-----------------
Ze spokojem przymknąłem oczy, odchylając twarz nieco w stronę pomarańczowych płomieni tańczących w ognisku. Wieczór zaczął robić się nieco chłodniejszy, toteż przylgnąłem do ogniska niemalże jak ćma przyciągana przez światło żarówki. Ogień był moim ulubionym żywiołem. Godzinami mogłem wpatrywać się w tańczące płomienie, niszczycielskie i życiodajne zarazem. Były udomowione a jednocześnie tak bardzo niedające się kontrolować. Czasami miałem wrażenie, że to właśnie w ogniu objawiała się część prawdziwej natury Mocy, spokojnej i wzburzonej jednocześnie, niebezpiecznej i potrzebnej zarazem.
Gdy Teema odeszła, Wookie rozmawiali jeszcze przez chwilę, śmiejąc się i opowiadając o ostatnim polowaniu, przechwalając się, kto złapał większego Slyyyga.
Kilkoro z nich mrucząc i wyjąc, śpiewało pieśni – z początku melodyjne, jednak wraz z rosnącym spożyciem fermentowanego soku z tutejszych owoców i skrobi, przyśpiewki stawały się coraz bardziej sprośne i wulgarne. Westchnąłem na to w duchu, zauważając że Wookie nie różnili się wcale tak bardzo od przedstawicieli innych planet i kultur. Mimo, że byli sporzy, porośnięci futrem i na pierwszy rzut oka nieco nieokrzesani, w gruncie rzeczy potrafili zachowywać się prawie jak zamroczeni alkoholem senatorowie na Corusant. Choć nieco gorzej od nich pachnieli.
W końcu tłumek wokół ogniska zaczął się powoli rozchodzić. Nie chcąc jeszcze żegnać się z tym miejscem, sięgnąłem po jeden z podłużnych patyków i ostrożnie wetknąłem go w ogień, aby nieco rozgrzebać popiół. Z pewną zadumą wpatrzyłem się w pomarańczowo-czerwone płomienie, delikatnie liżące drewno i zmieniające je w popiół. Przez myśli przemknęły mi obrazy z Venatora – blask ogniska przyćmiło wspomnienie wystrzałów z blasterów, światła mieczy świeltnych, w końcu płomieni pochłaniających szczątki.
Jedi, proszę za mną. – gardłowy ryk wyrwał mnie z otępienia. Wookie chyba zauważył, że mi przeszkodził, bo zmieszał się wyraźnie, nie bardzo wiedząc co ze sobą począć. Widoczna niepewność uzmysłowiła mi, że choć Wookie zachowywali się względem nas przyjaźnie, wciąż byliśmy dla nich nieznajomymi obcymi, którzy mogli stanowić zagrożenie. Nic dziwnego, że zachowywali się względem nas z uprzejmym dystansem.
Westchnąłem na to spokojnie, wrzucając resztę patyka do dogasającego ogniska i podnosząc się na nogi. Otrzepałem się z drobnego pyłu i skinąłem głową, pozwalając się zaprowadzić w stronę jednej z chat, która została dla nas przygotowana.
Wyglądem przypominała standardowe schronienie zbudowane z kawałków drewna, kory i liści. Jej wnętrze było ascetyczne – na podłodze zrobionej z desek ułożono dwa posłania, a tuż obok ustawiono dzban wypełniony pitną wodą i dwie małe czarki. Po bokach pomieszczenia ustawiono małe, łojowe świeczki, które dawały delikatne acz przyjemne światło. Podziękowałem za pomoc z wdzięcznością, a gdy tylko zostałem sam, ostrożnie wyciągnąłem z kieszeni płaszcza węgielek dobyty wcześniej z ogniska i wyrysowałem nim krąg medytacyjny na podłodze. Krąg był na tyle niewyraźny i słabo zarysowany, by dało się go z łatwością zatrzeć, gdy będziemy stąd odchodzić. Na tą chwilę musiał wystarczyć, a lepiej było nie zostawiać po sobie żadnych, nawet najmniejszych śladów.
Usadowiłem się na klęczkach pośrodku wyrysowanego okręgu i ułożyłem dłonie na kolanach. Już teraz czułem drobne falowania mocy wokół, a gdy tylko zamknąłem oczy, wszystko wokół mnie rozmyło się przybierając postać gwiaździstego nieba. Medytując mentalnie przenosiłem się w to miejsce – drobne ruiny pośrodku bezkresnej pustki stanowiły idealne miejsce odosobnienia i pozwalały na chwilę odpoczynku, zamyślenia i kontemplacji. Moc przepływała przeze mnie, oczyszczając, dodając sił. Pozwoliła uporządkować myśli, przemyśleć jeszcze raz wszystko, co działo się na Venatorze, by na końcu, przygnać bardzo odległe wspomnienie.
-Mistrzu, długo będziemy jeszcze szli? – So-Lan stęknął niecierpliwie, odpychając od siebie liście ogromnego drzewa. Faktycznie pokonaliśmy już kawał drogi, pełznąc po kostki w mulastym bagnie i sam zaczynałem odczuwać lekkie zmęczenie a także pewną irytację. Atmosfera Dagobah zaczynała udzielać się nam obu. To jednak było częścią próby, którą zamierzałem poddać młodego padawana.
Uśmiechnąłem się lekko, zauważając, że chłopak był tak samo niecierpliwy jak ja, gdy byłem w jego wieku.
-Cierpliwości, młody uczniu. Wkrótce dotrzemy na miejsce. – wyjaśniłem, kątem oka zauważając, że moja odpowiedź wcale go nie zadowoliła. Dwunastoletni chłopiec nadął policzki, jednak nie odważył się skomentować moich słów. Mimo, że miał na to wyraźną ochotę.
Po jakimś czasie przedzierania się przez gąszcz roślin, w końcu natrafiliśmy na wejście do jaskini. Zatrzymałem się wpół kroku, wpatrując się w So-Lana z powagą. Mistrz Yoda napomknął mi o jego niezwykłej umiejętności tworzenia więzi ze stworzeniami organicznymi, gdy sugerował mi wybór chłopaka na swojego padawana. Czas było więc przekonać się o jego sile i możliwościach.
-Zamknij oczy So-Lanie- poleciłem, a gdy padawan wykonał polecenie, bardzo dokładnie przyjrzałem się jego postaci, mimice, drobnym piegom na jego policzkach. Wyglądał tak młodo, że trudno było mi uwierzyć, że niedawno ukończył dwanaście lat. Od naszego wylotu ze świątyni kilka dni temu, bacznie mu się obserwowałem, zauważając w nim niezwykłe podobieństwo do samego siebie. Oby tylko wszystko przebiegło pomyślnie.
-Powiedz mi, co czujesz? - poprosiłem łagodnie, sam badając otoczenie za pomocą Mocy.
-Jaskinia ma osiem metrów wysokości, głęboka na… sto… nie, dziewięćdziesiąt osiem metrów. Wewnątrz coś się znajduje… to chyba Morph... – wyraźne skupienie odbiło się na twarzy chłopaka, który z ogromną dokładnością opisał miejsce swojej przyszłej próby. Skinąłem głową z uznaniem, czując, że był gotowy i wystarczająco skupiony aby przystąpić do swojego zadania.
-Dobrze. Możesz już otworzyć oczy. Czuję, że wiesz już, po co się tu znaleźliśmy. Niektórzy Jedi potrafią łączyć swoje umysły z innymi stworzeniami, potrafią kontrolować ich myśli, jednoczyć jaźnie. To, co przed nami czeka jest częścią próby, którą chcę Cię poddać. Wiem, że masz niezwykłe predyspozycje, które chciałbym rozwijać. – powiedziałem. I nie musiałem mówić nic więcej, bo chłopak skinął głową i bez chwili zawahania, zniknął we wnętrzu jaskini.
Kroki Teemy wyrwały mnie z wizji – już po chwili bagna na Dagobah rozmyły się, pozostając jedynie sennym wspomnieniem minionych czasów. Zieleń roślin zastąpił brąz wnętrza chaty, a zapach mułu i zwierzęcych odchodów, delikatny zapach cytrusów unoszący się wokół wioski. Uniosłem się z klęczków, rozprostowując nieco zesztywniałe mięśnie i po chwili wahania odpinając pas z mieczem świetlnym, który ułożyłem na swoim posłaniu. Choć zasady Jedi mówiły, że nie powinno się rozstawać ze swoim mieczem, raczej wątpiłem, że przez kolejne pół godziny będę musiał stoczyć karkołomne starcie ze śmiercionośną rybą żyjącą w rzece nieopodal wioski.
Teema również wydała mi się zamyślona – choć oczywiście, dzisiejszy dzień skłaniał ku ogromnej refleksji, miałem wrażenie że to nie nad losem Jedi i Galaktyki myślała, a o czymś o wiele bardziej przyziemnym.
Z zastanowieniem zerknąłem na komunikator, który porzuciła. Cały był osmalony, zwęglony i nie przypominał już urządzenia, które chociaż w minimalnym stopniu byłoby zdatne do użytku. Wątpiłem, że zostało uderzone przez strzał z blastera jednego z Klonów. Byli celni, ale raczej w przypadku tak silnego uderzenia, urządzenie odpięłoby się i odpadło. Do tego moc wokół przedmiotu drżała, falowała w niespokojnym rytmie. Wiedziałem, że gdybym tylko go dotknął, przy odrobinie głębokiego skupienia, dałbym radę odczytać słabe echo mocy i dowiedzieć się w jaki sposób uległ zniszczeniu. Jednak nie uważałem tego za konieczne. Jeśli życie Teemy zostało wykupione za uszkodzenie drobnego urządzenia, była to cena, którą mogliśmy ponieść nie ważne od okoliczności.
Powód zamyślenia Teemy okazał się jednak być bardzo zaskakujący – nie miałem pojęcia, że tak wielką wagę przyłoży do pytania odnośnie uczuć i emocji i choć wyczułem w jej tonie zakamuflowane podszepty ciemnej strony, spróbowałem odpowiedzieć najlepiej jak potrafiłem. W gruncie rzeczy nie byłem przecież doświadczony jeśli chodziło o te sprawy. Jedi nie byli szkoleni w odkrywaniu siebie, z obawy że emocje często wiązały się z obecnością ciemności. Lepiej było odciąć się i skoncentrować na czymś, co było w pewnym stopniu kontrolowalne, prawda?
Pogrążając się we własnych myślach, ruszyłem w stronę jeziora. Nie potrzebowałem miecza ani fluorescencyjnych roślin, by z łatwością odnaleźć drogę. Podstawowym treningiem Jedi była walka a także nawigacja z zasłoniętymi oczami. To nie zmysłami postrzegamy świat – powtarzali mistrzowie – tylko dzięki mocy i poprzez moc. Musicie nauczyć się widzieć, a nie patrzeć, słuchać a nie słyszeć.
W mocy odbijało się wszystko - kształty i energia roślin porastające plac wokół ogniska, sylwetki Wookiech szykujące się do snu, drobne nietoperze, które przemykały w powietrzu i niknęły w gęstwinie ciemnego lasu.
Szybkim krokiem minąłem chaty, w końcu docierając nad brzeg spokojnej rzeki. Zrzuciłem szaty z ogromną ulgą, krzywiąc się nieco, gdy okazało się że te przykleiły się do ran za (wątpliwą) pomocą krzepnącej krwi. Ostatecznie musiałem nieco zmoczyć materiał, by być w stanie zrzucić go z siebie bez obawy o zerwanie strupa i otworzenie rany na nowo.
Woda była chłodna, jednak nie przeszkadzało mi to. W pierwszej chwili zanurzyłem się w niej cały, aż po sam czubek głowy i pozwoliłem sobie na chwilę zatonąć myślami w głębinie umysłu, uspokajającego się pod wpływem stłumionych odgłosów, delikatnie przedzierających się przez powierzchnię wody. Przez chwilę poczułem się tak, jakbym unosił się w komorze deprywacji sensorycznej, lub był zanurzony w leczniczej Bact’cie. Miałem wrażenie, że gdy tylko się wynurzę, przywita mnie estetyczne i minimalistyczne wnętrze skrzydła medycznego w świątyni Jedi. Że usłyszę ciepłe słowa pracujących w nim medyków i uzdrowicieli. Że wszystko będzie tak, jak do tej pory. Moje serce przepełniło niespodziewane pragnienie, by wszystko to, co do tej pory się wydarzyło, było tylko i wyłącznie odległą wizją zesłaną przez Moc.
Jednak gdy się wynurzyłem, na powrót otoczyła mnie ciemność, chłód i ogromna, przytłaczająca wręcz samotność.
Nie potrafiąc poradzić sobie z własnymi emocjami, zapłakałem żałośnie, czując, że dopiero teraz, pośród tej wszechobecnej ciszy i nocy, w końcu docierają do mnie wszystkie wydarzenia minionych godzin. W kilka sekund straciłem przecież wszystko – dom, w którym się wychowałem (nie wiedziałem przecież nawet z jakiej planety pochodzę), nauczycieli, przyjaciół, mistrzów. Wszystko to, nad czym pracowałem przez tak wiele lat, obróciło się w pył i zniknęło bezpowrotnie. W świadomości zamajaczyła w końcu myśl, którą spychałem przez cały ten dzień. W końcu, gdy zmęczenie ogarnęło także i umysł, mogła wybrzmieć w pełnej okazałości.
Powinienem był umrzeć razem z nimi.
Przepłukałem twarz chłodną wodą, przez chwilę wpatrując się w swoje odbicie na tle dziesiątek tysięcy gwiazd.
Chciałbym umrzeć razem z nimi. Razem z So-Lanem. Razem z Ceres. Razem ze wszystkimi Jedi, którzy dzisiaj odeszli. Chciałbym umrzeć.
Czy to, że zostawiłem miecz w chacie było jakimś ostatnim przepływem jasnej strony? Mocy, która wiedziała, do czego byłbym zdolny w tej chwili?
I zostawiłbyś tak Teemę? Ty tchórzu. Ty samolubny, głupi draniu. Zawsze tylko uciekasz. Uciekasz przed odpowiedzialnością, uciekasz przed uczuciami, teraz uciekasz przed świadomością, że częściowo odpowiadasz za wszystkie zbrodnie, których dokonali Jedi, uciekasz przed koniecznością zadbania o swoją padawankę. To po części twoja wina, że tak się wszystko potoczyło.
-Gardzę tobą, słyszysz? – dopiero po chwili dotarło do mnie, że ostatnie słowa wypowiedziałem wprost do swojego odbicia, które wpatrywało się we mnie spojrzeniem pełnym cierpienia, bólu i rezygnacji.
Odwróciłem wzrok, zajmując się obmywaniem ciała i starając się skupić na tej czynności. Ostatkiem sił przeniosłem swoje myśli i działania na uporczywe szorowanie zakrzepłej krwi, która posklejała włoski na piersi, a także na zmywaniu potu i brudu, od którego lepiło się całe moje ciało. Starałem się robić to szybko, ale i dokładnie – gdzieś z tyłu głowy pojawiło się niemiłe uczucie bycia obserwowanym i faktycznie, w Mocy wyczułem, że kilkoro Wookiech skrywało się niedaleko, najpewniej oczekując na swoją kolej na wzięcie kąpieli. Nie chcąc dłużej wystawiać się na ciekawskie spojrzenia (które przesuwały się po mojej sylwetce w niezwykle oceniający sposób), ruszyłem na brzeg rzeki.
Szybko uprałem także szaty i uznając, że jest na tyle ciepło, by same wyschły, mokre narzuciłem na siebie, kierując się w drogę powrotną do chaty.
I faktycznie, noc była na tyle ciepła, by wystarczyło tylko kilka chwili przy ognisku, aby całkowicie wyschnąć.
Nie przejmując się więc spojrzeniami Wookiech, wróciłem do chaty i ciężko opadłem na swoje posłanie, układając się powoli do snu. Czułem, że powinienem porozmawiać z Teemą, przedstawić jej plan działania na kolejny dzień, jednak czułem się niesamowicie przybity i nie chciałem aby ten nastrój udzielił się także dziewczynie. O ile sama nie wyczuła go poprzez Moc.
-Dobranoc Teemo – powiedziałem jeszcze zamykając oczy i z ulgą zapadając w sen.
Sen nie był jednak wytchnieniem.
Śniła mi się ucieczka z Venatora. Z przerażeniem oglądałem wspomnienia ataku klonów, katastrofy kapsuły, poszukiwania Teemy. Wszystko powróciło, wszystkie emocje, lęki, zmartwienia. Wszystko to zmieniło się w powtarzający się koszmar.
Zbudziłem się bardzo wcześnie – słońce dopiero powoli wznosiło się na nieboskłonie, jednak wątpiłem abym był w stanie zmrużyć oczy jeszcze na chwilę. Koszmar zostawił po sobie niemiłe uczucie odrętwienia, którego postanowiłem pozbyć się w znany sobie sposób. Najciszej jak tylko mogłem podniosłem się z posłania i przypiąłem do pasa miecz. Narzuciłem na ramiona brązowy płaszcz i otulając się nim, bezszelestnie ruszyłem w stronę wyjścia z chaty.
Poranek był chłodny. Wschodzące słońce powoli rozświetlało niebo, zmieniając czerń nocy na żywą barwę purpury i czerwieni. Z lasu dochodziły pojedyncze pokwiliwania budzących się do życia zwierząt, drobne owady wznosiły się w niebo, tańcząc i lawirując między kwiatami, które łagodnie rozchylały płatki, ochoczo zachęcając do zachłyśnięcia się odrobiną słodkiego nektaru.
Wookie także powoli wychodzili ze swoich chat, zajmując się przygotowaniem pożywienia a także narzędzi niezbędnych do polowania, na które niewątpliwie dziś się wybierali. Powitałem się z nimi skinieniem głowy, kierując się jednak w stronę odosobnionej polany. Gdy znalazłem się pośrodku wysokich traw, zrzuciłem z ramion płaszcz i pochwyciwszy miecz rozpocząłem trening, starając się ćwiczeniami rozbudzić zamroczony przez nocne koszmary umysł.