Cóż, sam nóż faktycznie był dość kiepską obroną zwłaszcza w przypadku starcia z Darkspawnami, które lepiej było trzymać na większy dystans. Ale na ten moment niestety nie miałem luksusu aby wybrzydzać. Nie, żebym kiedykolwiek go miał. Lata doświadczenia nauczyły mnie wykorzystywania dostępnych zasobów do maksimum, a jednocześnie dość odpowiedniego gospodarowania nimi. Można powiedzieć, że ci cholerni Templariusze racjonujący lyrium zrobili tym chociaż jedną, dobrą rzecz. Miecz Arroyi był o wiele lepszą bronią, to prawda. Ale był ciężki. Idealnie nadawał się do cięcia grupy przeciwników - wolnych, ociężałych, rannych lub zaskoczonych. To narzędzie służyło do przytłaczania siłą, siepania i ścinania rzędu głów za jednym zamachem. Ale jednocześnie nie miało szans ze zwinnym i szybkim rywalem. Być może gdybym miał wsparcie jeszcze trzech… czterech osób dysponujących mieszanym ekwipunkiem, mógłbym sobie pozwolić na przywłaszczenie tego oręża. Ale w sytuacji, w której się obecnie znajdowaliśmy? Nie miało to najmniejszego sensu. Raz, że klacz Constantii i tak była przeciążona dźwiganiem dwójki jeźdźców, dwa - nie miałem nawet odpowiedniej osełki, która pozwoliłaby wydobyć prawdziwy potencjał tej broni. Trzy - na darkspawny była to dobra broń, ale nie na uzbrojonych w łuki i ostrza Hessarian. A to właśnie im zamierzaliśmy złożyć w najbliższym czasie wizytę aby uzupełnić brakujący ekwipunek w mniej lub bardziej pokojowy sposób. Ah no i cztery - posługiwanie się tego typu bronią wymagało siły a także pełnej sprawności. Moje obolałe ramię było więc całkiem sporą przeszkodą do takiego przedsięwzięcia.
No więc postanowione. Nóż był dla mnie oczywistym wyborem.
Kiwnąłem więc głową w odpowiedzi, jednocześnie przedramieniem ocierając twarz z wody i krwi wciąż jeszcze płynącej z rozciętego policzka. Deszcz lał coraz bardziej. Lodowate strugi wody dość szybko sprawiły, że byłem całkiem mokry. Wręcz miałem wrażenie, że przemoczona koszula nieprzyjemnie chlupocze pod zbroją przy każdym ruchu. Ah, ileżbym dał teraz za solidny dach nad głową i trzaskający w kominku ogień. Luksusy, których Szarzy rzadko niestety doświadczali. Chyba, że o czymś nie wiedziałem.
Gdy Constantia znalazła się na grzbiecie konia, sam podążyłem w jej ślady, wygodnie usadzając się tuż za nią.
-Przecież nie masz mi za co dziękować. To raczej ja powinienem cię przeprosić za to, że naraziłem cię na niebezpieczeństwo- odpowiedziałem. W końcu gdyby nie ja, cała ta sytuacja z Czerwonymi Templariuszami by się nie wydarzyła. Westchnąłem cicho w duchu, starając się jakoś odciąć myślami od tego wszystkiego co działo się w ciągu ostatnich godzin. I właśnie wtedy mimowolnie dostrzegłem jak drobne ciało dziewczyny niemalże idealnie wpasowało się w moje w chwili, gdy oparła się o mnie plecami. Żeby nie spaść, owinąłem się wokół niej jednym z ramion. Jednocześnie czułem się nieco niepewnie - czy nie posuwałem się za daleko? Czy to jej nie przeszkadzało ani nie krzywdziło jej w żaden sposób? Ah! Jakaż ona była drobna w porównaniu do mnie! Z trudem powstrzymałem się przed wtuleniem twarzy w ryszawe loki wyłaniające się spod hełmu. Ich kolor, nawet w gęstniejącym wokół nas mroku, przypominał pasma najczystszej i najszlachetniejszej miedzi.
Cóż, te myśli towarzyszyły mi praktycznie przez całą drogę - praktycznie aż do czasu aż nie natrafiliśmy do wyludnionej wioski. W tej pogodzie, pogrążony w całkowitej ciemności niewiele byłem w stanie wypatrzeć.
Gdy dziewczyna zeskoczyła z konia, chciałem pójść w jej ślady. Powstrzymałem się jednak, czując delikatny dotyk jej dłoni a także spokojny głos przecinający ciemność. Gdyby nie to, zapewne nie byłbym w stanie jej zlokalizować - było ciemno jak w dupie u saracena.
-Zgoda, ale nie oddalaj się zbytnio, dobrze? W tych ciemnościach kompletnie niczego nie widać- odpowiedziałem, zaciskając palce na wodzy i lekko nią potrząsając by zachęcić konia do przestąpienia kilku kroków. Cholera, nie podobało mi się to miejsce. Domy wyglądały na opuszczone całkiem niedawno, ale co gorsza w powietrzu przesiąkniętym zapachem deszczu, rozciągał się dziwacznie znajomy odór. Skupiłem się, starając się wsłuchać w otoczenie. Poszukiwałem jakichś jęków, sapnięć czy czegokolwiek co mogłoby świadczyć o obecności Pomiotów w okolicy. Nic. Jedynie szum deszczu i postukiwanie kopyt na żwirzastej drodze prowadzącej przez samo centrum wsi. W końcu dotarliśmy na plac - chyba plac. Ewidentnie było tu więcej miejsca a kilka budynków zdawało się być nieco większych niż chaty, które mijaliśmy (mogło być to złudzenie, bo w tych ciemnościach nawet dostrzeżenie podstawowych kształtów było dość kłopotliwe). Możliwe, że natknęliśmy się na karczmę albo dom wójta. Tak czy tak, była to chyba dobra wiadomość - o ile nie zamieszkiwali go apostaci, zbłąkani templariusze lub co gorsza Darkspawny. Tych ostatnich nie miałem ochoty już dzisiaj oglądać.
-Constantia? Wszystko w porządku?- huk po mojej lewej mnie zaalarmował. Napiąłem się, gwałtownie sięgając po nóż i będąc gotów do przypuszczenia ataku. Zastygłem w bezruchu. Nic. Cisza. Dopiero po chwili głos Constantii przeciął się przez deszcz. Zdał się jakby dochodzić z niższej wysokości niż poprzednio. Czyżby klęczała? A może gdzieś spadła?
Jej słowa nie brzmiały też absolutnie pocieszająco. A więc dlatego tu nikogo nie było. Prawdopodobnie podczas naszej wędrówki, przeszliśmy po szczątkach mieszkanców, których ewidentnie nie spotkał przyjemny los. Ugh.
-Lepiej nie dotykać- odpowiedziałem od razu -Kto wie co ich zabiło. Może to Plaga?- zasugerowałem. Tak czy siak, musieli tu leżeć już jakiś czas. Co znaczyło, że dotykając trupów łatwo można było nabawić się jakiegoś choróbska. Przy naszym obecnym położeniu? Lepiej było nie macać tego, czego nie dało się zobaczyć i ocenić innymi zmysłami.
Na szczęście przerabianie nieboszczyka na pochodnię nie było konieczne. Chyba tylko łut szczęścia sprawił, że udało nam się znaleźć latarnię (i to namoczoną olejami! Paliła się aż miło było popatrzeć!), a także jako takie miejsce na spędzenie nocy. Zsunąłem się z klaczy, a potem dzięki delikatnemu światłu pochodni, udało mi się dostrzec małe zadaszenie nieopodal budynku. Ewidentnie służyło jako prowizoryczna stajnia - co też w ten sam sposób wykorzystałem. Wkrótce Bethilda stała już pod zadaszeniem, a ja zgarnąłem z jej grzbietu wszystkie nasze podróżne torby. Zaraz potem dołączyłem do Constantii, z pewnym powątpiewaniem rozglądając się po budynku, do którego weszliśmy. Nie było to najlepsze na co mogliśmy trafić, ale wciąż było chyba cudem zesłanym przez Twórcę. Tej nocy dach nad głową był zbawieniem.
Aż westchnąłem cicho, gdy po krótkiej chwili zatrzaskał ogień w kominku, a blade światło omiotło wnętrze budynku. Choć nie było to miejsce w żadnym stopniu przyjazne i tak miałem wrażenie, że było całkiem przyjemne. Nie liczyć ton kurzu ani unoszącego się w powietrzu odorku śmierci i tak było znośnie.
Odetchnąłem cicho, czując jak w skórę powoli wgryza się znużenie. Teraz, gdy byliśmy już jako tako bezpieczni, gdy Czerwoni Templariusze, Hessarianie i Horda zostali gdzieś daleko z tyłu, w końcu poczułem jak fale bólu i zmęczenia otulają ramiona i kark. To był długi, cholernie trudny dzień. Otarcie się o śmierć dwukrotnie praktycznie tego samego dnia w pewnym stopniu przypominało polowanie na Maleficara za czasów mojej służby w Zakonie, ale jednak miałem nadzieję, że nie będę musiał przeżywać tego kolejny raz. A jednak. Miewałem naprawdę więcej szczęścia niż rozumu.
Nasze torby stuknęły niedaleko kominka. Tak samo jak my, były doszczętnie przemoczone - ich zawartość najprawdopodobniej również. Ah cholera, pewnie całe ‘zapasy’ będzie trzeba wyrzucić. Co znaczyło, że tego wieczoru raczej nie napełnimy żołądków - chyba, że znajdziemy coś zachomikowanego w magazynku tutejszego karczmarza. Gdyby nie ten cholerny deszcz, być może mógłbym udać się do lasu, żeby zapolować na jakąś zwierzynę. A tak, w tej ciemności i strugach wody pewnie prędzej skręciłbym sobie kark niż znalazł cokolwiek nadającego się do spożycia.
-Rany? Ah, to nic…- zacząłem, nagle wyrwany z zamyślenia przez głos Constantii. Byłem gotów protestować i zapewniać, że wszystko jest ze mną w porządku ale… jedno spojrzenie w te oczy pełne najsłodszego miodu sprawiło, że cały mój opór jakby nagle ulotnił się. Oczarowany zapatrzyłem się w to pełne miękkości i troski spojrzenie, przestępując kilka kroków w stronę tej cudownej kobiety. I znów to ciepło, to wszechogarniające ciepło zalegało na dnie żołądka. Było jak małe węgielki, które żarzyły się, gotowe w każdej chwili wyzwolić ogień sięgający gwiazd. Byłby to ogień niszczycielski, który jednocześnie płonąłby a nie spalał.
Jak zahipnotyzowany zapatrzyłem się w mokry materiał płaszcza, który zsunął się z jej ramion. Było w tym geście coś przyciągającego, muskającego te żarzące się wewnątrz mnie węgielki.
Milczałem, gdy do mnie podeszła, oczarowany każdym jej najmniejszym krokiem, każdym uniesieniem się klatki piersiowej w łagodnym oddechu, każdym mrugnięciem czy drgnięciem różowych warg. Teraz w tym delikatnym świetle kominka wydawała się być tak ulotna a jednocześnie… piękna.
A gdy jej dłoń musnęła mój policzek, ah! Ta kobieta naprawdę doprowadzała mnie do szaleństwa!
Coś wewnątrz mnie, jakby jakiś supeł, który trzymał mnie dotychczas w ryzach, poluzował się nieco. A ja przesunąłem niepewnie głowę, wtulając się w jej ciepłe i delikatne palce. Czułem się tak, jakby jej dłonie były zrobione z porcelany, takie drobne, takie delikatne. A jednak opuszki palców były lekko szorstkie, zaprawione dzierżeniem łuku, napinaniem cięciwy. Ta cudowna mieszanka delikatności i siły przyprawiała mnie o zawroty głowy. Była niczym róża - piękny, cudowny kwiat o delikatnych płatkach ale jednocześnie ostrych kolcach gotowych ugodzić każdego, kto stanie jej na drodze. A ja jak największy głupiec dałbym się godzić tymi kolcami i zatonąłbym w tej cudownej delikatności zmieszanej z siłą.
W końcu moja głowa przekrzywiła się jeszcze bardziej, aż usta spoczęły na jej palcach, na których złożyły delikatny pocałunek. Była w nim zawarta wdzięczność a także… to ciepło i napięcie, które się we mnie zbierało za każdym jej dotykiem.
A gdy jej dłoń zjechała niżej, na Andraste! Cała moja cierpliwość wyczerpała się chyba właśnie w tym momencie. Nawet nie zauważyłem kiedy zdjąłem z siebie mokre rękawice, kiedy moje dłonie owinęły się wokół dziewczyny, a jedna z nich łagodnie musnęła jej policzek. Kciuk przesunął się po dolnej wardze, przynosząc pełne zachwytu westchnienie. Taka ciepła. Taka delikatna. Taka idealna. Aż w końcu (na Twórce! Był to chyba największy grzech w całym moim życiu!) nachyliłem się, ostrożnie smakując tych cudownych, różowych warg w pocałunku. Nie był on natarczywy, nie był też pełen namiętności - a jednak było w nim to dziwne uczucie, które we mnie wywoływała.
-Moja pani -szepnąłem w końcu, gdy się od niej oderwałem. Nie czułem już zimna, przemoczona zbroja stała się jakby całkowicie odległa. Teraz była tylko ona - Constantia. Ona i tylko ona. -Nie mam pojęcia co ze mną robisz… ale proszę nie przestawaj.
The Shadow of the Calling [2os, fantasy]
Re: The Shadow of the Calling [2os, fantasy]
- Einsamkeit
- Posty: 143
- Rejestracja: sob kwie 24, 2021 5:22 pm
Re: The Shadow of the Calling [2os, fantasy]
Ach, ten Javier: w każdym momencie potrafił mnie niesamowicie rozczulić. Czy to samymi słowami - przeprosinami, chociaż to ja powinnam przepraszać - czy to samym wtuleniem się w moje plecy, czy też… och. Mógł dostrzec, jak zmiękłam, gdy tylko poczułam jego policzek, delikatnie wtulający się w moją dłoń, by ostatecznie złożyć delikatny, czuły pocałunek na moich palcach. Po chwili, widząc to jego spojrzenie, zrobiło mi się - dosłownie - gorąco. Mógł chyba dostrzec ten wściekły rumieniec, wędrujący na policzki. Zapatrzyłam się w jego jasne oczy, rozczulona, zauroczona.
Jednocześnie czułam ten przyjemny żar, przemieszany z delikatnymi motylkami w brzuchu. To był ten pełen przyjemności moment wyczekiwania - na to, co Javier dalej zrobi. Czułam tę ekscytację, przemieszaną z rozkoszną niepewnością. Niezmiernie podobało mi się to, że przejmował inicjatywę bez wahania, będąc przy tym niesamowicie pewnym siebie. Nie odrzuciłabym go, absolutnie, ale miałam też świadomość, że gdybym powiedziała “nie”, uszanowałby to.
Ale nie chciałam mówić “nie”. Nie dzisiaj. I byłam pewna, że czegokolwiek by nie zrobił, nie usłyszałby ode mnie tego słowa. A przynajmniej nie teraz. Nie przez najbliższych kilka godzin.
Delikatnie przesunęłam dłonią po jego torsie, wędrując znów na ramię, bliżej szyi, tak by nie ugodzić jego zranionego miejsca; myśl, że będę musiała się tym zająć, przemknęła mi przez głowę, ale jednocześnie zawitała nań przelotem - jak muszka, przelatująca tuż obok, mała, nieistotna, nie przeszkadzająca nadmiernie.
Gdyby tylko zdawał sobie sprawę z tego, jak niesamowicie mi się podobał, jak niezmiernie mnie pociągał…! I chociaż chciałam to powiedzieć, szepnąć coś jeszcze, nie miałam ku temu odwagi.
Sama nie zwróciłam uwagi na to, że zdjął swoje rękawice; gdy tylko poczułam jego dłonie, wędrujące delikatnie po moich plecach, przyciągające mnie do niego bliżej, a następnie ten delikatny dotyk, muśnięcie moich ust, wydałam z siebie ciche, pełne zadowolenia westchnienie, jednocześnie z zawstydzeniem spuszczając wzrok.
Nie miałam już śmiałości patrzeć w jego jasne oczy, teraz rozświetlone blaskiem kominka i tym czymś - zauroczeniem? Pożądaniem? Pragnieniem? Czułam, że gdybym tylko dłużej się wpatrywała w niego, tym gorzej dla nas obojga to by się skończyło. Samo spoglądanie na niego budziło we mnie to dziwaczne pragnienie, by pójść o krok dalej, wtopić się żarliwie w jego usta i mimochodem zdjąć przynajmniej część jego zbroi - po to, by być bliżej, nie rozdzielona stalowymi łuskami i mokrym materiałem. Poczuć jego dotyk, bliskość, obecność. W tym momencie zbroja, i jego, i moja, wydawała się być niczym mur…
Znaliśmy się tylko dzień… a jednak… a jednak czułam ten żar na moich policzkach, to pragnienie, by być blisko, by być przy nim - i dać mu to, czego chciał. Czego chciałam również ja, acz nie miałam śmiałości tego okazać.
W głowie buzowało i szumiało przyjemnie, rozgrzewając krew, która przyjemnie rozlewała się po całym ciele, im dalej Javier wędrował swoim dotykiem; po chwili aż drgnęłam zaskoczona - choć czy powinnam się dziwić? - czując jego usta na moich.
A jednak nie mogłam się temu oprzeć; czując jego ciepłe usta na moich, wtopiłam się w jego wargi równie delikatnie, z równie wielkim uczuciem, a wręcz czułością. Drugą ręką objęłam go wokół szyi, lekko muskając jego włosy i bawiąc się tymi jasnymi, wilgotnymi od deszczu kosmykami. Niesamowicie mu pasowała taka długość. A nie miałam okazji mu wcześniej tego powiedzieć…
Przymknęłam oczy w pocałunku, skupiając się na Javierze całkowicie; na oddawaniu pocałunku, delikatnych, czułych muśnięciach jego karku, na tej bliskości, która w tym momencie była wyjątkowa. Czułam pod dłonią jego mocno bijące serce. Moje pewnie waliło równie szybko…
Nie chciałam się odrywać. To delikatne, czułe muśnięcie celowo, w pełni świadomie przedłużyłam, dając mu znak, że może je pogłębić. Ale… ach. Motyla noga. Jego rana. Nie mogłam go tak zaniedbywać!
- Zanim… zanim zrobimy krok dalej… muszę cię opatrzyć - szepnęłam, nadal nie mając śmiałości na niego spojrzeć. Po prostu wiedziałam, że jeśli to zrobię, to się źle skończy. - Muszę zobaczyć twoje ramię.
Wolną ręką zasunęłam kosmyk włosów za ucho, unosząc powoli wzrok. Powoli, powoli…
- Ja… - ach… w tym momencie antivański wydawał mi się znacznie bardziej odpowiedni. Po raz pierwszy słów mi w nim nie brakowało. Pasował do tej sytuacji, no i… idealnie oddawał to, co chciałam powiedzieć. Odchrząknęłam nieco nerwowo, szukając słów.
- Io… no sé che fai, ma io non posso resister a ti. - wyszeptałam, kradnąc sobie lekkie, delikatne muśnięcie, takie samo jak to, którym mnie przed chwilą obdarował. Nie mogłam się oprzeć. Ale po chwili zrobiłam krok w tył, patrząc, jak ściągnąć tę zbroję. Nigdy jeszcze jej z nikogo nie zdejmowałam, tylko z siebie. Nie miałam wprawy!
Re: The Shadow of the Calling [2os, fantasy]
Cholera jasna, Javier co ty robisz?! Jak śmiesz rościć sobie prawa do jej ust, do tych słodkich pocałunków? Ktoś taki jak ty nie powinien być tak blisko niej, nie powinien nawet pokazywać się jej na oczy. To dziwne uczucie wstydu zmieszanego z zauroczeniem musnęło moją pierś, przypominając dawne dzieje. Rude kosmyki, piegi na policzkach. Książka trzymana w dłoni. Nieśmiały uśmiech. I poczucie, że nie jestem godzien znajdować się w jej bliskości. To wszystko wróciło, choć teraz dotyczyło zupełnie innej osoby. W końcu ona nie żyła, powinienem już dawno wyrzucić sobie ją z głowy. A jednak emocje były takie same, identyczne. Zmieszanie połączone z uczuciem jakbym sięgał po zakazany owoc, którego nie śmiałem tknąć.
Drgnąłem, gdy sama dziewczyna zadrżała pod wpływem zaskoczenia. Serce zamarło jakby na sekundę w obawie, że zrobiłem jej krzywdę. Cholera! Powinienem się odsunąć, przeprosić i udać, że to wszystko było tylko głupim żartem, wybrykiem młodzieńczego serca. A jednak… nie potrafiłem. Nie potrafiłem nie zatracić się w tej słodyczy i miękkości. A gdy poczułem jej dłonie we włosach, na Twórcę! Miałem wrażenie, że moje kolana zatrzęsły się niekontrolowanie ledwo powstrzymując ciężar ciała. To było… ah takie przyjemne. Czuć jej drobne palce wsuwające się między kosmyki, muskające skórę głowy. Jakaś myśl z tyłu głowy zapowiedziała hardo, że nigdy nie zetnę tych włosów, jeśli Constantia będzie chciała raczyć mnie takim dotykiem dalej.
Nigdy nie doświadczyłem czegoś takiego a już na pewno nie śmiałem o czymś takim nawet śnić ani marzyć.
Nie mniej choć umysł krzyczał stanowcze “NIE”, ciało reagowało zupełnie inaczej. Jej dotyk tylko potęgował to żarzące się uczucie w piersi, sprawiał, że coś na dnie żołądka zaciskało się a serce waliło w piersi niczym młot. Moje dłonie zsunęły się niżej, jakby starając się odszukać zapięcia jej zbroi, pozbyć się dzielącego nas metalu i zatopić w bliskości naszych ciał. A gdy tylko odwzajemniła mój pocałunek… chyba nie miała pojęcia jak bardzo testowała w tej chwili moją samokontrolę. A jednak… gotów byłem się dla niej hamować, grać według jej reguł i zasad. Bo w końcu jedyne czego w tej chwili pragnąłem to dać jej szczęście, delikatność i przyjemność. Chociaż przez tę jedną chwilę. Ten jeden wieczór. Zanim los rzuci nas na pożarcie kolejnym wrogom.
Delikatnie skubnąłem zębami jej dolną wargę, zanim wypuściłem ją z ramion i pozwoliłem jej się odsunąć. W głowie mi szumiało, serce wyrywało się z piersi, a jednak nagle dopadło mnie jakieś dziwne osamotnienie i odrętwienie, gdy tylko przestąpiła krok w tył. Nie podobało jej się? Nie pragnęła tego co ja? Serce zadrżało w piersi pod wpływem tych myśli. Cholera. Chyba nie zrobiłem jej krzywdy? Nie poczyniłem czegoś, czego by nie chciała? Jej słowa (tak słodkie jak miód) dawały w końcu prawo przypuszczać, że chciała tego równie co ja. A jednak… gdy się odsunęła ponownie ogarnął mnie chłód. I to jeszcze większy niż poprzednio.
-No te preocupes, mi tesora. Mientras que esté contigo, es solo una bagatela.- odpowiedziałem, choć nie zamierzałem na nią naciskać. Już i tak uczyniła mi ogromny zaszczyt dzieląc się ze mną tą odrobiną bliskości.
-Ale jeśli cię to uspokoi… nie będę przed tobą uciekał- dodałem, sięgając do zapięć pancerza i powoli, metodycznie pozbywając się poszczególnych elementów. Aż w końcu zimny metal został ułożony obok ogniska a ja zostałem jedynie w spodniach i przemoczonej koszuli. Cóż, nagle jakoś dopadło mnie dziwne zawstydzenie. Choć moja powierzchowność nie była jakaś tragiczna tak… obawiałem się, że nie spodoba jej się to, co zobaczy pod skromnym, lnianym materiałem. Strudzone ciało pokryte bliznami - starymi i nowymi. Nie mówiąc o tej paskudnej bliźnie na udzie, którą zrobił mi jeden z Kruków. Maria zszyła ranę najlepiej jak tylko mogła ale i tak… nie wyglądało to zbyt pięknie. W porównaniu do Constantii byłem grubo ciosany, szorstki. Chyba nie było we mnie niczego, co mogłoby się jej spodobać. Dlatego z pewną niechęcią ściągnąłem koszulę przez głowę i rzuciłem ją obok kominka.
-Widzisz? To nic takiego?- mruknąłem, kiwnięciem głowy wskazując na nieco posiniałe rozcięcie skóry. Powinienem był to chyba zszyć, ale no trudno.
- Einsamkeit
- Posty: 143
- Rejestracja: sob kwie 24, 2021 5:22 pm
Re: The Shadow of the Calling [2os, fantasy]
- Muszę i chcę o ciebie dbać - szepnęłam w lekkim, czułym uśmiechu. Nie zawsze na wszystko znajdowałam odpowiednie słowa, dlatego teraz przeskoczyłam na język powszechny.
Obserwowałam, jak Javier ściągał z siebie zbroję kawałek po kawałku. Naramienniki, płyta na napierśniku, chroniąca serce, w końcu zbroja i kolczuga. No i cała reszta.
Nie mogłam się oprzeć, by nie spojrzeć na niego powoli, od góry do dołu, od dołu do góry, bez pośpiechu, rejestrując każdy detal jego wyglądu. Nawet nie zdawał sobie sprawy z tego, jak zabójczo wyglądał. Podobało mi się w nim wszystko, co mógł chyba dostrzec w moich oczach czy lekko uniesionych kącikach ust. Nie mogłam tego powstrzymać…
- No nie wiem. Nie podoba mi się ta rana na ramieniu. Ale odetchnę z ulgą dopiero, gdy się zagoi na dobre - pokręciłam głową. Delikatnie musnęłam jego obojczyk, oczywiście nie dotykając samej rany. Ale nie była zaogniona, zaczerwieniona. Była czysta. Skóra siniała - ten, z kim się bił, musiał mieć wiele siły.
- Chciałabym, żebyś usiadł przy kominku i się wysuszył w czasie, gdy poszukam elfroota - oświadczyłam łagodnym, acz stanowczym tonem, cofając dłoń. Choć wcale nie było to łatwe, wręcz przeciwnie. Bez trudu umiałam sobie wyobrazić, jak tonę w tych silnych ramionach i kradnę sobie długi, ognisty pocałunek, wprawiający moje ciało w płomienny żar. Ale…
Ach, Vita. Przestań. Zachowujesz się jak te panny z książek Varrica Tethrasa. Jeszcze go wystraszysz. To nie miejsce i czas na twoje fantazje.
Sięgnęłam znów po rękawice, zakładając je. Dłonią wskazałam mu kominek, nim sama podeszłam do latarni, którą zawiesiliśmy wcześniej. Dzięki Twórcy, że ktoś ją miał, i że jeszcze się paliła…
- Za chwilę wrócę. Nigdzie nie wychodź. Spróbuj odpocząć. - dodałam łagodnie. Nie miałam wątpliwości, że Javier był gotów już się kłócić, ale w tej kwestii nie miał zbyt wiele do powiedzenia.
Jednocześnie teraz, gdy sytuacja była już znacznie spokojniejsza, poczułam ten głód - ostry, szarpiący, ściskający żołądek. A niech to. Musieliśmy - bo nie miałam złudzeń, że Javiera to również dotyczyło - coś zjeść. Musiał mieć siły do dalszej podróży, nie mówiąc o gojeniu się jego ran. No i potrzebowaliśmy się chociaż umyć. Mój wzrok padł na balię, wciśniętą za ladę. Ewidentnie ktoś naprawdę to wszystko położył na chwilę i wyszedł… by już nigdy nie przestąpić ponownie tych progów.
Z tą myślą wyszłam na zewnątrz. Wciąż lało jak z cebra; aż wzdrygnęłam się, czując tę falę lodowatego chłodu. Krople deszczu siekły i cięły mnie teraz niczym miniaturowe, drobne sztylety. Naciągnęłam kaptur na głowę - dzięki bogu, że ktoś, kto tworzył zbroje Szarych Strażników, był bardzo praktycznym, rozsądnym człowiekiem - i rozejrzałam się wokoło.
Cóż, oprócz nieszczęsnego nieboszczyka u progu nie widziałam ich zbyt wielu w okolicy, jednak zdawałam sobie sprawę z tego, że jeśli mieszkańcy padli ofiarą zbrodni ze strony tevinterskich magistrów - lub kogokolwiek innego - to najpewniej leżeli jeszcze gdzieś indziej. Zerknęłam na Bethildę, która wydawała się drzemać po tak długiej wędrówce. Kiedy to wszystko się skończy, będę musiała jej chyba przynieść cały kosz jabłek. Javier w swojej przytomności odprowadził ją pod dach; w pobliżu leżał pusty już żłob. Na szczęście jej chociaż mogła wystarczyć jakaś trawa… ale nam…
Latarnia kołysała się w mojej dłoni, rozsyłając wokoło złote rozbłyski wśród iskier deszczu. Ale teraz było już o niebo łatwiej… no i czułam się znacznie pewniej, mając w dłoni coś, co dawało mi odrobinę światła i ciepła.
Kroki same mnie zaprowadziły do jednego z ogrodów; najwyraźniej jego właściciel bardzo kiedyś o niego dbał - może był lokalnym zielarzem-uzdrowicielem? - bowiem elfroot rósł tu obficie, ukwiecając część łąki. Albo sadu? Położyłam ostrożnie latarnię wśród wysokich traw, ścinając go do korzeni. Chwilę później moje dłonie napotkały także kwiaty embrium. Ich ciężki, korzenny zapach rozkosznie durzył zmysły. Oczywiście z ziół leczniczych najbardziej powszechny był elfroot, ale w połączeniu z embrium był niesamowity, lecząc nierzadko nieuleczalne niegdyś choroby. Z wysiłkiem pociągnęłam za roślinę. I jeszcze następną. Oraz kwiaty lotosu!
Niesamowite było to, jak bardzo cieszyły mnie takie znaleziska w tym momencie. Gdyby zrobić z nich napar i maść, bylibyśmy w o niebo lepszej sytuacji. Javier czułby się niewątpliwie lepiej.
Moje myśli znów powędrowały do niego; czy suszył się, tak jak mu poleciłam? Jakoś śmiałam w to wątpić. Znałam go już na tyle, by wiedzieć, że najprędzej buszował gdzieś po całej gospodzie, próbując znaleźć coś użytecznego. Był niezmiernie praktycznym człowiekiem, co było jednym z wielu aspektów, które mi się w nim podobały.
Chwilę później, gdy szłam za kolejnymi roślinami, poczułam się, jak gdyby prowadziła mnie sama Andraste: niemalże bym - mimo potknięcia się o kolejnego nieboszczyka, skrytego w gęstej trawie - wpadła na starą jabłonkę. Spodnie zahaczyły o jakieś krzewy. Aż syknęłam boleśnie, zanim po omacku zerwałam parę owoców. Blask latarni uświadomił mi, że miałam w garści wyjątkowo dorodne… maliny? Jednak gdy tylko spróbowałam jednej z nich, pojęłam, w jak wielkim byłam błędzie.
Smak jeżyny był w tym momencie wspanialszy bardziej od jakiegokolwiek mięsiwa, wina czy czegokolwiek innego. Były tak cudownie cierpkie, a zarazem tak słodkie! Moja torba podręczna szybko zapełniła się tymi zdobyczami, darem niebios; najwyraźniej pogoda na Wybrzeżu Sztormów zmyliła mnie na tyle, bym zapomniała, jaki panuje naprawdę sezon pogodowy w pozostałej części Thedas.
Nawet nie zauważyłam, jak nogi poniosły mnie z powrotem do gospody, w której znaleźliśmy tymczasowe schronienie. Straciłam całkowicie poczucie czasu! Przed wejściem do środka obeszłam ją wokoło, sprawdzając okna; na szczęście dla nas ten, kto ją prowadził, zamknął okiennice. Ktokolwiek by tędy podróżował, nie dostrzegłby światła, dochodzącego z wewnątrz, ani też dymu z komina; nów panował w najlepsze.
Wkrótce po tym otworzyłam drzwi najciszej jak mogłam; odłożyłam latarnię na pobliski stół, zanim wróciłam po mój łuk, który również wylądował na stole - tylko w bezpiecznej odległości od latarni. Zgasiłam ją zresztą. Szkoda było jej marnować.
Mój wzrok zawędrował w stronę Javiera; zapatrzyłam się na niego przez dłuższą chwilę, oparta o drzwi gospody. Spojrzenie niespiesznie wędrowało po jego ciele, notując każdą, najmniejszą bliznę, połyskującą perłowym złotem w tym przygaszonym półmroku. Ile bym dała, by poczuć je pod palcami…! Zagapiłam się na jego profil, jak gdyby chcąc zagłębić się w jego myśli - nad czym się tak zastanawiał?
Wydawał się być niesamowicie zrelaksowany - i tego mu zazdrościłam. Siedział przy kominku, z jedną nogą zgiętą, i faktycznie - ku mojemu zaskoczeniu - się suszył. A to niespodzianka.
Z tą myślą znów poczułam kolejne ukłucie zimna; dopiero teraz, gdy znalazłam się w tym rozkosznym ciepełku, poczułam jak bardzo zgrabiałe miałam od lodowatego deszczu palce. Mimo to zamierzałam się zająć moją zbroją później. Za chwilę.
Przykucnęłam przy Javierze; bogowie, czy tylko mi zrobiło się w sekundę gorąco, jak gdybym napiła się wyjątkowo mocnej whisky?
- Zamknij oczy - mruknęłam cicho, nachylając się do niego. Uśmiechnęłam się z nieskrywaną satysfakcją, widząc, że rzeczywiście mnie posłuchał.
Jednocześnie miałam ochotę się z nim podroczyć; tego raczej się nie spodziewał. Chłodnej, soczystej jeżyny, muskającej jego usta. Aż zachichotałam cicho, nie mogąc się powstrzymać.
W tym momencie byłam po prostu… szczęśliwa. Nieziemsko szczęśliwa. Wolna od większości trosk, które teraz by chmurzyły moje myśli.