ROK JEDNOROŻCA [fantasy, 6os., hetero, bn]

Awatar użytkownika
Eru
Posty: 35
Rejestracja: ndz kwie 25, 2021 1:11 pm

Yellena

Post autor: Eru »

W całym jej życiu ta podróż niosła za sobą jedne z najdziwniejszych doznań, jakie dane było poczuć jej ciału. Wszystko, łącznie ze świadomością, rozmywało się, przychodziło jak przypływ morskiej wody, delikatnymi falami. Zmęczenie, ból i odrętwienie, obejmowały całe ciało swoimi ostrymi szponami, zaciskając się na nim bezlitośnie, by zaraz potem zniknąć. Niczym senna mara pojawiało się cierpnięcie palców zaciskających się na skórzanych wodzach, opuchlizna na zgięciach dłoni i palące, rozdzierające mięśnie bóle. Zupełnie jakby jechali dzień i noc, nieprzerwanie. Owszem kojarzyła jakieś mniejsze postoje, ale wszystko zlewało się jedno. Czasem budził ją gwałtowny podryg opadającej głowy, a niekiedy odpowiadała coś swojej wiernej towarzyszce, lecz za chwilę nie pamiętając, o czym rozmawiały. Raz nawet przez myśl przeszło jej, że uczucie to jest zbliżone do tego, jakie miała, gdy wybudzała się z zaklęcia czyniącego z nią inną kobietę. O tym jednak też zapomniała.
Z dziwnego letargu ocknęła się, dopiero gdy dojechali do wioski. Z początku niewielkiej, nieco biednej, rozrastającej się w bogatsze domostwa im bliżej zamku byli. Wydała się jej pusta, jednak było to przecież miejsce jak każde inne. Gdzieniegdzie unosił się dym, widziała ruchy w oknie, ale nikt nie wychodził, zapewne ludzie zlękli się uzbrojonej kompanii. To samo stałoby się w Hallacku, czy każdym innym miejscu, jakie znała i zapewne nie znała. Nie zaprzątała sobie głowy tymi ludźmi, zaraz uśmiechnęła się delikatnie w stronę rudowłosej.

— Martw się o swoje, które spodniami obnażyłaś, myślę, że niejeden teraz zazdrości dowódcy i cugle gryzie z żalu, żeś nie jego żoną została — odpowiedziała, uśmiechając się nieco przekornie.
Dziedziniec zamku z przepychem wykonany zachwycał swym kunsztem wykonania. Zwiastował też postój, który przyjęła z niesłychaną ulgą. Tak samo, jak pomoc ognistowłosej przy zejściu z wierzchowca. Gdy stopy jej dotknęły ziemi, omal nie upadła. Kolana przyzwyczajone do jazdy, lekko zgięły się pod wpływem ciężaru jej ciała, trzymała się chwilę Airy, do czasu, aż mięśnie nie przywykły do utrzymania ciężaru ciała.

— Dziękuję — mruknęła i stanęła w końcu prosto, dłonie przed sobą zaplatając, walcząc z chęcią rozpłakania się. Wszak nie była dziecięciem, a damą. Nie wolno okazywać słabości — zabrzmiał w jej głowie głos matki — nie publicznie. Chociaż każdy milimetr jej ciała, drżał z wysiłku, każdy mięsień błagał o odrobinę odpoczynku, a na twarzy wyraźnie wypisywało się zmęczenie mieszane z podkowami pod oczami i bladością cery to trzymała się dzielnie. Zdążyła nawet posłać delikatny, nieco bledniejący przez przemęczenie uśmiech, swemu mężowi, który stanął obok.

Skrzypnęła brama, a zaraz po tym na dziedzińcu pojawiło się dwanaście osób, lecz to nie one wzbudziły największą ciekawość, nie one przyciągały wzrok. Niczym zamglone tło w obrazie, stanowili tylko bazę dla ich pana. Jedno spojrzenie starczyło, ledwie uderzenie serca, by wzbudził w niej coś. Nie było to uczucie dobre, wręcz jakby panika i lęk szepczący, że należy się ukryć, uciec. Chęć ukrycia się za ramieniem męża narosła w niej, gdy przez sekundę spojrzenie mężczyzny zawisło i na niej. Sama nie wiedzieć czemu przypomniała sobie bajkę opowiadaną przez matkę. Historię przywiezioną z samego Karstenu, dziejącą się wtedy, gdy do początków królestwa było bliżej niż blisko. Opowieść o cesarzu, który miał córkę. Jedno, jedyne dziecko, tak mocno umiłowane, że gdyby zażądała gwiazdy z nieba, władca ściągnąłby magów najwspanialszych, byle ją zdobyli. Jednak nie było to bajdurzenie z zakończeniem szczęśliwym. Przypomniała sobie nawet fragment.
„Księżniczka wyjść za mąż nie chciała, każdemu odmawiała. Rzekła dnia jednego, że wyjdzie tylko za tego, co pokona każdego. Był wojak jeden z krain dalekich taki, który każdego rozgromił, trzynastu i jednego ze świata wygonił. Wtem pochwycił brankę swoją i zrzucił skórę fałszywą. Śmiercią był, tą jedyną prawdziwą. Uciekać chciała kapryśna dziewczyna, lecz już nie zdołała. Chciałaś za męża tego, co nikt go nie pokona. Oto jam – Śmierć sama, przez nikogo niepokonana. Na konia ją porwał, czarnego jak noc sama i zniknął, rozpłynął się ze swoją branką”.

Właśnie z tą śmiercią skojarzył się jej ten człowiek, przystojny, elegancki w złoto odziany, a mimo to spojrzenie jego było mroczne i puste. Po chwili jednak zgoniła to na karby zmęczenia, bajdurzenia o jeźdźcach, jakiego nasłuchała się w domu. Wszak bajdurzono o nich historie takie, że włos na głowie mógł się wyprostować, czemu więc gospodarz, do którego prowadzili, miałby być niegodziwcem. Poprzedni maniery może miał podłe, lecz ugościł ich i pod dachem dał schronienie przed pustkowiami. Czemu jednak słowa tego wydały się jej ociekającą miodem trucizną? Spojrzenie podszyte czymś niegodnym i podłym. Może przypominał jej kogoś z Dolin. Jednak nie mogła powiązać tego z żadną znaną twarzą.
Nie dane jej jednak było zastanowić się nad tym dłużej. Niespodziewanie stopy jej oderwały się od ziemi, a ona sama poczuła, jak czyjeś ramiona obejmują ją i dociskają do ciała. Zaskoczona sarni wzrok posłała w stronę Hastena, słowem się nie odezwała, tylko rumieniec wskazywał na zawstydzenie. Dopiero po chwili dotarło do niej, że przyjemne ciepło oblało jej ciało, kumulując się w okolicy żołądka razem z delikatnym łaskotaniem, porównywalnym do motylich skrzydeł.

—To miłe. — Rzekła cicho wprost do ucha zwiadowcy. Nie protestowała przeciw temu, zwłaszcza że zmęczone ciało od razu rozluźniło się pod wpływem uścisku. Po chwili ufnie objęła jego szyję i wtuliła w nią swoją twarz.

— Pani juki — usłyszała za sobą głos. Młoda dziewczyna może szesnastoletnia o włosach jaśniejszych niż pszenica i licu obsypanym piegami, podała jej tobołki. Przez chwilę wpatrywała się w jej twarz. Spokojną, jakby nieco apatyczną, może nieco zbyt apatyczną, smutną, ale nie jej było to oceniać. Odebrała torby z uśmiechem i skinieniem głowy. Przez chwilę zastanawiała się, czy nie powinna już wrócić na ziemię, lecz niebieskooki jej nie puszczał. Nawet zaproponował odebranie toreb, ona jednak ułożyła je na swoim brzuchu, zaplatając sznurki na ręce, a później znów niczym ufne kocię wtuliła się w przeznaczonego jej mężczyznę.

Ruszyli – a w zasadzie on ruszył do przeznaczonej im komnaty, wcześniej wszystkie swoje bagaże zbierając. Wewnątrz było już przyjemnie ciepło, jakaś inna służka dolewała parującej wody do balii, na stole leżała zdobna misa z owocami oraz szklana, misternie zdobiona karafka i dwa kielichy. Widać było, że gospodarz jest człowiekiem majętnym. Kobieta, widząc ich, skłoniła się i wyszła z pomieszczenia, a oni zostali sami. Wtedy też Yellena została delikatnie odstawiona przez męża na podłogę. Odstawiła tobołki obok drzwi i stanęła przed brązowowłosym. Posłała mu tajemniczy uśmiech, delikatny i nieco psotny. Kierowana dalej tym przyjemnym ciepłem i motylkami w brzuchu wspięła się na palce, jedną z dłoni położyła na zarośniętym nieco policzku męża i przyznać musiała przed sobą, że podobał się jej w takiej wersji. Niewiele myśląc, cmoknęła go w policzek, a nawet wargami kącik ust męża musnęła.

— Dziękuję za twą troskę — szepnęła. — Pozwolisz panie? — Zagadnęła, rozpinając jego płaszcz, tak jak wiele razy robiła to jej matka, gdy ojciec wracał z polowania. Następnie przewiesiła go przez jedno z krzeseł przy niewielkim stoliku, a później przyszło zawstydzenie. Byli sami w pokoju, balia wody naszykowana i nie zapowiadało się, by ktoś jeszcze miał pojawić się w komnacie.
Nieco zaskoczony, w pierwszym odruchu ściągnął brwi. Z uwagą też śledził każdy ruch swej małżonki, póki ta nie odłożyła jego płaszcza. Wówczas bowiem dostrzegł kątem swego oka, całkiem sporą, wypełnioną parującą wodą balię. Być może zbyt małą, aby pomieścić wygodnie dwóch mężczyzn, a może nawet i jednego rosłego męża z niewiastą, ale na szczęście ich dwójka nie zaliczała się do żadnej z tych kategorii. I choć czasami znacznie drobniejsza budowa ciała od innych członków Kompanii, była powodem ich kpin, w takich chwilach, jak obecna Hasten dostrzegał jej liczne plusy. Wszak dzięki temu spokojnie mogli zażyć i wspólnej, odprężającej kąpieli. Oczywiście, jeśli tylko Yellena by się na taką zgodziła.

Nie mówiąc więc nic, a jedynie uśmiechając się tajemniczo, ku drzwiom się jeszcze kilka kroków cofnął. Tak, aby móc oprzeć się o nie plecami i lewą dłonią namierzyć wystający z zamka klucz. A potem powoli go przekręcić i z zamka wyjąć.

—Hasten — rzekł tuż po tym, kątem oka zerkając na żonę. - Możesz mówić mi po prostu Hasten, pani. Szczególnie że jesteśmy tu sami — dodał, mocno akcentując ostatnie słowo.

Widząc jego uśmiech, przekręciła głowę w jedną stronę, zaciekawiona tym gestem, a następnie gdy zakluczył drzwi i wyciągając z nich klucz, rumieniec oblał jej twarz.

— Wybacz, ciężko czasem przestawić się po latach wpajania zasad i manier. Hastenie — odparła, miękko akcentując jego imię, spoglądając na swoje stopy, a zaraz później rozpięła swój płaszcz i powiesiła go na tym samym krześle co odzienie męża. Następnie zdjęła rękawiczki i odłożyła je na krzesło. Czując, że jej twarz robi się coraz bardziej czerwona i to nie za sprawą zmiany temperatury panującej w pokoju, popatrzyła na przygotowaną wodę. — Wolisz wziąć kąpiel pierwszy? — Zapytała, nerwowo skubiąc paznokieć i unikając dłuższego patrzenia w stronę zwiadowcy. Wiedziała doskonale, że godząc się na pozostanie z jeźdźcami, godzi się również na spełnienie pewnych obowiązków, które wynikały z samego faktu zawarcia małżeństwa. Jednakże dopiero teraz zaczęło do niej to docierać, że może to stać się szybciej, niż myślała, że stać się może. Nie chodziło o to, że mąż się jej nie podobał, bo było zupełnie inaczej i może właśnie przez to czuła się tak zawstydzona.

Amazi
Posty: 38
Rejestracja: sob kwie 24, 2021 4:58 pm

Re: ROK JEDNOROŻCA [fantasy, 6os., hetero, bn]

Post autor: Amazi »

Obrazek



Wjeżdżając na spory dziedziniec odpowiedź swej przyjaciółki usłyszała, a ta niezwykle ją rozbawiła. Cieszyła się, że humor do niej powracał, że nie przytłoczyły jej okoliczności, bo patrzeć by nie mogła na jej smutek. Musiała wszelkich starań dołożyć, by ten nigdy nie wtargnął na piękną młodą twarz panny. Choć teraz tak zmęczoną to nadal zdolną do uśmiechu. A no właśnie zmęczenie. Sama Airanna tak silnie je odczuwała, a jej ciało do długich i ciężkich wędrówek przyzwyczajone było, jaki ból więc musiały czuć te kobiety? Niektóre pierwszy raz w siodle siedziały, a na takie trasy zostały wystawione. Niewyobrażalne to dla niej było i szczerze im współczuła, dlatego kiedy kompania się zatrzymała, a pierwsi Jeźdźcy z koni zsiedli i ona grzbiet swego wierzchowca opuściła. Czuła ogromne zmęczenie w swych nogach, a takiego zastania bardzo nie lubiła. Wysiłek nie był jej obcy i wręcz go potrzebowała, wiedziała więc zatem, że musi rozruszać swe ciało. Pierwsze co uczyniła to ze swym koniem do przyjaciółki podeszła i pomocną dłoń je wyciągnęła. A kiedy ta już stała przy niej to i za podporę cierpliwie robiła. Domyślała się, jak potworny ból musiał rozrywać drobne mięśnie młodszej kobiety, więc pomóc jej chciała ile mogła. Nic nie mówiła,wzrok swój jak wszyscy zebrani na otwierające się bramy zamku zwróciła. Na dziedzińcu pojawił się gospodarz możny, ze swoją świtą liczną. A medalion na jej szyi zadrżał, tak wyraźnego sygnału kobieta jeszcze od niego nie otrzymała. Lodowaty dreszcz jej plecy pochwycił, a wszelki włos się zjeżył. Zamarła w bezruchu, dopiero kiedy Yellena się odsunęła, a mąż jej Hasten obok się stawił, Airanna krok w tył zrobiła oddając przyjaciółkę w jego ręce. Był bowiem małżonkiem Yelleny, a ta sama przystanęła godząc się na to małżeństwo, więc Airanna nie miała powodu, by się wtrącać, zwłaszcza, że Jeździec jak do tej pory z dobrej strony się pokazał.
Kącik jej ust lekko się uniósł widząc jak brunet swą drobną małżonkę w ramiona bierze i wnosi do zamku, którego pan wyraził chęć na nas ugoszczenie. Miłym było z jego strony, że o obolałych nogach małżonki swe pomyślał. Tylko utwierdzał Airannę, w tym, że o przyjaciółkę nie musiała się martwić. Choć i tak bacznie będzie go obserwować.
Wzrok z błękitnych płaszczy na miedziane włosy rosłego Jeźdźca przeniosła, a uśmiech jej jedynie się poszerzył widząc i słysząc dwójkę tuż obok niej. Dlatego też wtrąciła się do ich rozmowy.
Sprowokowanie Hektora do poniesienia Alayi nie było niczym trudnym, wręcz powiedziałaby, że mężczyzna czekał na taką lekką zachętę, a słysząc aprobatę kobiety, nic już nie stało mu na przeszkodzie, by w swe ramiona ją wziąć.
Namowy do oddania mu swych rzeczy nie przekonały Airanny. Kobieta nie lubiła się z nimi rozstawać i nie chodziło tu o brak zaufania wobec mężczyzny. Bowiem nie miała tego wiele, więc zagubienie choć jednego tobołka by odczuła. W końcu z domu wyruszyła z plecakiem i dwoma tobołkami do niego przywiązanymi.
Propozycja wskoczenia Jeźdźcowi na tak zwane „barana”, niezwykle ją rozbawiła. Śmiałość i swoboda tego mężczyzny były niezwykłe. Zapewne wiele pań byłoby onieśmielone bądź i zgorszone rozmową jaka toczyła się między ich trójką. Airannie to jednak nie przeszkadzała, kiedy ludzie nie chowali się za sztucznymi manierami pokazywali jacy są naprawdę. A wizerunek Alay i Hektora prezentował się nader sympatycznie. Miło było mieć świadomość, że były tu takie osoby.
Niestety swobodna Airannę opuściła kiedy jej małżonek wtrącił się do ich rozmowy. Świadomość udania się z nim do jednej komnaty była przytłaczająca i męcząca. Nie potrafiła znaleźć z tym osobnikiem porozumienia. Ich rozmowy zwykle polegały na kłótniach bądź upomnieniach. Airanna była już tym zmęczona, potrzebowała chwili spokoju i odpoczynku, po tej ciężkiej drodze.
Próby Hektora i Alay na przywrócenie jej uśmiechu były urocze i chyba tylko, by ich nie martwić wymusiła na sobie uśmiech i aktywny powrót do rozmowy. To jak podsuwali jej najróżniejsze rozwiązania na dogadanie się z małżonkiem uświadomiły jej jedynie, że powinna ponownie spróbować. Bowiem stawiając się wraz z innymi pannami na skromnej ceremonii ślubnej wyzbyła się wszelkich uprzedzeń, a nawet to nie pomogło. Próbując poznać i zrozumieć małżonka przytłaczało ją to coraz bardziej. A mając wizje spędzenia z nim swego życia nie mogła żyć w ten sposób. Jak przysłowiowy kot z psem. Była uparta i wola jej walki może by pomogła jej w tym wytrwać, ale czy było to warte zachodu? Nie była już na swym dworze, nie oczekiwało się od niej postawy dumnej i nieugiętej, może to była okazja, by móc od tego odpocząć? Jednak jak wyzbyć się czegoś wpajanego od najmłodszych lat?
Zamek od wewnątrz był jeszcze piękniejszy, choć dość sprośna dyskusja była ciekawa, to i tak zielone oczy uciekały na zdobione mury, które mijali. Dopiero na schodach musiała przystanąć, bo historia opowiedziana przez Jeźdźca tak ją rozbawiła, że salwę szczerego śmiechu z niej wyrwała, a polik z napływającej łzy musiała otrzeć. Była wdzięczna tej dwójce, za podniesienie jej na duchu. Podróż ta bowiem wyssała z niej wiele sił i to nie fizycznych. A tak prosta rzecz jak swobodna rozmowa pełna żartów wystarczyła, by nieco sił przywrócić. Nie czuła już lęku przed ruszeniem w stronę komnat, po to by spotkać się ze swym mężem na osobności.
Spoglądała jedynie krótko na świtę, która wskazywała im odpowiedni kierunek do komnat. Na korytarzu paliły się pochodnie, tańczący ogień tak bardzo przyciągał spojrzenie kobiety, że ta lgnęła by do nich niczym ćma. Medalion stale informował ją, że coś było tu nie tak, jednak Hektor jako Jeździec zachowywał się spokojnie, więc czemu ona miała się martwić? Naszyjnik był dziełem wiedźmy, musiała brać na to poprawkę. Mógł czasem mącić jej w głowie, choć mimo to nie mogła bagatelizować jego sygnałów i po prostu zachowała czujność. Najgorszym w tym wzystkim był fakt, że nie wiedziała czego się wystrzegać. Wisior bowiem nie był w stanie podać jej źródła zagrożenia, jakby to otaczało ją zewsząd.
Stojąc w komnacie Alay rozejrzała się jedynie i szybko pożegnała towarzystwo, nie miała pojęcia jakie ta dwójka ma plany, jednak jakie one by nie były, nie chciała im przeszkadzać. Nie znali się jeszcze na tyle dobrze.
Przemierzając kunsztowne zdobione korytarze spoglądała na mijane drzwi. Wszystkie już były zamknięte, więc jak miała odnaleźć swego męża i ich komnatę? Nie mogła przecie zaglądać do każdej po kolei. Prawie do kresu komnat dotarła, a jej medalion ponownie zadrżał, zmarszczyła swe brwi wyrywając się z zamyślenia i czujnym wzrokiem korytarz obserwując. Dostrzegła sylwetkę w zacienionej jego części. Serce mocniej zabiło jakby sama śmierć zacisnęła na nim swe kościste palce. Dłoń na piersi Airanna ułożyła i w piąstkę delikatnie ją zacisnęła. Nie mogła stale się bać. Dlatego zdeterminowana ruszyła w przód. Z każdym jej krokiem drżenie naszyjnika się nasilało, pochodnie w tej części ledwie się już paliły, a jednak ich blady blask odbił się od licznych pierścieni na dłoni osoby, za którą szła. Rozpoznała tą biżuterię pełną przepychu, a to nasuwało nowe pytania. Co robił tu gospodarz zamku? I czemu medalion tak na niego reagował?
W ten sygnał o jeszcze kimś otrzymała, nie było to jednak zagrożenie. Przystanęła na chwilę obserwując oddalającą się sylwetkę gospodarza. Nie trwało to długo, a ktoś jej dłoń chwycił. Głos jego szybko rozpoznała, bowiem niewiele osób tak chłodną i surową barwę posiadało. Zwróciła więc swą sylwetkę w stronę męża.
Ktoś uprzedził jej odpowiedź. Zielone oczy z zaskoczeniem spojrzały na gospodarza zamku, który stał jeszcze za Hyronem. Jak to możliwe skoro szedł przed nią? A teraz stał za ich plecami? Krótko i kontrolnie spojrzała na korytarz za sobą, kiedy mężczyźni rozpoczęli krótką dyskusję. Jej medalion wyraźnie ostrzegał przed tym obcym. A tak głośnych nawoływań jeszcze nie czuła, ciarki przebiegły po całym ciele. Jednak postarała się to stłumić. Hyron swobodnie z nim rozmawiał i przywiódł ich tu, a więc musieli być bezpieczni. Prawda?
Opanowała więc swe odczucia i spokojnym tonem wyjaśniła swoje pobudki, nie nawykła do kłamstw, dlatego praktycznie prawdę powiedziała. W końcu kłamstwem nie było, że szukała zacisznego kąta.
Głos gospodarza nader miły i uprzejmy był, a mimo to Airanna nie potrafiła mu zawierzyć.
Miłą odmianą było podanie ciekawych miejsc przez mężczyznę. Nie próbował jej odwieść od spacerowania po zamku, a jedynie podał godne uwagi miejsca, w dodatku tak od siebie odległe, że to zaciekawiło kobietę. W końcu otrzymała pozwolenie na wejście na wieże, a te na pewno będą ciekawym miejscem. Nie musiała nawet uśmiechu wymuszać, gdyż ten sam zagościł na jej twarzy. Był on wrogiem czy też nie? Jak dotąd jedynie ostrzeżenie medalionu jej to podpowiadało, sama nie miała podstaw, by tak sądzić. W końcu poprzednie miejsce w twierdzy Horazona było bezpiecznym lokum, czemu więc tym razem miała nie wierzyć mężowi? Może między nimi nie było kolorowo, jednak była pewna tego, że o swą kompanię dbał.
Gospodarz ruszył w swym dalszych sprawach, podobnie uczynili i oni, kierując się w stronę komnat, do których musieli zawrócić.
Wtedy Hyron zagaił w dość przestrzegający sposób. Historyjka, o Jeźdźcu, jasno jej mówiła, że ów osobnik nie skończył zbyt dobrze, a mąż jedynie nastraszyć i przestrzec ją chce. Gdyby na jej miejscu była każda inna z żon, zapewne ta opowiastka, by poskutkowała. Jednak Airanna widziała śmierć, widziała wiele śmierci i znała ryzyko, była świadoma i świadomie podejmowała pewne kroki, których zapewne nie pochwalał jej mąż.
Zakończenie historyjki odrobinę ją rozczarowało. Spodziewała się czegoś bardziej spektakularnego niż zwykły nóż. Dobrze chociaż, że nie w plecach, a sercu. To przynajmniej dodawało pikanterii, bowiem wskazywało na bardzo osobistą zbrodnię. Może odbił kompanowi dziewkę? Bo tego typu zbrodnię, rzadko kiedy były podejmowane przez kobiety, te wolą rozwiązania dyskretniejsze, trucizna albo nadmiar alkoholu i uduszenie poduszką. Broń preferują mężczyźni. Wszystko zależałoby od rodzaju broni, bo może sztylet? To jedyne narzędzie, po które sięgłaby kobieta.
Z zamyślenia wyrwały ją kolejne przestrogi męża. Krótko na niego spojrzała odpowiadając. I świat, w którym żyła był pełen niebezpieczeństw, jedynie zamiast zjaw czyhali podli szlachcice, snując swe jadowite intrygi, by pozbyć się jej. Pierworodna kobieta była problematyczna dla wielu, autorytetu mężczyzny nikt by nie podważył, choć zapewne znaleźliby się i śmiałkowie, chcący zając jego miejsce. Sztylet wbity w serce, był dla niej codziennym zagrożeniem, więc jak powiedziała. Tu jedyną nowością była magia, dlatego musiała być jeszcze czujniejsza niż zwykle. Musiała więc bardzo szybko się uczyć.
Wtedy wspomniał o wiejskich babach i obawach przed czymś. Nie do końca zrozumiałam o czym mówił, dlatego z lekkim rozbawieniem dopytałam o jakim strachu mówił. Przy odpowiedzi dotyczącej poznania go bliższego nie była już tak uprzejma i zaciekawiona. Wprost wyznając, że ta opcja jej nie interesowała, chciała w spokoju żyć, a mężczyzna kojarzył się jej jedynie z problemami. Wiedziała, że swe małżeńskie obowiązki musi spełniać, jednak zagłębiać się w tą relację nie chciała. Wystarczająco jej już pokazał, zwłaszcza podczas tej drogi, by mogła stwierdzić, że nie zrozumie kogoś takiego. Kogoś kto niszczy i prze na przód po zniszczeniach, które sam spowodował. Jego cele obejmowały i dobro jego kompanii, przynajmniej tak się kobiecie wydawało, jednak to jakim jadowitym wężem potrafił być ją przerażało.
No i jej szczerość od razu zadziałała na mężczyznę, pokazując tą gorszą stronę i wysypując worek z łajnem jaki zbierał. Skierowana jeszcze w stronę komnat lekko się uśmiechnęła i przystanęła wysłuchując jego opinii o sobie. Jak mogła się domyślić wszystko co z nią związane mu przeszkadzało. Przynajmniej jej to powiedział i wiedziała na czym stoi. Po części miał rację, ale i w wielu sprawach się mylił, bądź źle je interpretował. Nie poprawiała go jednak, po co miała się bronić, nie czuła takiej potrzeby oboje nie chcieli się poznać, skoro na swój temat mieli już stabilne i konkretne zdanie. Tłumaczyli się jedynie winni, a przynajmniej tak jej uczono. Dlatego ze spokojem przyjęła wszystkie słowa męża, miał w końcu prawo do własnej opinii, którą ona uszanowała.
Zaskakującym jedynie było, że uznał brak kontroli, za przestrogę od wiejskich bab i to mu wytknęła.
Jej zielone oczy były spokojne kiedy na niego spojrzała. Nie mogła czuć, gniewu, żalu czy smutku, nie znali się na tyle, by miało to ją ruszyć. Była to po prostu opinia obcego człowieka.
Kiedy zapytał o danie mu szansy, dłuższą chwilę milczała. Był jej małżonkiem, czy tego chcieli czy nie. Wedle umowy miała z nim spędzić swe życie, nie mogła więc wszystkiego przekreślić przez pryzmat paru koszmarnych dni, jednak nie chciała również kłamać i zgodnie ze swoimi odczuciami mu odpowiedziała. Zaskakiwało ją, że sam wspomniał o ich rozmowie na temat Targu,on naprawdę postrzegał to jaką zwykłą, normalną rozmowę. Nie zdawał sobie nawet sprawy ile krzywd jej tą jedną rozmową wyrządził. Faktem było, że nie pytania były tu problemem, a forma ich przekazania, okoliczności i ta sztuczna otoczka, kiedy udając troskę sprawdzał ją. Mógł przecież w prost to wyznać, że musi sprawdzić. On wolał jednak sięgnąć po podstęp. Bawiąc się jej nieszczęściem jak ulubioną zabawką. Ta sprawa była zbyt świeża, by miała odepchnąć ją w zakamarki pamięci.
Tradycja o jakiej wspomniał dość ją zaciekawiła, wolała jednak poznać cały jej przebieg, by na końcu się nie okazało, że zabija się podczas niego rozwódkę.
Jak długo oni już szli? Pochodnie na korytarzu już przygasały, a koniec korytarza był widoczny, dlatego z coraz większym zniecierpliwieniem kobieta na drzwi komnat spoglądała, po to by mąż ją raczył w końcu poinformować, że już tę ich minęli. Odwróciła się energicznie spoglądając na niego, a widząc uśmiech, aż nie dowierzała i sama nikle się uśmiechnęła. Nie skomentowała tego jednak, nie chcąc prowokować jego nieprzewidywalnych zachowań.
Pokierowana do odpowiednich drzwi, w końcu do komnaty ich mogła wejść. Oględnie na pokój spojrzała i do jednej z komód podeszła stawiając na niej swój plecak i dowiązane do niego dwa niewielkie tobołki. Po tym odwróciła się w stronę męża, wyjaśnienia jakich jej udzielił były jasne, a skoro sam podjął temat chciała konkretnej odpowiedzi.
- To chcesz rozwodu? – też lubiła konkrety.
- Ciebie miałem o to pytać. – odparł.
A więc bardzo konkretny był, zrzucając decyzję po prostu na nią.
- Za taką marche mnie masz, uznając, że wyślizgnę się z umowy? – była oburzona jak miała nie być. Nie wiedziała, czy chciał ją podstępnie podejść. Umowa była jasna i nie w jej intencji było jej zrywanie. Jeśli małżonek tego zapragnie to dostosowałaby się, jednak sama czułaby się niczym zdrajca, odstępując od danego Jeźdźcom słowa przez jej ojca innym możnych. Nie była tchórzem, by uciekać jak niejaka Nerina, ani nie zamierzała się wymigiwać i wyślizgiwać niczym Lilith podstępem. Umowy się podjęła i trwać w niej zamierzała.
- Biorąc pod uwagę to, co widziałem w High Hallacku, to bardziej będę zaskoczony, jeśli ta umowa zostanie dotrzymana. Może nie jesteś tego świadoma, ale sporo nagle znajdowało się zaginionych kuzynek ciotek ze strony brata szwagra. Wszystko, żeby tylko nie oddać swoich córek, tylko jakieś bogu ducha winne sieroty.
- No to mój ojciec oddał ci swą pierworodną. Chyba, że i ja jestem według twej wiedzy córą wuja, kuzynki służki Gerty? - jej hardość zdecydowanie powróciła, a i patrzeć na niego dłużej nie mogła. Odwróciła się więc, by swe rzeczy przejrzeć.
- I on się z tego wywiązał. Ale choćbyś była córką pierwszego lepszego kuchty czy rozbójnika, to mam to gdzieś - oświadczył Hyron spokojnie. Cicho zaszemrał rozwiązywany pas. Miecz szczęknął dość wyraźnie, odkładany na stół. Podobnie było zresztą z koszulą i innymi rzeczami.
- Dla mnie znaczenie ma charakter. A jak będziesz się stawiać przy pierwszej lepszej okazji, to raczej się nie dogadamy. Tak?
Dłonie kobiety na jej rzeczach się mocniej zacisnęły. Gdzież by pomyślała, że charakter się dla niego liczy, cóż to za nowość była i kpina! Wysoko postawionych arystokratek zażądali, nie prostych miłych kobiet. A teraz iście zaskoczonego udawał. Chcąc mu odpowiedzieć i swe myśli w twarz mu wyrzucić energicznie się odwróciła, a wtedy uchylone już usta zamarły nie wydając z siebie żadnego dźwięku.
Jej nagły ruch i ciało Hyrona w bezruch wprowadził, kiedy widział jej wzrok. Mężczyzna stał w tej chwili jak idiota - z nogą wzniesioną do góry jak czapla, zaś duży paluch u nogi tykał powierzchnię wody w balii. Dopełnieniem tego obrazu oczywiście był brak odzienia, którego zdążył się już pozbyć.
Zielone oczy tak usilnie starały się utrzymać na równie zdziwionych jasnych oczach mężczyzny. Ta chwila jakby zawiesiła się w powietrzu i czasie. Gdzieś w przestrzeni nie mogąc ruszyć na przód. Dopiero gdy szmaragdowe spojrzenie zsunęło się niżej twarz dłonią zasłoniła.
- Cholera jasna! No i spojrzałam! - pretensje miała do samej siebie, gdyż ten obraz już nigdy nie opuści jej głowy.
- Naprawdę mam uwierzyć, że nigdy nie widziałaś nagiego mężczyzny? - Zwierzołak rozłożył bezradnie ręce, odsłaniając, cóż, dosłownie wszystko. Także ptaszka schowanego w gniazdku.
- Nie w wydaniu otyłego zaskrońca, który zaplątał się w zarośla polując na wynaturzone jajka! Do diabła ten obraz nigdy mnie już nie opuści... - bezsilnie oparła się lędźwiami o komodę.
- Wyglądałeś jak drzewo... albo jak czapla... one chyba tak stoją... psia mać i jak ja mam cię postrzegać jako męskiego? - palce jej smukłe za nasadę nosa złapały jakby próbowała bólu głowy się pozbyć.
- Zaskroniec z jajkami, tego jeszcze nie słyszałem - kąciki ust Jeźdźca drgnęły w ledwie zauważalny sposób. Chwilę po tym wpakował się do balii z cichym westchnieniem. Włosy zaczesał do tyłu mokrą dłonią, by nie przeszkadzały.
- Cóż, natura nie pomyślała, że powinniśmy wyglądać równie pociągająco jak kobiety. A jeśli jakiś, jakikolwiek mężczyzna tak wygląda, to z reguły lubi innych mężczyzn.
- A ja nie widziałam, wyobraź sobie, ale jak widać Hyron bawi i edukuje… - odparła i dłoń z twarzy zdjęła dopiero kiedy wszedł do wody i w niej zniknął po pas.
- Niestety coś w tym jest.. - stwierdziła przyznając mu rację.
- Nie widziałaś takiego mężczyzny, czy zaskrońca? Bo w razie czego, gdybyś sobie tego życzyła, mogę wstać - Jeździec wyraźnie się już nabijał z biednej dziewczyny, a ta spojrzała na niego z politowaniem.
- Nie czas już czasem na twoją drzemkę pod wodą? - odparła, jednak i ją zaczynała ta rozmowa bawić, choć nerwy jeszcze nie do końca z niej zeszły.
- Dopiero kiedy zobaczę cię bez sukni i tych wszystkich szat pod spodem, to mogę umrzeć szczęśliwy - odparł po chwili namysłu Hyron.
- Ale wolałbym śmierć w trochę inny sposób, jeśli już miałbym coś sugerować…
Brwi jej zbliżyły się do siebie, a wzrok zdeterminowania nabrał. Po prostu nie wierzyła w to co usłyszała. Alaya, miała tu rację, Jeźdźcy to byli po prostu mężczyźni. Prości, o prostych potrzebach. Dlatego jeśli ten jeden tak prosty czyn pomoże jej w otrzymaniu spokoju, to w przy obecnym wzburzeniu nie myśląc wiele, po prostu w to poszła, może wtedy w końcu przestanie tak o tym gadać. Dłonie śmiało do klamry płaszcza sięgnęły, a kiedy ta się odpięła, płaszcz na komodę rzuciła niedbale, tuż na nim wylądowała koszula i najwygodniejszy gorset jaki miała. Po tym swe dłonie pod piersiami skrzyżowała.
- Możesz umierać…
Zwierzołak już-już przymykał oczy, jednak brzęk klamry skutecznie wyrwał go ze stanu relaksu. Wzrok, początkowo ospały, w sekundzie stał się wyjątkowo ożywiony.
- Przecież wspomniałem, że wszystko pod spodem też masz ściągnąć - rzucił zaintrygowany, zanim z wyraźną przyjemnością obrzucił Airę uważnym spojrzeniem. Nie oceniającym, taksującym - ale jakby podziwiał piękny posąg lub obraz.
- Spodnie to nie szata, było być precyzyjniejszym, w końcu taki konkretny jesteś.. - odparła pewnie nie robiąc sobie nic z jego wzroku ruszyła na drugą stronę pokoju ze swoimi rzeczami w ręku. Podeszła do stołu, przy którym krzesła stały i na jednym z nich swój płaszcz i pozostałe rzeczy zawiesiła.
- Byłem precyzyjny. Że spodnie to nie szaty, to kłócić się nie będę. Ale wspomniałem przecież, o "wszystkim pod spodem" więc chyba jednak wszystko się zgadza. Te spodnie były pod spodem - odrzekł ze stoickim spokojem Zwierzołak.
- Pod spodem sukni, o niej przecie mówiłeś. A że jej nie mam to i pod spodem nie mogą być. - stanęła i z uwagą przyjrzała się swojej pozostałej garderobie. Po cóż ona w ogóle w tę dyskusję śmieszną dawała się wciągnąć? Dać chłopu palca, to rękę po łokieć, by chciał upierdzielić.
- Kiedy to mówiłem, były pod spodem płaszcza, tak więc uznaję, że nie wywiązałaś się z umowy.
- A co ty tak dyskutujesz, popatrz sobie na cycka i idź spać – stwierdziła bardziej stanowczym tonem, choć nadal rozbawiał ją, nadal gorycz po wcześniejszej dyskusji w niej tkwiła.
- Nie dołączysz, pani? - zapytał podchwytliwie Jeździec. - Noce są zimne... A ta kąpiel niewątpliwie pomogłaby ci się rozgrzać.
- Rozgrzać to na pewno, ale kąpiel w wywarze ze skiśniętych po kilku dniach drogi jajec jakoś już nie jest zachęcająca - była dość ostra, co sama po chwili zauważyła. A przy luźnym tonie mężczyzny i kolejnych namowach do jakiegokolwiek pojednania przystanęła w pół kroku w konsternacji. Powróciła do komody ze swoimi rzeczami i włosy swe oswobodziła z wysokiego kucyka, który w drodze poplątaniu ich trochę zapobiegał, wiązanie ich na plecak odłożyła.
Ogniste kosmyki spłynęły po jej ramionach w większości zakrywając sylwetkę, aż po pas. Tak czuła się swobodniej, nie wstydziła się swego ciała, a blizn pokrywających skórę w wielu miejscach. Powoli podeszła do balii i ostrożnie przysiadła na jej brzegu obok mężczyzny.
- Pytałeś o to czy dam ci szansę... - zaczęła i włosy z twarzy palcem skrytym w skórzanej rękawicy odgarnęła.
- Mówiłam ci o tradycji pierwszej nocy mojego rodu, uznajmy, że ta jest dziś... będzie to sprawiedliwy kompromis? - oparła dłonie o brzegi drewnianej konstrukcji i patrzyła na męża obserwując jego twarz.
- Nie inaczej jest, gdy śledź w dole już się rozmrozi - odrzekł, odpowiadając na jej zarzut. Nie spuszczał z niej wzroku; widok był, bądź co bądź, nader przyjemny. Uniosł głowę znad krawędzi balii, obserwując dziewczynę tuż obok - aczkolwiek skupienie się tylko na jej twarzy i oczach było wyjątkowo trudne.
- Przy założeniu, że tradycja ta zostanie uwieńczona w łożu tak, jak należy, to uznam ten kompromis za odpowiedni - odrzekł, unosząc dłoń. Opuszkami rozgrzanych od wody palców musnął jej chłodny jeszcze obojczyk, wędrując na mostek i szyję, w górę, w górę. Parę kropelek wody tu i ówdzie też jej się zaplątało, by leniwie sobie tylko wiadomą ścieżką spłynąć. I tak jego wzrok stopniowo za nimi podążył, ciesząc oczy odkrytymi widokami.
Jak mogła spodziewać się po nim innej odpowiedzi, krótki uśmiech posłała w przestrzeń przed sobą, tam gdzie się zapatrzyła.
- Oboje zaczynamy to od nowa, a nie jestem w stanie przewidzieć dokąd to nas zaprowadzi, a żadnej opcji nie wykluczam... - odparła znów ku miemu twarz zwracając kiedy to dłoń jego do jej obojczyka sięgnęła. Z odruchu chciała się odsunąć, jednak przemogła to, od nowa, to od nowa, zgodnie z tym co powiedziała, nie weźmie już pod uwagę wcześniejszych wydarzeń. Choć nie było to łatwe, miała szansę naprostować te tak mocno skrzywioną i zniszczoną relacje. W dodatku medalion milczał, nie miała więc podstaw, by mu nie wierzyć. Jeśli zgodnie z tym co mówił, jest w stanie się postarać, nie mogła tego od tak przekreślić.
- Szczerość to dobra cecha - mruknął ledwie słyszalnie Zwierzołak.
Palce musnęły jej szyję, a ona bardziej zwróciła się w jego stronę i odgarnęła swe gęste włosy na jedno ramie, po to by płomienne kosmyki nie spadły do balii i się nie namoczyły. Dłoń Jeźdźca na moment zamarła, gdyby gotów był na zdecydowaną reakcję kobiety. Ta jednak nie nastąpiła, a więc ruszył w dalszą drogę po szlakach jej odsłoniętej skóry.
Ten delikatny dotyk ją rozluźnił. Pochyliła się niespiesznie i dłoń na jego linii żuchwy umieściła po to by zwrócić jego twarz ku sobie. Krótko jasnym oczom się przyglądała, chwilę później pocałunek na jego ustach składając. Bądź co bądź był jej małżonkiem, a całusem tym, chciała przypieczętować ich nowy układ.
W oczach Zwierzołaka pojawił się wyraz zadowolenia, gdy dziewczyna odgarnęła włosy i sama podjęła dalszą reakcję; pocałunek odwzajemnił ochoczo dłoń zsuwając niżej, od mostka po pierś, gdzie na dłużej się zatrzymał. Nie były to jednak jeszcze klasyczne pieszczoty, a badanie granic, na jakie może sobie pozwolić. A ostry grymas jaki na jej twarzy zagości, jasno zasugerował zabranie ręki.
Jednak i na tym nie poprzestał; chwilę później uchwyt jego dłoni na talii dziewczyny wylądował, wzmocnił się, gdy on sam znów naparł na jej usta, pokazując jej swoje pragnienie - chciwe, nieokiełznane, jak burza, sam pocałunek z nieśmiałego stał się dość burzliwy... Przynajmniej z jego strony. Do głosu doszedł tajony głód i tęsknota za ciepłem i bliskością kobiecego ciała.
Pochylając się chciała jedynie ucałować swego męża, jakby ich nowy układ przypieczętowująć. Całus jednak zbyt szybko ewoluował w pocałunek, by opanować to zdołała. A emocje jakie to rozbudziło w mężczyźnie jak i niej samej nie sprzyjały odsunięciu się.
Żarliwy pocałunek pochłonął ich dwójkę, na tyle, że śmiałe gesty przysłoniły osąd okoliczności, a to szybko się na nich zemściło. Kiedy brzeg balii od naporu żałośnie skrzypnął, a pośladki kobiety zsunęły się prosto do wody lądując na mężczyźnie. Woda mocno chlupnęła. A ona się wyprostowała i zamarła w tym oszołomieniu.
- Czy twoje kąpiele, zawsze już będą się kończyć przymusowym praniem moich rzeczy? - warknęła, jednak nie na niego, a do samej siebie z pretensji do swego braku rozwagi.
- Nie…. wiem… – odparł Jeździec z wysiłkiem, twarz jego stężała, jak gdyby ktoś z zaskoczenia wsadził mu w dupę palec, a chwilę później pobielała.
Airanna przyglądała się temu zjawisku rozpoznając ten rodzaj mimiki. Dość oczywistym było, że upadek nie pominął klejnotów Hyrona.
Sekundę później mężczyzna zwinął się w kłębek, starając się wyraźnie nie mamrotać przekleństw. Airanna uważnie mu się przyglądała, na jego próby opanowania się krótko zagwizdała.
- Ohohohoho… całkiem nieźle to znosisz… - postarała się przesunąć na jego udo, by nie dokładać małżonkowi. A może by tylko takie pozory sprawić? Tak czy inaczej przesunęła się trochę i do jednej nogi sięgnęła wysokiego kozaka odpinając, by one się nie zamoczyły. Balia ta nie oferowała zbyt wiele miejsca.
Jeździec tylko odetchnął głęboko, wypuszczając całe powietrze z płuc z głośnym westchnieniem.
- Pani, jakiego ty masz kopa... - trudno było powiedzieć, czy w jego głosie było akurat uznanie, czy raczej wciąż przebrzmiewało w nim cierpienie.
- To raczej było bioderko albo pośladek, strach pomyśleć co uczyniło by kolano - odrobinę mu współczuła, w końcu ten jeden raz sobie nie zasłużył, była to więc może przysłowiowa „karma”, za jego poprzednie zachowanie. Ciężko było ukryć swe rozbawienie w takiej sytuacji. Kozaka swego zdjęła i rzuciła nieco dalej, by wodą go przy wstawaniu nie oblać i zabrała się za drugi but.
- Chyba bym nie wstał przez tydzień - odrzekł, wyraźnie skrzywiony. Nastrój na amory ewidentnie mu przeszedł. Jedynie obserwował małżonkę spokojnie. Teraz, choćby coś miało drgnąć, to by za nic nie drgnęło…
- Ale żeby później nie było,że zamach na twój nabiał zaplanowałam. To ty mnie za mocno pociągnąłeś, a ta deska nie wytrzymała.. - uniosła jedną z nóg by zaprezentować kawałek deski na krawędzi, który faktycznie się ułamał? To dla kobiety było dziwne... No, ale nie jej oceniać stan tutejszych rzeczy. Przynajmniej była oczyszczona z ewentualnej próby sabotażu klejnotów męża.
Odpięła swoje spodnie i chwile się powierciła, by mokry przyklejony do ciała materiał z niego zdjąć. Na koniec spodnie przez krawędź balii przewiesiła i po przeciwnej stronie się oparła zanurzając po szyję i nogi swe wygodnie na tych Hyrona układając. Co jak co, ale ciasno tu było. A woda ciepła…
- Raczej ta balia to byle jak zbita kupa desek, bo wątpię, by moja siła czy twój ciężar mógł tak przeważyć. - starszy Zwierzołak zamknął oczy. Jak chwilę temu był pełen wigoru, tak teraz skutecznie się uspokoił. Czyżby właśnie odkryła na niego sposób?
- Czyli i tutejsze meble pewnie wątpliwej wytrzymałości są... - stwierdziła spoglądając na kilka losowych typu, stół, komoda, łóżko. To ostatnie gruchnęłoby niczym domek z zapałek zapewne.
Ciepło wody szybko zaczęło na nią wpływać i ją rozluźniać, jednak czegoś bardzo jej brakowało, dlatego obejrzała się na komodę na której spoczywał jej plecak i tobołki, ale te teraz zbyt daleko były, by chciała do nich wstawać.
- Przynajmniej mebli nie byłoby szkoda wrzucić do kominka - mężczyzna nawet nie otwierał oczu.
- Spaliłbyś wszelkie dowody... heh... - prychnęła lekko rozbawiona, a jej wzrok odruchowo ku płomieniom się skierował. A to był błąd, bo te działały hipnotyzująco i odprężająco, nawet nie wiedziała kiedy oczy jej zaczęły się przymykać.
Przyjemny trzask ognia rzeczywiście działał odprężająco. Sam Zwierzołak zapadł w krótki, bardzo płytki sen - i dopiero po jakichś kilku minutach się ocknął, akurat w momencie, gdy małżonka szanowna wypadła z balii jak burza.
- Świece zapaliłeś? Nie śpij! – szturchnęła jego nogę, zaraz nerwowo wzrokiem ów świec szukając.
- Są w moich jukach - odparł trzeźwo, zanim również się podniósł. - Doceniam, że pamiętałaś o tym, pani... - jego głos, zazwyczaj ostry i chłodny, odrobinę zmiękł. W parę sekund był przy swoich jukach.
Airanna chodziła po komnacie nie robiąc sobie nic z mokrych śladów na podłodze. Szybko namierzyła wspomniane juki, jednak widząc, że i małżonek się podniósł, nie grzebała w jego rzeczach i się odsunęła Ruszyła do swojego plecaka i dwóch tobołków, by wyjąć z jednego koszulę nocną, a z plecaka środki do mycia, nie miała wiele, jednak teraz było jej to potrzebne.
- Mówiłeś, że to ważne... - odparła jedynie.
- Tak... To ważne. Dlatego doceniam twoją pamięć – odrzekł Jeździec, wyciągając parę świec. Zapalił je dość szybko.
- Powinienem ci wyjaśnić, dlaczego są takie ważne - oświadczył po chwili, zanim wyciągnął również swoje środki do mycia. Raczej wątpliwe, by pragnął pachnieć kwiatami i tego typu damskimi rzeczami.
Na moment się zatrzymała przez swoje ramię na Jeźdźca spoglądając.
- Dobrze, więc słucham... - jej ton był lekko zaciekawiony, jednak wrócił do spokojnej tonacji i zdecydowanie milszej, niż ta którą dotychczas słyszał mężczyzna w rozmowach z nią.
Wzięła to czego potrzebowała i wróciła do balii, by wykorzystać wodę nim ta ostygnie. W dodatku musieli wyglądać jak idioci krzątając się praktycznie nago po komnacie. Bowiem ona jedynie majtki na sobie miała, a i te przemoczone w pełni. Co by mogła pomyśleć osoba, która odważyłaby się teraz te drzwi otworzyć i tu wejść? Że dowódca kompanii, ma porąbane gry wstępne?
Jeździec odczekał, aż małżonka właduje się do balii i zajmie swoimi ablucjami. Ból klejnotów rodowych nieco ustąpił... Wobec tego wciągnął na siebie gacie, zanim przysiadł bliżej kominka.
- Nie jestem dobrym człowiekiem... nigdy nie byłem - odrzekł po dłuższej chwili ciszy. - Magia, zwłaszcza ta zła, ma swoją cenę... Nie mogę spać, to, w co zapadam, jest jedynie płytką drzemką w trybie czuwania. Nie mam dobrych snów, tylko koszmary. A jeśli o tych świecach zapomnę... te koszmary, jakiekolwiek by nie były, staną się realne. Raz czy dwa się zdarzyło, kiedy byłem młodszy i głupszy.
Słuchała go uważnie i w milczeniu, by nie przerwać skoro sam zechciał jej coś powiedzieć.
- Sama to ocenie, waga czynów nie zawsze nas definiuje, bywa i tak, że trzeba podjąć pewne kroki albo zwyczajnie ulegamy głupocie... - odparła po krótkiej ciszy kiedy skończył. Wzrok jej odruchowo padł na wisior spoczywający na jej szyi. Kto wie jaką osobą byłaby ona żyjąc w takim miejscu? Wśród takich stworzeń i dziwów? Zdawała sobie sprawę, że na świecie nie było tylko bieli i czerni, a dominowała szarość.
- A więc są bardzo ważne... - powróciła do swych czynności.
- Rozumiem, że jedynie zapobiegać tragedii się da? - od razu to założyła, bowiem wątpiła, by mężczyzna nie chciał zwalczyć takiego przekleństwa. Jeśli byłby na nie sposób, czy nosił by wciąż ze sobą te świece?
Methrylis
Posty: 20
Rejestracja: sob paź 08, 2022 8:18 pm

HALSE/DAGIAN

Post autor: Methrylis »

HALSE

Zamlaskał.

Raz, drugi, trzeci. I raz jeszcze, ale to nic nie dało: przedziwny, kwaskowaty smak znoszonego przez dziewięćdziesięcioletnią babcię laczka cały czas go męczył. Wciąż z zamkniętymi oczami, mając zupełnie gdzieś, czy znajdował się we śnie, na jawie czy może był już martwy i dryfował sobie w zaświatach, zamarzył o tak prostej przyjemności jak kawałek wody. Przez myśl mu nawet przemknęło, żeby może spróbować uchylić powieki, przechylić się jakoś tam, gdzie leżał i czegoś poszukać, ale z jego ciałem było wyraźnie coś nie tak. Ruszać się nie chciało.

Niechybnie jestem martwy, pomyślał Halse, ni to zasmucony, no to zadowolony. Każdego dnia wstawał z myślą, że oto może nadszedł dzień, w którym wkurwi kogoś tak mocno, że się na drugą stronę przekręci — i oto się stało! Dusza została oderwana od ciała, dlatego nie miał już nad nim żadnej władzy. Wobec tego, pewnie jego duch hasał sobie gdzieś po podziemiach potępionych, tylko...

Tylko jak na demonie kotły, było tam dość chłodno.

I kapciowato.

Tak na wszelki wypadek zamlaskał raz jeszcze.

Kurwa!, pomyślał wściekle i aż z tej złości udało mu się głową lekko szarpnąć. Halse nie był tym specjalnie zaskoczony; magia kurwowego zaklęcia zawsze działała, nie było wyjątków. Bardziej dziwił fakt, że ciało chyba nadal było połączone z duchem, a więc, ktokolwiek chciał go zabić, chyba mu się jednak nie udało.

Złego diabli nie biorą, pomyślał Halse nie bez dumy.

— Ooooo, ooooo, obudził się pan, oooo...!

Jakaś niemota o drżącym, starczym głosie zbliżyła się do niego, Halse wyraźnie czuł czyjąś sylwetkę tuż na sobą. Oczu nadal nie otwierał, bo powieki miał czymś tak mocno sklejone, że nie za bardzo było jak się do tego dobrać. Dopiero gdy Halse odkrył, że to może być realny problem, rzucił im wyzwanie, napiął się i niemal siłą je otworzył.

I zaraz tego pożałował, oślepiony jasnością, barwami i wszystkim, czego nie było w dotąd wszechobecnej czerni. Jednak wypalenie oczu nie było jedynym problemem. Kolejnym był fakt, że otworzenie oczu odblokowało wszystkie inne odczucia i nagle się okazało, że Halse’a bolało dosłownie wszystko: każda kość, każdy mięsień. Nawet paznokcie i włosy zdawały się krzyczeć z bólu, ale — i tu następny problem — Halse był tak wypruty z sił, że nie zdołał wydobyć z siebie jakiegokolwiek dźwięku.

Choć postanowił spróbować.

— Łełjałe... Łułła...

Czymkolwiek zaklejono mu oczy, do ust użyto tego samego.

— Oooo, spokojnie, spokojnie, niech pan odpoczywa. Powoli, powoli, nie tak szybko...

Nigdzie mi się nie spieszy, odparował burkliwie, choć tylko w myślach, jawnie niezadowolony, że coś zakleiło mu gębę. Dopiero jak ten ktoś, kto do niego gadał, lekko podniósł mu głowę i czymś napoił, siły powoli zaczęły mu wracać — a przynajmniej Halse wreszcie poczuł, że wraca mu władza nad własnym ciałem.

Ta jednak nie trwała zbyt długo, bo jak go tym czymś napoili, to zaraz się jakiś taki senny zrobił.

Kurwa, ledwie wstałem, a już... już...

I zasnął.


— O JA PIERDOLE. Nigdy w życiu żem się tak nie struł po żarciu.

Kiedy wybudził się po drzemce, czuł się jak młody bóg. No, taki na L4, o kulach i kilku chorobach psychicznych, ale jednak bóg. Ale przynajmniej mógł się już ruszać, napił się czegoś normalnego, pojadł i odkrył nawet imię tego jeźdźca, który nad nim ostatnio wisiał, Hikara.

Odkrył także, że wspomniany Hikar wybitnie go wkurwiał.

Najważniejsze, że zmysły miał wreszcie odpowiednio wyostrzone, zaraz więc spróbował wrócić pamięcią do tego, co się ostatnio wydarzyło. Byli u Horazona... To znaczy, on nadal tam był. Skąd oni tu przyjechali? W pamięci majaczyło mu jakieś targowisko, a tam kupował od kogoś ziółka. Ale jakie ziółka? Ziółka na... ziółka na...

I wtedy sobie przypomniał.

— Kurwa mać, PIERDOLENI ALIZOŃCZYCY! Niech tylko dorwę jednego, TO WSZYSTKICH ZAJEBIĘ!

— To w końcu wszystkich czy jednego?

— ZAMKNIJ RYJ!

Stojący nieopodal Hikar, z gęby podobny zupełnie do nikogo, zamilkł momentalnie, ale nie wyglądał na specjalnie poruszonego tym atakiem, więc wzruszył tylko ramionami, po czym zaczął manipulować przy jakimś płóciennym worku. Halse, nie do końca wiedząc, co się działo, postanowił w milczeniu to wszystko obserwować, a przy okazji zadbać o jakiekolwiek rozruszanie swojego potwornie zesztywniałego ciała. Gwałtownym ruchem przechylił szyję w prawo i w lewo, dzięki czemu po sali rozległy się przyjemne strzyknięcia. Obcy jeździec rozejrzał się zaskoczony, po czym rzucił zniesmaczone spojrzenie Halse'owi, dalej coś wyjmując z worka. Zajebię go, jak się okaże nieprzydatny, bo mnie wkurwia, pomyślał ze swobodą Halse, wyginając plecy i poruszając lekko łopatkami. Był naprawdę zesztywniały i obolały, jakby leżał tu co najmniej miesiąc.

Hikar nie wyglądał na poruszonego jego zmartwieniami, podchodząc do niego z napojem, który wykonał z czegoś, co wyjął z woreczka. Halse dość podejrzliwie się temu przyglądał.

— Znowu ziółka? Ja nie chcę żadnych ziółek! Poprzednie miały mi pomóc i mnie poskładać, a nie...

— A nie uratować życie? — dokończył uprzejmie. — No i uratowały przecież.

Wkurwiał go.

Co więcej, Hikar dostrzegł nieprzekonaną minę Halse’a, więc uraczył go jakąś długą przemową na temat ziółek, skutków ubocznych i ogonie pojętej dojrzałości mentalnej, ale Halse w pewnym momencie się wyłączył — zwłaszcza jak Hikar zaczął coś mówić w obcym języku i to tonem przedwiecznego myśliciela.

I to był już moment, w którym Halse uznał, że jednak go nie zabije. Facet musiał mieć coś z głową — i to poważnego — więc pewnie był zdolny do wszystkiego jako jednostka wysoce nieprzewidywalna. A w związku z tym, choć Halse uznawał sam siebie za nieustraszonego, zaczął się silnie obawiać o swoje zdrowie i życie. Tym bardziej, że siły mu całkiem nie wróciły, więc był zdolny do zgrabnych morderstw tylko w około osiemdziesięciu trzech procentach — a przynajmniej według własnej, bardzo subiektywnej oceny.

— To co jest z tymi ziółki nie tak, że tyle czasu martwy leżałem? — burknął, wyraźnie niezadowolony z tak opieszałej pomocy medycznej.

— Oooo, oooo, bo tamte pierwsze przeterminowane były…

Jak to pierwsze? To ile ich, do kurwy, było?!

I jak to p r z e t e r m i n o w a n e?!

— …i nierozrobione były, to… to one zabić mogły, tak nieodpowiednio przyrządzone, oooo prawda to, prawda. A one z rok czasu przeter… Nie, dwa lata. Dwa lata. Dwa. Dwa — mamrotał Jeździec, na szybko coś sobie kalkulując w głowie. — A te ziółka, co pani Callista…

Kto?, przemknęło mu przez myśl.

— …przekazała, to ziółka trzydniowe.

— Jakie, kurwa?

— Nooo, trzydniowe. Po trzech dniach działają.

— PRZECIEŻ TO BEZ SENSU!

— No tak jest napisane, o tu, na etykiecie.

— PRZECIEŻ TO NIE MIAŁO ŻADNEJ E-

Miało. Absurdalnie maleńkim druczkiem nabazgrano coś czarnym drukiem na ciemnobrązowym woreczku. Jakiś geniusz zła musiał na to wpaść, co w pewnym sensie Halse’owi imponowało, ale to nawet zabawne, że nikt — ani Hyron, ani Bezimienna, ani nikt — nie wpadł na to, by obejrzeć ten chędożony woreczek.

— Kto, do kurwy, i na chuj, tworzy trzydniowe ziółka?! — ryknął wściekle.

Denerwujący typ przyjrzał się uważnie do niedawna nieistniejącej etykiecie, marszcząc brwi i wysilając swój wzrok do granic możliwości.

— Firma ThreeHealth Inc.

— Aha. Pierdol się, ThreeHealth Inc.

Na samą myśl o tym, że ktoś go jakimiś przeterminowanymi od dwóch lat ziółkami poczęstował, zachciało mu się rzygać. A gdy już przeszło, Halse zaczął się zastanawiać nad jedną bardzo ważną rzeczą.

Kto chciał go zabić?

Odpowiedź dość szybko przyszła mu do głowy: wszyscy, bo każdemu w ten czy inny sposób nadepnął na odcisk. Ale co miał poradzić? Taki już był jego urok. Niestety, ta odpowiedź stanowiła bardzo szerokie pole do popisu i uniemożliwiało Halse’owi natychmiastowe rzucenie się na niedoszłego mordercę i roztrzaskania mu czaszki między swoimi niedźwiedzimi szczękami.

Ale najpierw musiał się ogarnąć, pozbierać myśli i swoje rzeczy. Musiał pogadać z Hyronem — Halse’owi właśnie się przypomniało, że coś mamrotał o jakimś zdegradowaniu, ale pewnie już mu się odwidziało — no i wypadało znaleźć Bezimienną, bo diabli wiedzieli, co się z nią działo pod jego nieobecność.

Jednak plany miały to do siebie, że szły w łeb. Zwłaszcza jego.

— JAK TO ODJECHALI?! GDZIE, KURWA?! PO CO? I CZEMU, DO KURWY, BEZE MNIE?!

— Minęło pięć dni, panie, odkąd... Oni, panie, za zmarłego cię uznali...

Aż go zatkało.

Pierwszy raz od bardzo dawna gniew znalazł się na drugim miejscu. Na pierwszym było oniemienie. Trzecią pozycję zajmował szok, a tuż za podium uplasowały się niedowierzanie i żal. A więc tak po prostu go porzucili? Jak byle gnoja, który nie potrafi się na własnego konia wdrapać? Tak po prostu, po tylu latach uznali, że jak się lekko zaziębił — śmiercionośną trucizną, ale tylko lekko — to od razu można go olać?!

O nieeee. O nie! Ze mną się tak nie postępuje!

— I NAWET ŻONĘ MI ZAJEBALI?!

I choć początkowo się wściekł, po chwili nastała całkiem słodka refleksja. Czy to nie czyniło z niego kawalera? Ostatecznie jednak uznał, że chyba niestety nie, bo porzucenie to nie rozwód.

Jak się nie wiedzie, to się nie wiedzie, pomyślał z jawnym smutkiem.

— Akurat nie, pani Callista znajduje się w zamku, ona...

— Kto?

Hikar spojrzał na niego nieprzytomnie, chyba nie bardzo wiedząc, czy się przesłyszał, czy może czegoś nie zrozumiał. Albo czy oby przypadkiem nie miał do czynienia z kimś o, lekko mówiąc, niezbyt zdrowej głowie.

— Pana małżonka. Pytał pan o nią…

Callista?, powtórzył w myślach Halse, zainteresowany tym odkryciem. A więc tak ma na imię Bezimienna! No proszę, czego to się człowiek dowiaduje.

— Dobra, nieważne — mruknął obojętnie Halse. — Prowadź pan do tej… jak jej tam?

Hikar obrzucił Halse’a spojrzeniem na poły niedowierzającym i zdegustowanym.

— Callista. Nie pamięta pan imienia własnej żony?

— A po chuj?

Ta odpowiedź najwyraźniej zmiotła staruszka z planszy, bo nie odezwał się więcej ani słowem. Zamiast tego zaprowadził go do Bezimiennej, co było jak na razie jedyną dobrą wiadomością tego dnia. Niespecjalnie cieszył się na spotkanie ze swoją żoną, bo to oznaczało, że będzie musiał się przyglądać jej osądzającym oczom i krzywej mince. Pewnie jak zwykle będzie się mądrować i uznawać za lepszą od wszystkich dookoła, ale trudno — może przynajmniej czegokolwiek się od niej dowie.

Ale, no właśnie — dlaczego ją też zostawili? Bo w to, że Bezimienna zechciała poczekać, aż małżonek wróci do zdrowia, Halse ani przez moment nie wierzył. Ta cwana lisica zapewne chciała się go pozbyć tak samo jak i on jej. Wobec tego, wysoce prawdopodobnym było, że to ona coś z ziółkami pochrzaniła. Dała mu nie te, które jej wskazał? Nie no, zaraz staruszek mówił, że to właśnie te od Bezimiennej były dobre, tylko że, kurwa, TRZYDNIOWE!, wrzasnął wściekle w myślach. Ilekroć myślał o tak debilnym pomyśle, wstępowała w niego ogromna złość. Tak czy inaczej, mordercze ziółka musiał podać ktoś inny. Tylko kto? Musiał się tego dowiedzieć, choć jeszcze nie był pewien, czy mu się chciało. Opcji było zbyt wiele.

Jednak momentalnie przestał o tym myśleć, gdy wszedł do sali swojej żony. A przynajmniej tego, co z niej zostało, bo w niczym już nie przypominało jego Bezimiennej. Kobieta leżąca na łóżku była blada i wyraźnie wycieńczona, miała przymknięte, drżące powieki i ciężki, świszczący oddech. Najwyraźniej trawiła ją jakaś poważna choroba i cokolwiek to było, nie rokowało to najlepiej.

Przez chwilę przyglądał się swojej żonie, na poły martwej, ale już pozbawionej życia. Przypatrywał się jej spojrzeniem pustym, chłodnym i twardym. Przypatrywał się jej bez cienia żalu, bo wiedział, że Bezimienna już z tego nie wyjdzie. A on, jako jej mąż, mógł trwać u jej boku i czekać, aż umrze, albo już teraz uznać ją za zmarłą i ruszyć w dalszą drogę. Wybór opcji był banalnie prosty i Halse nie czuł z tego powodu specjalnych wyrzutów. Podobnie jak podczas penetrowania jej rzeczy w poszukiwaniu swojego biednego, znoszonego, szarego płaszcza. I dopiero gdy go znalazł, rzucił raz jeszcze ostatnie spojrzenie Bezimiennej, po czym wyszedł z sali.

Jego pobudka wywołała na zamku niemałe poruszenie i cały szereg złośliwości ze strony Horazona, który wykpiewał fakt, że jego dawna kompania tak po prostu go zostawiła. Padła nawet propozycja, by Halse tu został, ale prędzej by sobie wacka odciął niż to zrobił.

Choć po chwili uznał, że to jednak nie było najbezpieczniejsze porównanie.

Zostało mu już tylko dowiedzieć się, gdzie te niemoty polazły, bo przecież musiał ich znaleźć. Próbę zamordowania go zrzucono na niedouczonego medyka, który pomylił zioła, stanowczo zaprzeczając, jakoby ktokolwiek próbował z zamysłem napaść na jego życie. Halse’owi niespecjalnie chciało się w to wierzyć, ale z drugiej strony: jakby ktoś chciał go zabić, to by go zabił, a nie podawał złe ziółka i czekał, aż go sraczka odwodni na śmierć. Więc może to faktycznie był jakiś niedouczony kretyn? Tak to najwyraźniej musiało zostać.

Dowiedział się też, że kilku zwiadowców Horazona widziało jakąś kompanię kierującą się na północ. Co było na północy od Horazona? W sumie wszystko.

To gdzie oni, do kurwy, jadą?, zastanawiał się w myślach, próbując znaleźć jakiekolwiek logiczne rozwiązanie dla tego kierunku. Ale to nieważne, Halse i tak musiał tych debili dogonić, a jeśli Hyron, swym zwyczajem, dalej stawiał znaki, to mogło pójść dość łatwo. Poza tym, wciąż mieli panny, a więc znaczne spowolnienie, co dodawało Halse’owi kolejną przewagę. Dlatego Halse zabrał się za przygotowanie do wyprawy, oznajmił reszcie, że opuszcza ten przegniły przybytek, medykowi postanowił wyjątkowo darować życie, po czym zasiadł na konia i ruszył na północ, mając nadzieję w miarę szybko dotrzeć do celu.

Więc powinno być w porządku.


Nic nie było w porządku, nic się nie układało. I nawet z tym kamieniem było coś nie tak.

Co to był za kamień? Ot, zwykły, kanciasty, szarawy i, jak na złość, pozbawiony jakiegokolwiek mchu, który by można było pod rzyć podłożyć. Na siedzisko więc średnio się nadawał, ale w zasięgu wzroku nie było innego, więc Halse musiał się zdecydować na ten kamień, z którym z całą pewnością było coś nie grało. Może dlatego, że był on jeden, pozbawiony swojej kamieniej rodziny? A może on inne kamienie jakoś od siebie odstraszył? A może był arcyzłolem pośród kamieni? Albo zwyzywał swoją matkę, przez co inne kamienie bezpowrotnie straciły do niego szacunek? Któż to wiedział? Na pewno nie Halse. Ale gdzieś usiąść musiał, a przecież nie będzie spodni śniegiem moczył. A gdy już usiadł, ponarzekał na niewygodę i nawyklinał cholerny świat, pomyślał sobie, że coś musi ze sobą zrobić. Nakreślić swoją przyszłość, cel swojej wędrówki i inne takie filozoficzne bzdury. Ale jak, skoro wokół był tylko on, śnieg i ten jeden mały głaz, któremu źle z oczu patrzyło?

Wtem Halse uznał, że przydałby się mu jakiś przyrząd do pisania. Ale nawet patyka żadnego nie miał. Żeby sobie w śniegu pobazgrać.

Rozejrzał się dookoła. Marna, cienka warstewka śniegu przykrywała równie marną, brązawo-pomarańczowawą ziemię. Co tam niby mogło wyrosnąć? Co najwyżej rozczarowanie na gałązce beznadziei. A jednak, wystarczyło kilka kroków poszukiwań i Halse mógł wrócić na ten arcyzły kamień ze swoim cennym znaleziskiem — patykiem. W związku z tym niedźwiadek bez wahania zabrał się do rozrysowania swojego planu działania.

"ZNALEŹĆ, ZAJEBAĆ, WYŚMIAĆ ICH TRUCHŁA", zanotował pieczołowicie. Przyjrzał się temu, potwierdził, że plan nie wymagał żadnych poprawek, po czym pokiwał głową z zadowoleniem, wreszcie mając przed sobą jakikolwiek cel.

I to jaki przyjemny!

Czy naprawdę chciał zabić swoich eks towarzyszy? Może niekoniecznie, ale grozić im bolesną, długą śmiercią na pewno zamierzał. Dlatego kilku godzinach mozolnej wędrówki przed siebie uznał, że to czas na odpoczynek i rozrysowanie swojej przyszłości.

Na domiar złego, buty mu się rozciapciały. Podeszwa całkiem się odkleiła pod wpływem śniegu, dając znak, że to chyba nie było obuwie wodoodporne. A śnieg zaczynał coraz mocniej zacinać, temperatura też była dość zimowa jak na tę zimową porę roku, więc Halse musiał sobie coś wymyślić. Póki co znowu wskoczył na konia żeby dalej nóg nie moczyć, ale wiatr spowodowany pędem wcale nie pomagał.

Na szczęście w oddali dojrzał jakiegoś jegomościa podróżującego czymś, co przed atakiem śnieżycy było traktem. Z daleka jegomość wyglądał jak mała, czarna plamka, ale im bardziej obaj się do siebie zbliżali, tym bardziej Halse się dziwił. Tajemniczy jeździec bowiem miał ubiór co najmniej wyróżniający się w tłumie: pstrokaty, błyszczący i kolorowy, pełen naszywek i ozdóbek wszelkiej maści. Wyglądał jak barwna papuga albo jak paw spowodowany zbyt śmiałą mieszanką alkoholi.

Ale przynajmniej miał buty. Wprawdzie cholernie dziwne, czerwoniaste, o bardzo długim, zawiniętym nosku. Czegoś takiego Halse jeszcze nie widział i w życiu by nie założył, ale okoliczności były takie a nie inne, a skórzane buty jegomościa wyglądały na solidne i, co ważniejsze, ciepłe.

Więc decyzja została podjęta.

Kiedy Halse podjechał konno do obcego, ten najpierw wyglądał na zaciekawionego i dziwnie zadowolonego, ale zaraz potem skrzywił się mocno i zląkł.

— N-nie mam pieniędzy! — krzyknął drżącym głosem. — M-mogę za to... w naturze...

— Co? — spytał Halse ze zdziwieniem. Nie wiedział, że zielarze tak dziwnie się ubierali. — O nie, kurwa, żadnych więcej ziółek! — wrzasnął, gdy już połączył kabelki. — Ale nieważne. Ja nie po twoje pieniądze, a już tym bardziej chwasty, tylko po buty. No, już, wyskakuj z nich, bo cię ostrzem popieszczę.

Kolorowy pan był wyraźnie przerażony, jakby myślał, że trafił na byle pospolitego rabusia. Halse’owi to nie przeszkadzało pod warunkiem, że pan kolega spełniał jego życzenia. I faktycznie: powolutku, drżącym rękami, zaczął zdejmować swoje cieplutkie, wygrzane, choć potwornie dziwaczne buciki.

Kto w ogóle takie nosił? I po diabła?

Poza tymi wszystkimi rzeczami, dla których w ogóle zostało stworzone jakiekolwiek obuwie, rzecz jasna.

— No nie bój się, nie zjem cię przecież — mruknął Halse, niezbyt zainteresowany okradzionym jegomościem. Bardziej interesował się nałożeniem tych czerwniastych bucików. Były odrobinkę za duże, ale trudno, one i tak były tylko tymczasowe.

No i kompletnie nie w jego stylu.

Ale potem naszła go ciekawa, interesująca myśl. Nie zjem cię, kolorowy panie? A to niby czemu?, pomyślał, po czym przemienił się w niedźwiedzia i go zjadł.

— Oby ten nie był zatruty — wymamrotał sam do siebie, wyraźnie czując, że był cały lepki od krwi. Lubił to uczucie, ale inni chyba nie przepadali za widokiem pobrudzonego krwią niedźwiedzia-mordercy, więc musiał się umyć. To stwarzało kolejny problem, bo gdzie on teraz znajdzie pod tym śniegiem jakąkolwiek wodę — i to niezamrożoną? Umył się więc śniegiem, choć dało to efekt raczej średni. Tylko z daleka nie widać było krwi, ale z bliska całą gębę i dłonie miał jakby jasnotruskawkowe.

O ciuchach nawet nie mówiąc.

— Czemu one się na mnie nie rozdzierają — pytał, szarpiąc się za swoje poplamione krwią odzienie — tylko złażą z cielskiem i się brudzą? W chuj niepraktyczne.

Przez moment przez halsowe kabelki przepływał prąd, pozwalając mu się chwilkę zastanowić.

— W sumie, gdyby się rozrywały, byłoby jeszcze bardziej w chuj niepraktyczne — zawyrokował i tą inteligentną myślą ruszył dalej.

Mijane po drodze kamienie były już mniej złe niż tamten poprzedni. Były wręcz dobre, bo zostały przez Hyrona oznaczone jego inteligentnymi znakami. Ale to dobrze, bo to oznaczało, że jechał we właściwym kierunku. Tuż przed nim zamajaczył ciemny, gesty las, ale właśnie przez niego prowadził zarówno trakt jak i hyronowe znaki, więc najwyraźniej tam należało się kierować. Przeprawa przez las nie powinna być niczym nadzwyczajnym, ale już kilkadziesiąt metrów dalej, kiedy Halse już znalazł się między wielkimi, starymi drzewami, od razu zauważył tę dość… nienaturalną ciszę panującą wokół. Owszem, nastała już czarna noc, mieli zimę, a trakt był tak zasypany, że niemal niewidoczny, ale tutaj nie słychać było ni odgłosów zbłąkanej zwierzyny, ni świstu wiatru nawet. Jakby wszystko wokół było martwe. Halse, na ogół nieprzejmujący się takimi rzeczami, zmarszczył brwi i mocniej wyczulił wszystkie swoje zmysły, mocniej otulając się skradzionym prawie-nieboszczce płaszczem. Trochę jednak po tym świecie łaził i czuł, że tu było coś nie tak.

Poza tym, po jakimś czasie wyczuł, że powietrze nie pachniało już wilgocią i lasem. Pachniało krwią.

Dlaczego krwią? Nigdzie wokół nie leżały żadne zwłoki, ani ludzkie, ani zwierzęce, Halse na pewno by je dostrzegł. Co więcej, gdy zaczynał się nad tym intensywniej zastanawiać i zwęszyć zapach, by odkryć jego źródło, ten nagle nikł, powodując w Jeźdźcu wrażenie, że ta woń tylko mu się zdawała. Ale zaraz po chwili, gdy skupiał myśli na czymś innym, charakterystyczny zapach rdzy i soli znowu łaskotał mu nos, pobudzał zmysły i wzmagał głód. Oh, jakże by on chętnie zasmakował mięsa całego umoczonego w takiej posoce! I choć niedawno zamordował właściciela swoich czerwonych bucików, rozerwał go w zasadzie dla zabawy, niewiele stamtąd wyjadając. Aż go wtem naszła ochota, by zawrócić i dokończyć dzieła. A gdyby tylko ktoś pojawił się na trakcie — na co Halse miał wielką nadzieję — bez najmniejszego wahania by się na niego rzucił, nie poświęcając temu występkowi ani jednej myśli.

Jego myśli pachniały krwią.

Z tym lasem było stanowczo coś nie tak. Halse bywał porywczy, gwałtowny, zwykle też najpierw atakował, potem myślał, ale nigdy wcześniej podobne myśli nie panowały nad nim tak po prostu, bez przyczyny. Przecież tu nie było nic poza drzewami! Jakby to te pnie były od środka wypełnione mięsem i krwią, jakby to one do niego podszeptywały. Obrażały go, wyśmiewały. Wyzywały, szantażowały, straszyły i wyganiały. Jakby to te drzewa były tymi wszystkimi ludźmi, wokół których mieszkał, gdy ledwie odrastał od ziemi.

Jakby to one wzbudziły w nim ten nagły, nienasycony, niemal sprawiający ból gniew. Gniew, do którego przecież przywykł.

Ale nie tego rodzaju. Nie ten, którego nie umiał opanować, który był spowodowany szyderstwami skierowanymi prosto w niego. Z tym nigdy nie umiał sobie poradzić. Aż od dziecka.

Wtem wstąpił w Halse’a nadzwyczajny wręcz niepokój. Rozglądał się niepewnie dookoła, mając nadzieję jak najszybciej wydostać się z tego przeklętego lasu. I wtem pomyślał, że dużo bardziej wołał tamten arcyzły kamień niż te szepczące, nienawistne drzewa.

I już dawno nie czuł tak wielkiej, słodkiej ulgi, gdy dostrzegł, że las zaczyna się przerzedzać, a w oddali widać było szarawy zaraz czegoś, co najpewniej było domami. Kilka kroków dalej dało się zaś dostrzec górujący nad całą okolicą zamek. Halse natychmiast pogonił konia, by możliwie jak najszybciej się tam dostać. Dlaczego? Dlatego, że znaki Hyrona tam prowadziło? Nie, ten powód zajmował drugie miejsce. Halse bowiem czuł, że po prostu musiał się tam dostać. Musiał odpocząć i uciec od tych przerażających oczu prastarych, otulonych śniegiem pni.

Gdy już dojechał na miejsce, wioseczka wokół zamku nie wyglądała specjalnie nadzwyczajnie: ot, domki. W domkach paliło się światło, z kominów domków leciał dym. Jakieś życie pewnie tam istniało, ale niespecjalnie było je widać, bo się pewnie w chatach poukrywało. Najważniejsze, że i w zamku niektóre okiennice jaśniały, co było znakiem, że ktoś tam zamieszkiwał. A skoro tak, to i mógł go przyjąć. Z tą myślą Halse pognał konia i już miał ruszyć czym prędzej w stronę szerokiego dziedzińca, którego ozdobą, poza wielkim, oschłym drzewem, były masywne, dębowe drzwi prowadzące gdzieś, gdzie było milutko, cieplutko i żadne drzewa mu krwią nie zajeżdżały. Wszystko jednak zniweczył widok, który Halse wychwycił ledwie kącikiem oka. A był to widok z całą pewnością niezapomniany, a więc taki, którego niedźwiadek za żadne skarby na świecie nie mógł przegapić.

Oto bowiem z czegoś na wzór rusztowania zwisała kobieta. Brzmi to co najmniej jak jakaś wymyślna metafora, a jednak bogowie najwyraźniej postanowili uśmiechnąć się do Halse’a i uhonorować go tak rzadkim i jakże uciesznym. Jakaś ciemnowłosa pani w samej koszuli — podwiewanej co jakiś czas wiatrem — w jakiś przedziwny sposób zahaczyła materiałem o jedną z belek, przez co wisiała sobie radośnie, jakby było to coś, co zwykła robić każdego wieczoru. Jednak ta scenka trwała może z pół uderzenia serca, bo zaraz po chwili dama runęła twarzą w śnieg, z cichym jęknięciem próbując się podnieść. Halse nie był w stanie ukryć swojego rozbawienia — a nawet jakby był, i tak by tego nie zrobił — dlatego ryknął głośnym śmiechem, zbliżając się do damskiego, zakopanego w zimowym puchu placka. Och, jakże to był piękny widok! Taka rozciapciana w śniegu panienka, przemoczona, z rozwianym włosem i rozdartą koszulą. Cóż to był za piękny widok!

Jednak dobry humor Halse’a prysł jak bańka mydlana, kiedy to panienka też zaczęła się śmiać, i to niechybnie z niego, a raczej jego niecodziennego obuwia. Pierdolone buty!, wściekał się w myślach, co mnie podkusiło, żeby akurat je zabrać?!

Zapewne brak jakiegokolwiek innego obuwia wokół, zwłaszcza że przecież nikogo innego po drodze nie spotkał. Więc albo by wziął te jedne buciki, albo dojechałby do zamku z odmrożeniami. Wprawdzie mógłby całą drogę przebyć jako niedźwiedź, ale to w ten sposób nie działo i Halse pozbawiony butów i tak by przemarzł, nawet w zwierzęcej formie. Dziwaczna była to zasada, ale nie dało się z nią dyskutować.

— No i z czego rżysz jak kobyła? — warknął, wyraźnie wściekły, że ktokolwiek się z niego śmiał. Mimo to, z nieznanego nawet sobie powodu, wyciągnął do tej kobiecej sieroty dłoń, by pomóc jej wstać. Dama najpierw zlustrowała go spojrzeniem, ale ostatecznie odwzajemniła gest.

— Tylko nie waż się mnie opuścić — odfuknęła tonem dumnej szlachcianki.

Halse uśmiechnął się z pobłażaniem pod nosem, umyślnie lekko popuszczając splot ich dłoni, choć nadal ich całkiem nie puszczając, by panienka sobie pomyślała, że niedźwiadek jednak się rozmyślił. Roześmiał się na widok jej rozeźlonej miny, po czym, już bez większych komplikacji, naprawdę pomógł jej wstać. I przyznać trzeba było, wstawała znacznie zgrabniej niż spadała.

— Pani tutaj zadomowiona? — spytał, wskazując na zamek. — Jeśli tak, to chętnie pomogę wrócić, tylko nie wiem, jaką drogę pani by wolała: klasyczną, przez dziedziniec, czy może bardziej niekonwencjonalną, jaką to pani przed chwilką pokazała?

To wszystko powiedział tonem fałszywie przesłodzonym, nie pozostawiając wątpliwości, że Halse jawnie kpił z nowopoznanej amatorki wyskakiwania z balkonów. Najwyraźniej jednak ta sugestia niespecjalnie się jej spodobała.

— A w jaki sposób miałabym wrócić tą samą drogą? — burknęła. — Rzut kobietą, niby oszczepem, raczej nie wchodzi w grę i zdecydowanie dżentelmeńskie nie jest, przy czym oczywiście od pana nie oczekuję nawet bycia dżentelmenem w jakimkolwiek calu.

Zaśmiał się z tej małej obelgi, wcale nie uważając, by była nietrafiona. Wprost przeciwnie — rzeczywiście, do gentlemana było mu tak samo daleko, jak tej panience do zgrabnego lądowania.

— Nie docenia pani moich umiejętności — odparł z rozbawieniem. — Pani lekka jak piórko się wydaje, więc jak dobrze podrzucę, może się pani zdołać zahaczyć o te same belki, a tym samym jakoś się do okienka z drapać. Wierzę, że pani zdolna jest i sobie z takim wyzwaniem poradzi!

I raz jeszcze to spostrzeżenie nie spotkało się z przychylnością rozmówczyni, która obrzuciła go soczystym, morderczym, mrożącym krew w żyłach spojrzeniem. Ale skoro było tak straszliwe, to czemu Halse'a ciągle bawiło?

— Czy ja wyglądam panu na włamywacza, może jakąś akrobatkę albo kogoś z wędrownego cyrku? — spytała gniewnie. — Powiem panu, co można zrobić: dać mi swój płaszcz i podwieźć mnie pod bramę albo, co lepsze, do ogrodu, i narwać mi tam kory z dębu.

Kory?, powtórzył ze zdziwieniem w myślach, nie będąc pewien, czy się przesłyszał, czy ta dziwna panienka naprawdę oczekiwała od niego, że nazrywa jej z drzew kory.

— A mam być szczery czy miły? — spytał złośliwie, zdejmując z ramion swój szary płaszcz i podając go pannie. — Bo mnie te niedawne wyczyny całkiem akrobatycznie wyglądały.

— U mężczyzn szczerość jest ceniona, jednak nieprzesadna. Tak jak od kobiet oczekuje się moralności.... względnej.

Halse zarechotał, coraz bardziej zadowolony z tego, w jak dziwacznym kierunku szła ta rozmowa.

— To nie ten adres, panienko. No dobrze, hop! Pomóc ze wspinaczką na konia, czy pani akrobatka tak samo zgrabnie sama na niego wskoczy, jak z okienka wyskoczyła?

Pannica, z pewnym siebie uśmiechem, zdołała sama wejść na konia, zasiadając z przodu. Halse zrobił jej odpowiednio dużo miejsca, sięgając po cugle — aż takim wariatem nie był, by dać babie prowadzić — po czym ruszyli w kierunku porastających w pobliżu drzewek.

— Zdziwiłby się pan jeszcze, jakie umiejętności pani akrobatka może posiadać — odrzekła tak samo pewnym siebie tonem — ale to może jak lepiej się poznamy. Proszę mi pomóc, bez zwłoki. Ruchy, ruchy — zakomenderowała.

Halse zmarszczył brwi, trochę się już gubiąc w tym, co panienka akrobatka do niego mówiła.

— No to co się pani tak na mnie pogniewała — pytał ze zdziwieniem i niezadowoleniem — skoro teraz sama pani przyznaje, że z pani akrobatka? Ech, te baby. Powiedzą A, potem B i się będą z tobą wykłócać, że to przecież C było!

— Dokładnie tak. Widzę, że doskonale się zna pan na kobietach. Pan żonaty?

To pytanie także nieco skonfundowało Halse’a. Czy on był stanu wolnego? Czysto teoretycznie, jeszcze nie. Jeszcze. Ale w sumie, płaszcz swój już zabrał, a tamta kobiecina już i tak ledwie dychała i tylko patrzeć, jak Halse zostanie wdowcem. A podsumowując to wszystko, werdykt był jeden.

— Hm, na pani szczęście od niedawna jestem kawalerem do wzięcia — odparł z zaczepnym uśmiechem.

— To doskonale się składa…

Ten niespodziewany optymizm zupełnie Halse’a zaskoczył i przez ułamek ułamka sekundy nie wiedział, jak na to zareagować. Zwykle panny nie były w stosunku do niego aż tak chętne, ale to tego przecież nie mógł się przyznać.

— Zapamiętam o pani chęciach — rzekł w końcu, wypinając dumne pierś — gdy już znudzę się kawalerskim życiem, to mogę pani akrobatce obiecać.

— Coś mi się widzi, że szybko pan zatęskni za stanem małżeńskim — mruknęła kusząco, niby przypadkiem przejeżdżając swoimi zgrabnymi paluszkami po jego udzie. Oj, wiedziała ta kobiecina, jak wpłynąć na fantazję mężczyzny, wiedziała!

— Z panią akrobatką u boku? — pytał, żywo zdziwiony ta absurdalną sugestią. — Nie sądzę, bym prędko się znudził z kimś tak żywiołowym. I odważnym: mało która dama odważyłaby się nocą w samej koszuli po rusztowaniach skakać.

Coś czuł, że prędko mu się ten żarcik nie znudzi.

— Nie jestem pewna, czy słyszę zadowolenie, czy uznanie — odparowała, ni to urażona, ni to rozbawiona.

— Może być pani z siebie dumna, bo to jedno i drugie, pani akrobatko. A oto drzewa. I to takie z korą. Które panienka sobie życzy? A może sama z konia fikołkiem zeskoczy, skoroś pani taka gibka? I już dziś ze śniegiem dobrze zapoznana, więc stópki chłodowi niestraszne.

Panienka nie wydawała się poruszona tą małą szpileczką — których Halse miał w zanadrzu całe pudełeczko — tylko zaczęła z godnym podziwu zaangażowaniem wydawać mu polecenia.

— To. I to. I tamto — akrobatka wskazała palcem konkretne drzewa. — Ale żwawo proszę, bo bez silnego męskiego ramienia zaraz zamarznę na tym koniu i nie będzie z czego się już tak cieszyć.

— No prawda, zesztywniała może już nie być zdolna do akrobatycznych sztuczek i nie móc wyskakiwać z okien. Cóż to byłaby za strata! — zakpił z udawanym dramatyzmem w głosie. — A po diabła panience ta kora? Żeby na następny raz te najdelikatniejsze partie ciała ochronić przed obiciem, jak już sobie pani znowu zeskakiwać z balkonów zażyczy?

— Nie. Do włosów. Na marginesie, panu również jakaś kuracja by się przydała, bo spadając, byłabym gotowa przysiąc, że z góry i z daleka widziałam już zaczątki łysiny.

To już nie było śmieszne i oto panienka, wcale go nie znając, uderzyła w jego czuły punkt: włosy. Tak się bowiem składało, że Halse bardzo lubił swoje włosy, jaśniutkie jak poranna, przetykana słońcem mgiełka, sięgające lekko za ramię, przez co zwykle spinał je lekko z tyłu na karku. Może i nie dbał o nie przesadnie często, ale też nie zamierzał ścinać, już o zgoleniu na łyso nie mówiąc. Dlatego gdy to podłe babsko oskarżyło go o łysienie, wystraszył się nie na żarty i chyba tylko nadludzką siłą woli powstrzymał się przed pomacaniem głowy w celu poszukiwania rozrzedzonych miejsc.

— Łże pani przebrzydle — oskarżył akrobatkę, mając nadzieję, że szok i strach nie wybrzmiewały w jego głosie zbyt mocno — i to komuś, kto pani pomoc w zerwaniu kory oferuje! Nieładnie tak damie kłamać, panienko akrobatko — to wszystko powiedziane sztucznie pewnym siebie tonem, w środeczku przerażony i planujący sobie zaraz po tej rozmowie pobiec do lustra w poszukiwaniu rzeczonej łysiny, mając nadzieję jej tam nie znaleźć.

— Jeśli ja łżę przebrzydle, to z pana jest święty -— odrzekła bez mrugnięcia okiem. — Gdyby się ze mnie pan nie nabijał, powiedziałabym, żeś pan przystojny i atrakcyjny chłop, ale jako że tak nie było, to nic nie powiem.

Halse roześmiał się głośno, choć na chwilę zapominając o budzącym grozę łysieniu.

— A kto tu mówi, że ja się łganiem zawodowo nie zajmuję? — spytał ze swobodą i rozbawionym uśmiechem. — My, mężczyźni, kłamstwa z mlekiem marki wysysamy i nas przecie każda panna o to co najmniej podejrzewa, zwykle słusznie. Ale kłamiąca panienka? I TO W DODAKU AKROBATKA?! Nie uchodzi takiej kłamać!

Akrobatka niestety nie była specjalnie poruszona tymi słowami — znowu — a jedynie, w ramach swojego komentarza na jego wywód, wychyliła się, zerkając wymownie na buty.

— Rzekłabym, że jeśli już zawodowo się pan czymś zajmuje, to nie tym, a jeśli kłamaniem, to tylko w kwestii długości swojego narzędzia.

— Co do wcześniejszych pani słów — rzekł delikatnie urażonym tonem — ja też nie powiem i nie podziękuję za ten komplement. Choć pewnie kłamliwy, bo, jak już ustaliliśmy, panienka akrobatka nic jedno by z okien wyskakiwała i życzliwym mężom w oczy łgała. A OD BUTÓW SIĘ PANI ODCZEPI. Ciepłe są? Ciepłe. Dziur nie maja? Nie mają. A że dziwaczne, to jakoś zniosę.

Nie zniosę, jęknął w myślach. Niech ta kobita szybciej zamiatać jęzorem przestanie, bo jeszcze więcej osób mnie tym badziewiu zobaczy!

— Rozumiem, że daje radę pan żyć z tymi butami, biorąc pod uwagę to, że jest pan mężczyzną — w całokształcie — równie dziwacznym.

Tymi słowami panienka, wbrew pozorom, bardzo przypodobała się Halse’owi, ten bowiem uznał jej słowa za komplement. Normalni ludzie to nudni ludzie, w którymi nikt nie chciał mieć nic wspólnego. A skoro akrobatka uznała Halse’a za dziwnego, to znaczy, że wzbudził jej zainteresowanie. I tylko to się liczyło.

— Owszem — przyznał radośnie — więc trafił swój na swego: jegomość w dziwnych butach i skacząca z balkonów akrobatka-kłamczuszka.

Wraz z tymi słowami uśmiechnął się złośliwie, naprawdę rad z tych żarcików o skakaniu z balkonów.

— Łatwo mi zarzuca pan kłamstwo, ale zwykle tak jest. Kłamca najczęściej innym kłamstwo zarzuca, tak jak zdradzający innych łatwo zdradza. Chociaż wolałabym, żeby mi pan przydał bardziej atrakcyjne przymioty niż tylko słodkie kłamstewka zarzucał.

— Toć ja przecież przyznałem, że od kłamstewek mi niedaleko, więc takimi porównaniami tylko się panienka akrobatka pogrąża — odfuknął, rozczarowany jej powolnym rozumowaniem. — A co do bardziej atrakcyjnych przedmiotów, to proszę bardzo. Oto kora. Bardzo atrakcyjna. Brązowiutka, pomarszczona z wierzchu i gładziutka od spodu, ładnie lasem pachnąca. Najpiękniejsza kora spośród wszystkich w tym lasku. Żaden zbieracz kor by się jej nie oparł.

Co ja robię ze swoim życiem, pomyślał ponuro, kiedy tak trzymał tę korę w rękach i obracał ją na wszystkie strony, żeby panienka miała pewność, że to na pewno idealna, spełniająca jej oczekiwania kora.

— Doskonale pan je zbiera, chętnie z pańskich usług wkrótce skorzystam. A tak przy okazji — akrobatka zlustrowała go czujnym spojrzeniem — co pana tutaj sprowadza? Bo raczej wątpię, by nie mógł się pan oprzeć spadającej nagiej damie z wieży...

— No jakże to, tak zgrabnej akrobatce ja, prosty mężczyzna, miałbym się oprzeć? — odparł tonem wskazującym, że nie było co do odpowiedzi żadnych wątpliwości. — Nigdy w życiu! A jestem tu w celu dokonania kilku brutalnych mordów — kontynuował takim tonem, jakby właśnie opowiadał o pogodzie. — Mordy wspomniane mają być karą za porzucenie chorego w potrzebie, błędnie zakładając, że jest on martwy. Otóż nie jest, a tą martwością zamierza się z innymi zdrajcami wymienić.

Akrobatka, wyraźnie zdziwiona tymi słowami, przymrużyła oczy i rozejrzała wokół. Jednak zrobiła to na tyle energicznie, że lekko zachwiała się na koniu, przez co na wszelki wypadek objęła szyję Halse’a swoim ramieniem. A on absolutnie nie miał nic przeciwko.

— Poznaję pana — zawyrokowała wreszcie. — To pan podobnież się otruł... po zjedzeniu żłaczki krzywolistnej i kilku innych jadowitych ziół? — Twarz kobiety wyrażała wątpliwości.

— Czego że niby? ACH, CHOLERNIE ZIOŁA! — warknął wściekle. — Nigdy w życiu żadnych do pyska nie wezmę! Jakiś pieprzony medyk, co się wyraźnie z powołaniem minął, nafaszerował mnie PRZERERMINOWANYMI ziółkami! Rozumie to pani akrobatka?! Jak zioła mogą być przeterminowane? To naprawdę trzeba mieć talent, żeby tak zawodowo robotę spartaczyć. A zatruć to się alizończykami zatrułem. To taka zgniła nacja, że w sumie można było się domyślić, że coś z nimi będzie nie tak. Ale mimo to byli bardzo smaczni, wie pani? Ta trucizna tak fajnie smaczek podbijała. I w sumie teraz, kiedy jednak dycham, wcale nie żałuję, żem ich zeżarł.

Twarz akrobatki nagle pojaśniała od nagłego olśnienia, jakie na nią najwyraźniej spadło.

— A, to pan! Ten idiota, co zeżarł ludzi, którzy zawsze przed śmiercią zażywają truciznę. Rzeczywiście rację miał pański dowódca twierdząc, że takiej inteligencji jak pańska można tylko pozazdrościć.

Tym razem jednak to Halse nie wyraził żadnego poruszenia tą małą obelgą.

— Może i idiota, ale nad takimi zawsze największe szczęście czuwa, więc czy ja narzekam? Ani trochę, panienko akrobatko

Pani akrobatka pokiwała głową z uśmiechem. Choć Halse nie miał pojęcia, co ją tak bawiło.

— A powinien pan, bo trafił pan na najgorsze zło na tym świecie: na mnie.

— Naprawdę? — spytał, żywo zainteresowany. — A co w pani takiego złego, poza tym, że może pani kogoś zabić, gdyby zechciała pani znowu z balkonów zeskakiwać i przypadkiem swoim zgrabnym ciałkiem kogoś przygniotła? Pani wprawdzie piórko waży, ale z takiej wysokości nawet taka kruszynka może się okazać śmiercionośna!

Kobieta obrzuciła go przeciągłym, z deka krytycznym spojrzeniem.

— Może dam panu więcej powodów ku temu kiedyś w przyszłości... póki co może pan tylko zgadywać i, rzecz jasna, cierpieć jak inni mężczyźni na tym świecie, próbując się domyślić, co mogłam mieć na myśli — odrzekła z bezczelnym uśmiechem, zanim odsunęła się, przestając obejmować go wokół szyi. — Ale jedno powiem panu na pewno: wkrótce będzie mnie pan przeklinać na resztę swojego życia.

— Chętnie chciałbym to zobaczyć — rzekł z zaczepnym uśmieszkiem — jak to ja na taką kłamliwą akrobatyczkę narzekam. Jak na razie wzbudza pani jak najbardziej pozytywne wrażenie. Już na starcie mnie pani kupiła, rozbawiając do łez swoim popisem kaskaderskim.

Nie mógł się powstrzymać od tego samego żarciku. Po prostu nie mógł!

— Widzę, że pan z tych, co lubią gołe panny zaczepiać... — odrzekła z równie zaczepnym uśmiechem. — Ale czy potrafi pan przejść od słów do czynów, gdy panna jest chętna?

— To zna pani takiego, co nie lubi? — spytał z udawanym zdziwieniem. — A co do czynów, to z chęcią największą jestem na pani zawołanie, by pani to udowodnić!

— Spotkałam takiego — przyznała niemal z powagą. — Mężczyzną był bardzo oczytanym i czarującym, ale po spotkaniu ze mną niestety poczuł powołanie kapłańskie i dołączył do zakonu. Strata dla świata — odrzekła kobieta. — A co do czynów, to bardzo proszę — powiedziała z dużą pewnością siebie. — Wiele to o panu powie... bo któż rzekł, że to ja jestem chętna? Rzekłabym, że pan, zdecydowanie.

— Oczywiście, że ja — odparł takim tonem, jakby był zdziwiony, że to w ogóle podlega dyskusji. — Ale będę uprzejmy i jako żeśmy się dopiero poznali, pozwolę pani dobrowolnie dzień i porę wybrać. Aż takim chamem to nawet ja nie jestem!

— Po ślubie. — Rozbawienie w głosie kobiety było aż nadto słyszalne.

— Ależ oczywiście, droga panienko akrobatko! Tak przecie każda szanująca się kobieta powinna postąpić i mnie nie pozostało nic innego, jak to zaakceptować. Ale jakby pani samotna czasem była, to zapraszam, przyjmę to zło, jakim się pani sama określa, z otwartymi ramionami.

— Choćby dzisiaj, choćby teraz? — Kobieta spojrzała z niedowierzaniem.

— No nie śmiałbym przecież damie w potrzebie odmówić!

Pani akrobatka potrzebowała chwilki, by zdecydować się na jakąś konkretną reakcję. Aż wreszcie położyła dłoń na jego czole, spoglądając na niego z udawaną troską.

— Albo chory jakiś, albo wariat — zdiagnozowała po chwili ze stalową pewnością wybrzmiewającą w jej gładkim głosie.

— Do niedawna jedno i drugie — przyznał. — Teraz tylko wariat.

Jego towarzyszka prychnęła śmiechem, co ani trochę się Halse’owi nie spodobało.

— Zanadto pochlebia pan sobie.

A ta odzywka spodobała mu się jeszcze mniej. Spojrzał więc na nią spod byka, zaskoczony tą nagłą zmianą kierunku rozmowy.

— A to niby czemu? — burknął. — Czego mi brakuje? I gdzie ja na chorego wyglądam?

Kobieta zaśmiała się szczerze, widząc to pochmurne spojrzenie.

— No nie wiem... Inteligencji, od tego zacznijmy, skoro tak szybko się zgodziłeś, a co do wyglądania na chorego... ja muszę wszystko sobie obejrzeć, nie ma zmiłuj — rzuciła mu bezczelne spojrzenie, zanim dłonią znów zawędrowała po jego udzie. — Bo może z twarzy przystojny, z włosów gorzej, a na dole to już całkiem grobowiec?

No przegina, baba jedna!, denerwował się w myślach.

— Zaraz panią z tego konia zrzucę, już mi się przestaje podobać ta zabawa — odparował z jawnym niezadowoleniem. — I na nic się nie zgodziłem, do diabła, jedynie swoją ofertę ogrania panienki łoża podrzuciłem. O żadnym ożenku mowy nie było; rozsądna dama powinna z cielesnymi uciechami aż do ożenku poczekać, ale oboje wiemy, że nie każda taka.

Pani akrobatka też tak nie wygląda, pomyślał, nie śmiąc powiedzieć tego na głos.

— Wiedziałam — oświadczyła z dziką satysfakcją kobieta. — No i czemu mi pan taki teatrzyk odstawiasz? — spytała prześmiewczo, klepiąc go po udzie. — Ale widać, że nie wariat jednak, bo w tej wypowiedzi był przebłysk rozsądku. O dziwo.

Dzięki niebiosom, wyprawa po korę dobiegła końca, bo dojechali wreszcie na dziedziniec, gdzie panienka zechciała ześlizgnąć się z konia, zadowolona ze swojej zdobyczy. I już miała bez słowa wejść do środka, kiedy nagle się zatrzymała, zerkając za siebie. Halse już miał ją zganić za ten jawny brak szacunku i wdzięczności za pomoc, ale być może akrobatka sama właśnie na to wpadła.

— Jeśli zaś chcesz ogrzać moje łoże, to przynieś co najmniej trzy-cztery wiadra wody i brzytwy mi użycz — oświadczyła iście uroczystym, butnym tonem.

Ona jest bezczelna!, denerwował się w myślach.

— Jak tak to nie — odburknął, jawnie urażony tym podłym brakiem wdzięczności za jego pomoc.

— To chcesz czy nie?

Pewnie, że chciał. Ale na własnych warunkach, a nie na zasadach tej wariatki od kory. No i co on miał teraz zrobić? Już przecież uraziła jego honor, więc powinien ją teraz po prostu spławić i kazać samej sobie te wiadra nosić. Ale gdyby tak zrobiłby, byłoby jeszcze gorzej i zapewne tylko pogorszyłby swoją i tak nie za ciekawą sytuację.

Westchnął męczeńsko. Akrobatka miała rację: niewiele czasu potrzebowała, by mu udowodnić, że była wcielonym złem.

— Dobra, kobieto, ZEJDŹ MI Z OCZU! — warknął wreszcie, sam nie wiedząc, czy był bardziej rozeźlony na nią, czy na siebie. — Sam wody nabiorę, bo już mnie rzeczywiście wkurzać zaczynasz!

— Ostrzegałam cię — odrzekła ze śmiechem. — Mówiłam, że po paru dniach będziesz mnie przeklinać.

Z tymi słowy zniknęła w głębi fortecy, zostawiając Halse’a samego na dziedzińcu. No i co on miał teraz zrobić? Ot, nazbierać wody i jej zanieść. Se pomagiera znalazła, wiedźma jedna!, wściekał się w myślach, szukając wokół czegoś studniopodobnego. I znalazł, i to nawet z wiadrami. Więc nie było zmiłuj i trzeba było zrobić, co panienka sobie zażyczyła. Czemu niby? Sam nie wiedział.

Cholerny świat, zaklął wściekle.




DAGIAN


Jej świat był czarny. Dosłownie i metaforycznie.

Czarne było jej niebo, ilekroć budziła się z czegoś, co tylko sprawiało wrażenie snu. I nawet błyskające pozornie radośnie gwiazdy nie sprawiały żadnej uciechy, a księżyc okazywał się niczym innym jak tylko zdrajcą służącym tej, która ją zniewoliła.

Tej, którą Dagian kochała. I która kochała ją.

Czarne były ściany, meble i podłogi; czarne były sufity, okiennice i drzwi. Czerń nocy otulała swoim płaszczykiem wszystko, czego tylko dotknęła, nie istniało bowiem nic poza nią.

Czarne były włosy Dagian. Piękne, gładkie, lśniące, bardzo długie. Zwykle były spinane klamrą z tyłu, czasami zaplatane w warkocz, ale nigdy nie tworzono z nich fikuśnych fryzur. Nie było tu nikogo, kto mógłby to dla niej zrobić, a ona sama tego nie potrafiła. Ale i tak były piękne i Dagian je kochała, będące jej jedyną dumą.

Czarne były oczy Dagian. Czarne, duże, niczym dwa od dawna zgasłe już węgielki. I jej oczy też były zgasłe, bez żadnej iskierki wewnątrz, bez żadnego cienia nadziei, radości czy wiary. Jej oczy miały widzieć. Do tego zostały stworzone, taka była ich funkcja. Nie były zaś żadnym zwierciadłem duszy, bo tej Dagian nie miała. Zabrała ją ta, która ją zniewoliła.

Ta, którą Dagian kochała. I która kochała ją.

Czarne były myśli Dagian. Rozmaite nitki myśli, złudzeń, marzeń i wyobrażeń przecinały się ze sobą wewnątrz jej głowy, lecz nie było tam żadnej innej barwy. Nie było żółci radości, pomarańczowego wzruszenia, zielonej nadziei ani niebieskiego rozmarzenia. Nie było różu wyobraźni, czerwieni namiętności ani fioletu odwagi. Była tylko czerń. Czerń pesymizmu, czerń braku złudzeń, czerń beznadziei, czerń niechęci oraz czerń pustki. Bo czym była czerń, jeśli nie brakiem koloru? I Dagian odczuwała ten brak każdej nocy. Bo dni nie miała. Dni odebrała jej ta, która ją zniewoliła.

Ta, którą Dagian kochała. I która kochała ją.

Aż na końcu, czarna była rozpacz Dagian. Czarne były jej łzy, czarny był jej smutek i czarny był jej krzyk, który czasami potrafiła w sobie stłumić, ale prędzej czy później znajdował swoje ujście, rozchodząc się upiornym echem po jej komnatach. Czary był jej strach przed tym, że jej życie nigdy się nie odmieni i czarna była jej nienawiść, że spotkał ją tak okrutny los. Czarne było rozczarowanie i żal, ilekroć spoglądała w lutro, a jego odbiciu wciąż widziała tę samą osobę. Widziała tam kobietę, której istnienie zapisano czarnym tuszem na czarnym pergaminie. Widziała tam kobietę o czarnym spojrzeniu i czarnej, skradzionej duszy. Widziała tam kobietę szpetną, zniekształconą, o twarzy drobnej, bladej, pokrytej złotymi, łuskowatymi wybrzuszeniami, spośród których największy zdeformował jej lewy policzek i płatek nosa. Widziała tam bliznę biegnącą pionowo od jej dolnej powieki aż do połowy lica. Widziała tam drobne, czerwone usta, tak wiele razy przegryzane aż do krwi. Widziała tam to wszystko, czego tak rozpaczliwie nie chciała widzieć. Widziała tam wszystko to, co zrobiła z nią ta, która ją zniewoliła.

Ta, którą Dagian kochała. I która kochała ją.

Ale czy to była miłość? Czy to było oddanie? Dagian czuła to całą sobą, czuła w każdej kości i płynącej krwi, że kochała swoją Panią miłością najszczerszą i najczystszą. Kochała ją, oddając jej całą siebie. Nawet jeśli wbrew swojej woli. Dagian kochała swoją Panią i noc, pod której płaszczem na nią spoglądała. Dagian wierzyła, że kiedyś się z nią spotka, choć to najpewniej zakończy jej ziemski żywot. Od tego chciał ją uchronić jej ojciec, kiedyś człowiek dobrotliwy i miłujący. Ale i on już przed wiekami stał się kimś tak skrajnie innym, że Dagian uznawała go za obcego człowieka, wobec którego nie czuła niczego poza strachem. Był to bowiem człowiek bezwzględny, brutalny i nieobliczalny i choć z pewnością ją kochał, Dagian to wiedziała, tak ona już od dawna nie potrafiła pokochać jego. Była to myśl potworna, dręcząca i rozpaczliwa, ale jak najprawdziwsza.


Aż którejś nocy zbudziła się ze świadomością, że nie byli sami.

Wkrótce przybył do niej jej ojciec, aby poinformować o zbliżających się gościach. Wiedziała, że dla wędrowców nie oznaczało to niczego dobrego, w przeciwieństwie do ojca, którego ta wizyta nadzwyczaj radowała. Jednak dla Dagian była to nowość; coś, czego nie doświadczyła już od tak dawna. Dla niej to nie miało żadnego znaczenia, ojciec i tak jej stąd nie wypuści i nikomu nie przedstawi. Ale waśnie na tę myśl rozpacz ścisnęła jej serce tak desperacko, że aż Dagian opadła na kolana, nie będąc w stanie dłużej zdławiać narastającego wewnątrz niej płaczu. Płakała gorzko i rzewnie, nienawidząc tej czerni, w którą odziała ją Pani Nocy, którą ją otoczyła i którą ją zaduszała od setek lat. Tak i płaczem się dusiła, starając się nabrać powietrza do płuc, ale kolejne spazmy jej na to nie pozwalały. Tak bardzo pragnęła kogoś spotkać, z kimś porozmawiać. Tak bardzo pragnęła, by ktoś spojrzał na nią jak na człowieka, jak na osobę. By ją dostrzegł. By dowiedział się o jej istnieniu.

— U-u… Usłyszcie… mnie… — błagała, targana płaczem.

Usłyszcie i pozwólcie istnieć.

Przecież nie była niczym więcej, jak czarnym pyłem.

Nie była niczym więcej, jak tylko czernią.

Słyszała ją tylko Pani Nocy. Ta, która ją zniewoliła. Ta, którą Dagian kochała i która kochała ją. Usłyszała ją, bo tak jak i ona pragnęła dla niej wolności, dziewczyna wyraźnie to czuła. I pomogła, by i inni ją usłyszeli, przed oczyma ukazując Dagian mężczyznę rosłego, ciemnowłosego, jakże urodziwego. I wtem Dagian już wiedziała, że we śnie nawiedzą go sny pełne symboli i wskazówek, których w żaden inny sposób przekazać nie umiała ani nie mogła podpowiedzieć, jak je rozwiązać. Mężczyzna jednak nie chciał tych wskazówek, odrzucał je i ona wraz z żyjącą w niej Panią Nocy wyraźnie to czuły. Dlatego spojrzenie swe bogini skierowała ku kobiecie o pięknych, kasztanowych falach okalających równie piękną twarz. Także i ją tej nocy nawiedzą dziwne, tajemnicze sny, ale co z tym zrobi? To tylko jej wola i Dagian nic nie mogła z tym zrobić.

Była wszak tylko umiłowaną przez Panią Nocy czernią.

Sofja
Posty: 38
Rejestracja: pn kwie 26, 2021 10:02 am

Hasten

Post autor: Sofja »

Hasten


Cisza. Niepokojąca, nienaturalna, wręcz nabożna. Tak jakby każdy dźwięk dosłownie ginął w zamkowych murach, nie chcąc naruszyć milczącej harmonii tego miejsca. Jak gdyby wraz z chwilą wybrzmienia, natychmiast zostawał skutecznie pochłonięty przez ściany pustych korytarzy, choć te przecież powinny go wzmacniać i echem odbijać raz po raz.
A także zapach róż. Przesłodzony, aż nader wyraźny, wręcz duszący. Tak inny od lekkiej woni wanilii mydlanych kamieni, miazmatu Pustkowi, czy i swądu końskiego potu, do których przez ostatnie lata Hasten przywykł. I jednocześnie tak kuszący. Niczym perfumy najmilszej kochanki mącący wszelkie zmysły. Skutecznie odwracając uwagę zwiadowcy od mijanych drzwi, rozwidleń, czy ozdób. Nie dając mu nawet zastanowić się nad tym, dlaczego we wnętrzu budynku rośnie tak wiele róż.

To właśnie tę ciszę i ów nęcący zapach Zwierzołak zapamiętał z całej drogi prowadzącej z dziedzińca do wyznaczonej mu i jego małżonce komnaty. To wyłącznie na nich potrafił się skupić, stawiając każdy kolejny krok, gdy Yellena, jego skarb i boski dar, tak czule się w niego wtulała. Z taką ufnością pozwalając mu zabrać się tam, dokąd zmierzał, choć przecież wciąż to najmocniej Dians nad nią czuwała. Nie Królowa Słońca ani nie Gunnora, lecz ta z panteonu bóstw, która słowa mężczyzn zwykła podawać w wątpliwość. I ostrzegać przed nimi wszelkie niewiasty, a zwłaszcza te, które wciąż swą czystość i niewinność zachowały. Nie oddając się we władanie żadnego męża, a tym samym nie pozwalając, aby Kurnous odebrał je Dians.

Czyżby więc tego wieczoru bogini dziewic była po jego stronie? Czyżby za sprawą wstawiennictwa Gunnory, zdecydowała się aż do świtu nie wtrącać? Nie otaczać swej córy barierą strachu i wątpliwości, lecz pozwolić Matce Żniwa pchnąć młodą żonę w ramiona jej męża?

Właśnie takie wrażenie Hasten odniósł, gdy wreszcie zostali sami. W pustej komnacie, jedynie we dwoje, za zamkniętymi drzwiami. A on Yellenę ostrożnie na ziemię odstawił.
Ledwie bowiem idąc za przykładem niewiasty, zdołał odłożyć dotąd przewieszone przez ramię juki, łuk i kołczan, a żona jego zbliżyła się do niego. I tak psotnie uśmiechnęła się, że na moment dech mu zaparło. Zwłaszcza, iż zaraz ofiarowała mu i całus. Krótki, lecz równocześnie niezwykle kuszący. Ledwie muśnięcie w policzek i kącik ust, pozostawiające jakże wielki niedosyt. Wszak było już tak blisko, by buziak ten stał się czymś więcej. Prawdziwym, czułym pocałunkiem.

Nie doszło jednak do tego, gdyż Yellena jakby instynktownie wiedząc, jak sobie z mężczyznami pogrywać, szybko czym innym się zajęła. I odsunęła się, zwiększając dystans między nimi. A to wystarczyło, aby zwiadowca poczuł ogromną potrzebę odwdzięczyć się jej tym samym. Odbierając zachowanie małżonki za podjętą grę, zechciał podroczyć się z nią. Wpierw drzwi do komnaty we wręcz przesadnym geście zamykając, choć chciał jedynie mieć pewność, że nikt nie będzie żony jego najmilszej w kąpieli podglądał.
W kolejnym ruchu zaś o zwracanie się do niego po imieniu Yellenę prosząc.

Musiał przyznać, że już te dwa czyny przyniosły mu ogromne zwycięstwo. Doskonale widoczne w pięknie podkreślającym urodę ciemnowłosej wyrazie zawstydzenia, który dostrzegł, gdy ta zarumieniła się niczym pąki róż. Aż nazbyt nerwowo spoglądając na stojącą nieopodal balię z wodą. I tak zachęcając go swym pytaniem, aby podjętą grę kontynuował.

— Hmmm... — mruknął więc, na moment ręce na swej piersi krzyżując. I wzrok swój ku sufitowi wznosząc, jak gdyby tam odpowiedzi szukając. Lecz wcale nie na pytanie swej małżonki, gdyż tę znał doskonale, a inne, znacznie dla niego ważniejsze. Dotyczące tego, jak daleko jeszcze posunąć się może, by tego delikatnego kwiatu do siebie nie zrazić. Ani też tej płochliwej łani nie przerazić, choćby najcichszą myślą, iż będzie ona zmuszona ofiarować mu cokolwiek, czego wcale mu dać jeszcze nie chciała. A może i nigdy miała nie zechcieć mu podarować.

— Dobre pytanie — dodał. I wypowiedziawszy te słowa, uśmiechnął się tajemniczo.

A potem, jednocześnie chowając trzymany klucz do kieszeni, powoli ruszył ku swej żonie. Stawiając swe kolejne kroki, tak cicho, jak tylko potrafił, aby nie zdradzając przedwcześnie swych zamiarów, móc stanąć za nią. Wyciągnąć ku niej swe ręce i ostrożnie obejmując ją w talii nachylić się nad jej uchem.

— A może wcale nie musimy wybierać? — cicho wyszeptał, niespiesznie recytując każde z tych słów. A także i kolejnych przed wypowiedzeniem, których powstrzymać się nie zdołał. — Balia jest na tyle duża, że zmieścilibyśmy się w niej oboje. I kielichy z winem można by obok postawić... Co o tym sądzisz ma miła?

Kiedy dłonie jego na talii poczuła oraz delikatny szept, muskający ucho ciepłym oddechem, zadrżała. Lekko niczym jeden z liści róż, porastających zamek. Wargę przygryzła i dłonią swą musnęła palce na jej kibici.

— Jeśli takie masz życzenie mój miły — odpowiedziała cicho, wyraźnie zawstydzona, a jednocześnie nieco oczarowana zachowaniem męża. — Myślę, że to dobry pomysł — powiedziała jeszcze ciszej, wyraźne sama onieśmielając się swoimi słowami.

Jakże był zaskoczony tymi kilkoma wyrazami. Jakże oczarowany jej dotykiem i nieśmiałą zgodą. Ledwie tych kilka słów starczyło, by serce jego wypełniło zwyczajne wzruszenie. Aby kierowany tkliwością, odrobinę mocniej przytulił swą żonę. Na chwilę głowę swą czule w jej ramię wtulając w podzięce za to, że go nie odrzuciła. I czuły pocałunek na jej policzku składając, gdy wreszcie powoli rozluźnił swój uścisk.

— Dziękuję — wyszeptał jeszcze z wyraźną wdzięcznością, nim nieco ociągając się, odsunął się, puszczając swą żonę. Choć bowiem z wielką chęcią jeszcze długi czas by spędził, jedynie ją przytulając, rozum cicho podpowiadał, że nie skończyłoby się to dobrze. Gorąca woda wszak zdążyłaby wówczas z pewnością wystygnąć, zamieniając odprężającą kąpiel w pospieszne obmycie. I zdecydowanie nie zapisując w ich pamięci tych wspólnych chwil jako przyjemne wspomnienie.

Z tego też powodu uśmiechając się zachęcająco, Jeździec pospiesznie zaczął szukać wzrokiem potrzebnych rzeczy. Jak łatwo dostrzegł, obiecane wino zachęcająco stało wraz z kielichami na stole. Obok nich było też wolne krzesło, mogące służyć im na czas kąpieli swym siedziskiem, pełniąc tak rolę potrzebnego blatu. W porzuconych pod drzwiami jukach obojga z pewnością mógł znaleźć ubrania na zmianę, jak i jeszcze trochę mydlanego kamienia, czy czystych szmatek, w które mogliby się po kąpieli wytrzeć. A kiedy ku stojącej obok łoża szafie się odwrócił, zauważył nawet i dwie świece. Na wpół już wypalone i umieszczone w metalowych świecznikach, tak łatwo umożliwiających ich przeniesienie.

To właśnie ku nim krok swój skierował, chcąc przynieść je bliżej, rozpalić i ich ciepłym światłem otulić pokój. Choćby i po płomień Zwierzołaków sięgając, jeśli inaczej nie udałoby mu się potrzebnej iskry wznieść.

Zaraz więc wraz z nimi ku balii się udał. Rozstawiając je na ziemi tak, aby niechcący wodą ich nie zalać, lecz i by dawały wystarczająco światła, by przyjemny nastrój im stworzyć. A także przed zapadającym coraz silniej mrokiem ich uchronić.

Gdy zaś ta czynność była już skończona, ku jukom swym podążył. Mając nadzieję, że znajdzie w nich krzemienie tak mu potrzebne do rozpalenia płomieni.

Niestety, w tej kwestii bogowie swej pomocnej dłoni nie chcieli ku niemu wyciągnąć. Nie ważne bowiem ile swe juki przetrząsał, poszukiwanych, niewielkich kawałków kamieni odnaleźć nie potrafił. A i towarzystwo jego pięknej żony w skupieniu mu nie pomagało. Raz po raz każąc miast do swych juków, ku Yellenie zerkać. I podziwiać jak ta nieopodal wyciąga z tobołków wyraźnie gruby, czysty, miękki i długi pas jakiejś tkaniny. Mający im najpewniej po kąpieli umożliwić wytarcie swych ciał z wody.

Kiedy zaś kobieta zaczęła i ubrań na zmianę poszukiwać, zwiadowca uznał wreszcie, iż wyboru nie ma. Dalsze poszukiwania krzemieni i tak spełzły na niczym, co najwyżej czas ich marnując, wodę studząc i niepotrzebną podejrzliwość u ciemnowłosej wzbudzając. I ta właśnie myśl zmusiła Hastena do pośpiesznego złapania po tę z sakw, w której niegdyś trzymał brzytwę, teraz zaś jej miejsce zastąpiły między innymi złamana strzała i osełka.

To właśnie je wyciągnął, chwilę później, klęknąwszy przy pierwszej ze świec. I w desperackiej próbie uderzył nimi kilkakrotnie o siebie. Starając się tak iskrami na knot świecy sypnąć. A kiedy nic to nie dało, westchnął cicho i zrezygnowany po swą magię sięgnął. Wyszeptanym zaklęciem, ukryty w dłoniach, zielony płomień rozpalając. Za sprawą kolejnego czaru, iluzję zaś na niego rzucając, tak aby swą barwą żadnych podejrzeń Yelleny nie wzbudził. Ani też jej strachu nie napędził, czy uwagi od potrzebnej kąpieli nie odwrócił.

Z drugą świecą uczynił podobnie. I jej knot ukrytym pod iluzją ogniem Zwierzołaków zapalił. Kiedy zaś skończył, powoli ku stołowi ruszył, aby móc złapać za stojące obok krzesło i ku balii zanieść. A potem ruszyć i po wino.

Nie trwało długo, by i reszta rzeczy została zebrana. Aby ostatnie przygotowania do kąpieli się zakończyły, a Jeździec koszulę swą przez głowę powoli zaczął ściągać. Z zaskakującą go niechęcią witając chłód pomieszczenia. I coraz mocniej marząc o tym, by już wraz z żoną w gorącej wodzie się zanurzyć.

Wiedział, że już tam czekała. Chociaż celowo zmuszał się, by nie patrzeć w jej stronę, starając się dać jej jeszcze tę odrobinę prywatności, którą mógł. I mimo że rozmowy nie zagajał, nie chcąc jeszcze bardziej jej zawstydzać, zdradził ją plusk wody. Tak niespodziewanie przerywający zaległą między nimi ciszę dźwięk, że nie dał rady powstrzymać się przed powolnym uniesieniem prawej ze swoich brwi. Ani też przed ułożeniem ust w tajemniczym uśmiechu, gdy znacznie przyspieszył ściąganie ze swego ciała ostatnich, lecz jakże kluczowych warstw okrycia. A potem niespiesznie ruszył ku balii, wciąż wzrokiem swym starając się swej małżonki nie poszukiwać.

— M-może odrobinę wina ma miła? — zapytał, odchrząknąwszy, wreszcie stając tuż przed balią. I dopiero w tym momencie zerkając ku zajmującej ją Yellenie, gdyż zwyczajnie musiał to zrobić. Był bowiem pewien, że wchodzenie po omacku do zajętej już przez kogoś kadzi zwyczajnie nie mogło się skończyć dobrze.

— Wina chętnie się napiję — powiedziała, a po tym wzrok odwróciła z zainteresowaniem w stronę świec. Jeszcze chwilę temu ich nie było, ale paliły się przyjemnym światłem i delikatnie rozświetlały ciemność. Jednak nie świece powinny budzić jej zainteresowanie. Przesunęła się, by zrobić więcej miejsca w balii.

A Hasten musiał stwierdzić, że patrzenie na jej osobę w połączeniu z używaniem magii również do najlepszych pomysłów nie należało. Wspomniane bowiem wino i jemu okazało się bardzo potrzebne, jeśli tylko nie chciał, aby stworzona iluzja ot, tak zniknęła. Niczym stworzony z falującego powietrza miraż się rozpłynęła, niepokój w jego żonie budząc. Być może i na zawsze ją do niego zrażając.

Właśnie dlatego czym prędzej ku karafce sięgnął. Zręcznie kielich niemal po brzegi jej zawartością napełniając. I przełknąwszy ślinę, starając się bazować na zapamiętanym miejscu usadowienia w niej swej małżonki, powoli jedną z nóg przez brzeg balii przełożył. Bardzo ostrożnie stając tak w gorącej wodzie.

Awatar użytkownika
Eru
Posty: 35
Rejestracja: ndz kwie 25, 2021 1:11 pm

Hellion

Post autor: Eru »

Śnieg wkoło wydawał się nieskończoną, tak samo, jak gwiazdy rozsiane na wiecznym morzu nocnego nieba. Zdawało się, że wszystko prowadzi ich w niewiadomą, nieodkrytą drogę, która miała przecież mieć zwieńczenie w porcie bezpiecznego domu. Czemu więc serce Helliona z każdą chwilą darło się z tęsknoty? Za pięknem krain, których przed wygnaniem nie doceniał, za troskliwym i ciepłym dotykiem dłoni matki i w końcu za uśmiechem tej, której usta nigdy więcej nie wykrzywią się w żadnym grymasie. Zupełnie jakby wiedziało, że przed nimi rozciąga się daleka droga, a może i był to bolesny strach, przed uznaniem go za niegodnego powrotu.

Tęsknota zmieniała się, ewoluowała powoli. Najpierw przybrała barwę strachu, by za chwilę wbić się w serce ostrym szpikulcem zazdrości. Uczuciem spotęgowanym, gdy tylko bursztyn oczu jego zwrócił się w stronę panien, zamkniętych w szeregach kompanii. Los był niesprawiedliwy. Przynajmniej dla niego. Najpierw wyrwał jego serce z piersi i ofiarował je najpiękniejszej kobiecie w Arvonie, by zaraz zakpić z niego i zagrać mu na nosie. Złamać go, przyłożyć batem przez plecy, zakuć w kajdany nieodwzajemnionej miłości, goryczy porażki i w końcu smaku nieodwracalnej straty. Teraz też, jakaś nieznana mu siła, zadrwiła sobie z niego. Dali mu żonę, która okazała się zdrajczynią. Uciekinierką, wystawiającą go na pośmiewisko całej kompanii. Gniew boleśnie zalał jego nozdrza, niczym zapach mijanego lasu, powoli spłynął do płuc, wymieszał się z krwią i wypełnił każdą komórkę jego ciała. Przysłonił umysł woalką wściekłości, poczucia niesprawiedliwości i nieodpartej chęci zemsty. Czemu on? Dlaczego akurat jemu się to przytrafiło? Nie zasłużył nawet na odrobinę szczęścia? Nawet na namiastkę miłości w swym i tak już spaczonym przez zwierzęcą duszę życiu?

Wszelkie uczucia w końcu zasnęły lub nawarstwiło się ich tyle, że przybrały posmak obojętności, chmurnej, szarej i nieciekawej. Przerwanej dopiero przez pojawienie się pierwszych zabudowań. Małej wioski, a następnie zamku. Zabudowania te były jednak niezwykłe, jak i sam właściciel i jego świta.

Pozostawał z tyłu, nie mieszając się w sprawy między Hyronem a dowódcą o bogatym wyglądzie, jednakże żarty owego jegomościa, spodobały się czarnowłosemu. Wszelki głód i pragnienie. Podstępny uśmieszek wpłynął na twarz lwa. Rozejrzał się, najpierw tasując wzrokiem służki, a następnie zatrzymując się na małżonkach.

„Ty powinieneś prowadzić jedną z nich”.

Jego własny głos rozerwał myśli niczym jedna z precyzyjnych strzał Hastena. Zwierzę zaklęte w jego ciele zawarczało groźnie w piersi. Pozostawiony sam sobie chwycił juki i udał się do wyznaczonego mu pokoju. Małego, rozświetlonego przez tlący się kominek, łóżko po takiej podróży i tak wyglądało niezwykle zachęcająco. Tak samo, jak balia, wypełniana właśnie przez dwie służki gorącą wodą. Te wyszły natychmiast, zostawiając go samego ze swymi myślami. Cóż więc innego mu pozostało? Skorzystał z niezwykłej gościny, odnalazł kamień mydlany, na brzytwę tylko popatrzył. Wszak korzystał z niej przed wyjazdem od Horazona. Odrzucił ją do torby.

Zanurzając się w gorącej wodzie, poczuł ulgę. Jakby jego ciało w końcu zrozumiało, że może odpocząć. Właściwie po czym? Przecież wędrówka nie była tak długa? Zaczesał długie włosy do tyłu i przejechał palcem wskazującym i kciukiem po żuchwie, orientując się, że jednak brzytwa przydałaby mu się. Założył ramiona za drewno, rozsiadając się wygodniej i opierając głowę o zwinięty kawał materiału. Zastanowił się chwilę nad tym, czy nie stracił poczucia czas, ale zaraz myśl ta zatopiła się w nim, a on sam się zatracił. Oddał świadomość w posiadanie krain snu.

Otworzył oczy, orientując się, że jest skałą, a właściwie kamiennym lwem. Ustawionym na piedestale w jakimś nieznanym mu miejscu. Słyszał śmiechy, chichoty rozbawienia, sardoniczne i wręcz histeryczne. Chciał ryczeć, ale głos zatrzymywał się w gardle. Pragnął zeskoczyć z podwyższenia, wgryźć się w pierwsze ciało, które napotka, usłyszeć zgrzyt pękających kości. Ukarać ich za tą zniewagę, ale nie mógł. Całe ciało bolało go, chciał wykonać choćby najmniejszy ruch, ale nie mógł. Jedyne czym mógł poruszyć, były jego oczy, kierujące się na puste niebo. Na horyzoncie pojawiać zaczęła się piękna łuna czerwieni, zwiastująca nadejście dnia. Przymknął powieki, wdzięczny za obecność Słonecznej damy i wtedy poczuł, że może się poruszać. Zeskoczył, tak jak planował, lecz ziemi nie dotknęły lwie łapy, a ludzkie stopy. Począł iść w stronę słońca, lecz wtedy zorientował się, że sklepienie ma dziwną barwę. Ni dnia, ni nocy. Księżyc górował kilka metrów od słońca, które to w swej łasce nie raziło jego wzroku. Nawet ziemia zmieniła się w taflę ciemnej wody, w której nierównościach odbijały się promienie dwóch świetlistych kręgów. Wtem kroczyć zaczęły ku niemu dwie dziewice. Kolana ugięły się pod naporem aury bogiń. Upadł na klęczki, przyglądając się im zafascynowany.

Jedna w złocie i bieli, druga zaś w czerni i srebrze. Jasna od słońca kroczyła, ciemna księżyca trasą błądziła. Obie w jego stronę. Zbliżały się powoli, krokiem dostojnym, jakby niesione przez fale delikatne. Pierwszą poznał od razu, herb jej na piersi miał wyryty. Drugiej zaś nie znał wcale. Nie wzbudziła w nim strachu. Bogini umiłowana pogłaskała go po głowie niczym matka, ze smutnym uśmiechem i czułością, jakby do dziecięcia najmilszego kierowaną. Blada zaś o spojrzeniu niczym dwa srebra nachyliła się nad nim i szepnęła coś do ucha. Jedno słowo.

Ocknął się.

Nadal siedział w wannie. Chwilę analizując, to co przed chwilą go nawiedziło, był pewien, że jedna z bogiń dziewic coś mu powiedziała, lecz za nic nie pamiętał co to za słowo. Nie przywiązał do tego uwagi. Wszak to tylko sen. Pokrzepiający, niosący wsparcie, ale jednak sen. Woda ciepła i parująca najwyraźniej spotęgowała zmęczenie. Niewiele więc myśląc, Hellion szybko umył swe ciało, ubrania szybko namoczył, mydlinami przeprał, wyżymał i na krześle przewiesił. Czystymi zaś galotami ciało przyozdobił i tym razem na łóżku jak przykazano, ułożył się wygodnie, znów panu snów w posiadanie się oddając.

Tym razem przed oczami widział białą różę, rozkwitającą pięknie w tempie przyśpieszonym, szybko jednak biel jej czerwienią się stała, jakby krwią nasiąkała. Z ciekawości dotknął jej płatków i na palcach faktycznie miał posokę. Obraz ten jednak zniknął, jakby wyświetlany w projektorze, przeskoczył z wielką prędkością. Dzień nagle stał się nocą, to przed oczami pojawiły mu się drzwi, następnie korytarz. Nie znał tych obrazów, miejsc, a one przelatywały mu przez głowę jak szalone. Zmieniały się co chwila, po odegraniu swojej sceny. Czuł niepokój, ciągłą gonitwę, wszystko było tak inne, a jednak zlewające się w stałą. Wtem widział ptaka uwięzionego w klatce, jednak klatka ta nie była zwykła, lecz spleciona z różanych łodyżek, pełnych kolców i przy każdym ruchu zwierzęcia, raniła go i ból mu sprawiała. Hellion postanowił mu pomóc, lecz gdy tylko dłoń zbliżył, obraz przeskoczył. Teraz widział oczy, bez wątpienia damskie, ciemne niczym nocy samej przeznaczone, rzęsą długą i chyba jeszcze ciemniejszą otoczone. O wykroju migdałowym, egzotycznym, takich chyba w życiu nie widział. Piękne były to oczy, chyba najcudowniejsze. Jednak reszta twarzy zamazywała mu się, tylko te tęczówki i źrenice, w których czaił się ból i smutek i łza pojedyncza spływająca na policzek.

Obraz znów minął. Tym razem stał na korytarzu porośniętym różami, oświetlanym promieniami księżyca, przed nim stał lew biały, cichym powarkiwaniem wskazując mu drogę. Zerknął w te samą stronę co jego totem. Drzwi otwarte na oścież były, a w środku pustego pokoju stał katafalk z czarnego marmuru, na nim leżała jakaś postać drobna. Ona jednak oświetlona była przez słońce. Wszystko w pokoju porastały róże, sięgały nawet tej postaci drobnej o czarnych włosach. W pierwszej chwili pomyślał, że postać nie należy już do świata żywych, ale przyjrzał się uważniej. Oddychała. Spała? Chciał podejść bliżej, przyjrzeć się dokładniej, lecz gdy przekroczył próg, poczuł jakby zimne ręce oplotły jego tors i pociągnęły go w drugą stronę. Zerwał się z łóżka, ciężko dysząc.

Sen ten był dziwny, wzbudził w nim mieszane uczucia. Rozejrzał się po pokoju i ze zdziwieniem stwierdził, że jest w swej komnacie. W Arvonie w twierdzy rodzinnej. Zupełnie jakby wybudził się z koszmaru minionych lat. Nie było jeźdźców ni zwierzęcego ducha. Nadal był Kiarem i najważniejsze nie był sam. Przy oknie stała jakaś kobieta. Nieco czasu zajęło mu uświadomienie sobie, kogo ma przed oczami. Jednak twarz niewiasty rozjaśniała w uśmiechu, kierowanym w jego stronę.
— Lerianna? — Zapytał, nie dowierzając. Ona jednak tylko odwróciła się całkiem, ukazując mu kwilące w ramionach dzieciątko.
— Któż by inny? Chyba miałeś znów koszmary. Jesteś blady jak ściana. — Przysiadła na łóżku obok niego. Lecz uwagę teraz poświęciła niemowlakowi, który delikatnie kwilił zadowolony. Przyglądał mu się bacznie. Śliczny, różowy bobas o oczach jak dwa bursztyny.
— Z każdym dniem jest podobniejszy do ciebie. — Tu Jeździec zrobił wielkie oczy. Do niego? Wyciągnął drżącą dłoń w stronę malucha. Zawisła ona w połowie drogi. Cofnął ją nagle. Spojrzał w szybę i dostrzegł w niej niewyraźne odbicie. Białego lwa o złotym spojrzeniu.
— Jak to do mnie? — Zapytał i spojrzał w granatowe oczy. — Nie... — nim dokończył, kobieta wstała z łóżka, wyraźnie oburzona.
—Jak to nie? Kiar, o czym ty mówisz? — Było w niej coś gwałtownego, niespokojnego. W całej tej sytuacji było coś takiego.
— To wszystko nie tak. To niemożliwe. Ty... My.... —Spojrzał na nią przerażony. Z bólem wypisanym na twarzy. — Ty nie żyjesz. — Wręcz wyrzucił z siebie to wyznanie.
W tej chwili uśmiech starł się z twarzy Arvonki. Rumiane lico zbladło, dziecko przestało się poruszać, a jego rączka zawisała bezwiednie.
— Ty jeden nas kochasz. Ty jesteś nasz Hellionie. — Doskoczyła do niego już nie kobieta, a zmora.

Tym razem naprawdę obudził się w zimnej komnacie, zamku gospodarza. Usiadł na łóżku, rozglądając się przerażony. Serce waliło mu jak szalone. Oparł łokcie na kolanach, a później na dłoniach wsparł głowę. Świadomość bycia uderzyła w niego ze zdwojoną siłą, prawda o sobie bolała. Przerażenie zabrało część wizji, które miał, pozostawiając dziki strach. Dając w zamian rosnący gniew.

Los jest niesprawiedliwy. Los tobą gardzi.

Awatar użytkownika
Eru
Posty: 35
Rejestracja: ndz kwie 25, 2021 1:11 pm

Yell

Post autor: Eru »

Gorąco uderzyło ją w twarz, przyjemnie rozlało się po obolałych mięśniach, sprawiając, że napięta skóra powoli odprężała się, zachęcając do tego całe ciało. Przez kilka sekund poczuła się, jakby była sama w pokoju, brakowało jej wprawdzie pachnących olejków, kwiatowych kompozycji, czy chociażby miękkiego materiału, który mogła zwinąć i podłożyć pod głowę. Sama jednak przyjemność płynąca z ciepła starczyła, była małą opoką luksusu w ciężkiej wędrówce. Głos męża wyrwał ją jednak z letargu, przeciągnęła się i odpowiedziała twierdząco na pytanie o wino, wtedy zorientowała się, że nadal trzyma ręce skrzyżowane na piersiach, osłaniając się niczym płocha rusałka. Przesunęła się nieco, mocniej skuliła, wpatrując się w kolana.

Słyszała dźwięk nalewanego płynu, przyjemne bulgotanie, kuszące w swej prostocie i zachęcające do zmoczenia ust w rubinie i bukiecie smaków. Poczuła też ruch za sobą, delikatne falowanie i obecność. Pojawiło się też inne uczucie, dotąd przytłumione wstydem i niepewnością, teraz narastające coraz bardziej i mocniej. Ciekawość pchnęła ją nieco dalej, niż planowała i delikatnie głowę odwróciła, w delikatnym świec blasku widząc sylwetkę jeźdźca. Zamrugała zaskoczona i widokiem i swoją nagłą, nieprzemyślaną śmiałością. Patrzył on i patrzyła ona, oboje to wiedzieli, co jeszcze bardziej ją skrępowało.

Upewniwszy się, że stoi w balii pewnie i niechcący żony swej skulonej nie szturchnie, uśmiechnął się lekko. Poprawił uścisk na trzymanym w dłoni kielichu i już miał się nieco pochylić, już naczynie wyciągnąć ku Yellenie, lecz wtem dostrzegł jej ruch. Tak naturalny, tak prosty, a jednocześnie w pełni wystarczający by zamarł. Przez kilka uderzeń serca nie ważąc się nawet drgnąć, czy wziąć choćby i głębszego oddechu, miast tego jedynie spoglądając na nią, gdy i ona mu się przypatrywała. A gdy te minęły, Hasten uśmiechnął się szerzej. Przyjaźnie, zachęcającąco. Starając się tak Yellenie dodać otuchy i zapewnić ją, że żadna krzywda jej z jego ręki nie spotka. - Dzień dobry — rzekł tuż po tym nieco żartobliwym tonem, jeszcze wyżej unosząc kąciki swych ust i nawet oko ciemnowłosej puszczając.

Zawstydzona całkiem, cichutko pisnęła. Momentalnie głowę odwróciła i starała się zanurzyć jak najbardziej w wodzie. Nie komentowała słowem tej sytuacji, zapragnęła jedynie pozbyć się palącego trzewia uczucia skrępowania. Najgorsze jednak było to, że już sama nie wiedziała, czy bardziej skrępowało ją to, co widziała, czy może gwałtowne ciepło rozlewające się w brzuchu na widok tego uśmiechu. Wino! Ono jej pomoże. Z tą myślą, szybko odwróciła się, wpatrując się w wodę oczywiście i ledwie spojrzenie na kielich rzucając. Odebrała go, dwiema rękami podtrzymując uważnie, gdyż obficie było w nim płynu. Przełknęła ślinę i pociągnęła pierwszy łyk. Najpierw słodycz w ustach się rozlała. Cicho westchnęła jakby z wdzięcznością. Zaraz później następny i kolejny haust, piła tak jak damie nie przystoi i nim się zorientowała, pół kielicha opróżniła. Faktem, chciało się jej pić po podróży, ale rozciągająca się na języku goryczka w jakiś sposób pomagała.
— Pozwolisz, że usiądę? — Zapytał mężczyzna, a ona tylko przytaknęła, wpatrując się we wnętrze kielicha. Wtedy poczuła, że poziom wody podnosi się, mimowolnie musieli się dotykać, a skóra tarła o skórę, wywołując przyjemne ciarki. Nie mogła zaprzeczyć temu, że nie było to przyjemne. Skuliła się nieco bardziej, by mógł wygodnie się rozsiąść, a kiedy to zrobił, obejrzała się lekko za siebie. Oparł się wygodnie o drewnianą ściankę i przemył twarz wodą. Przyglądała mu się chwilę, gdy zajęty był tą czynnością. W ciepłym świetle jego włosy miały wiele barw, złotych przesmyków przez kasztanowe po ciemnobrązowe, wręcz wydające się hebanem. Skóra smagana słońcem i bliznami wydała się niezwykle ciepła. Pierwsze łyki wina, wzmocnione temperaturą zaczęły uderzać do słabej głowy kobiety, szepcąc jej, że dobrym pomysłem będzie oprzeć się o niego. Cofnęła się więc lekko i powoli oparła o rozgrzany tors, przymykając oczy.
— Wina? — Zapytała, unosząc kielich delikatnie w górę. Alkohol sprawił nawet, że palące uczucie wstydu stało się mniej krępujące, jakby powoli mijało. Zupełnie, jakby goszcząca na języku gorycz zabijała niektóre odczucia. Przyjemne odrętwienie spływało na ciało, lekkie i delikatne szumienie w głowie odganiało natrętne myśli, wyuczone konwenanse. Czasem czuła się jak jeden z ogarów ojca, które trzymał na polowania, które tak kochał. Wytresowana, wyuczona idealnych zachowań, perfekcyjnie ułożona. Córka, jaką chcieli mieć, zawsze zazdrościła Airze tej wolności, butności i pewności siebie. Teraz jednak to nie była pora na takie przemyślenia, na żale. Wszak to wszystko znikało. Mijało razem ze smakiem wina.

Nie cofnął się ni o milimetr, lecz zdawało się jej, że przez chwilę zamarł. Czyżby zaskoczyła go tym ruchem? Nie umknęło jej uwadze, że gdy odbierał kielich, delikatnie musnął jej nadgarstek, wywołując tym samym mrowienie rozbiegające się po skórze, ciągnące po ramionach i rozchodzące się po łopatkach. Zadrżała pod wpływem tego odczucia, głowę delikatnie przechylając na prawo, opierając ją o ramie zwiadowcy. Wtedy też poczuła, jak mężczyzna nachyla się i delikatny, niczym majowy wietrzyk, niewinny jak pierwsze słońca promienie, pocałunek złożył na jej ramieniu. Nieśpiesznie głowę odwróciła i popatrzyła na twarz swego małżonka. Zaśmiała się delikatnie, przeciągnęła, chcąc trochę ruchu obolałym od podróży mięśniom zapewnić i głowę bezpiecznie o jego tors wsparła.
— Przyjemnie — szepnęła, przełamując dzielącą ich ciszę. — Mam nadzieję, że podróż nie była dla ciebie męcząca.— Zagadnęła spokojnie. Dłonią przejechała po ramieniu, przywołując w myślach odczucie, jakie wywołały jego wargi na jej skórze. Następnie nieco przekręciła tułów, by znaleźć się nieco bokiem do niebieskookiego. Wywołało to lekki dyskomfort obolałych mięśni, który skutkował niewielkim grymasem na jej buzi i kolejnym przeciągnięciem ramion. Chciała zapytać go o wiele rzeczy, pytania rosły i malały w swym znaczeniu w jej głowie. O dom ich, o rodzinę, jednak alkohol skutecznie uderzył jej już do głowy, mieszając to wszystko i sprawiając, że wydały się one zbędne i nie na miejscu w całej tej sytuacji. Gdy znów spojrzała na niego, uśmiechnęła się tylko i wróciła do wcześniejszej pozycji, nagle z wielkim namaszczeniem, sama twarz wodą przemywając, jakby chciała zmyć z niej rumieniec, wywołany już nie tyle wstydem ile winem i ciepłem.

Awatar użytkownika
Einsamkeit
Posty: 94
Rejestracja: sob kwie 24, 2021 5:22 pm

CIOTKA

Post autor: Einsamkeit »

ALAYA DA SIENA

Zawsze, ilekroć zastanawiałam się, dlaczego głupim chłopem mnie pokarało, bogowie zsyłali mi jeszcze głupszego, jakby w swojej złośliwości i przekorze chcąc mi coś udowodnić. Ten komediant w pajacerskich, czerwonych bucikach wędrownego prostytutka był perfekcyjnym przykładem mojego szczęścia do mężczyzn. Sam jeden, kumulując w sobie głupotę wszystkich znanych mi członków rodu męskiego, przebijał wszelkie znane mi skale bycia idiotą, a jednocześnie po raz pierwszy od niepamiętnych czasów… doskonale się bawiłam podczas rozmowy. Nieważne, czy nabijał się ze mnie, czy ja z niego. Nie miałam poczucia, że rozmawiam z osłem w ludzkiej skórze, czy dosłownie kretynem, którego iloraz inteligencji wynosił mniej niż zero. Co i tak, jak na dotychczas poznaną płeć męską, było i tak dostatecznie dobrym wynikiem.
Miałam poczucie, że rozmawiam z idiotą, który świadomie był idiotą i doskonale potrafił obrócić to na swoją korzyść.
Co, jakby nie spojrzeć, sprawiało, że był idiotą trochę mniej.
Co nadal i tak nie zmieniało podstawowych faktów.

Westchnęłam ciężko, wspinając się po śliskich, oblodzonych schodach. Ciekawskie spojrzenie służki, wychodzącej z pałacu, sprawiło, że uśmiech, który mimowolnie pojawił się na mojej twarzy, spełzł. Zimne powietrze, które smagnęło moją twarz z nagła, jak biczem, przywróciło mnie do rzeczywistości. Znienacka - w ciągu zaledwie krótkiego uderzenia serca - poczułam się, jakbym wypłynęła na powierzchnię z przyjemnie ciepłych, otumaniających myśli głębin w środek lodowatego oceanu. Przypominało to budzenie się z rozkosznego snu, czy opuszczanie ciepłych męskich ramion o świcie tylko po to, by chwilę później stopami dotknąć zimnej posadzki i podyrdać do wychodka. Nie było w tym uczuciu niczego przyjemnego, bowiem poczułam nie tylko zimno, rumieniące mi policzki, a bielące skórę do barwy kości - ale też szpilki chłodu, wbijające mi się w stopy, śliski lód, jednocześnie próbujący mnie przytrzymać - cóż za paradoks! - oraz mocny wiatr, szarpiący szarym, postrzępionym i wybitnie znoszonym płaszczem, który najwyraźniej był nim tylko i wyłącznie na słowo honoru. Równie dobrze mógłby być spranym prześcieradłem, niegdyś czarnym, a obecnie wypłowiałym przez słońce.
Pozostawało tylko wierzyć, że nim nie był.
A jednocześnie otuliłam się nim ciaśniej - to nic, że nie grzał raczej wybitnie, powiewał niczym chorągiewka na wietrze czy był szorstki niewiele bardziej niż kora w moich objęciach, która właśnie drapała moją skórę przez materiał. Czułam się w tym płaszczu bezpieczna, jakby właśnie obejmowały mnie czyjeś ramiona. To nic, że jego prawie jakby nie było - tak bardzo był cienki, lekki i znoszony.
Miałam wrażenie, że silna zimowa wichura, która zerwała się znienacka, próbowała mi go odebrać lub rozerwać go na kawałki. Obejrzałam się przez ramię; białe drzewo z szarymi liśćmi, nie opadłymi od ostatniej zimy, chyliło się i gięło ku ziemi, jak gdyby chyliło swój kark przed kimś znacznie silniejszym. Liście trzepotały i szeleściły na wietrze w sobie tylko wiadomym tańcu, zaklęte w spirali wznoszącej się coraz wyżej i wyżej ku wieży. Zaczął padać i szemrać śnieg. Przymrużyłam oczy, czując grube zimowe płatki, kołyszące się na rzęsach. Śnieg nie perlił się i nie iskrzył w półmroku, a świst wiatru przypominał już krzyk drapieżnego ptaka. Piękny, zimowy pejzaż sprzed chwili zmienił się drastycznie w ciągu paru sekund - lub to ja nie zwróciłam wcześniej na to uwagi.
Przede wszystkim czułam, jak ciepła mgiełka moich myśli zaczyna opadać i ustępować przed wszechogarniającym zimnem.
Tak wyglądała, panie i panowie, rzeczywistość - i wcale mi się to nie podobało. Z tą świadomością przeszłam przez bramę fortecy, znów zagłębiając się w zimne korytarze. A wiatr, próbujący podnieść arrasy, wydawał się wbijać we mnie swoje szpilki, zupełnie jak ciernie w miękkie, delikatne płatki róż, których zapach wydawał się jeszcze bardziej słodki, pudrowy, przyjemnie duszący i przede wszystkim bardziej uspokajający, niż wcześniej. Już nie byłam rozdrażniona moją porażką i ośmieszeniem.

To tu, w fortecy, wreszcie odetchnęłam głęboko, ze skrzywieniem wpuszczając do płuc lodowato zimne powietrze z zewnątrz, i zaczęłam przypominać sobie kolejne szczegóły ze spotkania. A wnioski, do jakich dochodziłam, wcale a wcale mi się nie podobały. I jak chwilę temu podobał mi się ten płaszcz, tak teraz zapragnęłam wrzucić go do kominka i patrzeć, jak płonie. Ewentualnie poprawić jeszcze pogrzebaczem.
To nie tak, że każda rozmowa z mężczyzną była dla ciebie interesująca, ale ledwie na chwilę; choćby flirty były płomienne i bliskie szczęśliwego finału w alkowie, nigdy nie czekałaś na to ze szczególnym utęsknieniem.
Jakimiż czarami mnie ten Jeździec otumanił, że tak pragnęłam wbijać mu kolejne szpile i kolejne, ażby przypominał poduszkę krawiecką? Czy rzucił na mnie jakieś zaklęcie, urok, zły czar, jakkolwiek to nazwać? Zawsze przecież byłam miłym, nader uprzejmym dla wszystkich ludzi człowiekiem. Tylko nie dla niego, najwyraźniej.
Dlaczego nawet teraz na mojej twarzy jawił się uśmiech, gdy przypominałam sobie te wszystkie żarciki? Nie było to zainteresowanie ani nawet zauroczenie, skądże - na głowę jeszcze całkowicie nie upadłam, żeby zakochać się w pierwszym lepszym błędnym rycerzu - klaunie. Stało się dla mnie natomiast oczywistym to, że brakowało mi bezpośredniości i złośliwości Jeźdźców, z którymi w fortecy można było wdać się w przyjemne żarciki. Tutejsza kompania była sztywna, jakby im wszystkim w dupy co najmniej dwumetrowe kije powkładali. Natomiast wspomnienia z czasów w fortecy Horazona przywoływały uśmiech na mojej twarzy, podobnie jak te parę chwil temu, gdy żartowałam sobie z tamtejszym napotkanym Jeźdźcem. Było to tak, jakbym nigdy nie opuściła fortecy, a jedynie wybrała się na krótką przejażdżkę dookoła i miała zaraz znów zagłębić się w ciepłe, buzujące przyjaznym ogniem korytarze.
Mój plan co do Jeźdźca-klauna był zresztą dość prosty: ponabijam się trochę z niego, wezmę wiadro z wodą i pogonię go na cztery wiatry, a jutro już nie będę o nim pamiętała. Był li i jedynie tylko namiastką fortecy, którą zostawiłam za sobą, przyjemnym wspomnieniem dawnych dni.
A może to właśnie te czary, o których opowiadano podczas Nocy Ogni?, szepnęło coś w moim umyśle.
Zmarszczyłam brwi, przypominając sobie opowieści karsteńskiej szlachty; podczas Nocy Ogni, organizowanej w dniu przesilenia letniego, tamtejsi możni zbierali się przy ogniskach. To wówczas opowiadano najróżniejsze legendy, bajędy czy też nowiny z dalekich krain, zza odległych gór i mórz.

- Jeźdźcy Zwierzołacy! Ach, cóż za legendy o nich krążą. Ja zaś chciałabym przestrzec tutejsze panny przed wdawaniem się w relacje z nimi - bystre, czarne jak węgiel oczy lady Sabarry uśmiechały się mimowolnie podczas opowieści. - Potrafią być tacy, jacy chciałabyś, aby byli. Jeśli szukasz przystojnego męża, będzie on ze wszech miar tobie odpowiadał; jeśli zaś szukasz mądrego, będzie i on mądry, jak tego zapragniesz. Choćbyś chciała, będzie ze wszech miar dla ciebie odpowiedni w każdym calu, a żadnej skazy w nich nie znajdziesz. Ale strzeż się! Częstokroć są to czary, bo gdzież znajdziesz tak idealnego mężczyznę na całym świecie? - śmiechy szlachcianek wzniosły się w niebo równie żwawo, co iskry.
- A czary wszelakie są im nieobce - kontynuowała Sabarra, spoglądając w dal w lekkim uśmiechu. - Opowiadano niegdyś historię o Jeźdźcu, który rzucił czar miłosny na szlachciankę z daleka. Panna to była piękna, o włosach rudych jak ogień, a jej oczy szare były jak stal jego miecza; dziewczę przemierzyło cały kraj, by zbłądzić do Szarych Wież, gdzie człowiek ten przebywał. Zdał jej się nader czarujący; choć starszy, bo po czterdziestce, okazał się na tyle przyjemnym oku i charakterowi panny dżentelmenem, że uwiódł ją jeszcze tej samej nocy, zaś jej ojciec musiał zapłacić okup mieczowy, by córkę odzyskać. Miłość jednak nigdy pannie tak do końca nie przeszła; może i została zwrócona rodzinie, może i urodziła syna niedługo po tym, jednak do końca zerkała tęsknie do Szarych Wież. Ów Jeździec syna się wyparł, podobnie jak jego matka; idealna fasada zaczęła pękać, czyż nie? Tak czy inaczej, wielu Jeźdźców, pragnąc pannę uwieść, jakoby dopasowuje się do nich charakterem, odzwierciedlając upragnione przez nie cechy…
Głos Sabarry, żywy, jak gdybym słyszała go właśnie teraz, ucichł. Zamrugałam, wyraźnie zdziwiona zmianą otoczenia; już nie strzelały w granatowe niebo żywe, pomarańczowe i złote iskry. Nie widziałam twarzy rodaczek, ni bogatych klejnotów i szat, falujących na wietrze. Śmiechy i opowieści przeminęły, jak gdyby przegonione podmuchem lodowatego wiatru…
- Ach, do diabła - warknęłam, gdy tylko przypomniałam sobie tę legendę. Irytacja powróciła.
I teraz jeden z Jeźdźców, wychodzący z komnaty, wyraźnie blady, zmęczony i o podkrążonych oczach, stał się moją ofiarą. Ciemne włosy, zaczesane do tyłu, sugerowały że dopiero co wyszedł z kąpieli. Nie było jednak dla niego litości ani nawet nadziei, by mógł wykręcić się przed odpowiedzią.
- Powiedz mi, panie, czy Jeźdźcy potrafią rzucać zaklęcia miłosne? - zagadnęłam go z ogniem w oczach. Bo czułam gniew - coraz większy, coraz bardziej narastający, rozpalający moje ciało od lodowatego chłodu po ciepły płomień, rozpełzający się iskrami coraz żarliwiej. Rozdrażnienie rosło. I być może właśnie dlatego nie dygotałam z zimna, stojąc na lodowatej posadzce, chociaż wszelakie prawa logiki, życiowego rozsądku i jakiekolwiek inne sugerowały, że powinnam aktualnie przyrosnąć do posadzki i obrosnąć lodem.
- To, o czym mówisz, to bardzo czarny, bardzo zły rodzaj magii - odrzekł wyraźnie zaskoczony mężczyzna. Prychnęłam tylko głośno, mocniej przytulając do siebie korę. - Jeźdźcy magią się nie parają…
- I ja mam w to uwierzyć? - zapytałam z wyraźną kpiną w głosie. - Niemożliwe jest, panie, byście wszyscy byli w stanie tak swoje panny w ciągu ledwie paru dni oczarować.
Zagadnięty Jeździec prychnął nieco pogardliwie, przetarł oczy i westchnął, zanim zaczesał niesforne kosmyki, opadające mu na twarz i oparł się o ścianę.
- A czemu nie? Sugerujesz, że jeźdźcy to zwykli rataje, co nie wiedzą, jak damy traktować należy? - zapytał, zanim zmierzył mnie uważnym wzrokiem. Jego oczy, choć złociste, teraz były już przygasłe, jak gdyby coś w nim umarło i to już dawno temu. - Czy gdybym znał i praktykował takie czary, ta prawem płaszcza dla mnie wybrana, odeszłaby?
- Dobry panie, a skąd ja mam to wiedzieć? - zapytałam bezceremonialnie, aczkolwiek nadal grzecznym, uprzejmym tonem. Cóż mnie obchodziły cudze problemy! Aktualnie miałam swoje, ważniejsze o niebo niż kłopoty jakiegoś mężczyzny, którego nawet nie znałam i którego nawet jutro pewnie nie poznam. - Sama pojęcia o tym nie mam, więc ciebie zapytałam. Nigdy nie przyszło mi przecież żyć w takim świecie. To, co słyszałam o Jeźdźcach, to tylko opowieści i legendy.
Kolejne ciężkie westchnienie wydobyło się z jego ust. Tylko uniosłam brwi, obserwując go wnikliwie. A może on miał jakieś problemy z oddychaniem?
- Chyba żyłaś, pani, w twierdzy, gdzie pełno było Jeźdźców? Powinnaś więc nieco znać nasze zwyczaje. Nie każdy z Jeźdźców jest prawy, ale czary? - ciche, ironiczne prychnięcie wydobyło się z jego ust. - Toż to ubliża męskości. Rzucić zaklęcie, by zdobyć kobietę.
- Czyli, tak w skrócie, takich czarów nie rzucacie? - zapytałam podejrzliwie. - Ani żadnych innych? Bo podkreślę, żadnych takich hokus pokusów na własne oczy w tamtejszej fortecy nie widziałam. A o męskości wśród Jeźdźców nic mówić więcej nie trzeba… śmiem sądzić, że zapoznałam się z tym zwrotem z każdej możliwej strony.
- Nie. Żadnych czarów nie rzucamy. Panny, które zostały to młode niewiasty, które dostały mężów dbających o nie, czemu miałyby więc być nieszczęśliwe? - z tymi słowy mężczyzna przyjrzał mi się, nie kryjąc podejrzliwości. Zawiesił wzrok na moim płaszczu. - Tak właściwie, co robisz tu sama, pani?
- A nie widać? Korę sobie niosę - odparłam, unosząc ją nieco w ramionach. - Chciałam trochę o siebie zadbać. Nie mogę przecież być zarośnięta jak ten tutejszy las. Panna winna przecież być gładka i zadbana, niezależnie od sytuacji, a teraz jest odpowiedni ku temu moment.
- Korę? - mężczyzna uniósł brew i uśmiechnął się nieco. Mimowolnie uśmiechnęłam się również, widząc, że jego oczy czy twarz odrobinę odżyły. Już nie był aż tak ponury jak uprzednio. Słowo daję, przysięgłabym, że był krewniakiem Hyrona, biorąc pod uwagę to, jak bardzo był ponury. - Śmiem twierdzić, że piękne lico jest najlepszą ozdobą damy. Lepszą niż jakiś płaszcz, który do tego piękna nie pasuje wcale. - z tymi słowy nachylił się i rąbek materiału uniósł w palcach. - Skąd go masz, pani?
- Tak, korę. Dla włosów. A sądząc po tym, jak twoje włosy wyglądają, ty sam, panie, doskonale znasz się na tym temacie - odrzekłam, spoglądając na jego włosy. Piękne, czarne loki połyskiwały w blasku pochodni. Mogłaby pozazdrościć ich niejedna panna.
Wpadłam na jednego z Jeźdźców z waszej kompanii tutaj, pod zamkiem - odpowiedziałam zgodnie z prawdą. - A w ogóle to bądź tak uprzejmy, panie, i zabierz swoje ręce z mojego płaszcza, gdyż wiatr mi po nogach wieje. Niegodnym jest pozwalać pani, by marzła, czyż nie?
- Nie znam się na tym, acz jeśli chcesz pani, możesz mi pokazać co nieco z tych waszych kobiecych sztuczek. - mężczyzna uśmiechnął się i zostawił mój płaszcz w spokoju. Zgromiłam go tylko spojrzeniem; przysięgłabym, że gdybym tylko miała wolne ręce, strzeliłabym go po łapach za tę bezczelność. - Niegodnym jest pozwolić damie nosić coś takiego. - chwilę po tym zdjął własny płaszcz i wyciągnął go w moją stronę. - Oddaj mi tamten, a weź mój. Zwrócisz go rano.
- Dziękuję za tę hojność, dobry panie. Jeśli chcesz mi dać swój płaszcz, to nie pogardzę i nie odmówię. Natomiast oddawać mojego własnego nie mam zamiaru. - oświadczyłam z uprzejmym uśmiechem.
- Czemu? - Jeździec wyraźnie się zdziwił.
- Ponieważ jest to rzecz, która należy do mnie - odrzekłam równie zdziwionym tonem, jak gdyby to nie było to takie oczywiste. No co jest? Chociaż wiele rzeczy w Kompanii było najwyraźniej wspólne, o tyle nie zakładałam, że płaszcze mogłyby do nich należeć. Mydło. Może brzytwa. No nie wiem, konie. Ale płaszcze?
- Nie jest twoja, skoro należy do Jeźdźca.
- No to już nie należy. Jak był taki naiwny, żeby mi go dać, to teraz będzie sam marznąć, póki sobie nowego nie uszyje albo komuś nie ukradnie - burknęłam uparcie. Jeszcze na głowę nie upadłam, żeby komuś w tej zimnicy oddawać płaszcz! Co prawda miałam jeszcze ten jeden, gwizdnięty komuś w fortecy, ale co dwa płaszcze, to nie jeden.
- Wiesz, pani, że przyjęcie płaszcza w naszych zwyczajach to tak jak zawarcie małżeństwa? - zapytał, nadal wyciągając swój płaszcz w moją stronę. Zmarszczyłam brwi, wyraźnie skonfundowana.
- Dlaczego nie mogliście po prostu wymyślić wręczania damie pierścionka? Żebyście mogli zdjąć płaszcz, okryć nim pannę, zrobić swoje na płaszczyku na sianku i wziąć szybki rozwód przez wzięcie płaszcza, czy jak? - zapytałam, nie kryjąc rozbawienia. Bo dla mnie ta idea była co najmniej zabawna. - I kim, w takim razie, jest mój pożal się boże małżonek?
- Z tego co opowiadasz, to jedynie opcja z siankiem mi się podoba. – mężczyzna wyszczerzył zęby, zanim przyjrzał się uważnie nakryciu na moich ramionach, zanim oderwał się od ściany i obszedł mnie wkoło. Zmarszczyłam brwi, widząc jego wyraźne zaskoczenie. - Halse niedźwiedź? Jak wyglądał ten Jeździec?
- Bo ja wiem… - zastanowiłam się po chwili. - Jeśli mam być szczera, ale tak w stu procentach szczera, bez cienia kłamstwa, to powiem li i jedynie tylko tyle: nosił wściekle czerwone buty z długimi, zakręconymi noskami. Jak jakiś mag z bajek - podsumowałam, zanim spojrzałam na jego płaszcz. - To może ja ten płaszcz wezmę? Oddam go rano. Wszakże sam fakt, że zabiorę płaszcz, ale małżeństwo nie zostanie skonsumowane, znaczy, że to tak jakby małżeństwa nie było - dodałam.
- Prawdziwy dżentelmen nie ujawnia takich faktów odnośnie konsumpcji innym - Jeździec uniósł znacząco brew. Prychnęłam tylko głośno.
- To ta konsumpcja nie ze mną - oświadczyłam, zanim zatuptałam w miejscu. Początkowa irytacja już opadła, by zostać zastąpiona przez uczucie chłodu. - Racz wybaczyć, panie, lecz udam się do swojej komnaty. Życzę miłego wieczoru. Jeździec w czerwonych butach powinien być pewnie jeszcze przy studni, o ile po spotkaniu ze mną nie rzucił się w ślad za wiadrem na dnie.
- Jeśli chcesz pani, pomogę zanieść ci tę korę. Dama nie jest od dźwigania - oświadczył Jeździec. Tylko pokiwałam głową w zamyśleniu.
- Doskonale się składa - oznajmiłam, wciskając mu bezceremonialnie w ręce naręcze kory. - Tędy proszę.

Dalsza trasa przebiegła normalnie - może pomijając to, że mój towarzysz najwyraźniej obraził się na mnie za nie zabranie płaszcza. Rany. Gdyby nie to, że mi nie wypadało, to bym w tej chwili przewróciła oczami i ponarzekała na mężczyzn. Jednakże ten jeden konkretny byłby w stanie to zobaczyć i usłyszeć, a przecież damie nie wypadało być tak otwarcie marudną. Atmosfera była wręcz, rzekłabym, dosłownie i w przenośni lodowata.
- Dziękuję - odrzekłam głosem niewiele cieplejszym niż wiatr, odbierając od niego korę. - Za ofertę płaszcza również dziękuję. Gdyby nie była połączona z ofertą, a raczej sugestią małżeństwa, nie odmówiłabym - dodałam, uśmiechając się lekko.
- To nie była propozycja - rzekł, wyraźnie zdziwiony. - Potrzebowałaś pani okrycia bo wyraźnie marzłaś. Spokojnie, nie mam w zwyczaju oświadczać się nieznajomym.
- Cieszy mnie zatem, że spotkałam tak rozsądnego mężczyznę, bo tego pierwszego w czerwonych butach nie mogłabym tak nazwać - oświadczyłam, zanim skinęłam mu głową. - Liczę, że jeszcze wkrótce się spotkamy. Życzę udanego wieczoru.
Z tymi słowy weszłam do swojej komnaty; jednocześnie przymrużyłam oczy, widząc - jakżeby inaczej! - wściekle czerwone, jaskrawe buty świecące z daleka. Sekundy później wybuchnęłam szczerym śmiechem, obserwując Jeźdźca od wiadra, gorączkowo macającego się po głowie. Nie bez przyjemności obserwowałam, jak nerwowo kręcił się przy lustrze, próbując dostrzec zaczątki łysiny, o którą go oskarżyłam.
- Jak nie przestaniesz tam ciągle grzebać, to sobie te włosy wytrzesz i tyle z nich będzie. Jak cię zwą? Horst Czerwone Buciki? Harold Pocieszyciel Wdów? - odłożyłam korę na stół.
- Ty podła kłamczucha jesteś - burknął mężczyzna. Spojrzałam na jego twarz; miałam wrażenie, że tylko cudem nie powstrzymywał się od podniesienia głosu i nawrzeszczenia na mnie. - Od mojej bujnej grzywy się odczep, wodę sobie sama wlej, a ode mnie się z daleka trzymaj. A moje imię to nie twój biznes.
- Czyżby? - posłałam mu uśmiech, zanim podeszłam do kominka. Woda, nastawiona wcześniej przez służkę, już przyjemnie wrzała. Byłam zadowolona. Doskonale się to uzupełniło z lodowatą wodą ze studni; wlałam wody z obydwóch wiader, zanim pochyliłam się do balii, mieszając jej zawartość. Płatki róż, unoszące się spokojnie na rozkołysanej wodzie, stanowiły doskonały kontrast pomiędzy rozwrzeszczanym pawianem w tle. To było nawet niezwykłe, jak bardzo życie bywało złośliwe. Chciałam relaksu, odprężenia, a przede wszystkim ciszy - i oczywiście otrzymałam coś całkowicie odwrotnego. Przymknęłam oczy, znów chłonąc przyjemny zapach róż. Chociaż zapach wynagradzał mi całą tę sytuację. A imię mężczyzny znałam; wszakże kabel wypaplał je przy pierwszej możliwej okazji, podczas rozmowy o płaszczu.
- Ale skoro do tego tak podchodzisz… w porządku, Łysinko - oświadczyłam, zdejmując płaszcz i podartą szatę. Bezceremonialnie wpakowałam się do balii, nie bacząc na to, że ani mi nie wypadało, ani nie był moim mężem, ani tym bardziej nie zasługiwał na takie widoki. Ale co się będę nim przejmować. Rozciągnęłam się wygodnie, obserwując go w bezczelnym uśmiechu. Nogi, wystające z balii, skrzyżowałam swobodnie. Zazwyczaj nie przejmowałam się męską obecnością przy moich ablucjach - a ich reakcje były bez mała zabawne. Jedni nie wiedzieli, gdzie oczy podziać, z nagła język zaczynał im się plątać, drugim opadały szczęki, a innym natomiast coś innego. Cóż, temu nie opadło. Widziałam jego spojrzenie w lustrze; przysięgłabym, że resztkami woli próbował nie być czerwony. Ja zaś równie bezczelnie powiodłam wzrokiem niżej w lustrze, bacząc na jego zaciśnięte usta i, cóż, przyjaciela, próbującego wychynąć z gaci. W następnej sekundzie Jeździec odwrócił się, kierując się do drzwi. Nie mogłam ukryć rozbawionego uśmiechu, gdy zaczął kłapać tymi butami po posadzce.
- Już wychodzisz? Jaka szkoda. Liczyłam, że dotrzymasz mi towarzystwa… - skwitowałam, wpatrując się w jego twarz, zanim spojrzałam wymownie na buty. - Widać, że nie odziedziczyłeś po ich właścicielu zamiłowania do profesji, co?
Blondyn nagle zatrzymał się tuż przy drzwiach. Stanął w bezruchu, jakby się nad czymś zastanawiając, po czym odwrócił się do mnie z równie złośliwym uśmieszkiem.
- Skoro aż tak ci zależy, to może jednak zostanę. Najwyraźniej dama boi się samotności i ciemności, więc postoję tu na straży i… poobserwuję.
Zaśmiałam się otwarcie, zanim leniwie zanurzyłam nogę w wodzie i lekko nią chlupnęłam, jakby chcąc chlapnąć w jego stronę.
- Godna podziwu odwaga i poświęcenie - odrzekłam z powagą. - Nie wiem jednak, kiedy nadeszłaby twoja nagroda. Mogę tu długo siedzieć. W Karstenie mój rekord to było osiem godzin - z tymi słowy wyciągnęłam się wygodnie, przymykając oczy. Nie kłamałam. Gorące, pustynne powietrze w Karstenie sprawiało, że dla ochłody zażywaliśmy długich, chłodnych kąpieli. Oczywiście w niemieszanym towarzystwie - bądź co bądź, nawet my mieliśmy jakieś resztki przyzwoitości, nie mówiąc o godności.
- Nie oczekuję żadnej nagrody. Po prostu taki miły ze mnie łysek - odparował złośliwie. Widać było po nim, że żarty na temat jego włosów bardzo mocno trafiły. Nie, żebym zamierzała się przejmować.
Ojojoj, sprawiłam jaśnie panu przykrość? Jaka szkoda.
- Czyżby? - uchyliłam powieki i posłałam mu lekki uśmieszek pełen niedowierzania. No co za cham. Ja tu sobie leżę i się relaksuję, a ten mi przeszkadza.
- Zamierzasz w ogóle wziąć jakąkolwiek kąpiel, panie?
- Myłem się dzisiaj. W śniegu po tym, jak właściciela tych pięknych butków zeżarłem. Więc na następny tydzień mam spokój
Uniosłam brwi, nie kryjąc zdegustowania.
- Nie brzmi to zachęcająco. Nie, żebym sądziła, żebyś pragnął się zareklamować.
Mężczyzna jedynie wzruszył obojętnie ramionami, niewzruszony tą zdegustowaną miną.
- Częste mycie skraca życie. Ale panienka niech się moczy nawet i te osiem godzin, jeśli się panienka akrobatka nie boi, że po wyjściu całą pomarszczona będzie i od osiemdziesięciolatki odróżnić jej nie będzie jak.
- O, nie wątpię, że bardzo chciałbyś wtedy spojrzeć i naocznie się przekonać - odparowałam bez namysłu. - A jak ja na dole cię chciałam sprawdzić, to żeś się oburzył, jakbym co najmniej cię z bratem bliźniakiem wtedy pomyliła.
Może ta sytuacja wcale nie miała miejsca, ale teraz nie miało to dla mnie znaczenia. Lubiłam motać i mieszać tylko dla samej przyjemności patrzenia, jak panowie również gubili się w dyskusji. Wielu z nich przepraszało, nawet nie mając pojęcia, za co przepraszali; inni zaś usilnie próbowali sobie przypomnieć, co tak naprawdę się wydarzyło. Jednak prawdziwą satysfakcją było dla mnie widzieć tych, którzy nie dawali się zmylić i zbić z tropu. Było w tym coś imponującego; wszakże przez grzeczność zwykle nie zaprzeczano damie; mężczyzna zaś, majacy odwagę rzec, że nie mówię prawdy, był rzadkością. Większość wolała nie marnować swojej szansy na coś bardziej interesującego w relacjach, niż tylko grzecznościowe rozmówki i powłóczyste spojrzenia.
Widząc wyraz twarzy blondyna, jedynie uniosłam ciekawie brwi, obserwując go z wyraźnym zainteresowaniem. Po raz pierwszy widziałam tak ekspresyjne rysy; ten człowiek krzyczał “o czym ty kurwa gadasz, kobieto!!” całym ciałem bez użycia słów.
- Wystarczy że teraz widzę. Uwierz lub nie, ale bardziej mi się panienka akrobatka w tej wersji niż starszej podoba.
- A cóż to za patrzenie bez odwzajemnienia się? Nie będzie waćpan tak łaskaw? - zapytałam zaczepnie.
- Nie śmiem odmówić! Niestety, jak już zauważyliśmy, jest pani straszną kłamczuchą i to do tego złośliwą, więc nie można być pewnym w ani jednej sekundzie, co z tego, co pani mówi jest kłamstwem lub żartem.
- To samo o panu można powiedzieć. Raz jest rozochocony i skory do żartów, a zaraz się śmiertelnie obraża.
- Trudno nie mieć żalu do panienki, której pomoc się oferuje, a zamiast chusty wdzięczności dostaje się niesprawiedliwe złośliwości. Ale powiedzmy - spojrzał na mnie wymownie - że te widoki mi wszystkie pani niegodziwości rekompensują.
- Byłam dla pana miła i uprzejma. Wszakże mogłabym powiedzieć, że pańska woń wszystkie panny w okolicy odstraszy, nie mówiąc o tych butach, które należałoby w kominku spalić lub zakopać głębiej niż nieboszczyka - spojrzałam na niego równie wymownie, zanim zagrzebałam się głębiej w tej balii, jakbym chciała co najmniej dziurę tam wygrzebać. Po czystej złośliwości. - Aczkolwiek, oczywiście, dziękuję za udzieloną mi pomoc, jak i rada jestem, że podoba się ta nagroda.
- Już to pani powiedziała. A nagroda się podoba, nawet bardzo. Więc niech się tam pani akrobatka dalej moczy.
Prychnęłam tylko, widząc, jak nie odrywa ode mnie wzroku; na jego nieszczęście, byłam uparta. Na moje nieszczęście - on był równie uparty i sama nie wiedziałam już, czy bardziej mnie tym bawi, czy irytuje.
Zapowiadałoby się na długi pojedynek spojrzeń, gdyby nie fakt, że gorąca kąpiel skutecznie koiła mnie do snu. Aż nazbyt skutecznie. A może tak działała jego gadanina?
Zazwyczaj, czując tak duże zmęczenie, wychodziłam z balii, jednak w tym przypadku byłam świadoma, że mój bardziej lub mniej niemy świadek dla samej zasady jednak by spróbował mnie z tej kąpieli wyciągnąć. Któżby chciał się tłumaczyć z utopionej kobiety, w pokoju której się przebywało. Zwłaszcza, że z twarzy był tak okropny, że nawet najbardziej naiwny człowiek by mu za nic nie uwierzył, że wszedł tu przypadkiem, czy że był przypadkowym świadkiem mojej śmierci. Gdyby rzekł, że pochodził z mitycznej Sodomy i Gomory, o której krążyły niechlubne plotki i opowieści, niechybnie każdy by mu przyznał rację.
- A zamierzam - odparłam, zanim odpłynęłam w sen. Krótki bo krótki, ale chyba tej drzemki potrzebowałam, żeby się zregenerować. A kiedy otworzyłam oczy po jakimś czasie, mój wzrok napotkał znów nieruchome spojrzenie mężczyzny. Tylko westchnęłam do siebie rozbawiona.
- Zakładam, że waćpan, silny jak tur i mocny jak niedźwiedź, nie zgodzi się przynieść mi jeszcze kolejnego wiadra wody?
- Od tego są służki, zaraz po nie poślę. Ja tu, wedle pani prośby, za towarzysza pani mam robić, nie za pachołka - burknął blondyn.
- Towarzysz zechciałby towarzyszyć mi w kąpieli - odparłam z lekkim przekąsem, zanim podniosłam się z wody. Włosy zaraz umyję, kiedy dziewczęta przyniosą wody. Tuż po tym zgarnęłam swoją suknię z łoża, zanim spojrzałam na niego wymownie, by po dziewki posłał. Jakież to szczęście, że ten człowiek był na tyle domyślny, by nie interpretować mojego wzroku w typowy dla mężczyzn sposób. Chociaż i tak inteligencji nie sposób było mu nadal zarzucić.
Pokiwałam do siebie głową z zadowoleniem, słysząc przeprosiny, obietnicę, że za moment wróci i udzieli odpowiedzi na moje zaproszenie. Odprowadziłam go wzrokiem, nie bez przyjemności obserwując jego szeroką posturę. No, chłop był z niego na schwał, nawet jeśli z charakteru idiota. Cóż poradzić, byłam estetką, nawet jeśli moje poczucie smaku bywało niekiedy dość skrzywione.
Nie na długo nacieszyłam się ciszą i spokojem - oraz świeżym, czystym powietrzem - gdyż blondyn zaraz wrócił, cały czas złośliwie uśmiechnięty.
- Widzi panienka - zaczął z wolna - może i buty mam po dziwce, ale sam chociaż do drugiej randki bym poczekał. Zaprosi mnie pani na jakiś spacer w świetle księżyca czy inne brednie, to wtedy, kto wie, może rozpatrzę pani prośbę.
- Widzi pan - zaczęłam równie powoli - kiedy dama coś proponuje, nie wypada jej mówić wprost, bowiem zostanie uznane to za zbytnią niemoralność, a przecież za to idzie się do piekła. Nie, żeby nie uważano, że to stamtąd pochodzą kobiety. I pan.
- Trudno się z panią nie zgodzić - przyznał z rozbawionym uśmiechem. Tylko uniosłam brwi, wyraźnie zaintrygowana. To ten człowiek umiał się uśmiechać? Po zazwyczaj ponurej, wręcz emanującej czystą złością i zawiścią twarzy nie było tego widać. Już zaskoczyło to, że poczucie humoru miał, w mojej opinii, całkiem niezłe i wyględne.
- Więc wygląda na to, że oboje czymś bogów wnerwiliśmy, że tak… niejednoznaczne kary na nas zsyła. ale z piekła czy nie - podjął nagle dziarskim tonem - dziwkarzem, wbrew pozorom nie jestem, baby po pierwszym poznaniu, nawet na jej prośbę, nie zbałamucę. Po bożemu, panienko - zaczął mnie pouczać tonem znawcy i filozofa - po bożemu!
Ledwie powstrzymałam się, by nie prychnąć śmiechem. Co jak co, ale ton wędrownego dziwkarza-kaznodziei-dupczyciela-wybawiciela panien i wdów wychodził mu doskonale.
- Po bożemu, dobry panie, to należy zamknąć oczy i cierpieć za ojczyznę - odparłam beztrosko, zanim obejrzałam sukienkę. Ciężko. Owinęłam się płaszczem Jeźdźca, zanim skrzywiłam się wyraźnie.
- Niech zgadnę, stosunek do prania masz równie zbliżony co do kąpieli.
Szczęście, że chwilę później do drzwi zapukały dziewczęta, niosąc mi jakieś szaty. Proste, podstawowe, nie tak bogate jak te, w których przybyłam. Był to zwykły strój wiejskiej dziewki. Mimo to doceniałam teraz nawet i to, biorąc pod uwagę fakt, że wcześniej byłam skazana na coś gorszego.
- Nie ma dziur? Nie ma. Chroni przed zimnem? Chroni. Ale panience jak zwykle coś nie pasuje - westchnął mężczyzna ze zniecierpliwieniem i irytacją. - Ma panienka nowe szaty, jedwabiami się panienka owinie, to jej minie obrzydzenie do użyczonego płaszcza.
Nie skomentowałam tego póki co; jedynie przebrałam się w jedną z szat, zanim skierowałam się do kominka, by wygrzać swoje plecy.
- Ten wieczór mógł być milszy, niż mogłabym oczekiwać. Wyszłam tylko po to, żeby poszukać sobie brzytwy i jakichś pachnideł, a co mam? Mężczyznę, który się nawet nie myje i nawet nie użyczy mi swojego ramienia w łożu, nie mówiąc o użyczaniu czegoś innego - rzuciłam gderliwie.
- Widzi panienka, chytry jestem i pierwszej lepszej się nie dam. Szacunek do siebie trzeba mieć, akrobateczko! A nie, tak jak o, o, o - wskazał z udawaną naganą na mnie.
- Gdybyś się szanował, panie, to odwróciłbyś wzrok bez wahania, zamiast gapić się na mnie bezczelnie jak rajfura na młodą, niewinną dziewkę. Tymczasem ty patrzyłeś na mnie tak chciwie, jak stara baba na targu, myśląca za ile komuś sprzedać wielbłąda - odparłam niedbale. Niewiele się tym przejmowałam; jeszcze tego by brakowało, bym miała dbać o opinię jakiegoś pierwszego lepszego mężczyzny! I tak pewnie jutro nawet nie będę pamiętać jego imienia. Za to on zapamięta sobie mnie, albo i moje walory. Ważne, że mnie nie zapomni, czego ja nie mogłam powiedzieć o nim.
- Patrzeć to co innego. zwłaszcza że panienka wprost mi na to pozwoliła. To co odmawiać będę. Poza tym, prosiła panienka o towarzystwo. A nie lza przecież unikać wzroku swojego rozmówcy, prawda?
Westchnęłam tylko wymownie.
- Ach, widzę, że jesteś jednym z tych mężczyzn… - odrzekłam z wyraźnym niesmakiem.
- Nie mam pojęcia, jakim, ale tak, właśnie jednym z nich - odparł z rozbawieniem i odrobiną dumy.
- Takim, który kobiety nie dotknie, ani słowem nie skomplementuje, jedynie będzie patrzył z daleka, jak kobieta bez komplementów więdnie. Bo przecież honor się liczy - prychnęłam, zanurzając włosy w mieszance wody dębowej. Przez chwilę nie musiałam oglądać jego paskudnej gęby. Skądinąd przystojnej, ale i tak paskudnej.
- Yyyy - po tonie głosu słyszałam, że mężczyzna wyraźnie się zmieszał. Mimowolnie uśmiechnęłam się z satysfakcją do siebie. - Więc ten. Toć na przecież wiem, akrobatko, co ty kombinujesz. Co ci tak spieszno do mojego ramienia, skoro one takie brudne i śmierdzące?
Chwilowo nie udzielałam odpowiedzi; skupiłam się na włosach. To były w końcu moje chwile relaksu, nawet jeśli zakłócane przez tego człowieka. O ile w ogóle zasługiwał na nazywanie go człowiekiem. Teraz to już sama nie wiedziałam, kim był - czy wędrowną prostytutką, czy raczej jakimś nawiedzonym kaznodzieją. Bo jedno trzeba przyznać - świątobliwy, nawiedzony ton religijnego fanatyka wychodził mu znakomicie.
- Może wcześniej chciałam. Teraz to już mi się nie chce i raczej nieprędko zechce - odparłam niedbale, podnosząc głowę znad wanny i zaczesując włosy do tyłu. Zmarszczyłam nos, czując intensywną woń dębu. Róże były lepsze.
- No widzi panienka? Wreszcie jakaś zgoda! Ja chcę, ale się nie złamię, panienka nie chce wcale, więc więcej mnie drażnić nie będzie. To pierwszy raz w naszej wieloletniej znajomości, kiedy jednakowo coś powiedzieliśmy! - przysięgłabym, że mężczyzna ten aż się ucieszył, słysząc moją rzekomą zgodę.
- To się zgadza - przyznałam po chwili zamyślenia. W następnym momencie zgarnęłam płaszcz Jeźdźca z łóżka, wrzucając go do wody. Żeby go wyprać. Rzuciłam mu przy tym bardzo, ale to bardzo wymowne spojrzenie.
- Aczkolwiek samo przyznanie, że chcesz, to jakiś krok do przodu - dodałam po chwili. - Już zaczęłam się zastanawiać, czyś pan nie jest ciepły jakiś… aczkolwiek nadal mam ku temu bardzo poważne wątpliwości.
- Ani ja ciepły, akrobatko, ani głupi. Myślisz, żeś ty jedna taka cwana lisica, jaką ja na swoje drodze znalazł? Mało świata widziałaś, panienko - odrzekł mężczyzna prześmiewczo.
Mimowolnie uśmiechnęłam się do siebie. Niektóre szpilki były zabawne. Inne sprawiały, że miałam ochotę go eksmitować z mojego pokoju oknem, lub wcisnąć go do kominka na trzy zdrowaśki.
- Tak, oczywiście, bez cienia wątpliwości wątpliwości każda kobieta, którą napotkałeś na swojej drodze, pragnęła na ciebie zarzucić swoje sidła… - skwitowałam nie bez złośliwości w głosie. - A im bardziej zaprzeczasz, tym bardziej śmiem sądzić, żeś ciepły, ino się tylko skutecznie wypierasz.
Mężczyzna jedynie roześmiał się w głos, jak gdyby został zaskoczony takim rozwojem tej rozmowy. Pokiwałam z zadowoleniem do siebie. Trafił mi się nie lada zawodnik. Chyba był jednym z nielicznych mężczyzn, którzy nie dawali się zbić z tropu i potrafili w parę sekund wymyślić odpowiednią odzywkę. Coś podobnego. Gdzie taki ewenement uchował się żywy przez dłużej niż parę lat? Bo nie miałam wątpliwości, że jego jęzor mógł go wyjątkowo łatwo zgubić. Chociaż nie byłabym zaskoczona, gdyby podróżował wraz z Kompanią, acz on jeden - zakneblowany. Skutecznie.
- A czemu nie, można na tym przystanąć i uznać, żem amator narzędzi, których sam jestem w posiadaniu. A na panią tylko z grzeczności zerkam, żeby pani nie pomyślała, że jako pani towarzysz - na pani prośbę - panią ignoruję.
Cicho parsknęłam na wzmiankę o byciu amatorem własnych narzędzi. Cóż, co kto lubi…
- To ja o coś prosiłam? - spojrzałam na niego z nieukrywanym zainteresowaniem po raz kolejny.
- Zaniki pamięci już w tak młodym wieku? Ano, spytała panna, czy bym nie został i damie nie potowarzyszył. Więc się łaskawie zgodziłem coby panience przykrości nie sprawiać.
Gdzie powiedziałam cokolwiek takiego, co mogłoby brzmieć jak prośba? Ja i prośby? Nikt nigdy tego nie usłyszał.
- Czasami pewne prośby nie są tym, czym się wydają - odrzekłam z lekkim uśmieszkiem. - Aczkolwiek nie sądziłam, że będę musiała takowe truizmy tłumaczyć mężczyźnie w sile wieku.
- Mężczyzna nigdy nie zrozumie zawoalowanych tekstów kobiety, tak już jest ten świat ułożony. Ale to ja żem nie przypuszczał, że panią aż taka chcica bierze, żeby każdego byle śmierdziela do łóżka ze sobą zabierać - prześmiewczy ton mężczyzny niemal dosłownie ociekał jadem. Jeśli zaś wierzyć, że Jeździec był dopasowany do swojego zwierzęcia - przynajmniej podług legend i opowieści - to trudno było mi uwierzyć, że nie był jakimś wyjątkowo jadowitym wężem czy inną żmiją.
- Gdyby mnie takowa chcica brała, to bym wepchnęła waćpana do wanny przy pierwszej lepszej okazji. Tymczasem jedyne, co mogę zaproponować, to wyjście z mojego pokoju tą samą drogą, którą ja wybrałam jakąś godzinę-dwie temu - odrzekłam z godnością i wyższością w głosie. Chwilę później usłyszałam jego śmiech.
- Ja to chyba wolę zwykłe drzwi, ale co kto lubi. Dobra, jeszcze mój płaszcz mi oddawaj i znikam, bo już mnie nudzi ta śmieszna dyskusja.
Na mojej twarzy pojawił się lekki uśmiech. Wręcz przebiegły. Chochliczy. Jakbym knuła coś niedobrego. Byłam doskonale wytrenowana w nieokazywaniu emocji, jednak ten biedak był tak głupi, że okrucieństwem byłoby go nie ostrzegać, choćby uśmiechem.
- Jak sobie życzysz, panie - oświadczyłam, wyciągając mokry, prany właśnie płaszcz z wanny. W następnej sekundzie Jeździec dostał w twarz zwiniętym kłębkiem mokrej wełny. Ale przynajmniej pachniał już lepiej niż przed chwilą. I znacznie lepiej, niż jego właściciel.
Głośne, głębokie warknięcie, jakie wydostało się z jego gardła tylko sprawiło, że przechyliłam głowę w zaciekawieniu. Niewiele robiłam sobie z jego wściekłości; tego, że wyraźnie się nadął, jakby miał na mnie nakrzyczeć, czy tego, że poczerwieniał ze złości, a czerwień jego twarzy była niewiele ciemniejsza niż buty. W następnej sekundzie mężczyzna strzepnął płaszcz, opryskując mnie kroplami wody. Pisnęłam tylko, zasłaniając się.
- Gdybym powiedziała, że z pana cham niewychowany, to byłby to nadmierny komplement!
- W takim razie gdyby pani tak powiedziała, to bym ślicznie podziękował! - miałam wrażenie, że w jego głosie słychać było rozbawienie przede wszystkim, przemieszane z ustępującą wściekłością.
- Ale nie powiem, więc możesz iść sobie pan już precz na cztery strony świata - burknęłam.
- Oknem? Bo jeśli tak, to musi mi pani mistrzyni akrobacja jeszcze raz pokazać, bo ja biedny, ułomny, już nie pamiętam, jak to się robi, więc musi pani powtórzyć - głos mężczyzny znów stawał się przesłodzony aż do przesady, tak jak parę chwil temu, gdy znów zaczynał się ze mnie nabijać. Mimowolnie odwróciłam głowę, by ukryć uśmiech; odgarnęłam włosy na bok, lekko, delikatnie rozplątując fale palcami.
- Może mogłabym to zrobić, pod warunkiem, że wpadnę na jakiegoś przystojnego męża, który będzie mniej ułomny i będzie wiedział, jak zadbać o damę - oświadczyłam po dłuższej chwili, gdy uśmiech wreszcie zniknął.
- Dobra, to ja kogoś skołuję i to nawet zaraz, ale wyskoczy akrobatka? Obiecuje? To wtedy i ja wyskoczę!
- Oczywiście… - zawiesiłam głos na dłuższą chwilę. Długą, długą, znacznie dłuższą chwilę. Świat zamarł w napięciu. Kominek trzaskał, jak gdyby nigdy nic. Nawet mucha zamarłaby teraz w oczekiwaniu na moje dalsze słowa, jako i mężczyzna zdawał się czekać równie zafascynowany na odpowiedź. - …że nie.
Zwycięski uśmiech, który przyozdobił jego twarz, świadczył, że był pewien swojego zwycięstwa w tej dyskusji. Tak jakby były to jakiegoś rodzaju przedziwne wyścigi.
- Ech, widzi pani. Mnie pani o jeno mocną gębę oskarża, a panienka, jak widzę, wcale nie lepsza!
- Co wolno wojewodzie, to nie tobie, smrodzie - palnęłam bez namysłu. Zawtórował mi śmiech mężczyzny.
- To ja jednak drzwi wybiorę i faktycznie lepiej wyjść, bo widzę, że panience od tych obelg zwoje się już całkiem przegrzały i coraz mniej rozumuje, bo już jej nawet kolejne obrazy nie wychodzą. A za pomoc nie ma za co.
- Cóż, ja przynajmniej dbam o siebie i nie śmierdzę. - odparłam z godnością. - A co do drzwi, to proszę pamiętać, że to jest to wielkie drewniane coś z klamką. Okna nie mają klamek. Tak odnośnie uwagi o ułomności.
- Mnie to pani tłumaczy? - spytał z autentycznym zdziwieniem. - Przecież to panienka akrobatka zamek próbowała przez okno opuścić, jakby zapomniała, czym "to wielkie drewniane coś" jest!
- A pan to chyba zapomniał, czym jest katafalk, bo powinien pan na niego wrócić i się tam raz na zawsze położyć.
- A po co mję, jak ja całkiem żyw jestem? - przysięgłabym, że i tu się zdziwił. Albo i nie. Im dłużej z nim rozmawiałam, tym bardziej to ja byłam skołowana i nie byłam pewna, jak powinnam była interpretować i rozumieć jego wahania nastroju czy ton głosu. Bo uśmiech, to było zawsze pewne - nigdy nie był miły, uwodzicielski, czy przyjazny, lecz prześmiewczy lub drwiący. Pewnie już nawet tak było w kołysce.
- Może gadatliwy jesteś pan jak papuga, ale mózg to chyba umarł już dawno temu, nie mówiąc o tym, co panu tam tak bezużytecznie wisi. To gdzie ta żywość, ja się pytam?
- Dostatecznie już jej chyba panienka doświadczyła. Raz, że martwy by panience w niczym nie pomógł, a dwa, że na pewno by tak tej ślicznej buźki zmarszczkami rozeźlenia nie zohydził. Niech akrobatka pamięta: złość piękności szkodzi! - znów zaczął mnie pouczać tonem kaznodziei. Albo tym normalnym. Matko boska. Miałam ochotę wsadzić sobie głowę do balii - i nie wyciągać jej stamtąd dopóki, dopóty nie przestałabym go słyszeć. Ciekawe, jak długo wytrzymałabym pod wodą bez oddychania?
- Jeśli złość piękności szkodzi, to musi pan z charakteru chyba być bardzo gniewnym mężczyzną… - mruknęłam ponuro.
- Owszem, nie pomyliła się pani nawet odrobinę. Nie dość żem szpetny, to jeszcze gniewny. Wad natomiast żadnych nie mam - oznajmił dość dumnie mój rozmówca.
- Tak? Bo ja bym powiedziała, że znalazłam już ich więcej niż masz pan włosów - burknęłam, sunąc palcem po krawędzi balii. Ciepło, wionące od kominka, szybko suszyło włosy i lepiące się do ciała szaty. Powoli chyba też zaczynało oddziaływać na mnie zmęczenie, bowiem - tak mi się zdawało - nie byłam w formie do przegadywania. Chyba.
- A więc żem szpetny, łysy cham, a pani pyskata, kłamliwa akrobatka. Ładnie podsumowałem, czy coś pominąłem?
- I że nie odróżniasz okna od drzwi - uzupełniłam.
- Tak, racja, żem zapomniał - przyznał uczciwie, po czym zabrał się do poprawiania frazy. - Więc, ja żem szpetny, łysy cham, a pani pyskata, kłamliwa akrobatka, która nie rozróżnia okna od drzwi. Tak. Teraz jest dobrze.
- Nie ja, tylko ty! I kto tu komu kłamliwość zarzuca? Widać, że waćpan wielce wprawiony jest w odwracaniu kota ogonem - zaprotestowałam, natychmiast oburzona i pobudzona. W moich oczach na nowo zapłonął ogień i byłabym gotowa perorować w dyskusji na nowo, gdyby nie to, że mężczyzna już-już mi przerwał.
- Jak ja? Kto się schłodzić oknem wychodził?
- To był przypadek. Wypadek przy pracy, można powiedzieć - odrzekłam z wyższością. - Za to pan jest, należy to przyznać wszem i wobec, nieszczęśliwym wypadkiem ojca przy pracy, pechowym wypadkiem życiowym!
- Nie ma żadnych przypadków - prychnął Jeździec - one nie istnieją. A jak panienka woli oknami wychodzić, to wie panienka co? Gdzieś to mam. Może panienka nawet kominem wyłazić, jak ma panienka takie życzenie. A co do tatusia, to niestety nie miałem okazji poznać, więc niewykluczone, że rację tu pani ma.
- Czyli, pana zdaniem, celowo musiałam spotkać szatana w ludzkiej skórze, jakim jest pan? - podsumowałam tylko. - Piękny mi nie-przypadek. To oznacza zaś, że działa przeznaczenie.
- Na to wychodzi. Patrzy pani, jak to się śmiesznie układa: w jednej sekundzie chce pani wyjść przez okno, a w drugiej dyskutuje o przeznaczeniu z łysym chamem!
Westchnęłam ciężko.
- Przynieś kolejne wiadro i pomyślimy, co z tym przeznaczeniu można zrobić, łysy chamie. I nie, nie wzywaj już służek, tylko racz sam własne pośladki ruszyć, zamiast biedne dziewczyny gonić do pracy po nocy.
Zdałoby się, że zaintrygowałam tego dziwacznego człowieka rozmową, gdyż tym razem bez słów nie protestował; znów mogłam nacieszyć się ciszą przez dłuższy czas, bowiem od studni do fortecy trochę było. Mimo wszystko nie ważyłam się nawet głowy wytknąć przez okno, by to sprawdzić. Jeszcze bym znalazła drugiego takiego, a tego to wcale nie chciałam.
- Biedne dziewczyny po to są, żeby służyć, jakby panienka nie zauważyła - rzekł, odkładając wiadra. Och, już wrócił. Jedynie wydęłam lekko usta.
- Pozwól, że jedno pytanie zadam: własnej matce też byś tak rzekł, gdyby była biedną dziewczyną z plebsu, jak my? - spytałam po chwili namysłu. - Wylej wodę z tej wanny, jeślibyś mógł. Wszakże to męska rola, być silnym i pomocnym damie w potrzebie. Jeśli już trzymamy się ról w społeczeństwie.
Moja matka nie zwykła przez okna wychodzić, poza tym była z takiego samego plebsu jak my oboje, więc nie wiem, co bym jej rzekł - mówiąc to, przez twarz mężczyzny przebiegł tajemniczy cień, uśmiech na ułamek sekundy zadrżał, a w oczach błysnęło coś dziwnego, ni to gniew, ni to smutek. Zaraz jednak się ocknął, znów tłumiąc i maskując swoje prawdziwe uczucia. Nie przerywałam mu tego momentu; na moment mężczyzna zdjął gardę, pokazując prawdziwego siebie. A widząc te emocje, mogłam mu jedynie współczuć. Chwilę później jednak mój rozmówca wpadł w swój naturalny nastrój - wściekłość, przeplataną furią i podlewaną jadem i kwasem. Nic nowego.
- Wylej to, przynieś tamto, korę ze drzewa zerw - ty nie przesadzasz czasem odrobinkę?! I jakich ról?! - zapytał wściekle, biorąc się za nabieranie wody z wanny żeby ją wylać. - Jakbyśmy się rolami dzielili, to ty byś w cyrku akrobacje robiła, a ja bym łaził po światku i mordował jak który mi krzywo spojrzy.
- A to teraz jeszcze tego nie robisz? - zagadnęłam uprzejmie. - Przypominam, że kiedy tu przybyłeś, bardzo pragnąłeś kogoś zamordować. Chyba, że już o tym zapomniałeś. Widzę, że do listy wad musimy jeszcze dopisać sklerozę.
- Żadna to skleroza, tylko mój chleb powszedni, panienko akrobatko. Tego czy innego, zawsze ktoś jest na liście. Nawet jak na niej nie jest. A o Hyronie nie zapomnę, już ty się nie bój - zafuczał Jeździec.
- Czyżby? Wydaje mi się, że właśnie zapomniałeś. Tak czy inaczej, w jaki sposób zamierzasz go dopaść, skoro nawet nie masz pojęcia, w którym pokoju przebywa? - spytałam z żywym zainteresowaniem. Coś mi mówiło, że to będzie całkiem niezła przygoda, obserwować jego próby znalezienia odpowiedniego pokoju.
- Służki wiedzą, to mnie doprowadzą. Nie jest to specjalnie skomplikowane. A zapomnieć się nie da o czymś co jest wpisane w twoją dzienną rutynę.
- Nie brzmisz szczególnie wiarygodnie, biorąc pod uwagę to, że i tak musiałam ci to przypominać, misiu - odrzekłam lekceważącym tonem. - To wylałeś tę wodę?
- Coś ty się tak czepiła z tym przypominaniem - zaśmiał się z niedowierzaniem. - A zresztą, skoro tak mówisz, to niech ci będzie, bo mam dość tego kretyńskiego argumentu. I tak, wylałem, ślepa jesteś?
- Taka ja ślepa, jak i ty inteligentny - odparłam nieporuszona. Woda, którą znów przyniósł, powoli już bulgotała w kociołku. Pora na wielkie pranie ciuchów podróżnych, skoro sam Jeździec wyprać się nie dał.
- Dziękuję - dodałam po dłuższej chwili, unosząc wzrok znad balii. - I czego żeś się tym razem tak uniósł?
Tym razem mężczyzna po raz wtóry wybuchł głośnym, donośnym śmiechem.
- Coś ty powiedziała?! - zawołał, wciąż nie mogąc wyjść z podziwu. - 'Dziękuję"? Nie wyglądasz nawet na taką, która wie w ogóle co to znaczy! Czy po prostu gdzieś w towarzystwie za słyszałaś i uznałaś, że wypróbujesz, żeby zbadać reakcje?
- Nie. Bywam, tak po ludzku, miła. Czasami. Uznałam, że tym razem wyjątkowo na to zasłużyłeś. Chociaż chyba teraz powinnam zmienić zdanie - w następnej sekundzie w pomieszczeniu wzbiła się para, gdy woda została wlana do balii. Zapieniły się kamienie mydlane. W nozdrza uderzył mnie słodki, przecudny zapach. Uwielbiałam kamienie zbierane nieopodal fortecy Horazona; ich woń była słodka niczym ciasteczka, aż się kręciło w głowie. Człowiek zaś przypominał chodzącą kremówkę bądź inszą pralinkę, kusząc i zapraszając, by dać się ugryźć. Sam Jeździec skrzywił się wyraźnie, jak gdyby ktoś go obuchem przez łeb zdzielić. Odruchowo, poniekąd automatycznie, zasłoniłam ciałem balię, gdyby miał mi zwymiotować do środka. Jeszcze czego! Niech wymiotuje sobie gdzieś przez okno albo, jeszcze lepiej, za oknem!
- Usłyszałem dziękuję, jestem spełniony. A teraz idę mordować, jak mi przypomniałaś, bo bym przecież zapomniał - burknął, zanim wyszedł trzaskając drzwiami. No bo przecież pożegnać się byłoby poniżej jego godności. Gdyby powiedział chociaż “do zobaczenia” to bym się zaskoczyła. Tymczasem nie zdziwiło mnie nic.
- A idźże pan na cztery wiatry i krzyż na drogę - mruknęłam do siebie, nie zaszczycając go nawet spojrzeniem. Chwilę później w zadumie spojrzałam na mydło. No proszę, proszę. A więc mydło i gąbka skutecznie mogły tego człowieka odstraszyć i przegonić. To była nader cenna lekcja, którą zamierzałam wykorzystać w przyszłości.
- A już myślałam, że będzie mi potrzebny czosnek i krucyfiks - westchnęłam w zamyśleniu. Niespecjalnie przejmowałam się jego zamiarami mordowania połowy zamku. Jeśli był tak samo gadatliwy wobec innych, to nie miałam złudzeń - prędzej zagada swoje ofiary na śmierć, niż zrobi cokolwiek w tym kierunku. Z tą myślą skupiłam się na praniu i rozwieszaniu swoich ubrań.

Jakiś czas później, gdy byłam już umęczona tym zadaniem, służki przyniosły lekką strawę; podziękowałam skinieniem głowy, zanim dopytałam o jakieś sznurki, cokolwiek takiego. Nie oczekiwałam wszakże luksusów. Wstępnie przewiesiłam wyprane szaty przez stół i krzesło, to jednak nie mogło przecież zastąpić porządnego sznura.
- Już pani przyniosę… - odrzekła służka, zanim jej wzrok padł na wiadro i balię. - Ach! To też zabiorę.
- Tym powinien się zająć mój osobisty niewolnik - oświadczyłam, powstrzymując się resztkami woli, by nie rzucić się na chleb. Prosta, wiejska strawa nawet teraz smakowała zupełnie inaczej; jak to mawiali Jeźdźcy, głód był najlepszym kucharzem. A ja sama nie zdawałam sobie sprawy z tego, że byłam tak bardzo potwornie głodna.
- Jaśnie pan poszedł wykopywać drzwi z zawiasów po kolei - poinformowała mnie uczynnie służka, jakby niezdziwiona tym, co widziała. Wytrzeszczyłam oczy, próbując jednocześnie się nie udławić chlebem jak kaczka w stawie. Wizja, w której drzwi wylatywały z zawiasów, wykopane przez wściekle czerwone buciki z długimi, zakręconymi noskami, bawiła mnie wyjątkowo. W końcu, na scenę zawsze wkraczały najpierw buty, później ego śmierdziela, a na końcu śmierdziel sam w swojej pełnej krasocie.
- Nie wiesz może, czy nie szedł w stronę kwater dowódcy? - wtrąciłam niewinnie, pospiesznie przepijając jedzenie wodą.
- Chyba się od nich oddalał - odrzekła dziewczyna.

Sofja
Posty: 38
Rejestracja: pn kwie 26, 2021 10:02 am

Hasten

Post autor: Sofja »

Hasten


Płomienie świec drgały lekko, odpędzając powoli narastającą za oknem ciemność. Kołysząc się leniwie na nieistniejącym wietrze, prześlizgiwały się po włosach niewiasty. Po jej twarzy i ciele, barwiąc swym złocistym odcieniem każdą ze spływających po nich, zaplątanych kropel. Połyskując w nich niczym rozsypane iskry. Lśniąc równie pięknie, co najprawdziwsze gwiazdy. Maleńkie słońca, tak subtelnie podkreślające wszelkie krągłości, które ta w obronnym odruchu przed wzrokiem Hastena usilnie starała się zasłonić. Wyraźnie nie będąc jeszcze gotową mu zaufać.

A przynajmniej takie odniósł wrażenie, gdy podawszy Yellenie kielich i uzyskawszy jej zgodę, powoli zasiadł w drewnianej balii. Zanurzył się w ciepłej wodzie, falującej przy każdym ruchu. I tak bardzo zapragnął znów przytulić swą żonę. Kolejny raz tego wieczoru po prostu pochwycić ją w swe ramiona i zamknąć w nich na chwilę. Kilka minut, przez które nie istniałby dla niego czas, ani świat. Nie liczyłoby się nic poza cichym biciem jej serca i bliskością. Przyjemnym ciepłem jej ciała i dotykiem delikatnej skóry. Miększej od płatków róż i gładszej od wszelkich jedwabi.

I choć coś mówiło mu, by poddał się temu pragnieniu. Natrętnie szeptało, aby nie zważając na nic, dał ponieść się najbardziej pierwotnym instynktom, w imię Dians nie zrobił tego. Ku radości tej, która złożyła śluby przeciwko rozkwitowi życia, nie pochylił się nad żoną ani ku niej nie sięgnął. Nie, póki ta sama nie podjęła decyzji, by się do niego zbliżyć. A wręcz i się o niego oprzeć.

Zaskoczony jej ruchem zamarł, dając jej decydować. I z zaciekawieniem się jej przypatrując, czekał spokojnie na rozwój wydarzeń. Nie chcąc jej przestraszyć, ani też od jej planów odwieść, zwłaszcza gdy te tak aż miłymi mu były. Tak serce radością wypełniającymi, jednocześnie nikłą nadzieję na więcej w nim rozpalając. Pragnienie, któremu, choć coś nieprzerwanie zachęcało go do tego, wcale nie chciał się poddawać.

Nie potrafił jednak powstrzymać zadowolonego uśmiechu, który zagościł na jego twarzy, gdy tylko poczuł na swej piersi dotyk miękkiej skóry Yelleny. A także i lekkie łaskotanie jej długich, kosmyków o nieco wilgotnych już końcówkach.
Pod wpływem tego uczucia nie dał rady również już dłużej zwalczać przemożnej chęci sięgnięcia ku żonie. I choćby niewinnego muśnięcia jej nadgarstka, na które się pokusił, gdy bez słowa wyciągnął swą rękę, aby odebrać od niej kielich.

Znacznie już lżejszy, choć wciąż na tyle pełny, by i on mógł posmakować nieco cierpkiego trunku. Jakże mu w tamtej chwili potrzebnego. Jakże upragnionego. Nawet jeśli upił zaledwie trzy jego łyki, nim zachęcony wcześniejszą reakcją ciemnowłosej, znów poddał się pragnieniu jej dotknięcia. Tym razem nieco pochylając się w jej stronę. I niespiesznie, drobny pocałunek na szczycie jej ramienia składając.

To wystarczyło, aby niewiasta nieco się ku niemu odwróciła i zaśmiała. Delikatnie, radośnie swe rozbawienie i zadowolenie wyraziła. A jej śmiech był więcej niż upragnioną nagrodą za jego starania. Będąc tak lekkim i ciepłym, że słuchając go, zwiadowca miał wrażenie, jakby najdelikatniejsze promienie wiosennego słońca muskały jego serce. Jak gdyby sama Pani Nieba wraz z Yelleną cicho chichotała, błogosławiąc ich związek.

I patrząc tak na nią, beztroską, rozpromienioną. Wpatrując się w jej lekko zaróżowioną od wina i ich wzajemnej bliskości twarz. W ciepłym blasku płomieni lśniącą wręcz prawdziwym życiem. Jakże piękną i ujmującą, szczerze zapragnął przekroczyć kolejną z dzielących ich granic. Delikatnym ruchem nakłonić ją do lekkiej zmiany pozycji, a potem ująć jej twarz w swe dłonie i ten pierwszy raz złączyć ich usta. Całując ją tak czule, prawdziwie.

Nim jednak zdążył choć drgnąć, kobieta odwróciła jego uwagę od tego zamiaru swoimi czynami. Swym przyciągnięciem się, ponownym oparciem o niego i swoimi słowami. A na koniec i swym wierceniem się. Tym prostym gestem, a zarazem i potrzebą, najskuteczniej kierując myśli jego ku innym tematom. Innym wnioskom i innym pragnieniom.

Wyraźnie bowiem było jej niewygodnie. Choć jej słowa sugerowały, że jest inaczej, próba ulżenia obolałym mięśniom i znalezienia wygodnej pozycji, zdradziła mu prawdę. W jakże prosty sposób przypominając mu o konsekwencjach trudów podróży, o których zdołał już zapomnieć. Wszak do własnej niewygody i towarzyszących tułaczce znojów był przyzwyczajony. A pod wpływem bliskości żony i ciepłej, rozgrzewającej wody, miał wrażenie, że ból jego nadwyrężonych mięśni praktycznie zanikał.

Niestety najwyraźniej Yellena nie mogła powiedzieć tego samego. Będąc najpewniej nie tylko zmuszoną do tak długiej tułaczki pierwszy raz w swym życiu, ale i znacznie delikatniejszą. Niczym chowany pod kloszem kwiat. Piękny pąk, który z dnia na dzień zasadzono w jałowej ziemi, wśród chwastów i cierni. Lecz mimo to nie narzekała. I w równym milczeniu, co usychająca róża znosiła swe cierpienie.

Ta jedna myśl starczyła, by w oczach zwiadowcy zagościł smutek zmieszany z tkliwością. Aby wolną dłonią sięgnął ku Yellenie. I myślach obiecując Dians, że po tej nocy żona jego wciąż kroczyć będzie jej drogą, ostrożnie odgarnął kilka mokrych kosmyków z twarzy ciemnowłosej.

— Podróż nasza, choć długa i ciężka, łaskawą mi była — odpowiedział w końcu na pytanie niewiasty. — Jednakże ból me serce ściska, widząc, iż tobie trudów nie szczędziła.

Wyznając to cicho, powoli sięgnął ku ustawionemu obok balii krzesłu. Tak, aby móc ostrożnie odłożyć na niego pusty już kielich. I upewniwszy się, iż ten się nie przewróci, złapać za jeden z kawałków mydlanych kamieni. Niewiele większy od pestki brzoskwini i nieco szorstki w dotyku jak gąbka z morskich toni, czy prawdziwa skała.

— Pozwolisz mi, choć trochę w tym bólu spróbować ci ulżyć? Obolałe mięśnie pleców rozmasować? — zaproponował szeptem, powoli wypowiadając każde z tych słów. I jednocześnie dłoń, w której trzymał mydlany kamień, ostrożnie pod taflę wody wkładając. Tak, aby ten mu z palców nie wyjechał. Lecz nasiąknąwszy nieco wodą, choć pozornie wydawał się twardy i wytrzymały, łatwo dał się rozgnieść. Kusząc zmysły słodkim zapachem wanilii i pieniąc się obficie.

Zerknęła na niego przez ramię jakby niepewnie, może nieco badawczo. Chwilę ważyła jego słowa i niesioną przez nie propozycję. W końcu uśmiechnęła się delikatnie. Przyciągnęła kolana do klatki piersiowej i owinęła je ramionami.

— Jeśli nie będzie to problemem i nie sprawi ci zbyt wiele zachodu, to chętnie skorzystam z twojej propozycji. — Rzekłszy to, odwróciła znów twarz swoją, ale niewinny, delikatny uśmiech zadowolenia wpłynął na jej usta.

— Nie problem, lecz radość mi niesiesz swą zgodą, gdyż ulżyć ci pragnę w każdym bólu, cierpieniu i znoju — odpowiedział szczerze, a radosny uśmiech i na jego ustach zagościł. — O twój honor co dzień chcę dbać, twego dobra strzec i o nie zabiegać, bogowie mi na to świadkiem. Wszak łącząc na zawsze nasze losy mym płaszczem, dar tak wspaniały mi ofiarowali.

Mówiąc to, ostrożnie wyciągnął dłoń z mydlanym kamieniem do przodu, oferując jego część Yellenie. Aby mogła spokojnie zmyć ostatnie ze wspomnień podróży z tych części swego ciała, których swymi dłońmi sięgnąć nie planował.

— Niejedni mawiają, że roztropna małżonka prawdziwym jest darem — rzekł też zaraz, nieco mocniej się o ścianę balli plecami opierając. Tak by móc odrobinę podciągnąć się wyżej, lepszy dostęp do pleców małżonki tak zyskując. — Piękna – marzeń spełnieniem — kontynuował, wolną dłoń ku szyi małżonki wyciągając. Powoli, niespiesznie, nie chcąc jej wystraszyć, ani tym bardziej do zmiany zdania nakłonić.

A gdy jego nieco wilgotne palce karku niewiasty dotknęły, poczuł, jak ta w pierwszym odruchu się spięła. Tym mocniej nakłaniając go do ostrożności w swych ruchach. I braku pośpiechu, gdy palcami swymi zaczął zbierać jej piękne, miękkie loki. Chcąc w ten sposób upewnić się, że na pewno żadnego z puklów jej włosów nie uszkodzi, ni bólu niechcący jej nie zada. Lecz jedynie pomału je ogarnąwszy i przez ramię jej przełożywszy, lepszy dostęp do jej pleców zyska. Póki bowiem ciemne kosmyki spływały po łopatkach niewiasty niczym morskie fale, znacznie utrudniały młodzikowi podjęte zadanie masażu.

Kiedy zaś skończył, choć powinien, dłoni swej nie cofnął. Miast tego w przypływie rosnącego pragnienia, z którym na moment zaprzestał walczyć, jeszcze dwukrotnie opuszkami palców kark Yelleny musnął. I ostrożnie się pochylając, nieco się do kobiety przysunął.

— Moje serce rade, więc niezmiernie, że łaskawi bogowie żonę zarówno mądrą, jak i niezwykle urodziwą mi zesłali — zakończył swój wywód, cicho szepcząc te słowa, wprost do jej ucha. I tuż po nich zaledwie jeden pocałunek na jej odsłoniętej szyi składając. Krótki, delikatny, niepewny. A mimo to wystarczający aby zadrżała. I jakże wyrażający utajoną głęboko tęsknotę Hastena za bliskością. Potrzebę, którą ze wszystkich sił starał się zignorować i o niej zapomnieć. Zmuszając się do zaciśnięcia zębów i odsunięcia. Nawet jeśli wywołało to głośny protest jego zwierzęcej strony. Zdenerwowany terkot, który usłyszał zarówno na granicy myśli, jak i poczuł w swym sercu.

Z cichym świstem wypuścił z ust powietrze, starając się go zagłuszyć. I cofnąwszy obie ręce, ku swej twarzy dłonie swe zbliżył. Tak, aby móc je nieco oddechem ogrzać. Raz, drugi i trzeci, krótko na nie chuchając i jednocześnie trzymany mydlany kamień trąc między nimi. Powoli ilość piany zwiększając, nim jej ilością wreszcie usatysfakcjonowany, głęboki oddech wziął dla uspokojenia.

Dopiero po nim ręce ku plecom niewiasty skierował. Wpierw głośno przełknąwszy ślinę, palce swe jeszcze nad nimi dwukrotnie zaciskając i rozprostowując, bez dotykania. A potem bardzo powoli ramiona jej ich opuszkami muskając. I niewielką warstwę mydlin po nich rozprowadzając. Tak jak i po szyi jej, w kolejnym ruchu, w następnym zaś i po łopatkach.

— Prawdziwie piękniejszą, żeś od morskich pereł — wyszeptał też wówczas, głosem nieco ochrypłym, od dziwnej suchości, którą w gardle poczuł. Skłaniającej go by ledwie jedno, tęskne spojrzenie skierował ku winie, nim kolejny, głęboki oddech wziąwszy, ostrożnie dłonie swe po plecach żony powoli zsunął. Delikatnie głaszcząc je opuszkami swych palców. — Jaśniejesz bardziej niż gwiazdy na niebie. A głos twój uchu milszy od śpiewu słowika — kontynuował komplementowanie żony.

Jednocześnie brzmieniem swego głosu, starał się zagłuszyć nieprzerwany szczebiot swej zwierzęcej natury. Coraz głośniejszy, z każdym powolnym ruchem rąk, z każdym kolejnym fragmentem pleców Yelleny, który już nie jeno palcami, lecz całą swą dłonią, powoli i ostrożnie głaskał. Tak, aby jej skórę do swego dotyku przyzwyczaić i przygotować do dalszego masażu. Do momentu, gdy w końcu dłonie swe pod taflę wody zanurzył. I na jej biodrach zatrzymał, choć zwierzęca natura kazała mu na tym nie poprzestać. Teraz już głośnymi piskami i skrzekami wzywając go, by poddał się chwili. Aby skupił się na pierwotnym instynkcie i głęboko skrywanych pragnieniach. Zapomniał o wszystkim, co sobie obiecał. Przesunął każdą z wyznaczonych granic i dłonie swe skierował jeszcze kilka cali niżej.

Odpowiedział jej w myślach głośnym terkotem. Krótkim nakazem, by siedziała cicho, który zazwyczaj działał. Nie dając jej dojść do głosu, ni zmusić go do ugięcia się jej woli. Wszak była tak mała, tak drobna. Tak prosta do opanowania i zazwyczaj z nim zgodna. Dlaczego więc tym razem tak bardzo się broniła? Nie dając się odgonić, lecz niczym natrętna mucha raz za razem, przypominając zwiadowcy o potrzebach i pragnieniach, o których tak bardzo chciał zapomnieć? I myśli jego ku coraz bardziej zdrożnym wizjom kierując, gdy swymi kciukami, powoli zaczął zataczać koła na lędźwiach małżonki.

Awatar użytkownika
Eru
Posty: 35
Rejestracja: ndz kwie 25, 2021 1:11 pm

Hellion

Post autor: Eru »

Sen nie był lekarstwem. Nie przyniósł oczekiwanej ulgi i odpoczynku. Hellion siedział chwilę w zimnej komnacie, obserwując jak pora za oknem, powoli się zmienia, słońce chyliło się już dawno ku zachodowi, a na miejsce słońca wstępował księżyc. Przed oczami pojawił mu się jeden z niewielu zapamiętanych sennych obrazów. Niebiańskie boginie na tle niezwykłej barwy nieba, jedna szepcąca coś, co teraz było jedynie rozmytym szumem w jego uszach, róża wciągająca krew i panna ułożona na katafalku o włosach niczym najdroższy czarny jedwab. Przecierał zmęczone oczy, próbował przywołać więcej obrazów, jednak wciąż pojawiały się widma późniejszego koszmaru. Niechęci i załamania. Nie dla ciebie miłość, nie dla ciebie jest szczęście. Nie tobie pisana jakakolwiek radość Hellionie. Jeno puste chwile śmiechu — głos wyraźnie szeptał jakby jego własny, ale motywowany jakimś dziwnym sadystycznym tonem. Pozwijał się między obrazami tej, którą utracił, której nie odzyska, której uśmiechu nigdy już nie ujrzy. Tej, którą bezpowrotnie utracił, a której nigdy nie miał. Nie była przecież jego, nie jemu ofiarowała serce, dusze i siebie samą.

Miał już pełną świadomość, że nie zaśnie, nawet nie ma ochoty znów oglądać dosięgniętej rozkładem twarzy, wstał, ubrał się. Szczelnie otulił płaszczem i miał zamiar przejść się i złapać oddechu, nieco ochłonąć, wrócić i znów zasnąć. Nie było mu jednak dane zaznać spokoju, ponieważ gdy tylko zamknął drzwi sypialni, zagadnęła go niewiasta. Ta sama, która dołączyła do nich z twierdzy Horazona. Karstenka jak sądził po urodzie, oświetlanej delikatną, złotą poświatą świec i pochodni. Bez żadnego powitania zagadnęła go o miłosne czary. Prychnął, unosząc brew do góry. Zaskoczenie przyszło z dwóch powodów. Słyszał plotki kompanów, że jest to wielka pani, która uciekła od męża, wręcz arystokratka. Lico miała prześliczne, nawet mimo faktu, że była nieco starsza od żon, które dały im Doliny. Cera oświetlona przez ciepłe światło miała piękną barwę i wydawała się nader miękka? Oczy niczym dwa drogocenne kamienie błyszczały w tym ogniu, otoczone kaskadą czarnych rzęs, a włosy mieniły się czernią, rudością i brązem niczym najdroższe kakao. Jednak co z tego, że na jej twarzy nie było ni jeden skazy, skoro manier i szacunku nie miała do człowieka. Był to pierwszy powód. Jakże musiała być zadufana w sobie, skoro nie miała nawet słowa na miłe powitanie obcego człowieka, od którego bądź co bądź czegoś chciała. Drugim powodem było już samo jej pytanie. Czary miłosne? Czyżby, który próbował i mu nie wyszło? Hyron się wścieknie. Mieli ukrywać swoje zdolności przynajmniej do samego Arvonu, by kobiet niezaznajomionych z magią nie spłoszyć. Ta zaś ? Pytała o to wprost, jakby o pogodzie rozmawiała.

Może było to zmęczenie, brak snu, albo pogłębiająca się chandra, lecz mimo całej tej urody i blasku piękna, w którym normalnie chętnie wygrzałby się przez kilka chwil, hołdując jej wdzięk i lico egzotyczne, teraz miał zwyczajnie dość jej oskarżycielskiego tonu i roszczeniowej postawy.
Jakże go zirytowała swoim podejściem. Niestety, większość z kobiet, zwykłą formę uprzejmości traktowała jak próbę uwiedzenia. Owszem może i była piękna, ale nie każda piękną trzeba od razu uwodzić.

Na wzmiankę o propozycji małżeństwa tylko postawił oczy. Ta to miała mniemanie o sobie. Większe niż Hellion, Hyron i chyba wspomniany przez niego Halse razem wzięci. Nie zrozumiała sugestii o zabraniu płaszcza obcemu jeźdźcowi, który może potraktować to jako roszczenie sobie praw do niej? Przecież nie każdemu przetłumaczy, że nie znaczy nie. Co miał jednak począć? Chciał być uprzejmy, lecz kobieta zachowywała się, jakby chciał ją zniewolić, albo przynajmniej obrazić. Może, który faktycznie potraktował ją zaklęciem miłosnym. Gdyby była milsza, przystanąłby chwilę i pochylił nad tym, teraz jednak uznał, że to nie jego sprawa. Niech towarzysz bawi się dobrze. Nie czekając na żadną reakcję, oddał jej korę i odszedł bez słowa pożegnania. Nie należało się jej tak jak jemu powitanie i krztyna szacunku, nawet jeno miły uśmiech. Wręcz żałował swojej uprzejmości i oferty pomocy. Może urażona była jego męska duma i odrzucona próba zalotnego żartu, a może było w tym coś więcej. Chowająca się w mroku świadomość.



Widzisz Hellionie? Nie zasługujesz nawet na namiastkę szacunku, promyk szczęścia. Nawet na zwykłą uprzejmość i uśmiech serdeczny. Przeklęty jeźdźcu, synu odrzucony, kochanku wzgardzony, przyjacielu pogrzebany. Żadnego dobra dla ciebie ni uczucia iskry dobrej. Została tylko wzgarda, która musisz smakować..

Gorycz wręcz rozlała się po podniebieniu, a wściekłość zalała go całkowicie. Powinien znaleźć dowódcę i wspomnieć mu o płaszczu, pytaniu i swoim podejrzeniu na temat nietrafnego zaklęcia.
Powinien wspomnieć Hyronowi, o tym, czyj płaszcz widział. Bo może był to przypadek, któryś od nich okazał się pazernym złodziejaszkiem i ukarał odzienie Halse, a może to on przeżył jakimś cudem i doścignął ich aż tutaj.

Idąc korytarzem, miał zamiar zawitać do pokoju orła, tylko w zasadzie miał ten problem, że nie wiedział, która komnata została przydzielona dowódcy. Miał też z tyłu głowy, że może przerwie mu miłe chwile uciechy z ognistowłosą, ale jednak płaszcz ten nie dawał mu spokoju. Przecież ewidentnie należał do niedźwiedzia, więc logika wydostająca się z resztek sennego otępienia, podpowiadała mu, że albo niedźwiedź wyrwał się fartem z oślizłych pazurów śmierci. Inna część umysłu mówiła, że mogą mieć też złodziejaszka, który okradał umierającego, co dobrze nie świadczyło o takim mężczyźnie. Oczywiście jeźdźcy nie byli święci, mieli swoje za uszami, większości z nich prędzej było do wyliniałych bandytów niźli do światłych rycerzy. Jednak czy można było ich za to winić? Zepchnięci na margines społeczny, dostosowali się do roli, w jakiej ich widziano. Hellion miał świadomość, że sam mógł skończyć w ten sam sposób, gdyby nie łaska i miłość jego mateczki, która ukrywała przez długi czas fakt jego prawdziwej natury.

Bez strachu zajmowała się krnąbrnym synem, a nieraz małym, złośliwym lwiątkiem, dzielnie znosząc podrapane i pogryzione ręce. Nie karciła, a kochała. Ucząc go łaski i miłości, pokazując mu prawdę i niesprawiedliwość świata, czyhającą tam, gdzie najmniej spodziewał się jej dostrzec.
Czy właśnie przez to wychowanie chciał iść zgłosić to Hyronowi? Czuł nosem problemy? Może nawet podejrzewał, że stan pięknej Calisty związany jest z nagłym poprawieniem stanu Halse. Na to jednak nie miał dowodów, nie wiedział przecież, czy blondyn jest tu, bo kobieta, którą o to pytał, nie potrafiła mu powiedzieć nic sensownego. Miast tego bez sensu palnęła coś o czerwonych butach, co było najmniej przydatną wskazówką. Chyba że szukają męskiej kurtyzany odzianej w sprany płaszcz jeźdźca zwierzołaka.
Mijał kolejne drzwi, spod niektórych słychać było chrapanie, lub przytłumione chichoty, co sprawiło, że nerwowo zacisnął pięść. Nie dla ciebie uciecha i radość. — Coś, jakby ledwie słyszalny głosik, szepnął mu w głowie to zdanie. Niczym mantrę ściągającą jego duszę w dół, wbijając w serce sopel lodu, we wzroku budząc dzikość i nienawiść. Nagle jednak coś wyrwało go z letargu, w który powoli się zapadał. Złoto oczu jego skierowało się na jedne z masywnych drzwi. Spod dębowego drewna wydobywał się dym. Gęsty, biały niczym obłoczek odznaczający się na letnim niebie.

Pożar.

Zagrzmiała mu myśl jak burza wywołana niespodziewanie przez tą jedną białą chmurkę. Nagle myśl, by zgłaszać cokolwiek Hyronowi, wydała się trywialna i mniej ważna. Jeśli ogień trawi komnatę, spłonąć mogą wszyscy. Uśmierceni w ogniu, przejdą przez bramę wieczności i zakończą swoją podróż jako duchy tańczące w pałacowej sali, wśród zgliszczy. Od zimy po lato, wkoło i z powrotem, aż w końcu mury skruszą się i runą, a oni tańczyć będą po wieki.

Nie czekając więc na nic, nie bacząc, że może wcale to nie płomieni efekt i komuś może przerwać bardzo intymny moment, drzwi otworzył bezmyślnie i szybko, a zdziwienie malujące się na jego twarzy wymalowało się kontrastem między zdenerwowaniem a zmęczeniem. Pokój owszem wypełniony był mlecznym dymem, ale pożaru nie było, a jedynie samotny towarzysz, rozłożony wygodnie, z nogą opartą na nodze, na posłaniu z fajką w zębach, popalający coś z zadowoleniem. Chwilę zajęło mu, by poznał, kim jest jegomość z taką błogością rozłożony. Hektor, z którym miał już przyjemność stanąć w szranki turnieju jakże honorowego picia do upadłego. Teraz rudowłosy popalał coś zacięcie i minuta minęła, nim zapach dobił się do jego umysłu, bo nozdrza już dawno zrozumiały tę słodkawą woń.

— Wybaczcie mi to najście, ale dym zobaczyłem na korytarzu i pomyślałem, że ktoś tu zasnął przed kominkiem. — Zaciągnął się raz jeszcze. — Czy to jest to, co myślę? —Zapytał, wskazując na fajkę.
Rozłożony wygodnie stopą sobie machał do rytmu wydmuchiwanego obłoczku. Kiedy drzwi z takim impetem się otworzyły winien pewnie podskoczyć czy się przejąć. On jedynie z opóźnieniem wzrok swój skierował na przybysza, rozpoznając go dopiero po chwili.
By nie być nieuprzejmym, podniósł się z leżenia i siadł, z ciężkim westchnięciem dźwigając rozluźnione już ciało.

— W porządku towarzyszu... odruch masz iście szlachetny i czujny... rad jestem, że w razie takowego przyśnięcia ktoś może wodą mnie poleje... — powiedział spokojnie i ciepło. Na pytanie tylko spojrzał na mężczyznę, spojrzał na swoją fajkę i szerzej się uśmiechnął.

— A to zależy, o czym myślisz... i drzwi zamykaj, bo dymek cenny ulatuje... — stwierdził i jeszcze raz na mężczyznę spojrzał. Hellion nie czekając na oklaski, drzwi przymknął, jak tur mu polecił. Oparł się o ścianę, aromat raz jeszcze nosem wciągając.

— Skoro zapaszek rozpoznajesz, to nie jest ci dar od matki ziemi ten nieznany... — uśmiechnął się jeszcze szerzej. Zlustrował mężczyznę uważnie, jego krowi zmysł muczał do niego głośno, że coś kolegę trapiło.

— Wyglądasz mi na kogoś... kto takim darem nie pogardzi... — sunął swój zad w jeden bok i w sugestywny sposób skierował fajkę w stronę przybysza.

Podszedł więc Hellion ufnie do kompana. Usadził się z ciężkim westchnięciem obok, fajkę z dłoni odebrał. Oczywiście, że znał ten zapach, jakże bawili się wielmoże i szlachta Arvonu, do której przecież swojego czasu należał? Nie były to przecież jedynie tańce na balach i smalenie cholewki do jakieś pięknej panny.

— Jakiż to bóg dobry zesłał cię przyjacielu? — Zapytał, a później zaciągnął się dymem, chwilę przetrzymując go w płucach, oddając fajkę właścicielowi, a następnie pozwolił, by biała chmurka uleciała z jego płuc samoistnie, delikatnie wypchnięta wydechem.

—Pewnie ten sam, który cię tu do mnie skierował... — stwierdził pewnie swej racji

— Gardzić czymś takim? Jakżebym mógł, zwłaszcza w towarzystwie kompana od flaszki tak godnego. — Zaśmiał się chrapliwie i uśmiechając się szerzej, sięgnął do kieszeni płaszcza wewnętrznej, wyciągając manierkę pełną rozgrzewającego płynu.

— Mniemam, że ty Hektorze nie wzgardzisz tym darem? — Zapytał, wiedząc już, że odmowy raczej nie uświadczy.

— No i taką odpowiedź to ja rozumiem i fakt, godnyś przeciwnik, godnyś, dawno w tak równym pojedynku nie miałem okazji uczestniczyć... — przyznał zadumany i uśmiechnięty na to wspomnienie. Obserwował unoszące się obłoczki, a kiedy dźwięk odkręcanej manierki i słowa mężczyzny usłyszał uśmiech jego szczery i szeroki się stał, oczka wręcz zamigotały ze wzruszenia. — Ahhh ty jednak dobry chłopak jesteś... — duma i zachwyt go zapierała, cóż to za cudowny wieczór. — Dobrze, że są jeszcze tak dobzi ludzie na tym przebrzydłym padole... — przyjął manierkę i poczęstował się jej zawartością, doceniając ten jeden łyczek, jakby miał być jego ostatnim. — Mam nadzieję, że od ważnych spraw cię nie odciągnąłem, w końcu dokądś zmierzałeś tak późnym wieczorem... — w jego głosie nie było podtekstu, no może troszkę, ale co się dziwić turowi w tak błogim stanie?

Myślał chwilę Hellion nad powagą tej sprawy. Ważne to było czy nie? W zasadzie teraz raport wydał mu się trywialny i mniej ważny. Odebrał manierkę, łyk z niej pociągnął, mlasnął, dłonią gębę wytarł.

— W zasadzie? — Zastanowił się chwilę, raport mniej ważny się wydał w tej chwili. Przecież sprawa do rana się nie wyjaśni, a jeśli Halse jest gdzieś tutaj, to się znajdzie, jeśli to nie on to dopiero rano Hyron zapewne każe komuś zbadać sprawę, jeśli w ogóle się tym zainteresuje. Czaru mocy też nie przerwą, jeśli który rzucił ją na Karstenkę. Może to wpływ zioła Arvońskiego, a może alkoholu lub zmęczenia. Wszak dawno radości w życiu nie uświadczył, a tu nadarzała się okazja do miłej chwilki relaksu w dobrym towarzystwie. — W zasadzie to jebać to. — Zaśmiał się i kolejny łyk pociągnął, podał manierkę Hektorowi i odebrał mu fajkę, jakby poczuł się jak u siebie. — Skąd sprowadziłeś ten cenny towar? Wszak w kraju za niego sporo trzeba było płacić. — Zapytał i kolejny buch wydobył się z jego ust. Nigdy nie uczył się puszczać wymyślnych kółek, zwyczajnie cenił sobie prostotę tego doświadczenia i błogość ciała i umysłu, a może i przegoni trwogi i koszmary ciągnące się za nim.

— Dawno tego nie uświadczyłem, zbyt drogie i ciężkie do dostania w Hallaku. — Westchnął tęsknie, przyglądając się fajce. — Cóżże zmotywowało cię, by opuścić Horazona przyjacielu? — zapytał, kolejny łyk z manierki dopijając. Wiedział, że alkohol zaraz się skończy, ale w razie czego miał zapas w jukach. Wszak, gdy koszmary dopadały, upicie się było najlepszym lekarstwem sprowadzającym sen.

Zaniósł się gromkim śmiechem ognistowłosy, słysząc odpowiedź po zamyśleniu Helliona.

— Oj to prawda, dużo sobie wołają, dlatego swoje własne zasiałem, wśród ziół kucharskich rosły przepięknie! — objaśnił, zdradzając swój mały sekrecik. Po usłyszeniu pytania zastanowił się chwilę, odbierając manierkę i łyka robiąc z niej.

— Sam nie wiem, osiadłem za bardzo, a ducha wyzionąć przy garze z kapuśniakiem mi się nie marzy. Fakt zacna to zupa, treściwa i na dolegliwości dnia poprzedniego zbawienna, ale jednak chciałem się ruszyć. A towarzystwo wasze nie takie złe i jest na kim oko zawiesić, więc czemu, by nie spróbować starych kości rozprostować... — wyjawił, jakby sam przed sobą wyznając, co mu w duszy grało i na wątrobie leżało.

— Rozumiem — rzekł lew. — W sumie, lepiej z mieczem w dłoni — stwierdził. Kompletnie jakby zignorował żarcik, o pięknej części kompanii. Nadal paliła go wściekłość na te, która odeszła bez słowa.

Zaraz po tym ktoś do drzwi zapukał, delikatnie i taktownie. Goszczący pokój jeździec wesoło zaprosił nieznaną osobę, która okazała się służką. Drobną dziewkę niosącą tacę z jedzeniem i napitkiem, wyraźnie zaskoczoną obecnością kogoś jeszcze w pokoju. Orzechowe oczy zerknęły niepewnie na fajkę w ręce jednego z nich i manierkę w dłoniach drugiego.

— Czy przynieść tutaj również porcję dla pana? — Zapytała cicho, kierując się niepewnie do Helliona. W delikatnym świetle kominka wydała się całkiem urocza, ściskając dłonią fragment swej sukni. Długi warkocz w nieco ciemniejszym niż blond kolor, delikatna buzia o kroju serduszka, niepewne ruchy sprawiły, że na usta ciemnowłosego wpłynął tajemniczy uśmieszek.

— Jeśli to nie problem dla ślicznej pani, zjem u towarzysza. — Ton jego diametralnie się zmienił, z rozbawionego, lekko przycichł, jakby nieco się obniżył. Oczy wyraźnie wodziły wzrokiem za niewiastą, która za chwilę zniknęła za drzwiami.

— Całkiem urocze dziewczę — rzucił tylko, kolejny łyk z manierki pociągając.
Tur czuł, że kompana coś gryzie i że którymś ze słów dołożył mu irytacji. Chciał coś dodać, jednak wtedy do drzwi ktoś zapukał.

Z zaciekawieniem obserwował kobietę, a kiedy dostrzegł, co ona do niego niosła, mało brakowało, aby się nie wzruszył. W podzięce odebrał od niej tacę i pozwolił spokojnie odejść i przynieść porcję i dla jego kompana.

— Uroczę? Toż to złota kobieta jest, jadło mi przyniosła... Jadło wiesz? No cud nie kobieta... — widać i słychać było, że Jeździec ze swą fajką siedział tu już trochę czasu, a dolany do tego alkohol na pusty brzuch tylko potęgował efekt.

— Złote i urodziwe — zaśmiał się jeździec, widząc szczerą radość na obrośniętym rudą brodą licu. — Widzę, że jesteś tym typem, któremu przez żołądek do serca droga usłana — rubaszny śmiech Helliona wypełnił pokój. Być może to faktycznie tylko chwilowa radość, jak szeptał głos, ale cóż z tego. Bawił się wybornie. — Może i tak... po prostu ja już nawet nie pamiętam, kiedy ostatni raz ktoś mi strawę przygotował... i ciepłą jeszcze przyniósł... cudowna kobieta... — zachwycał się i, mimo że ślinka mu ciekła, to czekał cierpliwie i wytrwale na kompana, by zacząć posiłek wraz z nim.

Po chwili wróciła służka wraz z towarzyszką, wnosząc im porcję dla złotookiego i więcej alkoholu.

— Pan zamku życzył sobie, by nasi goście nie zaznali niedostatku i braku, dlatego pomyślałyśmy, że mogą panowie życzyć sobie więcej napitku. — Powiedziała dziewczyna z warkoczem i Hellion wyszczerzył zęby do tura. — No faktycznie złote dziewczyny — skwitował. Kiedy dwie panny do komnaty weszły, przynosząc nie tylko posiłek dla czarnowłosego, ale jeszcze alkohol wzruszenie jego sięgało szczytu, nie był w stanie usiedzieć, więc wstał, tacę swoją chwilowo na szafce nocnej zostawiając i poleciał do stołu, by dwa krzesła przynieść. - Złote panie, kochane panie, ja muszę ten kielich z wami wypić. Tak wspaniałomyślne jesteście, że muszę, po prostu muszę wasze zdrowie uczcić i proszę, nie odmawiajcie, siądźcie sobie... o tu jedna... tu druga... - zaczął uwijać się przy nich, niczym by z chmurki był. Usadził wpierw jedną, potem drugą, ze stołu kielichy przyniósł i napełnił je wszystkim trunkiem przyniesionym przez cud panny.

Obserwował je Hellion chwilę i uśmiechem każdą z nich uraczył. Śliczne były obie. Jedna z warkoczem o jasno brąz barwie i oczach niczym orzechy typowo dziewiczej urodzie, a druga miała smagłą cerę i włosy niczym czarna burza, sięgających samych pleców loków i oczy, w których chyba cały mrok świata się zatopił i zatańczyły w nich wesołe ogniki. Widać, że speszone były, niczym dwie ładnie. Posłał więc lew uśmiech tajemniczy Hektorowi i fajkę w stronę tej ciemnej wyciągnął. Widać było, że więcej pewności miała i chętniej skorzysta z zaproszenia.

Awatar użytkownika
Eru
Posty: 35
Rejestracja: ndz kwie 25, 2021 1:11 pm

Yellena

Post autor: Eru »

Przyjęła los ofiarowany jej przez bogów, przywdziała na ramiona płaszcz o morskiej barwy toni. Tak idealnie pasujący do oczu Hastena, który teraz wpatrywał się w nią z nieznaną jej mieszanką czułości i jakby drapieżności, czającej się gdzieś na dnie tego spojrzenia. Takie przynajmniej miała wrażenie, gdy od czasu do czasu zerkała na niego. Było ono tak inne od spojrzeń możnych, jakie znała z Krainy Dolin. W tamtych dostrzegała od razu motywy nieczyste, chciwość, zepsucie i ten wzrok podły, jakoby była zwierzyna do upolowania, a nie człowiekiem, z uczuć zapasem w głowie. Te zaś oczy niebieskie, niby to niebo w wodach czystych odbite, sprawiały, że czuła jakby jej ego było mile łechtane, kobieca strona wręcz z zadowolenia mruczała, gdzieś w jej umyśle.

Godziła się nawet z tym ta niewinna część osobowości, dziecięcy fragmencik umysłu, zupełnie nieświadomy konsekwencji zawarcia małżeństwa. Teraz jednak część ta powoli ustępująca, znikająca w otchłani budzącego się pragnienia. Może przez wino szumiące jej przyjemnie w głowie lub gorąco i bliskość oraz czułości tak miłe i wyraźne anonse? Musiała przyznać sama przed sobą, że bogini była dla niej łaskawa, dając jej męża czułego, a nie takiego jak Hyron, który przyjaciółce najmilszej, najwyraźniej częściej był w oku solą, niż oparciem w trudzie i znoju, czy może inna żaląca się jej dziewczyna, której imię teraz jej umknęło. M...Mera...Myra! Tak, to ona wspominała, że mąż, chociaż przystojny się jej trafił, to jak baran uparty i czasem niby ten bucik od lewej stópki, głupiutki. Jej zaś? Skarb najwyraźniej. Oblicze miał przystojne, zwłaszcza gdy zarost wkradł się na policzki, przyznać musiała, że podobał się jej wtedy jeszcze bardziej. Nawet ta blizna, która twarz jego zdobiła nie była w jej mniemaniu szpetna, a właściwie to wręcz przeciwnie. Niby dumna odznaka jego walecznej duszy, która w sposób magiczny ją przyciągała. Słowa zaś jego uważnie warzone wskazywały i na umysł bystry, bo nie sztuką jest komplementem rzucić, sztuką jest by nim do serca i umysłu niewieściego trafić.

Zerkała na niego, co jakiś czas, uśmiech mu śląc ciepły, zwłaszcza gdy kamień mydlany podał jej nieśpiesznie. Pierwszy dotyk, chociaż nie niosący za sobą nic oprócz drobnej pieszczoty i troski, sprawił, że najpierw się spięła, a przyjemny dreszcz przebiegł w dół kręgosłupa. To samo stało się w momencie, gdy włosy jej przekładał za ramię i delikatnie drażnił tym skórę, przymknęła oczy, a błogość powoli wstępowała w jej ciało. Kolejny, drobny dotyk jego palców, wywołał ciche westchnięcie, a mrowienie spłynęło po wszystkich jej kończynach.

Szept słodki i pocałunek w szyję wywołały jakieś dziwne, nieznane jej uczucie. Drażniące pragnienie, by kontynuował tą pieszczotę, chociaż raz jeden, znów. Słowem się nie odezwała na ten temat, zaskoczona ta myślą zdrożną.
— Raduje się serce moje, słysząc, jak mnie postrzegasz mój mężu — szepnęła, chociaż głos jej drżał lekko. Przypomniały się jej słowa mateczki, która mówiła, że mężczyzna słowem zwodzi, by dopiąć swego i winna uważać na nie. Co z tego? Nie było tu matki, intryg Hallackich. Tylko ten jeden człowiek, mąż jej ofiarowany. Czemu więc miałaby się nie poddać tym słowom? Odgoniła te rady z myśli swoich, a właściwie zrobiły to jego dłonie.

Nastrój zmienił się diametralnie, może od świecy płomieni ciepłych, alkoholu wypitego, a może czegoś zupełnie innego. Dziwnego napięcia wkradającego się między tych dwoje. Roztaczającego się niczym zapach róż po całym pokoju

Czując jego dłonie, silne i stanowcze, jednocześnie delikatne, nieśpieszne i nienachalne na swoim ciele błądzące, powoli odpływać myślami zaczęła. Najpierw poddając się pieszczocie, zwyczajnie się relaksowała. Przymknęła oczy, chłonąc jak gąbka morska całą przyjemność płynącą z ulgi dawanej mięśniom, lecz z czasem, każdą chwilą jakby najmniejszą, milimetrem wosku ze świecy przelanym, zdawało się jej, że coś w tym dotyku się zmienia, a może ona chciała, by się zmieniło?

Dopadła ją myśl, która niekontrolowana przemieniła się w niemal realistyczną wizję, podsuwającą jej obraz dłoni błądzących po skórze. Najpierw subtelnie po plecach, delikatnie badających fakturę skóry opuszkami palców, drażniących zmysły jak robiły to teraz, a następnie nieśpiesznie, może z początku nazbyt subtelnie przesuwających się po talii i biegnących już śmielej, nieco zachłannie w inną stronę. Zaciskających się na niej łapczywie.

Otworzyła oczy, gwałtownie wciągając powietrze. Rumieniec już nie tylko od alkoholu wystąpił na jej twarz, podkreślając drobne piegi na zadartym nosku. Ciepło skumulowało się gdzieś w okolicy brzucha. Nagle zapragnęła zbliżyć się do niego bardziej. Dotknąć jego skóry, posmakować ust i zanurzyć palce w gęstych, ciemnych włosach. To uczucie przeszyło jej ciało niczym błyskawica, drobnymi ciarkami rozchodząc się po nim, sprawiając, że zapragnęła odrzucić wszystko, co mówiła mateczka. Mężczyźnie tylko na jednym zależy i zależeć będzie. Cóż z tego? Słowa jego były miłe, a ciało reagowało inaczej, uczuciami nieznanymi, nowo odkrytym pragnieniem. Ciche westchnienie wydobyło się z jej ust, gdy jego kciuki delikatnie wbiły się w lędźwie.

Wstyd opadł już całkowicie, nieśmiałość zmieniła się w coś zgoła innego i kierowana tym instynktowym pragnieniem obróciła się delikatnie, nieco bokiem przysuwając się do mężczyzny. Ból mięśni nie był już nieznośny, wręcz jakby zaniknął pod inną ciała potrzebą. Wtuliła się, na tyle ile pozwalała pozycja i ciasnota bali, w jego tors, patrząc mu w oczy, spojrzeniem dziwnie błyszczącym.
— Cieszy mnie najmilszy, że podróż nie była dla ciebie trudem — w tej samej chwili, nieśpiesznie jej dłoń pobłądziła po jego torsie, a kamień mydlany w niej skryty pozostawił smużkę pijany na smaganym bliznami ciele. — Lecz, by obrazu mego w tych oczach nie zaburzyć, chyba powinnam ci się odwdzięczyć masażem. — Uśmiechnęła się, dłoń na jego ramieniu zatrzymując. Mydełko na krzesło obok odkładając, a następnie ponownie układając palce tam, skąd chwilę wcześniej je zabrała.
— Jeśli takie twe życzenie najmilsza, odmówić ci nie śmiem. Proszę jednak nie czuj się zmuszona odpłacać mi za cokolwiek. Ani zobowiązana do jakichkolwiek czynów, jeśli podjąć się ich nie chcesz, gdyż radość twa i twe bezpieczeństwo wystarczającą mi zapłatą — rzekł cicho. — Twe towarzystwo i bliskość spełnieniem zaś najskrytszych marzeń Yelleno. Ma piękna różo z morskich fal — dodał, wymawiając jej imię nieco bardziej zmysłowym tonem.

Tajemniczy uśmiech wkradł się na jej lico, spojrzenie wyraźne wzburzone uczuciami i alkoholem, śmiało się jeszcze bardziej, jakby była to jeno zabawa niewinna, chociaż jeśli o nią chodziło, przeskoczyła już chyba wszelkie swoje bariery.
—Skąd wniosek, że czuję się zmuszona? — Zaśmiała się cicho i perliście. Palcami smukłymi, gładziła ramię zwiadowcy, badając uważnie wgłębienia blizn wyrytych na skórze, roznosząc na nich mydlin drobinki, uciskając miejscami ciało smukłe i wyrzeźbione i sunąc nieco wyżej, by później i w tym miejscu drobną pieszczotę powtórzyć. — Trafił mi się mąż iście ciekawy, nie dość, że wojak, to jeszcze poeta. — Szepnęła, dłoń swoją przesuwając wyżej, po bark, szyję i na szczęce jego ją zatrzymując, kciukiem drażniąc skórę pokrytą zarostem i badając początek szramy na jego licu. — I przystojny do tego.

Podszept wina i słodkie komplementy Hastena, które tak chętnie spiła, niczym kwiat rannej rosy spragniony, sprawił, że przyciągnęła je lekko ku sobie, lecz to nie w oczy się wpatrywała, a w usta tak kuszące słowami, jakby to były zaklęcia magiczne, uśmiechem delikatnym malującym się na nieco, wydawać by się mogło zaskoczonej twarzy. Już zbliżała się ku nim, gdy usłyszała hałas, krzyk jakiś, zamieszanie i harmider. Odwróciła głowę zaskoczona, a wtedy drzwi ich komnaty otworzyły się w akompaniamencie głośnego trzasku i wyłamanego drewna, a przed nimi stał nieznany jej mężczyzna. Zdążyła tylko odsunąć się od męża i zasłonić dłońmi co być miało tylko dla jego oczu dostępne. Zszokowana zagłębiła się w balii i nawet pisku zduszonego z siebie nie wydała. Zauważyła jeno jedną rzecz w całym tym zamieszaniu, uwagę jej ściągającą. Buty wściekle czerwone z noskami tak komicznie zadartymi, że gdyby nie ściśnięte gardło i zdenerwowanie, to zapewne wybuchnęłaby gromkim śmiechem, który damie nie wypadał, tak samo zresztą, jak i wcześniejsze zachowanie.

ODPOWIEDZ