HALSE
Zamlaskał.
Raz, drugi, trzeci. I raz jeszcze, ale to nic nie dało: przedziwny, kwaskowaty smak znoszonego przez dziewięćdziesięcioletnią babcię laczka cały czas go męczył. Wciąż z zamkniętymi oczami, mając zupełnie gdzieś, czy znajdował się we śnie, na jawie czy może był już martwy i dryfował sobie w zaświatach, zamarzył o tak prostej przyjemności jak kawałek wody. Przez myśl mu nawet przemknęło, żeby może spróbować uchylić powieki, przechylić się jakoś tam, gdzie leżał i czegoś poszukać, ale z jego ciałem było wyraźnie coś nie tak. Ruszać się nie chciało.
Niechybnie jestem martwy, pomyślał Halse, ni to zasmucony, no to zadowolony. Każdego dnia wstawał z myślą, że oto może nadszedł dzień, w którym wkurwi kogoś tak mocno, że się na drugą stronę przekręci — i oto się stało! Dusza została oderwana od ciała, dlatego nie miał już nad nim żadnej władzy. Wobec tego, pewnie jego duch hasał sobie gdzieś po podziemiach potępionych, tylko...
Tylko jak na demonie kotły, było tam dość chłodno.
I kapciowato.
Tak na wszelki wypadek zamlaskał raz jeszcze.
Kurwa!, pomyślał wściekle i aż z tej złości udało mu się głową lekko szarpnąć. Halse nie był tym specjalnie zaskoczony; magia kurwowego zaklęcia zawsze działała, nie było wyjątków. Bardziej dziwił fakt, że ciało chyba nadal było połączone z duchem, a więc, ktokolwiek chciał go zabić, chyba mu się jednak nie udało.
Złego diabli nie biorą, pomyślał Halse nie bez dumy.
— Ooooo, ooooo, obudził się pan, oooo...!
Jakaś niemota o drżącym, starczym głosie zbliżyła się do niego, Halse wyraźnie czuł czyjąś sylwetkę tuż na sobą. Oczu nadal nie otwierał, bo powieki miał czymś tak mocno sklejone, że nie za bardzo było jak się do tego dobrać. Dopiero gdy Halse odkrył, że to może być realny problem, rzucił im wyzwanie, napiął się i niemal siłą je otworzył.
I zaraz tego pożałował, oślepiony jasnością, barwami i wszystkim, czego nie było w dotąd wszechobecnej czerni. Jednak wypalenie oczu nie było jedynym problemem. Kolejnym był fakt, że otworzenie oczu odblokowało wszystkie inne odczucia i nagle się okazało, że Halse’a bolało dosłownie wszystko: każda kość, każdy mięsień. Nawet paznokcie i włosy zdawały się krzyczeć z bólu, ale — i tu następny problem — Halse był tak wypruty z sił, że nie zdołał wydobyć z siebie jakiegokolwiek dźwięku.
Choć postanowił spróbować.
— Łełjałe... Łułła...
Czymkolwiek zaklejono mu oczy, do ust użyto tego samego.
— Oooo, spokojnie, spokojnie, niech pan odpoczywa. Powoli, powoli, nie tak szybko...
Nigdzie mi się nie spieszy, odparował burkliwie, choć tylko w myślach, jawnie niezadowolony, że coś zakleiło mu gębę. Dopiero jak ten ktoś, kto do niego gadał, lekko podniósł mu głowę i czymś napoił, siły powoli zaczęły mu wracać — a przynajmniej Halse wreszcie poczuł, że wraca mu władza nad własnym ciałem.
Ta jednak nie trwała zbyt długo, bo jak go tym czymś napoili, to zaraz się jakiś taki senny zrobił.
Kurwa, ledwie wstałem, a już... już...
I zasnął.
— O JA PIERDOLE. Nigdy w życiu żem się tak nie struł po żarciu.
Kiedy wybudził się po drzemce, czuł się jak młody bóg. No, taki na L4, o kulach i kilku chorobach psychicznych, ale jednak bóg. Ale przynajmniej mógł się już ruszać, napił się czegoś normalnego, pojadł i odkrył nawet imię tego jeźdźca, który nad nim ostatnio wisiał, Hikara.
Odkrył także, że wspomniany Hikar wybitnie go wkurwiał.
Najważniejsze, że zmysły miał wreszcie odpowiednio wyostrzone, zaraz więc spróbował wrócić pamięcią do tego, co się ostatnio wydarzyło. Byli u Horazona... To znaczy, on nadal tam był. Skąd oni tu przyjechali? W pamięci majaczyło mu jakieś targowisko, a tam kupował od kogoś ziółka. Ale jakie ziółka? Ziółka na... ziółka na...
I wtedy sobie przypomniał.
— Kurwa mać, PIERDOLENI ALIZOŃCZYCY! Niech tylko dorwę jednego, TO WSZYSTKICH ZAJEBIĘ!
— To w końcu wszystkich czy jednego?
— ZAMKNIJ RYJ!
Stojący nieopodal Hikar, z gęby podobny zupełnie do nikogo, zamilkł momentalnie, ale nie wyglądał na specjalnie poruszonego tym atakiem, więc wzruszył tylko ramionami, po czym zaczął manipulować przy jakimś płóciennym worku. Halse, nie do końca wiedząc, co się działo, postanowił w milczeniu to wszystko obserwować, a przy okazji zadbać o jakiekolwiek rozruszanie swojego potwornie zesztywniałego ciała. Gwałtownym ruchem przechylił szyję w prawo i w lewo, dzięki czemu po sali rozległy się przyjemne strzyknięcia. Obcy jeździec rozejrzał się zaskoczony, po czym rzucił zniesmaczone spojrzenie Halse'owi, dalej coś wyjmując z worka. Zajebię go, jak się okaże nieprzydatny, bo mnie wkurwia, pomyślał ze swobodą Halse, wyginając plecy i poruszając lekko łopatkami. Był naprawdę zesztywniały i obolały, jakby leżał tu co najmniej miesiąc.
Hikar nie wyglądał na poruszonego jego zmartwieniami, podchodząc do niego z napojem, który wykonał z czegoś, co wyjął z woreczka. Halse dość podejrzliwie się temu przyglądał.
— Znowu ziółka? Ja nie chcę żadnych ziółek! Poprzednie miały mi pomóc i mnie poskładać, a nie...
— A nie uratować życie? — dokończył uprzejmie. — No i uratowały przecież.
Wkurwiał go.
Co więcej, Hikar dostrzegł nieprzekonaną minę Halse’a, więc uraczył go jakąś długą przemową na temat ziółek, skutków ubocznych i ogonie pojętej dojrzałości mentalnej, ale Halse w pewnym momencie się wyłączył — zwłaszcza jak Hikar zaczął coś mówić w obcym języku i to tonem przedwiecznego myśliciela.
I to był już moment, w którym Halse uznał, że jednak go nie zabije. Facet musiał mieć coś z głową — i to poważnego — więc pewnie był zdolny do wszystkiego jako jednostka wysoce nieprzewidywalna. A w związku z tym, choć Halse uznawał sam siebie za nieustraszonego, zaczął się silnie obawiać o swoje zdrowie i życie. Tym bardziej, że siły mu całkiem nie wróciły, więc był zdolny do zgrabnych morderstw tylko w około osiemdziesięciu trzech procentach — a przynajmniej według własnej, bardzo subiektywnej oceny.
— To co jest z tymi ziółki nie tak, że tyle czasu martwy leżałem? — burknął, wyraźnie niezadowolony z tak opieszałej pomocy medycznej.
— Oooo, oooo, bo tamte pierwsze przeterminowane były…
Jak to pierwsze? To ile ich, do kurwy, było?!
I jak to p r z e t e r m i n o w a n e?!
— …i nierozrobione były, to… to one zabić mogły, tak nieodpowiednio przyrządzone, oooo prawda to, prawda. A one z rok czasu przeter… Nie, dwa lata. Dwa lata. Dwa. Dwa — mamrotał Jeździec, na szybko coś sobie kalkulując w głowie. — A te ziółka, co pani Callista…
Kto?, przemknęło mu przez myśl.
— …przekazała, to ziółka trzydniowe.
— Jakie, kurwa?
— Nooo, trzydniowe. Po trzech dniach działają.
— PRZECIEŻ TO BEZ SENSU!
— No tak jest napisane, o tu, na etykiecie.
— PRZECIEŻ TO NIE MIAŁO ŻADNEJ E-
Miało. Absurdalnie maleńkim druczkiem nabazgrano coś czarnym drukiem na ciemnobrązowym woreczku. Jakiś geniusz zła musiał na to wpaść, co w pewnym sensie Halse’owi imponowało, ale to nawet zabawne, że nikt — ani Hyron, ani Bezimienna, ani nikt — nie wpadł na to, by obejrzeć ten chędożony woreczek.
— Kto, do kurwy, i na chuj, tworzy trzydniowe ziółka?! — ryknął wściekle.
Denerwujący typ przyjrzał się uważnie do niedawna nieistniejącej etykiecie, marszcząc brwi i wysilając swój wzrok do granic możliwości.
— Firma ThreeHealth Inc.
— Aha. Pierdol się, ThreeHealth Inc.
Na samą myśl o tym, że ktoś go jakimiś przeterminowanymi od dwóch lat ziółkami poczęstował, zachciało mu się rzygać. A gdy już przeszło, Halse zaczął się zastanawiać nad jedną bardzo ważną rzeczą.
Kto chciał go zabić?
Odpowiedź dość szybko przyszła mu do głowy: wszyscy, bo każdemu w ten czy inny sposób nadepnął na odcisk. Ale co miał poradzić? Taki już był jego urok. Niestety, ta odpowiedź stanowiła bardzo szerokie pole do popisu i uniemożliwiało Halse’owi natychmiastowe rzucenie się na niedoszłego mordercę i roztrzaskania mu czaszki między swoimi niedźwiedzimi szczękami.
Ale najpierw musiał się ogarnąć, pozbierać myśli i swoje rzeczy. Musiał pogadać z Hyronem — Halse’owi właśnie się przypomniało, że coś mamrotał o jakimś zdegradowaniu, ale pewnie już mu się odwidziało — no i wypadało znaleźć Bezimienną, bo diabli wiedzieli, co się z nią działo pod jego nieobecność.
Jednak plany miały to do siebie, że szły w łeb. Zwłaszcza jego.
— JAK TO ODJECHALI?! GDZIE, KURWA?! PO CO? I CZEMU, DO KURWY, BEZE MNIE?!
— Minęło pięć dni, panie, odkąd... Oni, panie, za zmarłego cię uznali...
Aż go zatkało.
Pierwszy raz od bardzo dawna gniew znalazł się na drugim miejscu. Na pierwszym było oniemienie. Trzecią pozycję zajmował szok, a tuż za podium uplasowały się niedowierzanie i żal. A więc tak po prostu go porzucili? Jak byle gnoja, który nie potrafi się na własnego konia wdrapać? Tak po prostu, po tylu latach uznali, że jak się lekko zaziębił — śmiercionośną trucizną, ale tylko lekko — to od razu można go olać?!
O nieeee. O nie! Ze mną się tak nie postępuje!
— I NAWET ŻONĘ MI ZAJEBALI?!
I choć początkowo się wściekł, po chwili nastała całkiem słodka refleksja. Czy to nie czyniło z niego kawalera? Ostatecznie jednak uznał, że chyba niestety nie, bo porzucenie to nie rozwód.
Jak się nie wiedzie, to się nie wiedzie, pomyślał z jawnym smutkiem.
— Akurat nie, pani Callista znajduje się w zamku, ona...
— Kto?
Hikar spojrzał na niego nieprzytomnie, chyba nie bardzo wiedząc, czy się przesłyszał, czy może czegoś nie zrozumiał. Albo czy oby przypadkiem nie miał do czynienia z kimś o, lekko mówiąc, niezbyt zdrowej głowie.
— Pana małżonka. Pytał pan o nią…
Callista?, powtórzył w myślach Halse, zainteresowany tym odkryciem. A więc tak ma na imię Bezimienna! No proszę, czego to się człowiek dowiaduje.
— Dobra, nieważne — mruknął obojętnie Halse. — Prowadź pan do tej… jak jej tam?
Hikar obrzucił Halse’a spojrzeniem na poły niedowierzającym i zdegustowanym.
— Callista. Nie pamięta pan imienia własnej żony?
— A po chuj?
Ta odpowiedź najwyraźniej zmiotła staruszka z planszy, bo nie odezwał się więcej ani słowem. Zamiast tego zaprowadził go do Bezimiennej, co było jak na razie jedyną dobrą wiadomością tego dnia. Niespecjalnie cieszył się na spotkanie ze swoją żoną, bo to oznaczało, że będzie musiał się przyglądać jej osądzającym oczom i krzywej mince. Pewnie jak zwykle będzie się mądrować i uznawać za lepszą od wszystkich dookoła, ale trudno — może przynajmniej czegokolwiek się od niej dowie.
Ale, no właśnie — dlaczego ją też zostawili? Bo w to, że Bezimienna zechciała poczekać, aż małżonek wróci do zdrowia, Halse ani przez moment nie wierzył. Ta cwana lisica zapewne chciała się go pozbyć tak samo jak i on jej. Wobec tego, wysoce prawdopodobnym było, że to ona coś z ziółkami pochrzaniła. Dała mu nie te, które jej wskazał? Nie no, zaraz staruszek mówił, że to właśnie te od Bezimiennej były dobre, tylko że, kurwa, TRZYDNIOWE!, wrzasnął wściekle w myślach. Ilekroć myślał o tak debilnym pomyśle, wstępowała w niego ogromna złość. Tak czy inaczej, mordercze ziółka musiał podać ktoś inny. Tylko kto? Musiał się tego dowiedzieć, choć jeszcze nie był pewien, czy mu się chciało. Opcji było zbyt wiele.
Jednak momentalnie przestał o tym myśleć, gdy wszedł do sali swojej żony. A przynajmniej tego, co z niej zostało, bo w niczym już nie przypominało jego Bezimiennej. Kobieta leżąca na łóżku była blada i wyraźnie wycieńczona, miała przymknięte, drżące powieki i ciężki, świszczący oddech. Najwyraźniej trawiła ją jakaś poważna choroba i cokolwiek to było, nie rokowało to najlepiej.
Przez chwilę przyglądał się swojej żonie, na poły martwej, ale już pozbawionej życia. Przypatrywał się jej spojrzeniem pustym, chłodnym i twardym. Przypatrywał się jej bez cienia żalu, bo wiedział, że Bezimienna już z tego nie wyjdzie. A on, jako jej mąż, mógł trwać u jej boku i czekać, aż umrze, albo już teraz uznać ją za zmarłą i ruszyć w dalszą drogę. Wybór opcji był banalnie prosty i Halse nie czuł z tego powodu specjalnych wyrzutów. Podobnie jak podczas penetrowania jej rzeczy w poszukiwaniu swojego biednego, znoszonego, szarego płaszcza. I dopiero gdy go znalazł, rzucił raz jeszcze ostatnie spojrzenie Bezimiennej, po czym wyszedł z sali.
Jego pobudka wywołała na zamku niemałe poruszenie i cały szereg złośliwości ze strony Horazona, który wykpiewał fakt, że jego dawna kompania tak po prostu go zostawiła. Padła nawet propozycja, by Halse tu został, ale prędzej by sobie wacka odciął niż to zrobił.
Choć po chwili uznał, że to jednak nie było najbezpieczniejsze porównanie.
Zostało mu już tylko dowiedzieć się, gdzie te niemoty polazły, bo przecież musiał ich znaleźć. Próbę zamordowania go zrzucono na niedouczonego medyka, który pomylił zioła, stanowczo zaprzeczając, jakoby ktokolwiek próbował z zamysłem napaść na jego życie. Halse’owi niespecjalnie chciało się w to wierzyć, ale z drugiej strony: jakby ktoś chciał go zabić, to by go zabił, a nie podawał złe ziółka i czekał, aż go sraczka odwodni na śmierć. Więc może to faktycznie był jakiś niedouczony kretyn? Tak to najwyraźniej musiało zostać.
Dowiedział się też, że kilku zwiadowców Horazona widziało jakąś kompanię kierującą się na północ. Co było na północy od Horazona? W sumie wszystko.
To gdzie oni, do kurwy, jadą?, zastanawiał się w myślach, próbując znaleźć jakiekolwiek logiczne rozwiązanie dla tego kierunku. Ale to nieważne, Halse i tak musiał tych debili dogonić, a jeśli Hyron, swym zwyczajem, dalej stawiał znaki, to mogło pójść dość łatwo. Poza tym, wciąż mieli panny, a więc znaczne spowolnienie, co dodawało Halse’owi kolejną przewagę. Dlatego Halse zabrał się za przygotowanie do wyprawy, oznajmił reszcie, że opuszcza ten przegniły przybytek, medykowi postanowił wyjątkowo darować życie, po czym zasiadł na konia i ruszył na północ, mając nadzieję w miarę szybko dotrzeć do celu.
Więc powinno być w porządku.
Nic nie było w porządku, nic się nie układało. I nawet z tym kamieniem było coś nie tak.
Co to był za kamień? Ot, zwykły, kanciasty, szarawy i, jak na złość, pozbawiony jakiegokolwiek mchu, który by można było pod rzyć podłożyć. Na siedzisko więc średnio się nadawał, ale w zasięgu wzroku nie było innego, więc Halse musiał się zdecydować na ten kamień, z którym z całą pewnością było coś nie grało. Może dlatego, że był on jeden, pozbawiony swojej kamieniej rodziny? A może on inne kamienie jakoś od siebie odstraszył? A może był arcyzłolem pośród kamieni? Albo zwyzywał swoją matkę, przez co inne kamienie bezpowrotnie straciły do niego szacunek? Któż to wiedział? Na pewno nie Halse. Ale gdzieś usiąść musiał, a przecież nie będzie spodni śniegiem moczył. A gdy już usiadł, ponarzekał na niewygodę i nawyklinał cholerny świat, pomyślał sobie, że coś musi ze sobą zrobić. Nakreślić swoją przyszłość, cel swojej wędrówki i inne takie filozoficzne bzdury. Ale jak, skoro wokół był tylko on, śnieg i ten jeden mały głaz, któremu źle z oczu patrzyło?
Wtem Halse uznał, że przydałby się mu jakiś przyrząd do pisania. Ale nawet patyka żadnego nie miał. Żeby sobie w śniegu pobazgrać.
Rozejrzał się dookoła. Marna, cienka warstewka śniegu przykrywała równie marną, brązawo-pomarańczowawą ziemię. Co tam niby mogło wyrosnąć? Co najwyżej rozczarowanie na gałązce beznadziei. A jednak, wystarczyło kilka kroków poszukiwań i Halse mógł wrócić na ten arcyzły kamień ze swoim cennym znaleziskiem — patykiem. W związku z tym niedźwiadek bez wahania zabrał się do rozrysowania swojego planu działania.
"ZNALEŹĆ, ZAJEBAĆ, WYŚMIAĆ ICH TRUCHŁA", zanotował pieczołowicie. Przyjrzał się temu, potwierdził, że plan nie wymagał żadnych poprawek, po czym pokiwał głową z zadowoleniem, wreszcie mając przed sobą jakikolwiek cel.
I to jaki przyjemny!
Czy naprawdę chciał zabić swoich eks towarzyszy? Może niekoniecznie, ale grozić im bolesną, długą śmiercią na pewno zamierzał. Dlatego kilku godzinach mozolnej wędrówki przed siebie uznał, że to czas na odpoczynek i rozrysowanie swojej przyszłości.
Na domiar złego, buty mu się rozciapciały. Podeszwa całkiem się odkleiła pod wpływem śniegu, dając znak, że to chyba nie było obuwie wodoodporne. A śnieg zaczynał coraz mocniej zacinać, temperatura też była dość zimowa jak na tę zimową porę roku, więc Halse musiał sobie coś wymyślić. Póki co znowu wskoczył na konia żeby dalej nóg nie moczyć, ale wiatr spowodowany pędem wcale nie pomagał.
Na szczęście w oddali dojrzał jakiegoś jegomościa podróżującego czymś, co przed atakiem śnieżycy było traktem. Z daleka jegomość wyglądał jak mała, czarna plamka, ale im bardziej obaj się do siebie zbliżali, tym bardziej Halse się dziwił. Tajemniczy jeździec bowiem miał ubiór co najmniej wyróżniający się w tłumie: pstrokaty, błyszczący i kolorowy, pełen naszywek i ozdóbek wszelkiej maści. Wyglądał jak barwna papuga albo jak paw spowodowany zbyt śmiałą mieszanką alkoholi.
Ale przynajmniej miał buty. Wprawdzie cholernie dziwne, czerwoniaste, o bardzo długim, zawiniętym nosku. Czegoś takiego Halse jeszcze nie widział i w życiu by nie założył, ale okoliczności były takie a nie inne, a skórzane buty jegomościa wyglądały na solidne i, co ważniejsze, ciepłe.
Więc decyzja została podjęta.
Kiedy Halse podjechał konno do obcego, ten najpierw wyglądał na zaciekawionego i dziwnie zadowolonego, ale zaraz potem skrzywił się mocno i zląkł.
— N-nie mam pieniędzy! — krzyknął drżącym głosem. — M-mogę za to... w naturze...
— Co? — spytał Halse ze zdziwieniem. Nie wiedział, że zielarze tak dziwnie się ubierali. — O nie, kurwa, żadnych więcej ziółek! — wrzasnął, gdy już połączył kabelki. — Ale nieważne. Ja nie po twoje pieniądze, a już tym bardziej chwasty, tylko po buty. No, już, wyskakuj z nich, bo cię ostrzem popieszczę.
Kolorowy pan był wyraźnie przerażony, jakby myślał, że trafił na byle pospolitego rabusia. Halse’owi to nie przeszkadzało pod warunkiem, że pan kolega spełniał jego życzenia. I faktycznie: powolutku, drżącym rękami, zaczął zdejmować swoje cieplutkie, wygrzane, choć potwornie dziwaczne buciki.
Kto w ogóle takie nosił? I po diabła?
Poza tymi wszystkimi rzeczami, dla których w ogóle zostało stworzone jakiekolwiek obuwie, rzecz jasna.
— No nie bój się, nie zjem cię przecież — mruknął Halse, niezbyt zainteresowany okradzionym jegomościem. Bardziej interesował się nałożeniem tych czerwniastych bucików. Były odrobinkę za duże, ale trudno, one i tak były tylko tymczasowe.
No i kompletnie nie w jego stylu.
Ale potem naszła go ciekawa, interesująca myśl. Nie zjem cię, kolorowy panie? A to niby czemu?, pomyślał, po czym przemienił się w niedźwiedzia i go zjadł.
— Oby ten nie był zatruty — wymamrotał sam do siebie, wyraźnie czując, że był cały lepki od krwi. Lubił to uczucie, ale inni chyba nie przepadali za widokiem pobrudzonego krwią niedźwiedzia-mordercy, więc musiał się umyć. To stwarzało kolejny problem, bo gdzie on teraz znajdzie pod tym śniegiem jakąkolwiek wodę — i to niezamrożoną? Umył się więc śniegiem, choć dało to efekt raczej średni. Tylko z daleka nie widać było krwi, ale z bliska całą gębę i dłonie miał jakby jasnotruskawkowe.
O ciuchach nawet nie mówiąc.
— Czemu one się na mnie nie rozdzierają — pytał, szarpiąc się za swoje poplamione krwią odzienie — tylko złażą z cielskiem i się brudzą? W chuj niepraktyczne.
Przez moment przez halsowe kabelki przepływał prąd, pozwalając mu się chwilkę zastanowić.
— W sumie, gdyby się rozrywały, byłoby jeszcze bardziej w chuj niepraktyczne — zawyrokował i tą inteligentną myślą ruszył dalej.
Mijane po drodze kamienie były już mniej złe niż tamten poprzedni. Były wręcz dobre, bo zostały przez Hyrona oznaczone jego inteligentnymi znakami. Ale to dobrze, bo to oznaczało, że jechał we właściwym kierunku. Tuż przed nim zamajaczył ciemny, gesty las, ale właśnie przez niego prowadził zarówno trakt jak i hyronowe znaki, więc najwyraźniej tam należało się kierować. Przeprawa przez las nie powinna być niczym nadzwyczajnym, ale już kilkadziesiąt metrów dalej, kiedy Halse już znalazł się między wielkimi, starymi drzewami, od razu zauważył tę dość… nienaturalną ciszę panującą wokół. Owszem, nastała już czarna noc, mieli zimę, a trakt był tak zasypany, że niemal niewidoczny, ale tutaj nie słychać było ni odgłosów zbłąkanej zwierzyny, ni świstu wiatru nawet. Jakby wszystko wokół było martwe. Halse, na ogół nieprzejmujący się takimi rzeczami, zmarszczył brwi i mocniej wyczulił wszystkie swoje zmysły, mocniej otulając się skradzionym prawie-nieboszczce płaszczem. Trochę jednak po tym świecie łaził i czuł, że tu było coś nie tak.
Poza tym, po jakimś czasie wyczuł, że powietrze nie pachniało już wilgocią i lasem. Pachniało krwią.
Dlaczego krwią? Nigdzie wokół nie leżały żadne zwłoki, ani ludzkie, ani zwierzęce, Halse na pewno by je dostrzegł. Co więcej, gdy zaczynał się nad tym intensywniej zastanawiać i zwęszyć zapach, by odkryć jego źródło, ten nagle nikł, powodując w Jeźdźcu wrażenie, że ta woń tylko mu się zdawała. Ale zaraz po chwili, gdy skupiał myśli na czymś innym, charakterystyczny zapach rdzy i soli znowu łaskotał mu nos, pobudzał zmysły i wzmagał głód. Oh, jakże by on chętnie zasmakował mięsa całego umoczonego w takiej posoce! I choć niedawno zamordował właściciela swoich czerwonych bucików, rozerwał go w zasadzie dla zabawy, niewiele stamtąd wyjadając. Aż go wtem naszła ochota, by zawrócić i dokończyć dzieła. A gdyby tylko ktoś pojawił się na trakcie — na co Halse miał wielką nadzieję — bez najmniejszego wahania by się na niego rzucił, nie poświęcając temu występkowi ani jednej myśli.
Jego myśli pachniały krwią.
Z tym lasem było stanowczo coś nie tak. Halse bywał porywczy, gwałtowny, zwykle też najpierw atakował, potem myślał, ale nigdy wcześniej podobne myśli nie panowały nad nim tak po prostu, bez przyczyny. Przecież tu nie było nic poza drzewami! Jakby to te pnie były od środka wypełnione mięsem i krwią, jakby to one do niego podszeptywały. Obrażały go, wyśmiewały. Wyzywały, szantażowały, straszyły i wyganiały. Jakby to te drzewa były tymi wszystkimi ludźmi, wokół których mieszkał, gdy ledwie odrastał od ziemi.
Jakby to one wzbudziły w nim ten nagły, nienasycony, niemal sprawiający ból gniew. Gniew, do którego przecież przywykł.
Ale nie tego rodzaju. Nie ten, którego nie umiał opanować, który był spowodowany szyderstwami skierowanymi prosto w niego. Z tym nigdy nie umiał sobie poradzić. Aż od dziecka.
Wtem wstąpił w Halse’a nadzwyczajny wręcz niepokój. Rozglądał się niepewnie dookoła, mając nadzieję jak najszybciej wydostać się z tego przeklętego lasu. I wtem pomyślał, że dużo bardziej wołał tamten arcyzły kamień niż te szepczące, nienawistne drzewa.
I już dawno nie czuł tak wielkiej, słodkiej ulgi, gdy dostrzegł, że las zaczyna się przerzedzać, a w oddali widać było szarawy zaraz czegoś, co najpewniej było domami. Kilka kroków dalej dało się zaś dostrzec górujący nad całą okolicą zamek. Halse natychmiast pogonił konia, by możliwie jak najszybciej się tam dostać. Dlaczego? Dlatego, że znaki Hyrona tam prowadziło? Nie, ten powód zajmował drugie miejsce. Halse bowiem czuł, że po prostu musiał się tam dostać. Musiał odpocząć i uciec od tych przerażających oczu prastarych, otulonych śniegiem pni.
Gdy już dojechał na miejsce, wioseczka wokół zamku nie wyglądała specjalnie nadzwyczajnie: ot, domki. W domkach paliło się światło, z kominów domków leciał dym. Jakieś życie pewnie tam istniało, ale niespecjalnie było je widać, bo się pewnie w chatach poukrywało. Najważniejsze, że i w zamku niektóre okiennice jaśniały, co było znakiem, że ktoś tam zamieszkiwał. A skoro tak, to i mógł go przyjąć. Z tą myślą Halse pognał konia i już miał ruszyć czym prędzej w stronę szerokiego dziedzińca, którego ozdobą, poza wielkim, oschłym drzewem, były masywne, dębowe drzwi prowadzące gdzieś, gdzie było milutko, cieplutko i żadne drzewa mu krwią nie zajeżdżały. Wszystko jednak zniweczył widok, który Halse wychwycił ledwie kącikiem oka. A był to widok z całą pewnością niezapomniany, a więc taki, którego niedźwiadek za żadne skarby na świecie nie mógł przegapić.
Oto bowiem z czegoś na wzór rusztowania zwisała kobieta. Brzmi to co najmniej jak jakaś wymyślna metafora, a jednak bogowie najwyraźniej postanowili uśmiechnąć się do Halse’a i uhonorować go tak rzadkim i jakże uciesznym. Jakaś ciemnowłosa pani w samej koszuli — podwiewanej co jakiś czas wiatrem — w jakiś przedziwny sposób zahaczyła materiałem o jedną z belek, przez co wisiała sobie radośnie, jakby było to coś, co zwykła robić każdego wieczoru. Jednak ta scenka trwała może z pół uderzenia serca, bo zaraz po chwili dama runęła twarzą w śnieg, z cichym jęknięciem próbując się podnieść. Halse nie był w stanie ukryć swojego rozbawienia — a nawet jakby był, i tak by tego nie zrobił — dlatego ryknął głośnym śmiechem, zbliżając się do damskiego, zakopanego w zimowym puchu placka. Och, jakże to był piękny widok! Taka rozciapciana w śniegu panienka, przemoczona, z rozwianym włosem i rozdartą koszulą. Cóż to był za piękny widok!
Jednak dobry humor Halse’a prysł jak bańka mydlana, kiedy to panienka też zaczęła się śmiać, i to niechybnie z niego, a raczej jego niecodziennego obuwia. Pierdolone buty!, wściekał się w myślach, co mnie podkusiło, żeby akurat je zabrać?!
Zapewne brak jakiegokolwiek innego obuwia wokół, zwłaszcza że przecież nikogo innego po drodze nie spotkał. Więc albo by wziął te jedne buciki, albo dojechałby do zamku z odmrożeniami. Wprawdzie mógłby całą drogę przebyć jako niedźwiedź, ale to w ten sposób nie działo i Halse pozbawiony butów i tak by przemarzł, nawet w zwierzęcej formie. Dziwaczna była to zasada, ale nie dało się z nią dyskutować.
— No i z czego rżysz jak kobyła? — warknął, wyraźnie wściekły, że ktokolwiek się z niego śmiał. Mimo to, z nieznanego nawet sobie powodu, wyciągnął do tej kobiecej sieroty dłoń, by pomóc jej wstać. Dama najpierw zlustrowała go spojrzeniem, ale ostatecznie odwzajemniła gest.
— Tylko nie waż się mnie opuścić — odfuknęła tonem dumnej szlachcianki.
Halse uśmiechnął się z pobłażaniem pod nosem, umyślnie lekko popuszczając splot ich dłoni, choć nadal ich całkiem nie puszczając, by panienka sobie pomyślała, że niedźwiadek jednak się rozmyślił. Roześmiał się na widok jej rozeźlonej miny, po czym, już bez większych komplikacji, naprawdę pomógł jej wstać. I przyznać trzeba było, wstawała znacznie zgrabniej niż spadała.
— Pani tutaj zadomowiona? — spytał, wskazując na zamek. — Jeśli tak, to chętnie pomogę wrócić, tylko nie wiem, jaką drogę pani by wolała: klasyczną, przez dziedziniec, czy może bardziej niekonwencjonalną, jaką to pani przed chwilką pokazała?
To wszystko powiedział tonem fałszywie przesłodzonym, nie pozostawiając wątpliwości, że Halse jawnie kpił z nowopoznanej amatorki wyskakiwania z balkonów. Najwyraźniej jednak ta sugestia niespecjalnie się jej spodobała.
— A w jaki sposób miałabym wrócić tą samą drogą? — burknęła. — Rzut kobietą, niby oszczepem, raczej nie wchodzi w grę i zdecydowanie dżentelmeńskie nie jest, przy czym oczywiście od pana nie oczekuję nawet bycia dżentelmenem w jakimkolwiek calu.
Zaśmiał się z tej małej obelgi, wcale nie uważając, by była nietrafiona. Wprost przeciwnie — rzeczywiście, do gentlemana było mu tak samo daleko, jak tej panience do zgrabnego lądowania.
— Nie docenia pani moich umiejętności — odparł z rozbawieniem. — Pani lekka jak piórko się wydaje, więc jak dobrze podrzucę, może się pani zdołać zahaczyć o te same belki, a tym samym jakoś się do okienka z drapać. Wierzę, że pani zdolna jest i sobie z takim wyzwaniem poradzi!
I raz jeszcze to spostrzeżenie nie spotkało się z przychylnością rozmówczyni, która obrzuciła go soczystym, morderczym, mrożącym krew w żyłach spojrzeniem. Ale skoro było tak straszliwe, to czemu Halse'a ciągle bawiło?
— Czy ja wyglądam panu na włamywacza, może jakąś akrobatkę albo kogoś z wędrownego cyrku? — spytała gniewnie. — Powiem panu, co można zrobić: dać mi swój płaszcz i podwieźć mnie pod bramę albo, co lepsze, do ogrodu, i narwać mi tam kory z dębu.
Kory?, powtórzył ze zdziwieniem w myślach, nie będąc pewien, czy się przesłyszał, czy ta dziwna panienka naprawdę oczekiwała od niego, że nazrywa jej z drzew kory.
— A mam być szczery czy miły? — spytał złośliwie, zdejmując z ramion swój szary płaszcz i podając go pannie. — Bo mnie te niedawne wyczyny całkiem akrobatycznie wyglądały.
— U mężczyzn szczerość jest ceniona, jednak nieprzesadna. Tak jak od kobiet oczekuje się moralności.... względnej.
Halse zarechotał, coraz bardziej zadowolony z tego, w jak dziwacznym kierunku szła ta rozmowa.
— To nie ten adres, panienko. No dobrze, hop! Pomóc ze wspinaczką na konia, czy pani akrobatka tak samo zgrabnie sama na niego wskoczy, jak z okienka wyskoczyła?
Pannica, z pewnym siebie uśmiechem, zdołała sama wejść na konia, zasiadając z przodu. Halse zrobił jej odpowiednio dużo miejsca, sięgając po cugle — aż takim wariatem nie był, by dać babie prowadzić — po czym ruszyli w kierunku porastających w pobliżu drzewek.
— Zdziwiłby się pan jeszcze, jakie umiejętności pani akrobatka może posiadać — odrzekła tak samo pewnym siebie tonem — ale to może jak lepiej się poznamy. Proszę mi pomóc, bez zwłoki. Ruchy, ruchy — zakomenderowała.
Halse zmarszczył brwi, trochę się już gubiąc w tym, co panienka akrobatka do niego mówiła.
— No to co się pani tak na mnie pogniewała — pytał ze zdziwieniem i niezadowoleniem — skoro teraz sama pani przyznaje, że z pani akrobatka? Ech, te baby. Powiedzą A, potem B i się będą z tobą wykłócać, że to przecież C było!
— Dokładnie tak. Widzę, że doskonale się zna pan na kobietach. Pan żonaty?
To pytanie także nieco skonfundowało Halse’a. Czy on był stanu wolnego? Czysto teoretycznie, jeszcze nie. Jeszcze. Ale w sumie, płaszcz swój już zabrał, a tamta kobiecina już i tak ledwie dychała i tylko patrzeć, jak Halse zostanie wdowcem. A podsumowując to wszystko, werdykt był jeden.
— Hm, na pani szczęście od niedawna jestem kawalerem do wzięcia — odparł z zaczepnym uśmiechem.
— To doskonale się składa…
Ten niespodziewany optymizm zupełnie Halse’a zaskoczył i przez ułamek ułamka sekundy nie wiedział, jak na to zareagować. Zwykle panny nie były w stosunku do niego aż tak chętne, ale to tego przecież nie mógł się przyznać.
— Zapamiętam o pani chęciach — rzekł w końcu, wypinając dumne pierś — gdy już znudzę się kawalerskim życiem, to mogę pani akrobatce obiecać.
— Coś mi się widzi, że szybko pan zatęskni za stanem małżeńskim — mruknęła kusząco, niby przypadkiem przejeżdżając swoimi zgrabnymi paluszkami po jego udzie. Oj, wiedziała ta kobiecina, jak wpłynąć na fantazję mężczyzny, wiedziała!
— Z panią akrobatką u boku? — pytał, żywo zdziwiony ta absurdalną sugestią. — Nie sądzę, bym prędko się znudził z kimś tak żywiołowym. I odważnym: mało która dama odważyłaby się nocą w samej koszuli po rusztowaniach skakać.
Coś czuł, że prędko mu się ten żarcik nie znudzi.
— Nie jestem pewna, czy słyszę zadowolenie, czy uznanie — odparowała, ni to urażona, ni to rozbawiona.
— Może być pani z siebie dumna, bo to jedno i drugie, pani akrobatko. A oto drzewa. I to takie z korą. Które panienka sobie życzy? A może sama z konia fikołkiem zeskoczy, skoroś pani taka gibka? I już dziś ze śniegiem dobrze zapoznana, więc stópki chłodowi niestraszne.
Panienka nie wydawała się poruszona tą małą szpileczką — których Halse miał w zanadrzu całe pudełeczko — tylko zaczęła z godnym podziwu zaangażowaniem wydawać mu polecenia.
— To. I to. I tamto — akrobatka wskazała palcem konkretne drzewa. — Ale żwawo proszę, bo bez silnego męskiego ramienia zaraz zamarznę na tym koniu i nie będzie z czego się już tak cieszyć.
— No prawda, zesztywniała może już nie być zdolna do akrobatycznych sztuczek i nie móc wyskakiwać z okien. Cóż to byłaby za strata! — zakpił z udawanym dramatyzmem w głosie. — A po diabła panience ta kora? Żeby na następny raz te najdelikatniejsze partie ciała ochronić przed obiciem, jak już sobie pani znowu zeskakiwać z balkonów zażyczy?
— Nie. Do włosów. Na marginesie, panu również jakaś kuracja by się przydała, bo spadając, byłabym gotowa przysiąc, że z góry i z daleka widziałam już zaczątki łysiny.
To już nie było śmieszne i oto panienka, wcale go nie znając, uderzyła w jego czuły punkt: włosy. Tak się bowiem składało, że Halse bardzo lubił swoje włosy, jaśniutkie jak poranna, przetykana słońcem mgiełka, sięgające lekko za ramię, przez co zwykle spinał je lekko z tyłu na karku. Może i nie dbał o nie przesadnie często, ale też nie zamierzał ścinać, już o zgoleniu na łyso nie mówiąc. Dlatego gdy to podłe babsko oskarżyło go o łysienie, wystraszył się nie na żarty i chyba tylko nadludzką siłą woli powstrzymał się przed pomacaniem głowy w celu poszukiwania rozrzedzonych miejsc.
— Łże pani przebrzydle — oskarżył akrobatkę, mając nadzieję, że szok i strach nie wybrzmiewały w jego głosie zbyt mocno — i to komuś, kto pani pomoc w zerwaniu kory oferuje! Nieładnie tak damie kłamać, panienko akrobatko — to wszystko powiedziane sztucznie pewnym siebie tonem, w środeczku przerażony i planujący sobie zaraz po tej rozmowie pobiec do lustra w poszukiwaniu rzeczonej łysiny, mając nadzieję jej tam nie znaleźć.
— Jeśli ja łżę przebrzydle, to z pana jest święty -— odrzekła bez mrugnięcia okiem. — Gdyby się ze mnie pan nie nabijał, powiedziałabym, żeś pan przystojny i atrakcyjny chłop, ale jako że tak nie było, to nic nie powiem.
Halse roześmiał się głośno, choć na chwilę zapominając o budzącym grozę łysieniu.
— A kto tu mówi, że ja się łganiem zawodowo nie zajmuję? — spytał ze swobodą i rozbawionym uśmiechem. — My, mężczyźni, kłamstwa z mlekiem marki wysysamy i nas przecie każda panna o to co najmniej podejrzewa, zwykle słusznie. Ale kłamiąca panienka? I TO W DODAKU AKROBATKA?! Nie uchodzi takiej kłamać!
Akrobatka niestety nie była specjalnie poruszona tymi słowami — znowu — a jedynie, w ramach swojego komentarza na jego wywód, wychyliła się, zerkając wymownie na buty.
— Rzekłabym, że jeśli już zawodowo się pan czymś zajmuje, to nie tym, a jeśli kłamaniem, to tylko w kwestii długości swojego narzędzia.
— Co do wcześniejszych pani słów — rzekł delikatnie urażonym tonem — ja też nie powiem i nie podziękuję za ten komplement. Choć pewnie kłamliwy, bo, jak już ustaliliśmy, panienka akrobatka nic jedno by z okien wyskakiwała i życzliwym mężom w oczy łgała. A OD BUTÓW SIĘ PANI ODCZEPI. Ciepłe są? Ciepłe. Dziur nie maja? Nie mają. A że dziwaczne, to jakoś zniosę.
Nie zniosę, jęknął w myślach. Niech ta kobita szybciej zamiatać jęzorem przestanie, bo jeszcze więcej osób mnie tym badziewiu zobaczy!
— Rozumiem, że daje radę pan żyć z tymi butami, biorąc pod uwagę to, że jest pan mężczyzną — w całokształcie — równie dziwacznym.
Tymi słowami panienka, wbrew pozorom, bardzo przypodobała się Halse’owi, ten bowiem uznał jej słowa za komplement. Normalni ludzie to nudni ludzie, w którymi nikt nie chciał mieć nic wspólnego. A skoro akrobatka uznała Halse’a za dziwnego, to znaczy, że wzbudził jej zainteresowanie. I tylko to się liczyło.
— Owszem — przyznał radośnie — więc trafił swój na swego: jegomość w dziwnych butach i skacząca z balkonów akrobatka-kłamczuszka.
Wraz z tymi słowami uśmiechnął się złośliwie, naprawdę rad z tych żarcików o skakaniu z balkonów.
— Łatwo mi zarzuca pan kłamstwo, ale zwykle tak jest. Kłamca najczęściej innym kłamstwo zarzuca, tak jak zdradzający innych łatwo zdradza. Chociaż wolałabym, żeby mi pan przydał bardziej atrakcyjne przymioty niż tylko słodkie kłamstewka zarzucał.
— Toć ja przecież przyznałem, że od kłamstewek mi niedaleko, więc takimi porównaniami tylko się panienka akrobatka pogrąża — odfuknął, rozczarowany jej powolnym rozumowaniem. — A co do bardziej atrakcyjnych przedmiotów, to proszę bardzo. Oto kora. Bardzo atrakcyjna. Brązowiutka, pomarszczona z wierzchu i gładziutka od spodu, ładnie lasem pachnąca. Najpiękniejsza kora spośród wszystkich w tym lasku. Żaden zbieracz kor by się jej nie oparł.
Co ja robię ze swoim życiem, pomyślał ponuro, kiedy tak trzymał tę korę w rękach i obracał ją na wszystkie strony, żeby panienka miała pewność, że to na pewno idealna, spełniająca jej oczekiwania kora.
— Doskonale pan je zbiera, chętnie z pańskich usług wkrótce skorzystam. A tak przy okazji — akrobatka zlustrowała go czujnym spojrzeniem — co pana tutaj sprowadza? Bo raczej wątpię, by nie mógł się pan oprzeć spadającej nagiej damie z wieży...
— No jakże to, tak zgrabnej akrobatce ja, prosty mężczyzna, miałbym się oprzeć? — odparł tonem wskazującym, że nie było co do odpowiedzi żadnych wątpliwości. — Nigdy w życiu! A jestem tu w celu dokonania kilku brutalnych mordów — kontynuował takim tonem, jakby właśnie opowiadał o pogodzie. — Mordy wspomniane mają być karą za porzucenie chorego w potrzebie, błędnie zakładając, że jest on martwy. Otóż nie jest, a tą martwością zamierza się z innymi zdrajcami wymienić.
Akrobatka, wyraźnie zdziwiona tymi słowami, przymrużyła oczy i rozejrzała wokół. Jednak zrobiła to na tyle energicznie, że lekko zachwiała się na koniu, przez co na wszelki wypadek objęła szyję Halse’a swoim ramieniem. A on absolutnie nie miał nic przeciwko.
— Poznaję pana — zawyrokowała wreszcie. — To pan podobnież się otruł... po zjedzeniu żłaczki krzywolistnej i kilku innych jadowitych ziół? — Twarz kobiety wyrażała wątpliwości.
— Czego że niby? ACH, CHOLERNIE ZIOŁA! — warknął wściekle. — Nigdy w życiu żadnych do pyska nie wezmę! Jakiś pieprzony medyk, co się wyraźnie z powołaniem minął, nafaszerował mnie PRZERERMINOWANYMI ziółkami! Rozumie to pani akrobatka?! Jak zioła mogą być przeterminowane? To naprawdę trzeba mieć talent, żeby tak zawodowo robotę spartaczyć. A zatruć to się alizończykami zatrułem. To taka zgniła nacja, że w sumie można było się domyślić, że coś z nimi będzie nie tak. Ale mimo to byli bardzo smaczni, wie pani? Ta trucizna tak fajnie smaczek podbijała. I w sumie teraz, kiedy jednak dycham, wcale nie żałuję, żem ich zeżarł.
Twarz akrobatki nagle pojaśniała od nagłego olśnienia, jakie na nią najwyraźniej spadło.
— A, to pan! Ten idiota, co zeżarł ludzi, którzy zawsze przed śmiercią zażywają truciznę. Rzeczywiście rację miał pański dowódca twierdząc, że takiej inteligencji jak pańska można tylko pozazdrościć.
Tym razem jednak to Halse nie wyraził żadnego poruszenia tą małą obelgą.
— Może i idiota, ale nad takimi zawsze największe szczęście czuwa, więc czy ja narzekam? Ani trochę, panienko akrobatko
Pani akrobatka pokiwała głową z uśmiechem. Choć Halse nie miał pojęcia, co ją tak bawiło.
— A powinien pan, bo trafił pan na najgorsze zło na tym świecie: na mnie.
— Naprawdę? — spytał, żywo zainteresowany. — A co w pani takiego złego, poza tym, że może pani kogoś zabić, gdyby zechciała pani znowu z balkonów zeskakiwać i przypadkiem swoim zgrabnym ciałkiem kogoś przygniotła? Pani wprawdzie piórko waży, ale z takiej wysokości nawet taka kruszynka może się okazać śmiercionośna!
Kobieta obrzuciła go przeciągłym, z deka krytycznym spojrzeniem.
— Może dam panu więcej powodów ku temu kiedyś w przyszłości... póki co może pan tylko zgadywać i, rzecz jasna, cierpieć jak inni mężczyźni na tym świecie, próbując się domyślić, co mogłam mieć na myśli — odrzekła z bezczelnym uśmiechem, zanim odsunęła się, przestając obejmować go wokół szyi. — Ale jedno powiem panu na pewno: wkrótce będzie mnie pan przeklinać na resztę swojego życia.
— Chętnie chciałbym to zobaczyć — rzekł z zaczepnym uśmieszkiem — jak to ja na taką kłamliwą akrobatyczkę narzekam. Jak na razie wzbudza pani jak najbardziej pozytywne wrażenie. Już na starcie mnie pani kupiła, rozbawiając do łez swoim popisem kaskaderskim.
Nie mógł się powstrzymać od tego samego żarciku. Po prostu nie mógł!
— Widzę, że pan z tych, co lubią gołe panny zaczepiać... — odrzekła z równie zaczepnym uśmiechem. — Ale czy potrafi pan przejść od słów do czynów, gdy panna jest chętna?
— To zna pani takiego, co nie lubi? — spytał z udawanym zdziwieniem. — A co do czynów, to z chęcią największą jestem na pani zawołanie, by pani to udowodnić!
— Spotkałam takiego — przyznała niemal z powagą. — Mężczyzną był bardzo oczytanym i czarującym, ale po spotkaniu ze mną niestety poczuł powołanie kapłańskie i dołączył do zakonu. Strata dla świata — odrzekła kobieta. — A co do czynów, to bardzo proszę — powiedziała z dużą pewnością siebie. — Wiele to o panu powie... bo któż rzekł, że to ja jestem chętna? Rzekłabym, że pan, zdecydowanie.
— Oczywiście, że ja — odparł takim tonem, jakby był zdziwiony, że to w ogóle podlega dyskusji. — Ale będę uprzejmy i jako żeśmy się dopiero poznali, pozwolę pani dobrowolnie dzień i porę wybrać. Aż takim chamem to nawet ja nie jestem!
— Po ślubie. — Rozbawienie w głosie kobiety było aż nadto słyszalne.
— Ależ oczywiście, droga panienko akrobatko! Tak przecie każda szanująca się kobieta powinna postąpić i mnie nie pozostało nic innego, jak to zaakceptować. Ale jakby pani samotna czasem była, to zapraszam, przyjmę to zło, jakim się pani sama określa, z otwartymi ramionami.
— Choćby dzisiaj, choćby teraz? — Kobieta spojrzała z niedowierzaniem.
— No nie śmiałbym przecież damie w potrzebie odmówić!
Pani akrobatka potrzebowała chwilki, by zdecydować się na jakąś konkretną reakcję. Aż wreszcie położyła dłoń na jego czole, spoglądając na niego z udawaną troską.
— Albo chory jakiś, albo wariat — zdiagnozowała po chwili ze stalową pewnością wybrzmiewającą w jej gładkim głosie.
— Do niedawna jedno i drugie — przyznał. — Teraz tylko wariat.
Jego towarzyszka prychnęła śmiechem, co ani trochę się Halse’owi nie spodobało.
— Zanadto pochlebia pan sobie.
A ta odzywka spodobała mu się jeszcze mniej. Spojrzał więc na nią spod byka, zaskoczony tą nagłą zmianą kierunku rozmowy.
— A to niby czemu? — burknął. — Czego mi brakuje? I gdzie ja na chorego wyglądam?
Kobieta zaśmiała się szczerze, widząc to pochmurne spojrzenie.
— No nie wiem... Inteligencji, od tego zacznijmy, skoro tak szybko się zgodziłeś, a co do wyglądania na chorego... ja muszę wszystko sobie obejrzeć, nie ma zmiłuj — rzuciła mu bezczelne spojrzenie, zanim dłonią znów zawędrowała po jego udzie. — Bo może z twarzy przystojny, z włosów gorzej, a na dole to już całkiem grobowiec?
No przegina, baba jedna!, denerwował się w myślach.
— Zaraz panią z tego konia zrzucę, już mi się przestaje podobać ta zabawa — odparował z jawnym niezadowoleniem. — I na nic się nie zgodziłem, do diabła, jedynie swoją ofertę ogrania panienki łoża podrzuciłem. O żadnym ożenku mowy nie było; rozsądna dama powinna z cielesnymi uciechami aż do ożenku poczekać, ale oboje wiemy, że nie każda taka.
Pani akrobatka też tak nie wygląda, pomyślał, nie śmiąc powiedzieć tego na głos.
— Wiedziałam — oświadczyła z dziką satysfakcją kobieta. — No i czemu mi pan taki teatrzyk odstawiasz? — spytała prześmiewczo, klepiąc go po udzie. — Ale widać, że nie wariat jednak, bo w tej wypowiedzi był przebłysk rozsądku. O dziwo.
Dzięki niebiosom, wyprawa po korę dobiegła końca, bo dojechali wreszcie na dziedziniec, gdzie panienka zechciała ześlizgnąć się z konia, zadowolona ze swojej zdobyczy. I już miała bez słowa wejść do środka, kiedy nagle się zatrzymała, zerkając za siebie. Halse już miał ją zganić za ten jawny brak szacunku i wdzięczności za pomoc, ale być może akrobatka sama właśnie na to wpadła.
— Jeśli zaś chcesz ogrzać moje łoże, to przynieś co najmniej trzy-cztery wiadra wody i brzytwy mi użycz — oświadczyła iście uroczystym, butnym tonem.
Ona jest bezczelna!, denerwował się w myślach.
— Jak tak to nie — odburknął, jawnie urażony tym podłym brakiem wdzięczności za jego pomoc.
— To chcesz czy nie?
Pewnie, że chciał. Ale na własnych warunkach, a nie na zasadach tej wariatki od kory. No i co on miał teraz zrobić? Już przecież uraziła jego honor, więc powinien ją teraz po prostu spławić i kazać samej sobie te wiadra nosić. Ale gdyby tak zrobiłby, byłoby jeszcze gorzej i zapewne tylko pogorszyłby swoją i tak nie za ciekawą sytuację.
Westchnął męczeńsko. Akrobatka miała rację: niewiele czasu potrzebowała, by mu udowodnić, że była wcielonym złem.
— Dobra, kobieto, ZEJDŹ MI Z OCZU! — warknął wreszcie, sam nie wiedząc, czy był bardziej rozeźlony na nią, czy na siebie. — Sam wody nabiorę, bo już mnie rzeczywiście wkurzać zaczynasz!
— Ostrzegałam cię — odrzekła ze śmiechem. — Mówiłam, że po paru dniach będziesz mnie przeklinać.
Z tymi słowy zniknęła w głębi fortecy, zostawiając Halse’a samego na dziedzińcu. No i co on miał teraz zrobić? Ot, nazbierać wody i jej zanieść. Se pomagiera znalazła, wiedźma jedna!, wściekał się w myślach, szukając wokół czegoś studniopodobnego. I znalazł, i to nawet z wiadrami. Więc nie było zmiłuj i trzeba było zrobić, co panienka sobie zażyczyła. Czemu niby? Sam nie wiedział.
Cholerny świat, zaklął wściekle.
DAGIAN
Jej świat był czarny. Dosłownie i metaforycznie.
Czarne było jej niebo, ilekroć budziła się z czegoś, co tylko sprawiało wrażenie snu. I nawet błyskające pozornie radośnie gwiazdy nie sprawiały żadnej uciechy, a księżyc okazywał się niczym innym jak tylko zdrajcą służącym tej, która ją zniewoliła.
Tej, którą Dagian kochała. I która kochała ją.
Czarne były ściany, meble i podłogi; czarne były sufity, okiennice i drzwi. Czerń nocy otulała swoim płaszczykiem wszystko, czego tylko dotknęła, nie istniało bowiem nic poza nią.
Czarne były włosy Dagian. Piękne, gładkie, lśniące, bardzo długie. Zwykle były spinane klamrą z tyłu, czasami zaplatane w warkocz, ale nigdy nie tworzono z nich fikuśnych fryzur. Nie było tu nikogo, kto mógłby to dla niej zrobić, a ona sama tego nie potrafiła. Ale i tak były piękne i Dagian je kochała, będące jej jedyną dumą.
Czarne były oczy Dagian. Czarne, duże, niczym dwa od dawna zgasłe już węgielki. I jej oczy też były zgasłe, bez żadnej iskierki wewnątrz, bez żadnego cienia nadziei, radości czy wiary. Jej oczy miały widzieć. Do tego zostały stworzone, taka była ich funkcja. Nie były zaś żadnym zwierciadłem duszy, bo tej Dagian nie miała. Zabrała ją ta, która ją zniewoliła.
Ta, którą Dagian kochała. I która kochała ją.
Czarne były myśli Dagian. Rozmaite nitki myśli, złudzeń, marzeń i wyobrażeń przecinały się ze sobą wewnątrz jej głowy, lecz nie było tam żadnej innej barwy. Nie było żółci radości, pomarańczowego wzruszenia, zielonej nadziei ani niebieskiego rozmarzenia. Nie było różu wyobraźni, czerwieni namiętności ani fioletu odwagi. Była tylko czerń. Czerń pesymizmu, czerń braku złudzeń, czerń beznadziei, czerń niechęci oraz czerń pustki. Bo czym była czerń, jeśli nie brakiem koloru? I Dagian odczuwała ten brak każdej nocy. Bo dni nie miała. Dni odebrała jej ta, która ją zniewoliła.
Ta, którą Dagian kochała. I która kochała ją.
Aż na końcu, czarna była rozpacz Dagian. Czarne były jej łzy, czarny był jej smutek i czarny był jej krzyk, który czasami potrafiła w sobie stłumić, ale prędzej czy później znajdował swoje ujście, rozchodząc się upiornym echem po jej komnatach. Czary był jej strach przed tym, że jej życie nigdy się nie odmieni i czarna była jej nienawiść, że spotkał ją tak okrutny los. Czarne było rozczarowanie i żal, ilekroć spoglądała w lutro, a jego odbiciu wciąż widziała tę samą osobę. Widziała tam kobietę, której istnienie zapisano czarnym tuszem na czarnym pergaminie. Widziała tam kobietę o czarnym spojrzeniu i czarnej, skradzionej duszy. Widziała tam kobietę szpetną, zniekształconą, o twarzy drobnej, bladej, pokrytej złotymi, łuskowatymi wybrzuszeniami, spośród których największy zdeformował jej lewy policzek i płatek nosa. Widziała tam bliznę biegnącą pionowo od jej dolnej powieki aż do połowy lica. Widziała tam drobne, czerwone usta, tak wiele razy przegryzane aż do krwi. Widziała tam to wszystko, czego tak rozpaczliwie nie chciała widzieć. Widziała tam wszystko to, co zrobiła z nią ta, która ją zniewoliła.
Ta, którą Dagian kochała. I która kochała ją.
Ale czy to była miłość? Czy to było oddanie? Dagian czuła to całą sobą, czuła w każdej kości i płynącej krwi, że kochała swoją Panią miłością najszczerszą i najczystszą. Kochała ją, oddając jej całą siebie. Nawet jeśli wbrew swojej woli. Dagian kochała swoją Panią i noc, pod której płaszczem na nią spoglądała. Dagian wierzyła, że kiedyś się z nią spotka, choć to najpewniej zakończy jej ziemski żywot. Od tego chciał ją uchronić jej ojciec, kiedyś człowiek dobrotliwy i miłujący. Ale i on już przed wiekami stał się kimś tak skrajnie innym, że Dagian uznawała go za obcego człowieka, wobec którego nie czuła niczego poza strachem. Był to bowiem człowiek bezwzględny, brutalny i nieobliczalny i choć z pewnością ją kochał, Dagian to wiedziała, tak ona już od dawna nie potrafiła pokochać jego. Była to myśl potworna, dręcząca i rozpaczliwa, ale jak najprawdziwsza.
Aż którejś nocy zbudziła się ze świadomością, że nie byli sami.
Wkrótce przybył do niej jej ojciec, aby poinformować o zbliżających się gościach. Wiedziała, że dla wędrowców nie oznaczało to niczego dobrego, w przeciwieństwie do ojca, którego ta wizyta nadzwyczaj radowała. Jednak dla Dagian była to nowość; coś, czego nie doświadczyła już od tak dawna. Dla niej to nie miało żadnego znaczenia, ojciec i tak jej stąd nie wypuści i nikomu nie przedstawi. Ale waśnie na tę myśl rozpacz ścisnęła jej serce tak desperacko, że aż Dagian opadła na kolana, nie będąc w stanie dłużej zdławiać narastającego wewnątrz niej płaczu. Płakała gorzko i rzewnie, nienawidząc tej czerni, w którą odziała ją Pani Nocy, którą ją otoczyła i którą ją zaduszała od setek lat. Tak i płaczem się dusiła, starając się nabrać powietrza do płuc, ale kolejne spazmy jej na to nie pozwalały. Tak bardzo pragnęła kogoś spotkać, z kimś porozmawiać. Tak bardzo pragnęła, by ktoś spojrzał na nią jak na człowieka, jak na osobę. By ją dostrzegł. By dowiedział się o jej istnieniu.
— U-u… Usłyszcie… mnie… — błagała, targana płaczem.
Usłyszcie i pozwólcie istnieć.
Przecież nie była niczym więcej, jak czarnym pyłem.
Nie była niczym więcej, jak tylko czernią.
Słyszała ją tylko Pani Nocy. Ta, która ją zniewoliła. Ta, którą Dagian kochała i która kochała ją. Usłyszała ją, bo tak jak i ona pragnęła dla niej wolności, dziewczyna wyraźnie to czuła. I pomogła, by i inni ją usłyszeli, przed oczyma ukazując Dagian mężczyznę rosłego, ciemnowłosego, jakże urodziwego. I wtem Dagian już wiedziała, że we śnie nawiedzą go sny pełne symboli i wskazówek, których w żaden inny sposób przekazać nie umiała ani nie mogła podpowiedzieć, jak je rozwiązać. Mężczyzna jednak nie chciał tych wskazówek, odrzucał je i ona wraz z żyjącą w niej Panią Nocy wyraźnie to czuły. Dlatego spojrzenie swe bogini skierowała ku kobiecie o pięknych, kasztanowych falach okalających równie piękną twarz. Także i ją tej nocy nawiedzą dziwne, tajemnicze sny, ale co z tym zrobi? To tylko jej wola i Dagian nic nie mogła z tym zrobić.
Była wszak tylko umiłowaną przez Panią Nocy czernią.