Hasten
Świt nastał szybciej, niż sądził. Niczym strzała puszczona w zasadzce, lekki poblask pierwszych promieni wschodzącego słońca, niespodziewanie przeszył upstrzoną gwiazdami czerń nocy. Powoli barwiąc swym złocistym światłem wpierw okraszone śniegiem wierzchołki drzew, a po nich i mury fortecy, gdy wraz z upływem kolejnej godziny słońce znalazło się nieco wyżej. Wszem wobec ogłaszając nadejście kolejnego dnia. Stojącym zaś na strzeleckim chodniku i obserwującym zza blanek z uwagą otoczenie Jeźdźcom, koniec ich powinności. Długiej nocnej warty, podczas której, choć nie doszło do żadnego incydentu, mimo iż nawet żaden niespodziewany szmer, czy ledwo dostrzegalny wśród leśnych gęstwiny ruch, nie wywołał ich niepokoju, ci ani na moment nie opuścili swego posterunku. Ni też nie ważyli się stracić czujności i opuścić gardy. Wiedzieli bowiem aż nadto dobrze, iż to w głównej mierze na ich barkach spoczywa odpowiedzialność za życie i zdrowie każdej z obecnych w fortecy osób.
W tamtej chwili jednak, gdy ten jakże zapierający dech w piersi widok, zdejmował mu z ramion ten wielki ciężar powinności, Hasten nie był w stanie powstrzymać cichego westchnienia. A także brzmiącego bardziej jak ćwierk gwizdnięcia, wyrażającego pełnię jego podziwu dla tego niesamowitego zjawiska natury, jakim był wschód słońca. Pierwszy raz w życiu budzący w nim mimowolnie tak wielką radość i uwielbienie. Tak niezmierzoną błogość i lekkość serca, że choć wcale nie musiał. I mimo że logika i wychowanie podpowiadały mu, by nie zwlekał dłużej, lecz czym prędzej do swej pani się udał, szatyn pozostał na blankach jeszcze dłuższą chwilę. Samotnie przypatrując się, jak otaczający go i malujący się na horyzoncie świat, za sprawa tego ciepłego blasku, znów powoli budzi się do życia. I w ciszy, składając z nabożną czcią pokłon tej, która czyniła to możliwym, a której przecież sam zawdzięczał tak wiele. Pani Dnia i Władczyni Poranka. Królowej Słońca.
To właśnie ku jej czci, kolejny raz utkał też z iluzji pojedynczy kwiat słonecznika i złożył go na szczycie blanek. A potem, dostrzegając sylwetki gotowych do przejęcia posterunku wartowników, w rozbłysku zielonego światła zmienił swą postać. I rozłożywszy skrzydła, z całych sił machnął nimi, wzbijając się w powietrze.
A wszystko po to, by choć spróbować odzyskać kilka cennych minut, które wcześniej zmitrężył, podziwiając widoki. I znacznie szybciej niźli kierując się, choćby i biegiem, licznymi, kamiennymi schodami, dotrzeć do poślubionej mu damy. Jak szczerze wierzył, przebywającej o tej porze już w przydzielonej im komnacie. I pogrążonej w błogim i spokojnym śnie.
Chciał ujrzeć ten widok. Ten jeden raz zachować się nieco samolubnie i choćby przez sekundę, pozwolić swym oczom się nim cieszyć. Tak, by móc go na zawsze zapisać w pamięci. I trzymać w tajemnicy niczym największy skarb. Nie wiedział bowiem kiedy Yellena pozwoli sobie w jego towarzystwie na tak swobodny sen, jak w samotności.
Z tego też powodu nie otworzył, choćby i z największą ostrożnością drzwi ich komnaty, lecz bojąc się, iż niewiastę tę mógłby zbudzić nawet najcichszy szmer, odnalazł z zewnątrz, w locie, odpowiednie okno. A potem mając szczerą nadzieję, iż o tej porze, zwłaszcza po takiej nocy jak ostatnia, samotna jaskółka nie zwróci niczyich podejrzeń, zasiadł na grubej, drewnianej ramie. I zerknął do środka.
Jakże wielkie było jego zdziwienie, gdy odkrył, iż choć, zgodnie z jego wiarą, ciemnowłosa przebywa w wyznaczonym im pomieszczeniu, nie jest w nim – ani nawet w ich łożu – całkiem sama. A miast tego za swe towarzystwo ma dwie inne, śpiące kobiety. Najwyraźniej dotrzymujące jej tej nocy towarzystwa nie tylko przy wymianie poglądów, lecz i opróżnianiu tutejszych rezerw alkoholu, jak sądził po ich stanie i ułożeniu oraz – jak mu się zdawało – kilku nowych plamach na piernatach. Jednak nie był pewien, czy te ostatnie faktycznie istniały, czy też były jedynie wynikiem złudzenia, gdyż niedane mu było zbyt dokładnie się im przyjrzeć. Ledwo zdążył bowiem mimowolnie cicho ćwierknąć w wyrazie podziwu dla czynów niewiast, a jedna z nich zaczęła się budzić. Zaledwie drobnym, najpewniej jeszcze na wpół sennym ruchem, uświadamiając Hastenowi, jak bardzo ten widok nie jest przeznaczony dla jego oczu. Oraz że już i tak najpewniej widział stanowczo zbyt wiele.
I choć kusiło go, by zostać jeszcze chwile dłużej. Z ciekawością zwiadowcy przyjrzeć się lepiej twarzom towarzyszek swej lubej, aby móc je zapamiętać i z czasem poznać ich tożsamość. Dowiedzieć się kogo najpewniej ta o wsparcie w trudnych chwilach będzie prosić. Komu z trosk będzie się zwierzać nim on – o ile kiedykolwiek będzie mu to dane – zyska jej pełne zaufanie, odwrócił się. Znów rozpostarł niewielkie skrzydła i machając nimi, wzbił się do lotu, wykonując szybki, taktyczny odwrót. Pełnił wszak w Kompanii rolę zwiadowcy już wystarczająco długo, by wiedzieć, kiedy należy się wycofać. A także i rozumiał, iż podając się tej pokusie, utraciłby prawo do przynajmniej części szacunku, którym mogła obdarzyć go Yellena. A na który nie miał jeszcze przecież okazji w jej oczach zapracować.
Niemniej, pomimo że pokusie się oparł, gdy na dziedziniec skrzydła swe skierował i głowę swą oczyścił ze zbędnych myśli. Kiedy zasiadłszy na tamtejszym murku, zadrżał od podmuchu chłodnego wiatru, tak łatwo zdolnego go zmusić by napuszył swe pióra, zdał sobie sprawę, iż pozostała jedna ważna kwestia. A mianowicie miejsce, w którym poza wyraźnie zajętą komnatą i on błogiego snu mógłby zaznać. W którym przed mrozem mógłby się schronić, nie narzucając się niepotrzebnie nikomu.
W normalnych warunkach tym miejscem wydałaby mu się pewnie komnata Helliona, gdyby tylko wiedział, iż ten przebywa w niej zupełnie sam. Tam bowiem mógłby wówczas wczepić się swoimi niewielkimi pazurkami w okienną ramę. I z głową schowaną pod jednym ze skrzydeł, to na niej aż do zmierzchu senne krainy przemierzać.
Lecz tym razem przyjacielowi narzucać się nie chciał. Nie po tak ciężkiej zapewne dla Jeźdźca o lwim sercu nocy. Nie, kiedy i do uszu młodzika w czasie warty dotarło kilka jakże smutnych i niegodnych plotek, w które, mimo iż Hasten wierzyć nie chciał, nie do końca na nie głuchy pozostać potrafił. Wciąż wszak pamiętał, jak i sam jeszcze poprzedniego wieczoru wrażenie jednoznaczne odniósł, iż druha jego coś niezwykle złego spotkało. Coś, o co go wówczas pytać nie śmiał, a co jakże niezmiernie do porzucenia przez darowaną mu przez los damę pasowało.
Jakże Hasten mógłby się więc Hellionowi jeszcze z własnymi problemami pakować na głowę? Z taką drobną trudnością, jak brak miejsca w miękkim łożu, gdy przecie już nie raz i na twardej niczym skały, zmarzniętej gołej ziemi nocować mu przyszło? I kiedy rozwiązanie jego zmartwienia jawiło się tuż przed nim w postaci jakże jeszcze poprzedniego dnia kuszącej go stajni?
Czym prędzej więc to do niej się skierował. Na jednej z jej żerdzi zasiadł i pusząc nieco pióra, jak to miał zwyczaj z głową pod prawym skrzydłem, zasnął. Pozwalając sobie przez kolejne godziny śnić długi, spokojny sen o locie w przestworzach, który przerwało mu dopiero pojawienie się stajennego. Zbyt głośno gwiżdżącego, a także zbyt wielkie zamieszanie budzącego wśród dotąd spokojnych wierzchowców, aby go zignorować. I na domiar złego — zbyt ociągającego się, by go przeczekać.
Z cichym ćwierknięciem, będącym jednym wyrazem dezaprobaty dla hałaśliwości mężczyzny, wyczerpawszy swą cierpliwość i rozbudziwszy się na tyle, by móc wzbić się znów do lotu, czarownik opuścił więc w końcu stajnię. Mając zamiar, już na swych ludzkich nogach, odnaleźć inne, godne lokum na drzemkę. Nim jednak zdążył w jego sprawie, jakąś decyzję podjąć, za sprawą Harla dotarła i do jego uszu wieść o nagle zwołanym, spotkaniu Kompanii. A tym samym ważnej powinności jednego z jej członków, której nie wolno było Hastenowi zignorować. Zwłaszcza dla takiej błahostki, jak jeszcze odrobina snu, na który przecie czasu miał mieć jeszcze tego dnia wiele. Nawet jeśli nie przed zmrokiem, to tuż po nim, aż do następnego świtu, a może i jeszcze jedno popołudnie dłużej. Ale nie więcej, stanowczo nie, wszak czas ich naglił. Z każdą pojawiającą się przeszkodą, coraz bardziej. A młodzik wiedział, że Hyron, jak bardzo surowym dowódcą chwilami by się nie wydawał, lub wręcz nie był, wiedział o tym najlepiej. I mając głównie na celu ich dobro, nie zmitrężyłby w tej fortecy ani jednej, nadmiarowej sekundy. Wszystko, byle tylko na czas doprowadzić ich do celu.
Uśmiechnął się do tej wizji. Do obrazu chwili, gdy dotarłszy wreszcie do kresu swej tułaczki, znów na ziemiach swej ojczyzny pierwsze swe kroki stawia. Po raz kolejny słysząc dźwięki jej lasów i czując ich zapach. Tak charakterystyczny, tak dla niego cenny, że choć nie czuł go od tylu lat, wciąż potrafił go sobie przypomnieć. I to w zupełności wystarczyło, aby serce szatyna ścisnął smutek. A także tlący się gdzieś wraz z nim lekki żal i gniew na samego siebie, który nie opuścił go ani, gdy tym razem w swej ludzkiej postaci pozwolił cieszyć się swemu ciału kąpielą w tutejszych gorących źródłach. Ani też, gdy już czysty, ogolony i przebrany w swe, wyprane poprzedniego dnia rzeczy, zajął wskazane mu miejsce podczas narady. Dla wielu być może zbyt długiego posiedzenia, które przynajmniej zdaniem Hastena przyniosło o wiele za dużo złych wieści — od stanu Halse’a, po jakże pełną mocy zapowiedź uszczuplenia ich Kompanii. A przecie, przynajmniej jego zdaniem, silniejsi byli razem. Zwłaszcza w obliczu tylu mogących ich czekać jeszcze przeszkód.
Mimo to, jak z niekrytym zaskoczeniem zauważył, Hyron zdawał się tą deklaracją nie przejmować. I dlatego też, choć logika podpowiadała inaczej, pomimo że Hoff twierdził, iż starszy Zwierzołak o swych podwładnych w ogóle nie dba, szatyn zdecydował się w tej kwestii, kolejny raz, jak wcześniej i w wielu innych, zaufać dowódcy. Ten był wszak o wiele bardziej doświadczony w tułaczce od niego. A Hasten nie tylko dodatkowo szanował go za jego nieugiętość i podjętą przez niego decyzję w sprawie Callisty, ale i pamiętał doskonale, jak ten wiele trudu włożył w to, aby odnaleźć ratunek dla niego i Helliona. I był mu za to dozgonnie wdzięczny. Nie mógł więc do swych myśli dopuścić faktu, że Hyron mógłby celowo doprowadzić do stanu Halse’a, czy też nie podjąć się wszelkich możliwych sposobów, aby mu pomóc. Nie użyć wszystkich możliwości. Zwyczajnie, choć chciałby, aby było inaczej, niestety i te nie były nieskończone.
Resztę tego dnia, jedynie z krótkimi przerwami, by standardowe potrzeby ciała spełnić, jak posilenie się ciepłą strawą, Hasten spędził, starając się pomóc tam, gdzie tylko był w stanie i spłacić te z zaciągniętych długów przysług, na które pozwalały mu możliwości i siły. Złożył więc Kurnousowi, stosowną, choć w minimalnym stopniu ofiarę i odmówił do niego długie, dziękczynne modły. Spędził też przynajmniej godzinę, sprzątając dokładnie pomieszczenie, w którym przyszło im nocą biesiadować ze wszelkich śladów tej jakże hucznej zabawy, a potem i kolejną myjąc i inne z brudnych od roztopionego śniegu podłóg. Robił gorliwie to, co mu polecono, spełniając rozkazy zarówno mieszkających w fortecy Jeźdźców, jak i niewiast. I racząc miłym słowem lub uśmiechem każdą z nich, którą napotkał.
A choć wcale tego nie oczekiwał, ani też nie śmiał o to prosić, czy – chrońcie bogowie – tego żądać, w nagrodę za swój wysiłek, pod wieczór otrzymał od jednej z nich, o jakże przywołującym na myśl młode liście spojrzeniu, podarek. Dokładnie trzy, ususzone przez nią i związane cienką nicią kwiaty lawendy. „Na dobry sen przed długą tułaczką”, jak to powiedziała, uśmiechając się ciepło. I choć ten wyraz radości i dobrej woli, mógłby w niejednym wzbudzić masę podejrzeń, Hasten nie należał do tej grupy. Mimo iż nie znał się na magii ziół, nie wyczuł bowiem od nich nic niepokojącego. Sama niewiasta również wydawała się nie kryć żadnych złych intencji.
Z tych też powodów podarunek przyjął, odwzajemniając jej uśmiech i z wdzięcznością pochylając głowę. A potem, raz jeszcze podziękowawszy pannie, szybko swe kroki do wyznaczonej mu komnaty skierował. Chcąc wreszcie zobaczyć się ze swoją panią. I podzielić się z nią otrzymanym darem, tak by i ona spokojnego odpoczynku mogła zaznać.
Niestety, mimo iż oczami wyobraźni widział już jej odpoczywającą w komnacie sylwetkę. Mimo iż słyszał w myślach jej ciepłe przywitanie, gdy w końcu dotarł na miejsce, odkrył, iż Yelleny nie ma w komnacie. Ani też nigdzie w jej pobliżu, zupełnie tak, jakby chcąc uniknąć spędzenia w jego towarzystwie i tej nocy, do której z widzianych przez niego tego poranka niewiast się udała. Aby to rozmową właśnie z nią do snu ją otuliła. I by to życzeniem dobrego dnia ją, a nie męża swego powitać.
Mając w myślach właśnie tę wizję, początkowo westchnął zawiedziony, lecz zaraz potem szybko pokręcił głową, starając się ją odgonić. Uwierzyć, iż nawet jeśli z innymi kobietami przyszło Yellenie ten wieczór spędzać, na samą noc wróci do niego. I aby umocnić właśnie tę nadzieję i nie dopuścić, by niewiasta z poprzedniej wizji zmieniła się w niej w innego Jeźdźca, wszystkie zasuszone kwiaty umieścił pod poduszką ciemnowłosej. A potem zasiadł na ich wspólnym łożu i w spokoju czekał.
Nie wiedział, jak wiele czasu tak spędził, jednak choć starał się wytrwać, nagromadzone wciąż nieodespanymi w pełni, zarwanymi nocami oraz wypełnioną tego dnia pracą zmęczenie zaczęło z nim wygrywać. A on, nie mając wciąż pewności, czy żonie jego przyjdzie powrócić, ani też czy jego pani w ogóle życzy go sobie widzieć, w niewielkim rozbłysku zielonej poświaty, resztkami sił znów zmienił się w dymówkę. I w tej postaci, skrył się w rogu karnisza, znajdując na nim, aż do świtu miejsce swego odpoczynku.
Nawet następny poranek nie przyniósł mu żadnych odpowiedzi. Nie rozwiał pozostawionych przez wieczór wątpliwości, gdyż wyraźnie zbyt zmęczony ostatnimi wydarzeniami, zaspał. A tym samym wstał zbyt późno, aby móc dokładnie sprawdzić, czy małżonka jego opuściła już komnatę, szykując się z innymi damami i Jeźdźcami do drogi, czy też jednak wbrew jego nadziejom, nigdy do niej nie powróciła.
Jednak nadmiar koniecznych do wykonania przed opuszczeniem fortecy przygotowań wystarczył, aby choć przez swe wątpliwości Hasten zaczął dzień z dość nietęgim humorem, szybko zapomniał o sprawach tak niepewnych. I miast na nich, skupił się na tych obecnych, znów starając się w pełni cieszyć teraźniejszością.
Wczorajszy wieczór był już wszak przeszłością. Kolejna noc niepewną przyszłością. Czekającą na niego niespodzianką, mogącą być mu słodką jak miód lub gorzką, jak piołun. Czas, który miał zaś do dyspozycji w tamtej chwili był dla niego darem. Kolejnym stawianym przed nim przez bogów wyzwaniem, za które mogli mu odpłacić równie sowicie, jak za wcześniejsze trudy. A z jedną z tych właśnie prób przyszło się mu zmierzyć, gdy tylko spakowawszy się i trzykrotnie sprawdziwszy, czy zabrał wszystko, gotowy do dalszej podróży, trzymając w dłoni lejce osiodłanego Artusa, stanął na dziedzińcu obok innych członków Kompanii. Uważnie rozglądając się za Yelleną, jako że to Harlowi znów przypadło w udziale wstępne zbadanie czekającej ich drogi. I licząc przy okazji, odruchowo wszystkie przygotowane już drogi wierzchowce, aby zorientować się, jak wielu z ich Kompanii wraz z Hoffem zdecydowało się pozostać w twierdzy.
To właśnie wówczas, doliczywszy się zdecydowanie mniejszej ilości rumaków, niż liczba samych zgromadzonych w pobliżu kobiet i mężczyzn, przypomniał sobie, jakąż to ważną informację usłyszał jeszcze na Wiedźmim Targu od Kildas. W tamtej chwili jednak stanowiącą o wiele mniejszy problem, niźli wydostanie się z tego przeklętego miejsca. Część dam, zawiedziona podstępnymi sztuczkami wiedźm oddała im wszak niczego nieświadoma swe drogocenne rumaki. A Yellena, ukryta jeszcze wówczas pod obrazem Lilith, a tym samym nieświadoma zapewne swych czynów, była jedną z nich. I mimo że tym samym zdecydowanie nikt zdaniem Hastena, pod żadnym pozorem nie miał prawa jej za to winić, nie zmieniało to nijak faktu, iż brakowało dla niej wierzchowca. A choć wyraźnie część innych Jeźdźców miała zamiar, zaradzić podobnemu problemowi zwyczajnie siadając wraz z żonami na swych wierzchowcach, on nie mógł tego uczynić. Był wszak zwiadowcą. I niezależnie od sytuacji, tym samym w każdej chwili, musiał być gotowy, wypełnić swój obowiązek. I oddaliwszy się od Kompanii sprawdzić, czy na czekającej ich drodze nie czai się żadne niebezpieczeństwo.
Cóż miał, więc uczynić w tej sytuacji, zaczął myśleć gorączkowo, czując, jak powoli jego żołądek zaczyna zwijać się w coraz ciaśniejszy supeł. Jak miał zdobyć kolejnego rumaka, podczas gdy nie miał nic wystarczająco cennego, aby to na niego wymienić? U kogo mógłby zaciągnąć dług przysługi, jeśli nic innego mu nie pozostanie i zmuszony będzie prosić innego z Jeźdźców o użyczenie Yellenie miejsca na swym koniu, nawet jeśli ten pomysł zupełnie mu się nie podobał i budził w nim wewnętrzny sprzeciw?
Nie wiedząc, cóż powinien czynić, zaczął nerwowo się rozglądać i juki swe przetrząsać, nim w pewnej chwili, niczym za sprawą interwencji, któregoś z bogów, jego dłoń po omacku zacisnęła się na grubym kawałku drewna. Ukrytym bezpiecznie i chwilowo pozbawionym strun, tak by ten nie wydał żadnego dźwięku. Jedynej rzeczy ze wszystkich, które posiadał, która tu, w miejscu stanowiącym jednak przystanek dla dość licznych kupców, mogła mieć jakąkolwiek wartość, a o której zapomniał w nagłym przypływie paniki. O alizońskiej lutni zdobytej jako jeden z wojennych łupów.
I chociaż ta była niezwykle bliska jego sercu. Mimo że była od dawna już jego skarbem, na którym wolnymi wieczorami, mimo zupełnego braku talentu, ze wszystkich sił starał nauczyć się grać, w tamtej konkretnej chwili zdecydowanie straciła na znaczeniu. W końcu poświęcając ją, mógł przynajmniej spróbować zapewnić bezpieczeństwo, którego przecież obiecał strzec, prawdziwej egzotycznej perle. O wiele cenniejszej mu niż jakiś bezużyteczny w jego dłoniach instrument. Nawet jeśli wiedział, że trudno mu będzie się z nim rozstać.
Właśnie dlatego, westchnąwszy krótko, z ciężkim sercem wyjął lutnię. I spojrzawszy na nią i zważywszy ją w dłoniach, zaczął rozglądać się za kimś, kto mógłby mu doradzić, chociaż w kwestii tego, gdzie w jakikolwiek sposób może rozpocząć i ciąg długich wymian. Mający w jego może nader ambitnych planach zakończyć się przynajmniej miejscem na cudzym wierzchowcu.
Tą właśnie osobą, ponieważ nie potrafił nigdzie dostrzec brata swego, wydał mu się w końcu, stojący w tamtej chwili przy Hyronie, rudowłosy Jeździec o zdecydowanie budzącej respekt sylwetce. Teraz nawet bardziej niż podczas uczty, kiedy to, jak to przynajmniej zapamiętał Hasten, siedział gotowy do rozpoczęcia pojedynku na picie z Hellionem. I w którym to, zgodnie z usłyszanymi przez młodzika plotkami, zwyciężył. A to była kolejna rzecz budząca w szatynie nie tylko podziw, ale i szacunek, względem zapewne starszego od niego mężczyzny.
Z tego też powodu, choć ruszył w jego stronę pewnym krokiem, pozostawiwszy Artusa wśród innych wierzchowców i jeno z całych sił w prawej dłoni ściskając lutnię, nie podszedł bezpośrednio ani do niego, ani też do Hyrona, lecz zatrzymał się wcześniej. Na tyle spory od rozmawiających kawałek, aby nie podsłuchać niechcący szczegółów prowadzonego przez nich dialogu. I zagadnąć ognistowłosego dopiero wówczas, gdy ten skończy swą wcześniejszą wymianę zdań.