bardziej świszczący i mówił z coraz większym wysiłkiem.
- Czy ktoś tam został?
Mężczyzna skulił się w miejscu; Maria zacisnęła dłoń na jego karku, mocnym szarpnięciem odchylając go do tyłu. Głowa karczmarza zakolebała się, jak gdyby przytwierdzona tylko sznurkiem do szyi.
- Czy ktoś został w budynku?
- Kilku magów - odparł cicho, odwracając głowę z wysiłkiem.
- Co z nimi zrobiliście?
Cisza, jaka zapadła, była wyjątkowo wymowna; mężczyzna chrząknął i wypluł krew. W następnej chwili jęknął głośno, czując kolejne uderzenie.
- Co z nimi zrobiliście? - ton głosu kobiety nie był wzburzony. Nie był pełen utajonej furii i gniewu. Był… znużony. Tak, jak gdyby znęcanie się nad ludźmi do stanu, w którym przypominali tylko mięsną ścierkę, było elementem wyjątkowo nużącej, nudnej, żmudnej codzienności.
Karczmarz nie odpowiedział.
Cicho brzęknął korek kolejnej butelki.
- Co z nimi zrobiliście? - Templariuszka powtórzyła swoje pytanie wolniej, akcentując każde słowo. Oparła się o ladę, obserwując go swobodnie. Mężczyzna oparł powoli łokcie o stół, przeważając ostrożnie swój ciężar - jak gdyby bał się, że jakikolwiek nagły, gwałtowny ruch zmiecie go z krzesła. Cicho kapała krew, teraz przelewając się na blat stołu. Wzrok kobiety padł na beczki z winem. Niektóre zostały przywiezione prawdopodobnie niedawno - wciąż oplatały je sznury.
- Nic scególnego - wyseplenił po dłuższej chwili.
- Więc dlaczego mi tego już na początku nie powiedziałeś? - ton głosu Marii był bez mała konwersacyjny, jak gdyby ucinała sobie z nim pogawędkę o pogodzie. Po chwili zaszemrał blat, gdy wspięła się na niego, sięgając jednej z belek gospody. Karczmarz zerknął tylko w górę na moment, zanim pobladł pod warstwą czerwieni, błękitu i fioletów. Wzrokiem uciekł od grubych sznurów, oplatających beczki w magazynie.
- A pobiłabys mnie mniej? - mruknął.
- Cóż, może uwierzyłabym ci. Tyle że w ogóle w to nie wierzę - skwitowała, przerzucając sznur przez belkę.
- Zacęli nas atakować! Na nas widok! Musieliśmy się bronić - zaprotestował. Maria tylko zacisnęła mocniej usta, zawiązując sznur. Ten ludzki śmieć nie miał nawet pojęcia, jak bardzo korciło ją teraz kopnąć go, by przewrócił się z krzesła - ale w tej wysokości trafiłaby w szyję i kark. Przy odrobinie pecha przerwałaby mu rdzeń kręgowy lub złamała kilka kręgów szyjnych, co doprowadziłoby do jego szybszej - jeśli nie natychmiastowej - śmierci. Byłoby to litościwe nawet bardziej niż to, co zamierzała zrobić, ale nie zostawiłoby żadnej wiadomości. Już bardziej wymowne byłoby wywrócenie go z krzesła i zatańczenie na jego żebrach wesołego orlesianina ze skokiem na trzy.
- Pojawiliście się tam ze złymi zamiarami, dziwicie im się? - skwitowała oschle, zanim pociągnęła mocno za sznur, sprawdzając, czy belka nie pęknie. Diabli wiedzą, czy demon jeszcze nie poskładał swoimi zaklęciami całej gospody tak, że przypominał teraz dom z zapałek. Jednocześnie zmarszczyła brwi.
Ten mały śliski gówniak szukał jakiejś kobiety, tak?
- Była wśród nich jakaś kobieta?
- Tak - mruknął po dłuższej chwili mężczyzna. -To wazne?
- Jak wyglądała?
- A bo ja wiem? Jak kobieta - wymamrotał, zanim jego wzrok wrócił do sznura. W gospodzie zapadła cisza. Mężczyzna znów zaczął mamrotać modlitwy do siebie. Przez czoło kobiety przebiegła znów kolejna zmarszczka.
- Dlacego? - po dłuższej chwili padło pytanie.
- Dlaczego co? Włamałeś się do Kręgu. Zabiłeś magów, którzy zostali. Okradłeś Zakon. Jeszcze ci mało? - mruknęła oschle, skupiona na zawijaniu pętli.
- Pseciez wsyscy to robią. Nawet Templariuse.
Słysząc te słowa, kobieta znieruchomiała. Mężczyzna natychmiast uciekł spojrzeniem, widząc, jak powoli odwraca głowę; sam nie był w stanie już za bardzo odwrócić głowy.
Przecież wszyscy to robią. Nawet Templariusze.
Przecież wszyscy to robią…
Pieprzona suka, świętsza od samej Divine. Wiesz, że dorwała ostatnio Cravena? Chłop wyleciał z Zakonu szybciej, niż zdążył powiedzieć “przeniesienie”. Bo wyniósł lyrium dla chłopaków, żyjących na ulicy. Wywaliła ich kilka dni temu. Nie radzą sobie w ogóle. A my musieliśmy stać na dziedzińcu w środku nocy i słuchać tej suki, pieprzącej przez pół godziny na temat okradania Zakonu. Okradania Zakonu! Gdyby miała pojęcie o tym, co robią kwatermistrze w magazynach, zaraz by połowy żołnierzy w Kręgu nie było. A ona jest jeszcze zdziwiona, że ludzie mają już te wszystkie zasady gdzieś. Szmuglują dzieciaki, wynoszą lyrium, wnoszą alkohol, przenoszą wiadomości. Przecież wszyscy to robią. W tych murach nie ma, cholera, życia. Ani szansy na lepszą przyszłość.
Widziałaś ostatnio Alicent? Nie? Może to i lepiej. Biedna dziewczyna. Ktoś ją tak zmasakrował, że nie przypomina nawet siebie. Chłopaki musieli ją pochować na za bramami Wieży. Twarz jej zakryli płótnem, nie dało się na nią patrzeć. Chodź, pomożesz mi uporządkować jej sprawy. Trzeba wypisać papiery. Nie ma sensu nawet informować rodziny.
- Pani Fraser? Czy mogłaby pani odprowadzić Adelle do Wieży?
- Co się dzieje?
- Och, ona... aktualnie tylko Templariusz Valence jest wolny... ona się go boi, proszę nie zrozumieć mnie źle, ale…
- Rozumiem.
- Wzywał mnie pan, dowódco.
- Tak, zgadza się. Czy wiesz, co się stało Valence'owi?
- Nie.
- Nie zapytasz?
- Nie darzę go tak wielką przyjaźnią, by się o niego osobiście troszczyć. Co się stało?
- Po odprowadzeniu czarodziejki Adelle do Wieży, Rycerz-Templariusz Valence pełnił służbę w magazynach. Kilka dni później ktoś zaatakował go od tyłu i powiedział mu, że ma tylko trzy szanse na przeżycie. Zostawił mu na ręce ten ślad.
- Dwie kreski i jedna przekreślona. A zostałam wezwana tu…
- Ty byłaś ostatnią osobą, która odprowadzała Adelle do Wieży. Co ci powiedziała?
- Nic. Nie wciągam się w rozmowy z magami. O czym zresztą świetnie pan wie.
Przecież wszyscy to robią. Nawet Templariusze…
Re: What lies beneath [Dragon Age, 3, fantasy]
Dunkan uważał się w tej chwili za całkiem niezłego szczęściarza. Przeżył szarpaninę z Templariuszami, w żołądku przyjemnie zaległa rozgrzewająca strawa uciszając wygłodniałe warczenie, napił się całkiem niezłego wcale aż tak nie rozwodnionego piwa - i teraz nawet znalazł sobie przytulny kąt, w którym mógłby spocząć. Choć zapchlona kołdra upaćkana plamami niewiadomego pochodzenia nie mogła być szczytem marzeń i wygody - dla Dunkana była wystarczająca. Przez lata swojego życia nie przywykł do wygód, a raczej doceniał miejsca, w których mógł chociaż na chwilę zamknąć oczy, nie obawiając się, że zaraz rozszarpią go dzikie zwierzęta albo, że do reszty przemoknie i zamarznie. Nie był więc zbyt wybredny.
Nie kłopotał się także z całkowitym rozbieraniem się - jasne, miecz skryty w pochwie wylądował pod ramą łóżka tak samo jak i napierśnik zdobiony insygniami gryfa. Ich los podzieliły także karwasze i ciężkie, kute buty. Przeszywanica jednak została na swoim miejscu - choć była ciężka i krępowała nieco ruchy, Dunkan wolał mieć na sobie chociaż odrobinę osłony - tak na wszelki wypadek. Spodni również nie zdejmował, w starym zwyczaju starając się być przygotowany na szybkie zerwanie się i atak lub ucieczkę.
Gdy był więc jako tako gotów do snu, wsunął się pod warstwę poszwy wypełnionej zatęchłym od wilgoci pierzem i skulił w kłębek, zupełnie tak, jakby chciał uchronić się przed całym złem tego świata. Nie przeszkadzało mu nawet chrapanie dobiegające z łóżka obok, ani hałasy dobiegające z parteru karczmy. Zmęczenie dość szybko dało się mu we znaki i wkrótce Dunkan spał słodko niczym aniołek.
O dziwo tej nocy nawet Calling nie uprzykrzał mu snu - koszmary nie były tak natarczywe - możliwe, że burza wywołana magią, skutecznie odgoniła z okolicy wszystkie zbłąkane Darkspawny, których nawoływania mogłyby mieszać w zmysłach Szarych Strażników.
Nie skłamałoby się więc, gdyby wypowiedziało się stwierdzenie, że tej nocy Dunkan spał całkiem nieźle. Co prawda w pewnym momencie jakieś zawirowania i hałasy z karczmy sprawiły, że zachrapał porządnie, ale i tak nie były one na tyle alarmujące, by strażnik zerwał się na równe nogi.
Dlatego też oczy mężczyzny otwarły się dopiero wtedy, gdy kilka promieni słońca wpadających do pomieszczenia przez otwarte okno, musnęło jego twarz. Dunkan mlasnął pod nosem, przeciągając się jak kot i jeszcze nieco zaspany, usiadł na łóżku. Nie pamiętał kiedy ostatni raz tak dobrze mu się spało, naprawdę! I najwidoczniej nie tylko jemu - pozostałe łóżka w pokoju były jeszcze zajęte; kilkoro mężczyzn spało z kołdrami i poduszkami naciągniętymi na głowy jakby próbowali się przed czymś schować (trochę to Dunkana zdziwiło, ale może to była taka nowa moda? Nie znał się). W powietrzu unosił się dziwny zapach - jakby krwi zmieszanej z czymś jeszcze, czego Dunkan nie potrafił zidentyfikować. Najpewniej któryś z gości uraczył się jakimś specyfikiem - ach cholerne ćpuny, wszędzie ich pełno! Dunkan aż westchnął z dezaprobatą. Niby to samo co alkoholicy ale jednak z alkoholikiem pogadasz o trudach życia, a z ćpunem? Ciężko znaleźć nić porozumienia.
Na jednym z łóżek dostrzegł Remusa - Marii natomiast nigdzie nie było. Cóż, strażnik uznał, że pewnie jak na byłą Templariuszkę przystało, co świt pognała do jakiejś kaplicy wznosić modły do Twórcy - czy co oni tam w ogóle w tym swoim zakonie robili. Może warto wziąć z niej przykład i również zebrać się do działania?
Jak pomyślał - tak zrobił. Jak najciszej wciągnął na siebie swój rynsztunek, a potem skierował się do wyjścia z pokoju i w stronę schodów prowadzących na dół. I tu znów pojawił się dziwny zapach - szczyn, krwi i gówna, które łączyły się w swoisty odorek śmierci. Coś ewidentnie zdechło na dole i najwidoczniej nikt nie pokwapił się żeby po sobie posprzątać. Jednak Ferelden było daleko za jakąkolwiek cywilizacją. Myślałby kto.
Dunkan mlasnął z niezadowoleniem, kierując się w stronę parteru, gdy w oczy rzuciła mu się para butów. Tak, butów. Znoszonych, łatanych, na oko rozmiar 45, radośnie dyndających sobie z sufitu. Co ciekawe nie były to same buty, bo ewidentnie w środku nich były stopy. A te z kolei przytwierdzone były do reszty zmasakrowanego ciała, które pohuśtywało sobie na linie. Karczmarz. Chyba - trudno było orzec na pierwszy rzut oka, bo chłop przypominał bardziej krwawą miazgę niż rzeczywistego człowieka. Ewidentnie niezbyt dobrze bawił się na tej swoistej karuzeli dla skazanców. Chyba w ogóle się nie bawił. Bo kurwa był martwy.
Dunkan uniósł wysoko brwi a szczęka poszybowała mu chyba aż do podłogi. Jeszcze raz spojrzał na karczmarza huśtającego się pod sufitem. A potem pokręcił głową z powątpiewaniem, uznał, że to pierdoli i że jest na to wszystko za trzeźwy. Z tęgą miną podszedł do szynkwasu. Nachylił się by spod lady wydobyć butelkę wódki, po czym zębami chwycił korek, wyrywając go ze szklanej szyjki. Dopiero, gdy kilka długich łyków wody życia spłynęło po jego gardle, rozbudził się do reszty.
Re: What lies beneath [Dragon Age, 3, fantasy]
Gdy za Marią zamknęły się drzwi, Remus zakopał się w pierzynie jak surykatka. Piekło go w gardle i pod powiekami; duszony gniew zawsze kończył się łzawo. To wszystko przebiegło nie tak, jak powinno ‒ jak zwykle mag o sobie, templariusz o sobie. Jego ulubiony argument, ilekroć wspominał o obserwowanych niesprawiedliwościach ‒ innych też to spotyka. Inni mają nawet gorzej.
Ciężko przekrzyczeć kogoś, kto od samego początku nie zamierzał cię wysłuchać ‒ wspomnienie łagodnego głosu Irvinga otuliło go jak kołderka. Dawno temu, kiedy tonął w szatach jeszcze bardziej, nie rozumiał, dlaczego go tu w ogóle przyprowadzono (przecież brwi i rzęsy odrastają, to był mały wybuch, tamten człowiek uderzył jego mamę) i bardzo chciał do domu. Nawet, jeśli nie do końca potrafił już ułożyć zamazanych rysów mamy na jej twarzy. Posprzeczał się z innym chłopcem, nie pamiętał, o co; pamiętał za to lecące iskry i zalążki magii ciskane przez niewprawione, kierowane instynktem dzieci. I krzyki nadbiegających templariuszy. Gdyby nie Pierwszy Zaklinacz, Remus może poznałby smak metalu znacznie wcześniej. Irving opatrzył go samemu. Pozwolił wtulić się na chwilę w swoją szatę, gest tak bardzo niespotykany wśród starszych magów. No już, przeproście się. Nasza największa siła leży we współpracy. Szczególnie, kiedy w grę wchodzą demony.
Och, Irving. Gdybyś wiedział, co zrobiłem.
Remus obrócił się na drugi bok i zamknął oczy. Naturalnie, miał koszmar.
Wąskie korytarze wieży, w dół i w górę usłane ciałami templariuszy i magów. Miał krew na rękach, bał się wyjrzeć przez okno. Wszystkie zwłoki, nawet te leżące na brzuchu i powykrzywiane wzdłuż schodów, zwróciły głowę w jego stronę. Remus starał się nie patrzeć im w oczy. Oskarżenie. Chciwość. Abominacja.
Jego skóra odpadała płatami, odkrywając pod spodem dziwną, luminescencyjną tkankę. Bał się transformacji, korupcji. Czy właśnie to czekało go po oddaniu ciała demonowi? Czy była to tylko kwestia czasu, zanim pomocny dotychczas Cassius zakrzyknie Żartowałem! i na dobre pozbawi Remusa świadomości, autonomii, duszy?
Chciałem dobrze. Krew lepiła mu się do nóg pod szatą. Zgubił gdzieś buty. Wspinał się i jednocześnie schodził po schodach. Musicie mi uwierzyć, chciałem dobrze. Wieża topiła się w jeziorze Calenhad, dryfowała w Fade. Korytarzami targnął śmiech Macrinusa, bardzo z czegoś zadowolonego. Skroń Remusa przeciął ból, wtargnął między zwoje mózgowe. Pojął, że rosnące stosy trupów to jego zasługa. Co on zrobił?
Nareszcie, szczyt lub dół schodów; na końcu rozdrapane drzwi. Przestąpił nad leżącą osobą ze zdartymi do mięsa paznokciami. Ciocia Wynne obróciła ku niemu twarz. Remus przełknął pełne poczucia winy wymioty.
Wślizgnął się do sali i od razu zobaczył siebie czyimiś oczami ‒ ledwo żywy, zahukany, żałosny. Kulistą aulę wypełniali magowie, zwróceni do niego plecami. Widział zaułek, w którym miał w zwyczaju chować się i podsłuchiwać. To nie były legalne spotkania.
Proszę, proszę, proszę. Taki niewinny.
Remus spojrzał w dół audytorium ‒ napotkał oczy kobiety, dziwacznie do niego podobnej. Serce w nim zamarło. Nikt nie chciał być widziany w towarzystwie Zineb.
Nad jej ramieniem wychylał się Cassius. Oboje uśmiechnęli się zimno na jego widok.
Ta templariuszka chyba niewiele myliła się co do ciebie…?
Serce opadło mu do żołądka. Słuchał jej szeptanych wykładów, traktując spotkania jak wyjątkowo trudne łamigłówki. Przekazywała wiedzę w nietuzinkowy sposób. Nikt nie pytał, skąd znała tyle zaklęć. Czy owa wiedza, chciwie wchłonięta przez młodą głowę Remusa, czyniła z niego Maleficara? Czy była zakopana, gotowa do erupcji w najmniej pożądanym momencie, jak bomba, która targnęła Chantry w Kirkwall?
Cassius i Zineb wyglądali... jakby przy sobie było ich prawowite miejsce.
Jesteś tylko częścią zamienną, synku. Kiedy ją znajdzie, ciebie trafi szlag. Chyba nie spodziewałeś się, że będzie inaczej?
Nigdy nie zdradził mi jej imienia ‒ pomyślał Remus w pierwszym przebłysku trzeźwości, zrywając się z łóżka. W kącie pola widzenia zamajaczył mu Dunkan wychodzący z izby. Remus bardzo nie chciał zostawać sam w pokoju, mimo, że miał teraz jak najlepszą okazję do ucieczki. Zebrał się i wyszedł cicho za mężczyzną.
Stąpał na palcach po korytarzu, nasłuchując ‒ zaraz skierował się ku dźwiękowi otwieranej butelki. Wkrótce zobaczył Szarego ‒ coś straszliwie śmierdziało. Nie Remusowi było oceniać po wyglądzie, ale… Urwał wpół myśli, zasłaniając usta dłonią, żeby stłumić spanikowany wrzask. Odwrócił wzrok od nabrzmiałych stóp i dłoni, łagodnie rozhuśtanych. A potem spojrzał jeszcze raz.
‒ Ooo Twórco, co w ostrej świecisz bramie ‒ jęknął, przeżegnawszy się szybko ‒ odetnij go, na litość Andraste. Tu grasuje jakiś morderca.
Nie, żeby nie podejrzewał tej przemocowej ćpunki. Ale wszystko w swoim czasie.
Podrapał się po przedziałku, mierząc trupa zmartwionym spojrzeniem. Cóż, właściwie znał takie jedno zaklęcie… och, Cassius będzie miał używanie. Znowu.
- Einsamkeit
- Posty: 143
- Rejestracja: sob kwie 24, 2021 5:22 pm
Re: What lies beneath [Dragon Age, 3, fantasy]
Kobieta w milczeniu obserwowała, jak karczmarz wierzga i szarpie się; nie drgnęła, gdy mężczyzna przestał walczyć i opadł pod swoim własnym ciężarem. Gdy zapadła cisza, odwróciła wzrok, omiatając pobieżnie spojrzeniem gospodę, zanim jej uwagę znów przykuła bladoniebieska butelka lyrium na blacie. Chrzczona woda, skrzywiła się. Zaszemrały cicho drzwi, gdy wyszła na zewnątrz.
Lodowaty powiew wiatru uderzył jej twarz, niczym dobrze wymierzony policzek. Przymrużyła oczy, szukając spojrzeniem wiader z wodą. Na pewno coś się po takiej ulewie napełniło. Ot i znalazła - najwyraźniej karczmarz zamierzał wybrać się z nimi do najbliższej studni, ale też po co, skoro i tak ten cholerny demon wywołał powódź?
Mimo to była nawet… zadowolona. Przepłukała rękawice, które lepiły się od krwi i innych płynów ustrojowych zmarłego. Po chwili wróciła do gospody, kierując się do schowka.
W milczeniu wpatrywała się w te metalowe skrzynie. Nie słyszała jednak tego charakterystycznego, cichego zaśpiewu, który ostatnimi czasy jej towarzyszył coraz częściej. Który był coraz potężniejszy, jakby głosy rosły w siłę, im bardziej znaczyła ją czerwień.
We are here
We have waited
We have slept
We are sundered
We are crippled
We are polluted
We endure
We wait
We have found the dreams again
We will awaken.
Przykucnęła przy jednej ze skrzyń, odgarniając zwiędłego liścia kapusty na bok. Z półki leniwie stoczyła się marchewka, zmieniając swój kolor z soczystej pomarańczy w pożółkły błękit.
Ile kiedyś by dała, by móc położyć ręce na jednej z takich skrzyń i mieć nielimitowany dostęp do tego życiodajnego płynu. By móc je dać swoim podwładnym, by nie musieli cierpieć.
Ale nie. Musieli zamykać się w pokojach i oddawać komuś klucz, by wyjść dopiero na kolejną zmianę. Dzielić się po cichu swoimi racjami lub zabierać je zmarłym, rannym bądź tym już zbyt nieprzytomnym, by w ogóle zauważyć, co się dzieje. Kupować od krasnoludów w cieniu zaułków, w nocy, jak złodzieje. A dziś… wszystko to miała na wyciągnięcie ręki i nie czuła nic. To wszystko nie miało już znaczenia.
Jej podwładni w większości bez wahania porzucili błękitne lyrium, przechodząc na stronę Samsona. Nawet nie musiał się starać…
Ze mną też nie. To było dla niego tak banalnie łatwe…
Z trudem odgoniła od siebie te myśli, zanim skupiła wzrok na skrzyni.
Wszystkie były pełne i kompletne. Być może przydałyby się magom Calpernii.
Mimo to zabrzęczały dwie butelki, wyciągane ze środka. Może nie były dla niej użyteczne w tym momencie, ale mogły złagodzić syndrom odstawienia później. Bo nie miała złudzenia, że te szybko wrócą. Teraz jej się upiekło, dzięki Remusowi i wpuszczeniu lyrium bezpośrednio do żyły, ale…
Ponownie zaskrzypiały deski. Zwisający but trącił jej ramię, gdy wyszła ze schowka. Zachwiał się delikatnie złocisty płomień świecy, rzucający przytulny poblask na pomieszczenie. Cóż za kontrast: radośnie trzaskający kominek, złote, przygaszone kolory i on - bezwładnie zwisający manekin, który był zaledwie chwilę temu człowiekiem.
Oczywiście, że nikt nie będzie mi za to wdzięczny. Nigdy nie był i nie będzie. Ale o ile trakty będą teraz bezpieczniejsze, zanim przewędrują przez nie Templariusze, wyruszający z Therinfal Redoubt?
Koń zarżał cicho, przestępując z nogi na nogę, gdy wsunęła obie butelki do swojej torby podróżnej. Kobieta spojrzała w dal, przed siebie, w milczeniu obserwując trakt. Polecenie Samsona było jasne - skierować się do Therinfal Redoubt, jeśli nie będzie szansy na powrót do Nahashin Marshes, i tam poczekać do przybycia pierwszych żołnierzy. Ale ten demon w skórze dzieciaka… ciągle wracały do niej wątpliwości. Gdzieś zakrakały kruki i inne ptaki, które zaczęły zbierać się przy zmarłych Templariuszach.
S., - sprawdź wioski niedaleko Honnleath i Jader. Zbierają się tam ludzie - przypuszczalnie ta tak zwana “Inkwizycja”. Nie mogę wybadać tematu osobiście. Człowiek, którego wypytałam, wspominał, że niektórzy “idą dalej” cokolwiek to znaczy. Jeśli to nasi, to ogarnij tych debili, zanim zwrócą niepotrzebnie na siebie uwagę.
Wkrótce dołączę do ciebie.
Vinek'ala etwa-aneb arvaarad-aneb, taarala. Ebra ebanat-aneb.
Zaskrzypiał patyk na pomiętym, naprędce wygrzebanym z torby podręcznej pergaminie; sadza zostawiła plamę, jednak nie przejmowała się tym. Kryształ lyrium lśnił w półmroku, rozgrzewając napierśnik delikatnym żarem. Czerwony poblask był wyjątkowo kojący - jak żarzące się węgielki w ognisku, z wolna dogasające.
Ten sam czerwony poblask pojawił się w oczach Samsona, gdy uniósł głowę znad biurka, zakopanego w papierach. Zrazu pochmurne, wręcz gniewne spojrzenie, pytające “kto znowu waży się mi przeszkadzać?” złagodniało, by stopniowo przekształcić się w wyraz zadowolenia.
- No proszę. Któż to postanowił nas odwiedzić. Sądziłem, że zamierzasz bawić się w chowanego przez kolejnych kilka lat - stwierdził, odchylając się w krześle. Chociaż nie powiedział tego głośno, nie musiał. W powietrzu brzęczało niewypowiedziane “długo ci to zajęło”.
- Tak jak ty? - mruknęła w bladym uśmieszku. - Musiałam zamknąć sprawy w Denerim. Zamknąć parę… spraw - stwierdziła kobieta, odkładając miecz i tarczę na bok. Początkowo, gdy przekroczyła granicę obozu, odprowadzały ją nieufne, uważne spojrzenia Templariuszy - przynajmniej dopóki wyższy rangą żołnierz nie zastawił jej drogi. Dopiero, gdy podała swoje imię i nazwisko, pozwolono jej przejść dalej - a mężczyzna, pilnujący wejścia do namiotu dowódcy, o nic nie pytał.
- Znowu musiałaś kogoś stłuc? - w jego głosie przebrzmiało coś na kształt ni to rozbawienia, ni to znużenia.
- Ostrzegałam, że trochę mi to zajmie - odparła. Kącik ust jej drgnął w górę, gdy spojrzała na niego. Dłonie Marii zawędrowały do zbroi, chcąc pozbyć się przynajmniej napierśnika. Trzeba było poluzować pasy na ramionach.
- Dobrze wiedzieć, że nic się nie zmieniłaś. I chyba nie tęskniłaś za mną, skoro potrzebowałaś powodu, by ubrudzić sobie ręce - skwitował z tłumioną ulgą w głosie, obserwując ją znad papierzysk. Kobieta zaśmiała się krótko - acz był to miły, sympatyczny śmiech.
- A co, powinnam była wysłać ci list miłosny przed opuszczeniem Denerim? - zaśmiała się krótko, zerkając na niego przelotnie. Szczęknęły luzowane naramienniki.
- List miłosny? Gdybym wiedział, że jesteś w sekrecie taką romantyczką, zabrałbym ze sobą chusteczki i kanapę do mdlenia. Wy, Val Firmińczycy, wszędzie takie macie - zakpił, znów zwracając uwagę na papiery. - Nie ma potrzeby deklarowania swoich uczuć. Twoja nieobecność wiele mówiła. - chociaż jego głos był poważny, bez trudu mogła dostrzec uśmiech, czający się w kąciku ust.
- Czarujący jesteś jak zawsze - parsknęła. Trzasnęły ściągane naramienniki i karwasze.
- Jesteś jedyną osobą, która z rozbierania się ze zbroi zrobiła tak pracochłonne zajęcie - Samson pokręcił głową, składając podpis na jednym z papierów i odkładając pióro. - To jest talent. Chyba, że mam to rozumieć inaczej?
- Zależy, jak chcesz to rozumieć - kobieta posłała mu blady uśmieszek. Szczęknął ściągany napierśnik. - Następnym razem naprawdę zostawię ci jakiś liścik.
- Czyli tym razem uprzedzisz mnie, jak znowu znikniesz gdzieś bez śladu? Serce mi się raduje - mruknął ironicznie, odkładając podpisany dokument. Zaszemrało krzesło. Płyty na biodrach Marii, mające chronić uda, w końcu również opadły. W końcu mogła się uwolnić z większości zbroi po całych - ponad - dwóch tygodniach bycia w trasie.
Dopiero wtedy kobieta przeciągnęła się, rozluźniając mięśnie. Mężczyzna odchylił się wygodniej w krześle, obrzucając jej postać uważnym spojrzeniem. Chociaż pozornie nie zwracał uwagi na detale, jego wzrok prześlizgnął się tu i tam, dłużej się zatrzymując na krzywiznach.
Kiedyś jego oczy były jasnozielone. Dziś dominował jasny szary, przeplatany żółcią i czerwienią na obrzeżach tęczówki. Ale nadal patrzyły z tym ciepłem - nieważne, czy minął rok, czy osiem, czy trzynaście lat.
- A co? Nie mów, że chciałbyś dostać taki list? - zakpiła, podchodząc bliżej i zajmując swoje miejsce na jego krześle. Mężczyzna nie odpowiedział, dłonie opierając na jej biodrach i przyciągając ją do siebie bliżej; zapadła dłuższa cisza, przerywana dźwiękiem delikatnego pocałunku, gdy kobieta oplotła go ramionami wokół szyi. Palce delikatnie przeczesały jego krótkie włosy, leniwie się w nich zanurzając, bawiąc się nimi pieszczotliwie.
- Powiedzmy, że mam uraz - mruknął po chwili. - Nie, kiedy będziesz musiała zostawić mi pismo, zostaw je tam, gdzie zawsze. Daj tylko znak.
Tam, gdzie zawsze…
Zawsze lubiła nocne zmiany w Val Firmin. Ona swoją już skończyła, ale Samson, tak jak kilku innych przybyłych Templariuszy, pełnili jeszcze służbę w pobliskich wieżach. A przynajmniej powinni - bo z tego co widziała, niektórych nie było już na posterunku.
Kruki zakrakały ciekawie na jej widok; zaskrzypiała belka, gdy nachylała się do jednej z krokwi z “ich” krukiem - tym, który miał za zadanie przenosić pisma pomiędzy Val Firmin a Kirkwall. Templariusze mogli wysyłać pisma swobodnie - a przynajmniej tutaj. Velen dobrze rozumiał, jak bardzo ograniczanie tej jednej rzeczy nie miało sensu. Poza tym dzięki temu Val Firmin o wielu rzeczach wiedziało wcześniej, niż było to oficjalne.
Niewielki zwitek papieru spoczął na krokwi, wciśnięty w wyżłobioną szparę; tu, w krukarni, nie było to szczególnie niczym dziwnym. Wokoło leżała masa papierów. Sporo Templariuszy pisało pisma w pośpiechu.
Jeden samotny zwitek wciśnięty w krokiew, niewidoczny dla niższych osób, w miejscu niewyróżniającym się w ogóle, był praktycznie nie do zauważenia. A jeśli listy nie zostały wciśnięte tam, to wiedzieli, by sprawdzić w opuszczonej stajni nieopodal bram, prowadzących do ogrodu, prowadzonego przez Chantry.
W Kirkwall było podobnie. Praktycznie każda z fortec miała ze dwa - trzy miejsca, w którym można było dyskretnie coś upchnąć. Nieliczni Templariusze, jeśli nie mieli żadnej szczególnie intymnej wiadomości, a musieli się złapać, zostawiali po prostu zwitek pergaminu wciśnięty w drzwi, owinięty wokół klamki lub wsuwali go pod szparę do pokoju. Ale nowo przybyli Templariusze, którzy zjawiali się na corocznych ćwiczeniach, zwykle stacjonowali w namiotach na dziedzińcu i w nielicznych wolnych pokojach w barakach, jeśli takowe się zdarzyły; “wymiana doświadczeń” była więc, jak widać, niekiedy bardziej kłopotliwa niż zwykle.
Cóż, dla chcącego nic trudnego, jak to mówią. A nie dało się stłoczyć w jednym miejscu zdrowych mężczyzn i kobiet, by komuś nie wpadły do głowy pewne… pomysły. Jak to eufemistycznie ujmowali magowie.
Zaskrzypiała lada karczmarza, gdy znów się na nią wspięła. Dzięki Andraste za bezsenność i narkotyki, pomyślała z nieskrywaną ironią. Ile czasu bym tej nocy zmarnowała.
Zwitek, zwinięty w jak najdrobniejszy, spoczął w szparze pomiędzy krokwią, a belką poprzeczną. Nie miała już czasu żłobić i skrobać szczeliny w głębi krokwi, by lepiej go ukryć. O to, że papier nie zostanie zdmuchnięty przez podmuch wiatru, mogła być spokojna; leżał wciśnięty mocno.
Chwilę później zaskrobała powierzchnia drzwi. Wejście do gospody było obite, otłuczone i nawet nieco przypalone - tak więc duży znak z alfabetu Qun niemalże wtopił się w tło. Dopiero gdyby ktoś im się przyjrzał - lub wiedział, jakiego symbolu szukać - byłby w stanie go wypatrzyć. Mijający ją Templariusze nawet nie zwrócili na nie uwagi, zamiast tego wędrując dalej przed siebie, pogrążeni w rozmowie.
Poranek był wyjątkowo słoneczny; Maria z wysiłkiem uniosła głowę, czując narastające znużenie. Zapadła w coś na kształt pół-snu, pół-jawy, wciąż świadoma tego, co działo się wokoło, lecz wyłączona z rzeczywistości. Lyrium prowadziło do takiego stanu.
Z trudem dźwignęła się, kierując do studni; szczęknął mocno łańcuch, wyciągany w górę. Chwilę później lodowata woda skutecznie pomogła jej się otrzeźwić. Nie ma jak lokalne, rosnące przy drodze zioła na orzeźwienie, oczyszczenie dzioba i jeszcze odświeżenie.
To był dobry dzień, pomyślała z melancholią, niespiesznie żując liście szałwii i przemywając twarz wodą, jednocześnie przypominając sobie wydarzenia z wczoraj. Gdy już skończyła dbać o siebie, z myślą o dniu wczorajszym sięgnęła po dwa wiadra, pozostawione przy studni.
Zaszemrała woda, chlupnęła pokrywa; po chwili kopniakiem otworzyła sobie drzwi do gospody z powrotem. Nie przebywała w środku od momentu, gdy wyrżnęła na drzwiach znak z Qunlat; zmarszczyła odruchowo nos, spoglądając na nieboszczyka, wiszącego nad ladą. Cudownie. Jednocześnie dosłyszała głos Remusa.
Ale gdy spojrzała na Dunkana, sama nie była pewna, czy chodziło na pewno tylko o zmarłego, czy też o niego. I chociaż ręce ją świerzbiły, by wylać na niego wiadro tej wody - nie pokusiła się o to.
- A po co go odcinać? I tak jest już martwy - skwitowała, stawiając wiadra z wodą na pobliskim stole. - Korzystajcie z wody, panowie, póki jeszcze nikt nie ukradł wiader. Wiem, co mówię.
Z tymi słowy spojrzała znacząco na Dunkana. Do zapachu trupa szło się przyzwyczaić, ale z żywym człowiekiem, który się ruszał - i roznosił falę smrodku - już różnie bywało.
Remus miał koszmar. Macrinus nie wtrącał się w niego, będąc w pełni przekonany o ich roli wychowawczej. Niemniej jednak siłą rzeczy był jego uczestnikiem, bardziej lub mniej zadowolonym. Z nieukrywaną przyjemnością znów znalazł się za ramieniem Zineb, z wielką przyjemnością przypominając sobie każdy szczegół fereldeńskiego Kręgu. Tę nieprzeniknioną czerń w oczach Zineb. Skrzypienie drewnianych desek, czy tę martwą ciszę, która zapadła któregoś dnia… cichy głos Zineb, która wykładała szeptem wiedzę tajemną, zakazaną, dawno temu już zapomnianą. I tylko serce Chciwości rosło, pękając z dumy, mając świadomość, że dzięki niemu - oraz jego żądzy wiedzy - tak wiele z historii, starej nauki się zachowało.
Nikt nie pytał, skąd Zineb znała tyle zaklęć. To była mądra dziewczyna z niewątpliwym drygiem do pracy naukowej, ale co niektórzy bystrzejsi magowie żywili podejrzenia, że albo miała jakieś kontakty w Tevinter - albo miała możliwość z kimś takim w Fade porozmawiać. Jednak nikt nie miał odwagi powiedzieć tego głośno, wskazać ją palcem czy szepnąć jakiemukolwiek Templariuszowi choćby słowo. Nawet wiedząc, że zostaliby potraktowani poważnie, nikt tego nie uczynił. Nikt.
Być może wpływała na to wszystko reputacja Zineb. A może była to świadomość, że gdyby tylko ktoś coś o tym napomknął, Greagoir niechybnie zastosowałby Prawo Unieważnienia, mając świadomość, że chociaż nikt nie chciał być widziany w towarzystwie Zineb, to większość Starszych Zaklinaczy miało z nią styczność. A nawet gdyby Prawo Unieważnienia nie zostało zastosowane, to i tak nikt nie chciał spotkać łowców magów z Kirkwall i Val Firmin - ale Seekerów jeszcze bardziej.
Wszyscy więc siedzieli cicho, trzymając języki za zębami - i tak oto krąg się zamykał. Każdy wiedział, nikt nie patrzył, nie słuchał i nie mówił - jak te trzy małpy, co wzbudzało w pewien sposób dziwaczne obrzydzenie Cassiusa, a jednocześnie jego fascynację. Ale bardziej obrzydzenie - patrzył bowiem na tylu magów, utalentowanych, potężnych i zarazem skarlałych, nie śmiejących podnieść ręki; tym bardziej kontrastowało to z kulturą magistrów z Tevinter. Z kulturą, która położyła podwaliny pod Imperium.
Gdy Remus zerwał się z łóżka, Macrinus nadal pozostawał cicho - aż do momentu, w którym obaj nie poczuli smrodku zmarłego, rozkładającego się i już gnijącego ciała.
Cudownie, prawie jakbyś nigdy nie opuścił Kręgu Ferelden, co nie? - zadrwił Macrinus, przyglądając się z iście naukową ciekawością nabrzmiałej, fioletowej twarzy karczmarza.
- Dobrze zaciągnięty sznur - zauważył, przeliczając go na wysokość zmarłego mężczyzny. - Zmarł w nocy. Kilka godzin temu. Gówno, szczyny i krew zdążyły już wyschnąć, no a te plamy i stężenie pośmiertne… nie no, chłop jest sztywny już jakiś kawał czasu. Ej, co ty chcesz zrobić? - niemal natychmiast zaprotestował. - Poważnie? Chcesz porozmawiać z nieboszczykiem? O czym, o pogodzie? Naprawdę będziesz marnował swoje zdolności na coś takiego? - prychnął z wyższością. No tak, przecież nie było żadnego sensu rozmawiać z wieśniakiem.
- O proszę, proszę, któż to przybył. Templariusz, by ochronić biednego maga przed popełnieniem życiowego błędu i przyciągnięciem do niego jakiegoś demona? - dodał z kpiną w głosie, słysząc głos Marii za ich plecami.
Re: What lies beneath [Dragon Age, 3, fantasy]
Cholera a zapowiadał się naprawdę taki dobry dzień! Wyspał się, ta przeklęta burza minęła, w nocy nie męczyły go koszmary a nawet udało mu się nie zginąć podczas snu. Naprawdę niezły wynik, zważywszy na to, co ostatnimi czasy przeżywał na swojej drodze do Deep Roads. A tu proszę, z samego rana takie niespodzianki. Trup jak się patrzy. I to w dodatku trup z rodzajów tych, których nie chciało się oglądać. No bo co innego patrzeć na wybebeszonych apostatów albo zbuntowanych templariuszy, a co innego na porządnego człowieka, który nie szczędził wódki i nie kasował za nią wcale tak dużo. Cóż za ogromna strata dla ludzkości!
Aż mruknął coś pod nosem, odstawiając butelkę na blat. Po prawdzie trochę ciekawiło go, kto postanowił tak tego porządnego karczmarza urządzić. Raczej nie był to pierwszy lepszy chłop - oni zbijali się w bandy, brali grabie i widły i szarżowali nimi na słabszych od siebie. Templariusze zaś sięgnęliby po miecz, raczej nie kłopotaliby się z obijaniem na kwaśne jabłko tej jego pucołowatej gęby. Magowie? Cóż, oni prędzej poszczuliby go błyskawicą albo zmienili w bryłkę lodu. Który z nich z resztą miał na tyle siły w łapach, żeby takiego kloca dźwignąć i jeszcze powiesić? Zdecydowanie to wszystko nie trzymało się kupy. A kupa była i to śmierdząca i ewidentnie w gaciach nieboszczyka, gdy zwieracze puściły. Gówniana sprawa.
Głos Remusa odciągnął go od jakże pasjonujących rozważań fekalnych. Dunkan przekrzywił lekko głowę najpierw patrząc na maga a potem na dyndającego pod sufitem karczmarza. Kurwa to zdecydowanie nie było na jego nerwy.
Zaraz potem do gospody wtoczyła się Maria niosąc ze sobą dwa wiadra wody. Coś zaswędziało Dunkana pod skórą i to wcale nie były pchły. Niby od niechcenia rzucił spojrzenie na zbroję kobiety, jej rękawice i karwasze jakby poszukując tam śladów zbrodni, która wydarzyła się kilka godzin temu. Nic. Czysta jak łza. A jednak coś mówiło mu, że lepiej było mieć się przy niej na baczności.
-Niech ci będzie. Na cycki Andraste, same problemy od rana - stęknął z wyraźnym niezadowoleniem, zanim podszedł do jednej z ław. Upewnił się, że jest na tyle stabilna by utrzymała jego ciężar, zanim się na nią wspiął. Drewno stęknęło z cichym protestem, gdy Dunkan ustawił się w dogodnej pozycji. Zaraz potem zazgrzytał miecz, szarpnęła ścinana lina a głuchy łomot oznajmił, że karczmarz runął na ziemię jak długi.
-Gdyby ten morderca chciał zabić kogoś więcej, już wąchalibyśmy elfroot’a od spodu.- parsknął, zeskakując na ziemię i ukrywając miecz w pochwie. Szkoda było tępić ostrza na takie zabawy, ale skoro Remus nalegał…
-We śnie łatwo zaskoczyć i zabić nawet najlepszego wojownika. Nie. Ten ktoś chciał wykończyć tylko tego nieszczęśnika.- pokręcił głową, zanim przykucnął przy ciele i obmacał kieszenie. A może znajdzie w nich coś ciekawego? Co raz, mogłoby podpowiedzieć dlaczego karczmarz zginął, a dwa co mogłoby przydać się jeszcze żyjącym?
Jasne, okradanie trupa raczej nie było honorowym zagraniem ale… jemu i tak się nic nie przyda, prawda?
Kieszenie w kaftanie okazały się być puste. Dunkan mlasnął z niezadowoleniem. To samo było z resztą z kieszeniami spodni. Ktokolwiek tak go urządził, zapewne dokładnie go przeszukał. W oko Dunkana rzuciło się jednak coś dziwnego - zwitek pergaminu wystający z jednego z butów. Mężczyzna spróbował zszarpać obuwie z posiniałej, opuchniętej, martwej stopy i gdy mu się to udało, na dnie buta ukazał się liścik. Mężczyzna wziął go i obejrzał dokładnie. Pergamin śmierdział spoconą stopą, tusz był przez to nieco rozmazany ale dało się dojrzeć ciąg cyfr i liczb, które jednak niczego nie znaczyły.
-To jakisz szyfr. Ale chyba ważny, skoro tak go schował- wzruszył ramionami, podając pergamin Marii. Może ona będzie miała pomysł.