Telos: The Dark Side awakens [2os., Star Wars,

Awatar użytkownika
Einsamkeit
Posty: 94
Rejestracja: sob kwie 24, 2021 5:22 pm

Telos: The Dark Side awakens [2os., Star Wars,

Post autor: Einsamkeit »

Obrazek


Linuxa - Mistrz
Einsamkeit - Uczennica


Wojny Klonów wprowadziły dużo zamętu i chaosu w Galaktyce; wielu Mistrzów Jedi wraz ze swoimi uczniami musiało się ukryć lub walczyć, nierzadko oddając życie za swoich padawanów. Nieliczni zdołali uciec; sporo z nich zostało uwięzionych na krążownikach, walcząc z Klonami, które obróciły się przeciwko nim w wyniku Rozkazu 66.

Akcja rozpoczyna się na krążowniku Venator, którym podróżują zarówno nasz Mistrz, jak i jego Uczeń bądź Uczennica oraz pozostali członkowie Zakonu; postaci muszą dotrzeć na Telos, gdzie urzęduje były Mistrz Jedi, Drega Zaan. Sytuacja jest niepewna; jak potoczy się historia postaci, otoczonych przez Klony? Czy przetrwają tę podróż i dotrą na Telos? A może ich statek rozbije się na innej, nieznanej planecie? A może jeszcze inaczej - wpadną w ręce Imperium i trafią do miejsca, w którym umierają Jedi, lecz powstają Inkwizytorzy Imperium… wszystko zależy od podjętych przez nas wyborów.

Wojny Klonów to czas, w którym nasze postaci muszą zadecydować, w jakim świecie przyjdzie im żyć. Czy zrzucą szaty Jedi i udadzą się na wieczne wygnanie, czy też dołączą do Rebelii, a może podążą swoją - inną - ścieżką, dołączając do Mrocznej Strony.
Kto wie - może wpadną w ręce Imperium i zostaną Inkwizytorami i zaczną tropić dawnych Mistrzów, towarzyszy broni, kolegów? A może jeszcze inaczej - odejdą, także z Zakonu, rozumiejąc wreszcie, jakie są ich życiowe priorytety… i zrozumieją, że życie wśród sztywnych reguł, w świecie, w którym nie można nikogo kochać i być przez nikogo kochanym, nie należało do nich.
To jest właśnie ten czas, podczas którego należy przejrzeć cudze intencje i zadecydować, co się liczy bardziej: my, czy inni. Czas najwyższej próby… a wiele z odpowiedzi na te pytania może zostać odnalezionych na Telos - ale przede wszystkim w głębi samych siebie.

Jedno jest pewne: trzeba przetrwać. Pytanie, czy za wszelką cenę?
Awatar użytkownika
Linuxa
Posty: 33
Rejestracja: wt sie 08, 2023 4:02 pm

Re: Telos: The Dark Side awakens [2os., Star Wars,

Post autor: Linuxa »

Obrazek

Źródła: Canva, Bing Create

__________________Personalia__________________

Quint Curran / Mistrz Jedi / 28 lat
mężczyzna / człowiek / pochodzenie nieznane
jego poprzedni uczeń zginął podczas Wojen Klonów

___________________Aparycja__________________

Rudo-brązowe włosy / piwne oczy / średniego wzrostu
blizna po trafieniu przez blaster na prawym boku
zwyczajowo nosi typowe, ciemnobrązowe szaty

___________________Charakter__________________

Prostolinijny / Troskliwy / Lojalny / Uprzejmy
Zapominalski / Niecierpliwy / Mało kreatywny
Zawsze postępuje według zasad

______________________Inne____________________

○ Został mianowany Mistrzem tuż po rozpoczęciu Wojen Klonów.
○ Po dziś dzień obwinia się za śmierć pierwszego Padawana.
Sądzi, że to z jego winy wpadli w pułapkę Grievous'a podczas
bitwy o Saarish.
○ Wojna odcisnęła na nim spore piętno i zachwiała wiarę
w słuszność działań Zakonu i Rady Jedi.
○ Uważa, że Jedi nie powinni walczyć, a jedynie służyć jako
strażnicy pokoju. Daleki jest jednak od podzielenia ideałów
Separatystów i późniejszego Imperium.
○ Kosmos go fascynuje. Uwielbia podróżować między planetami,
poznawać nowe kultury i spotykać nowe osoby.
○ Kompletnie nie ma głowy do nauki innych języków niż język
uniwersalny.

***

Postaci poboczne
Obrazek
Obrazek
Obrazek
Ostatnio zmieniony sob lis 04, 2023 11:30 am przez Linuxa, łącznie zmieniany 6 razy.
Awatar użytkownika
Einsamkeit
Posty: 94
Rejestracja: sob kwie 24, 2021 5:22 pm

Re: Telos: The Dark Side awakens [2os., Star Wars,

Post autor: Einsamkeit »

|| Teema Velt || Serenno || człowiek || rodzice nieznani ||

|| zawsze dba o własny - i swojego Mistrza - interes || neutralna || pamiętliwa || cierpliwa || chętnie się uczy nowych rzeczy || nie przywiązuje się do innych || chłodno myśląca racjonalistka || bezpośrednia ||

Jej poprzednia Mistrzyni, Ceress Krell, zginęła w trakcie walk na Geonosis. Sama Teema, która jest biegła we władaniu mieczem świetlnym, nie zdołała jej pomóc. Tuż po tym trwała w zawieszeniu - w zawierusze wojennej nikt nie chciał zająć się padawanką, która była w trakcie szkolenia.
W trakcie swojej nauki na Coruscant, nie zawarła żadnych głębszych ani dłuższych relacji z nikim - kojarzyła jedynie innych Mistrzów i Uczniów tylko po imieniu, nie wiedząc o nich niczego więcej. Potrafiła natomiast spędzać całe dnie w sali treningowej, doskonaląc swoje umiejętności.

|| czarne włosy, zawsze spięte z tyłu, z rudymi końcówkami || jasne szare oczy || niewysoka - 1.50 || leworęczna ||

Obrazek

Jest osobą neutralną względem przyczyn Wojny Klonów. Teema nigdy nie interesowała się, dlaczego doszło do wojny, jakie były jej powody, czy jakie były wyniki starcia. Liczyło się wykonanie zadania. Dla niej wszystkie dotychczasowe zadania Jedi - utrzymanie pokoju, negocjacje, obserwacje wyborów, były potwornie nudne i nieinteresujące. Jedyne misje, jakie ją interesowały, dotyczyły ochrony ważnych osobistości - bo właśnie wtedy coś się działo; najwięcej satysfakcji i radości przynosiły jej starcia z Sithami czy Mrocznymi Jedi. Właśnie - radości i satysfakcji.
Awatar użytkownika
Einsamkeit
Posty: 94
Rejestracja: sob kwie 24, 2021 5:22 pm

Re: Telos: The Dark Side awakens [2os., Star Wars,

Post autor: Einsamkeit »

Moc to tylko narzędzie. Nie jest dobra ani zła. Nie osądza. Nie wpływa na nasze decyzje. Mamy tylko jeden wybór, zaufać jej lub użyć jej, naginając jej wolę.
To nie zawsze jest złe. Ale nasuwa się pytanie, czy manipulacja jest również zła, ze swojej natury.
Służy ona osiągnięciu swoich celów i korzyści, oczywiście. Dzisiaj widać jej istnienie w tak wielu przejawach; słowem, czynem, trochę inaczej przedstawioną informacją, pominięciem tego i owego. Ale jednocześnie, jeśli służy ostatecznie dobrostanowi kogoś innego - choćby ocaleniem życia - to czy jest ona zła ze swojej natury? Czy osądzamy dłuto lub młotek?


Szum silnika i rozmowy klonów dobiegały jak zza mgły, jak gdyby wszyscy znajdowali się daleko stąd; wybudzanie się ze stanu medytacji zawsze przypominało wybudzanie się z wyjątkowo długiego, przyjemnego snu. Stopniowo obraz gwiazd zanikał, zastępowany widokiem metalowych, szarych grodzi, ekranami konsol nawigacyjnych, miliona rozmigotanych guzików i Klonów. Jeden z nich rozmawiał z Mistrzem. Ja siedziałam z boku, w jednym z bezpiecznych miejsc, gdzie nikomu nie przeszkadzałam. Każdy mógł mnie ominąć.
Nie lubiłam medytować w samotności, zamknięta wśród czterech pustych ścian, pozostawiona samej sobie; ostatnimi czasy miałam wrażenie, że do moich myśli próbowało wedrzeć się coś bardziej pierwotnego i chaotycznego - coś, co mnie przerażało w swojej istocie. Nie wiedziałam jeszcze, czym jest. Może nie chciałam wiedzieć. Gdy tylko nadchodziło to uczucie niezrozumiałej, palącej nienawiści, energii i mroku - wycofywałam się i wybudzałam, zamiast stanąć z tym czymś do walki, nawet jeśli były to moje myśli.
A może to nie były moje myśli, a ja nie byłam swoim własnym wrogiem? Podróżowaliśmy przecież przez całą Galaktykę. Niektóre planety emanowały silną Mocą, jak choćby Dathomir czy Zeffo.
Medytacja była niczym brnięcie przez mętne wody, by w końcu znaleźć się wśród przejrzystej tafli, usianej gwiazdami. Moc była niczym ciepła woda - przelewająca się przez myśli, ciało, żyły, ciepła i życzliwa. A to, co nadchodziło, przypominało krew - ciepłą, pełną życia, lecz jednocześnie brukającą świętość i czystość wody. Nigdy jednak nie uważałam siebie za wybitnie wyczuloną na odczuwanie fluktuacji Mocy - a jednocześnie miałam wrażenie, że coraz bardziej rozlewała się nienawiść, niechęć i strach, tłumiąc dotychczasowy spokój i ciszę.
To nie był mój świat ani moja rzeczywistość, a jednak coraz częściej musiałam stawiać temu czoła.

Mój wzrok zawiesił się na postaci Mistrza; po raz wtóry beznamiętnie obserwowałam jego mimikę, gestykulację, posturę. Równie dobrze mogłabym obserwować wyjątkowo ruchliwy posąg albo innego klona bądź jakikolwiek inny obiekt w tym otoczeniu.
Od początku mnie frapowało, dlaczego tak chaotyczny człowiek wybrał sobie mnie na Uczennicę. Podróżowaliśmy już jakiś czas razem. Zdążyłam odrobinę go poznać, chociaż wciąż było to dużo za mało.
Jak dotąd go o to nie zapytałam. Wyznawałam jednak zasadę, że nikt nie robi nic bez powodu. Istniały spontaniczne decyzje, a przynajmniej wydawały się one spontaniczne - jednak wciąż tkwiły w tym wszystkim pewne pobudki, albo dawno uśpione, ukryte motywacje, z których nie zdawaliśmy sobie sprawy.

Nigdy nie zadawałam sobie zbyt wielu pytań natury psychologicznej, jednak ścieżka Jedi wymuszała postawienie ich sobie. Według Krell musiałam poznać samą siebie, by móc w pełni świadomie użytkować Moc i podejmować jak najlepsze decyzje. Nigdy nie negowałam słów Mistrzyni; miała sporo racji. Logika była nieustępliwa, podobnie jak statystyki były nieubłagane.
Wiedziałam o nim tylko tyle, że stracił swojego padawana niedługo wcześniej; mimo to miałam wrażenie, że okres pogodzenia się ze stratą, a przyjęciem nowego padawana był zbyt krótki. A jednak nie zadawałam pytań - nie chciałam wchodzić z butami w życie i uczucia kogoś, kogo jeszcze nie znałam. Nie było sensu pogarszać relacji, które w chwili obecnej były neutralne. Nie liczyłam na szczególne rozwinięcie naszych więzi. Nie było to w moim odczuciu konieczne, a wręcz przeciwnie - mogło go uchronić przed kolejnym poczuciem straty. Logiczne, prawda? Zresztą po ukończeniu szkolenia drogi zarówno Mistrzów, jak i Uczniów, rozchodziły się; ot, była to naturalna kolej rzeczy i życia.
Jednocześnie nadal mnie intrygował jego wybór. Zazwyczaj Mistrzowie wybierali padawanów podobnych sobie, często widząc w nich swoje własne odbicia. Ileż to razy próbowali naprawić swoje własne błędy, próbując je zawczasu skorygować u swoich Uczniów? Czy byłoby wielkim zaskoczeniem, gdybym powiedziała “często” albo “w około osiemdziesięciu procentach”? Póki co nie wydawaliśmy się nawet do siebie podobni. Z drugiej strony, podróżowaliśmy jak dotąd dość krótko.

Może nakazała mu to Rada Jedi. Przecież nikt nie chciał się tego podjąć. Ciekawe, czemu?
Może wydawałaś się problematyczna? Większość padawanów jest taka… normalna. Zaprzyjaźniają się między sobą, darzą się sympatią, podobnie jak swoich Mistrzów. Zżywają się z Zakonem. Nie są tylko bezimiennymi twarzami, mijanymi każdego dnia. A ty? Ciebie kto znał? Chyba tylko Krell byłaby w stanie powiedzieć o tobie coś więcej.
Może byłaś tylko balastem, który trzeba było przekazać komuś dalej. Bo przecież, nie inaczej, gdy tylko skończy się twoje szkolenie, zostaniesz rzucona w wir wojny z Imperium. Nie będziesz nikim ważnym ani szanowanym - będziesz tylko kolejnym mieczem w służbie światłości, tarczą przeciwko tym złym i tak dalej, i tak dalej. Ale kto jest tu tym złym? Wszakże Krell mówiła ci, że zło zaczyna się od momentu, gdy traktujemy ludzi jak rzeczy.
Czyż nie?
Czy Republika, a więc i Zakon Jedi, jest inny?


- Dowódco Curran, pilna wiadomość do pana - mój wzrok zawiesił się na twarzy (hełmie?) kapitana Clemma. On był przywódcą pozostałych klonów. - Ma ona czasowy dostęp. Za około trzy minuty zostanie zniszczona na zawsze. Gdzie ją wyświetlić?
Intrygujące. Kto, i po co, miałby wysyłać tak ograniczoną czasowo wiadomość?
Wstałam, rozciągając zesztywniałe i obolałe mięśnie; roztarłam kark, podchodząc bliżej. Chociaż Mistrz nie wspominał nic na temat mojego uczestnictwa, dla mnie było wręcz naturalnie oczywiste, że i ja również powinnam być świadkiem. Osobiście byłam zaintrygowana; pomimo zawieruchy wojennej w galaktyce, nasz krążownik nie był jak dotąd niepokojony przez nikogo. Być może dlatego, że wracaliśmy z jakiejś podrzędnej bananowej republiki, podczas której obserwowaliśmy próbę sfałszowania wyborów. Chyba Nar Shaddaa? Huttowie myśleli przecież pieniędzmi. Niezbyt tęskniłam za widokiem tych wielkich, obrzydliwie obrzydliwych i bogatych robali. Jedyne, na co liczyłam, to tylko to, by nie była to wiadomość od nich. Zdecydowanie nie uśmiechało mi się tam wracać. Huttowie wyglądali jak wyjątkowo grube i pomarszczone jelita z ustami. Nie byłam jakimś wielkim estetą, ale nie wpisywali się szczególnie w moje kanony piękna, nie mówiąc o ich charakterach. Za pieniądze można było kupić wszystko, ale zdecydowanie raczej nie można było tego powiedzieć o szacunku. Oni tego nie rozumieli.
- Nie ma możliwości zapisania tej wiadomości? - mimo wszystko zaintrygowało mnie to. Clemm pokręcił głową.
- Nie ma takiej opcji. Jest zakodowana. Nie złamiemy kodu w trzy minuty. Ktokolwiek ją zostawił, świetnie o tym wie. To znaczy, możemy spróbować, ale… to się po prostu nie uda - skwitował zniecierpliwiony, rozkładając ręce. Tuż po tym zerknęłam na Mistrza; byłam ciekawa, jaką decyzję podejmie.
- Czy jest możliwość zlokalizowania źródła? - Quint odwrócił się od holomapy, w którą do tej pory żarliwie się wpatrywał. Wydawał się jakiś nieswój, bardziej zamyślony i cichy niż zwykle. Uniosłam brwi, obserwując go nadal w milczeniu.
- Do tego trzeba posiadać co najmniej droida protokolarnego albo przystosowanego astromechanicznego. Ja mogę co najwyżej określić z której części Galaktyki została przesłana ta wiadomość. Ale nie w tak krótkim czasie. - przyznał Clemm, kręcąc przy tym głową w niemym geście bezradności.
- Mimo to, proszę, spróbujcie - Mistrz Jedi zdawał się zupełnie zignorować wiadomość o tym, że na reakcję pozostawało coraz mniej czasu. Spojrzałam na Clemma zaintrygowana; nie wiedziałam zbyt wiele na temat takich wiadomości poza tym tylko, że można było je odbierać albo wysyłać. Widziałam, jak Quint zamyślił się, przysłuchując rozmowie klonów w tle - zdawało się że kalkuluje wszystkie za i przeciw, by ostatecznie wziąć głęboki wdech i wypowiedzieć słowa, których chyba nikt się nie spodziewał.
- Sprawdźcie źródło wiadomości, ale jej nie odtwarzajcie. Zbierzcie tyle danych, ile tylko potraficie - to powiedziawszy, wrócił do holostołu, z niepokojem wpatrując się w holograficzną sylwetkę Venatora na tle kosmosu.
Zamrugałam, wyraźnie skonfundowana; przysięgłabym, że Clemm, chociaż jego twarz była ukryta za hełmem, miał podobny wyraz twarzy. Oparłam delikatnie, ostrożnie dłoń na ramieniu Mistrza. Nie chciałam, żeby podskoczył i w razie czego wbił mi łokieć w zęby. Na pokładzie nie było raczej dentysty, a niezbyt ufałam droidom medycznym. Były przerażające.
- Jesteś pewien?
- Dzieje się coś złego - Quint wymamrotał pod nosem, otulając się ramionami. - Wyczuwam ogromne zakłócenia w mocy. Nie jestem w stanie określić, czy wiadomość pochodzi od przyjaciół, czy wrogów. - po chwili jednak, gdy jego spojrzenie spotkało się z moim, wydawałoby się, że coś w nim pękło. Odchylił się nieco i zerknął na kapitana w zastanowieniu.
- Czy jesteście w stanie przekazać ją na zewnętrzny kanał? Gdyby był to wirus, zminimalizowalibyśmy ryzyko uszkodzenia systemów.
- Wiadomość zostanie zniszczona za minutę
- odrzekł krótko Clemm. - Możemy albo określić, skąd mniej więcej wiadomość została wysłana, albo przesłać to na zewnętrzny terminal.
- Mamy dane!
- krzyknął ktoś w tle.
Krótko, uspokajająco uścisnęłam ramię Mistrza; nie byłam szczególnie wylewnym typem, czy nawet osobą, która potrafiła kogoś uspokajać słowem. Pewnie powinnam była słuchać Krell dokładniej, jeśli cokolwiek o tym mówiła. Ale, jak już mówiłam, psychologia - zwłaszcza ludzi - niespecjalnie mnie interesowała. Po chwili cofnęłam rękę, widząc kątem oka podchodzącego do nas innego klona. Jednocześnie migająca kontrolka nadchodzącej wiadomości zniknęła.
- Wiadomość została nadana z Coruscant - zwrócił się do nas Royce. Klony często customizowały samych siebie pod hełmami - robiły sobie tatuaże, zmieniały fryzury lub zarost. Robiły wszystko, żeby tylko się odróżnić od pozostałych. Miały nawet swoje własne imiona, częstokroć ignorując numery, nadane im na początku. Zaprzyjaźniały się nawet z Jedi, którzy podróżowali razem z nimi. Wiedziałam, który jest który, bo siłą rzeczy spędzałam z nimi więcej czasu niż z innymi padawanami na Coruscant. Tutaj nie mogłam się zamknąć w sali treningowej i udawać, że świat na zewnątrz nie istnieje. Poza tym oni sami wciągali mnie w rozmowę, siłą rzeczy.
- Jak już mówiłem... wiadomość została nadana z Coruscant, o godzinie jedenastej osiemnaście dzisiaj rano, przed chwilą. Miała najwyższy priorytet bezpieczeństwa. Z tego, co wiemy, komunikator został zniszczony w trakcie wysyłania wiadomości, tak więc reszta danych jest niekompletna. Nie wiemy, skąd dokładnie została wysłana wiadomość. Niestety, nie dowiemy się, czy wysłał ją ze swojego kibelka.
- Royce!
- Clemm upomniał go ostrzegawczo. Śmiech Royce'a po chwili ucichł.
Pokiwałam do siebie głową w zamyśleniu, odsuwając się od Mistrza. Początkowo nie rozumiałam jego decyzji. W pierwszym odruchu odebrałabym ją, ale teraz? Wiedząc, że mogły być zawirusowane? Niekoniecznie. Zwłaszcza, jeśli nie znaliśmy źródła.
- Nie wiem, jakie były twoje pobudki, ale podjąłeś najlepszą decyzję, jaką mogłeś wtedy podjąć - odrzekłam, rzucając Quintowi krótkie spojrzenie. Bo miał rację. Wiadomość mogła być zawirusowana. Mogła unieszkodliwić systemy zewnętrzne. I mogła też… och.
Olśniło mnie.
- Czy inne okręty odebrały tę wiadomość? Czy mogłyby nam ją przesłać?
- Zapytam
- odrzekł krótko Royce, odwracając się od nas. Kiwnęłam do siebie głową, zanim spojrzałam na Tramma. Cóż, chyba pora podręczyć go pytaniami. Do Mistrza wrócę później; poruszył ważny temat. Ale… jednocześnie, chociaż zrobiłam krok w stronę jednego z klonów, byłam rozdarta. Chciałam dowiedzieć się czegoś więcej na temat kodowania tych wiadomości, czy hakowania ich, ale jednocześnie miałam poczucie, że powinnam być teraz przy Mistrzu.
Nie byłam szczególnie towarzyska. Nie interesowały mnie cudze rozterki i problemy. Być może właśnie dlatego czekałam rok, zanim jakiś Mistrz zdecydował się wybrać mnie na swoją Uczennicę. Ale jednocześnie, widząc to, jak Quint się objął ramionami w obronnym geście, niby pancernik albo kulka, jakoś… jakoś mnie to uderzyło. Miałam wrażenie, że wtedy w tym momencie był najbardziej bezbronny. Nie widziałam takiej reakcji zbyt często. Krell nie okazywała przy mnie swoich uczuć. Była jak gładki, jednolity klif, wypolerowany przez lata - chłodna, spokojna i opanowana. Uczucia rozbijały się u jej stóp i tylko wygładzały perfekcyjnie gładkie podwaliny emocji.
Ten Mistrz był inny. Przypominał pokruszoną przez czas skałę, na którą skapywały strużki emocji, pogłębiając jeszcze bardziej chropowate nierówności.
- Chodźmy do naszych kwater - zwróciłam się do niego. - Chcę z tobą porozmawiać.
Tam ściany nie miały uszu. Klony nie kręciły się naokoło. Większość z nich o tej porze była zaabsorbowana codziennymi zajęciami na Venatorze. Przyjmowanie wiadomości, dekodowanie ich, przesyłanie dalej, ustawianie koordynatów, skoki w nadświetlną i tak dalej. Nie znałam się na tym szczególnie. To, że zadałam kilka pytań, nie oznaczało, że miałam o czymś większe pojęcie.

Quint poruszył ważny temat. Fluktuacje Mocy były silne. Miałam wrażenie, że zła energia - żywiołowa, niszczycielska, ale jednocześnie potwornie kusząca - otaczała nas coraz bardziej. Miałam wrażenie, że my, Jedi, byliśmy jak drobne iskierki w mroku. Nie rzucaliśmy wielkiego światła - ciemność była zbyt przytłaczająca, dusząc nas i próbując rozdzielić. Paradoksalnie, trochę mi ulżyło, wiedząc, że nie jestem z tym sama.

Awatar użytkownika
Linuxa
Posty: 33
Rejestracja: wt sie 08, 2023 4:02 pm

Re: Telos: The Dark Side awakens [2os., Star Wars,

Post autor: Linuxa »

Bezkres kosmosu przesuwał się za oknami Venatora, gdy ten miarowo przemierzał Galaktykę w prędkości nadświetlnej. Gwiazdy mieszały się i scalały w jednorodną plamę jasnych barw a planety były tylko niewielkimi punktami. To w tej niesamowitej grze świateł i cieni, materii i antymaterii, w tym widoku już dawno zakochałem się (przynajmniej na tyle, na ile Jedi może pozwolić sobie na takie uczucia). Czułem moc, która scalała cały ten Wszechświat, która przepływała między obiektami, wprawiając je w kosmiczny taniec. Czasem wznosiła się, czasem opadała, czasem niebezpiecznie kłębiła a czasem jej nurt stawał się spokojny i niemalże niewyczuwalny. Nie trzeba było wprowadzać się w stan głębokiej medytacji, aby czuć jej przepływ, jej drobinki skaczące po opuszkach palców czy drżenie skóry, które wywoływała. Doprawdy obcowanie z nią, możliwość podziwiania Wszechświata, łagodziła ból i przynosiła tak bardzo upragniony spokój.

Jednak choć podziwianie tej bezdennej otchłani czerni i bieli łagodziło wzburzone emocje, nie mogło przynieść ulgi strudzonemu ciału. Misja na Nar Schaadda nie była trudna – nie przyszło nam walczyć z tysiącem droidów bojowych, nie zmierzyliśmy się nawet z żadnym z Sithów – jednak cała ta polityka, całe zawirowania między frakcjami, potyczki słowne i robienie dobrej miny do złej gry, były niezwykle męczące. Prawda, była to miła odmiana od toczącej się wojny, ale wciąż była to jedna z bitew, mimo że rozgrywała się na innym polu – tym politycznym. O wiele bardziej wolałem zacisze Wielkiego Archiwum w Świątyni Jedi na Courusant, ogromna szkoda, że nie mogę sobie na to już pozwolić – nie odpowiadam przecież tylko za samego siebie. Wzbraniałem się przed przyjęciem nowego ucznia, poczyniłem nawet odpowiednie rozmowy z Mistrzem Windu, jednakże zostałem niejako postawiony przed faktem dokonanym i nie miałem wyboru – czy chciałem tego czy nie, po raz kolejny musiałem stać się nauczycielem. A Archiwa nie są najlepszym miejscem do nauki dla młodzika, nie da się zdobyć w nich odpowiedniego doświadczenia. Nie da się przygotować na wojnę. Jakkolwiek absurdalnie to brzmi.

Nie wiem dlaczego zostałem wybrany do tego zadania, ponieważ absolutnie nie uważałem się za dobrego nauczyciela: bywałem kapryśny, czasem nieodpowiedzialny i zbyt ufny. Nie byłem biegły w polityce ani językach, a wszystko co potrafiłem opierało się na sumiennym wykonywaniu obowiązków, a także licznych podróżach i badaniach. Moja Mistrzyni także nie nauczyła mnie zbyt wiele – przez lata pochłonięta badaniami Mocy na Dathomirze, skupiała się na nauce głębokiego obcowania z Mocą drzemiącą w każdej istocie. Nauczyła mnie jak odczytywać emocje i ścieżki pozostawiane w przedmiotach. Ale co z tego? Na tym, a także na sztuce posługiwania się mieczem świetlnym, nauka się kończyła. Nie dysponowałem żadnym porządnym „zapleczem”, które mógłbym przekazać następnemu pokoleniu.

Po chwili zadumy, odsunąłem się od jednego z okien, rzucając spojrzenie Padawance medytującej w kącie pomieszczenia. Choć nie znałem jej długo, w zarysach jej postępowania, w sposobie w jaki wyrażała własne opinie i sądy, odnajdywałem jej dawną Mistrzynię. Znałem Krell od wielu lat i ceniłem ją jako Jedi, nauczycielkę a także niezwykłą osobę. Wieść o jej śmierci przyszła nagle – doskonale pamiętam ten dzień jakby wydarzył się dziś. Pamiętam każdy z dni, w którym kolejni rycerze oddawali swoje życie za Republikę. No właśnie. Za Republikę. Ale czy Zakon nie powinien być od niej niezależny?

Krew zaszumiała w uszach, a po chwili rozdzierający chłód niemalże sparaliżował całe ciało. Drgnąłem niespokojnie, uciekając spojrzeniem w bok niczym przerażone zwierzę i napotykając zaniepokojoną twarz Nines'a, jednego z klonów z którymi podróżowaliśmy. Musiał przyglądać mi się już od dłuższego czasu i zauważyć zmianę w zachowaniu.
-Mistrzu Curran, czy wszystko w porządku? – spytał, na co ja bezwiednie skinąłem głową. Ale czy na pewno było w porządku? Co to było? Co mogło być tak przerażające a jednocześnie napełniające ogromem negatywnych emocji?
Odetchnąłem kilkukrotnie, siląc się na to, aby mój głos nie drżał.
-Tak, nie martw się. To tylko zmęczenie.- chciałem uwierzyć we własne kłamstwo, uczepić się tych kilku słów: Nie martw się. Wszystko będzie dobrze. To powtarzając, skierowałem się do holostołu ustawionego pośrodku pomieszczenia. Migotały na nim holograficzne wizerunki mijanych przez nas planet a także Venatora, precyzyjnie wskazując naszą pozycję w Galaktyce. Przez chwilę miałem nadzieję, że to właśnie na tej mapie odnajdę przyczynę napierającego uczucia niepokoju. Czułem jak coś we mnie napręża się w niemym skupieniu, oczekiwaniu na coś przerażającego, coś czego nie da opisać się słowami. To coś miało wkrótce nastąpić, niezaprzeczalnie, niepowstrzymanie.

Głos Clemma przerwał długą i gęstniejącą ciszę, a wraz z nim rozległo się ciche pikanie i migotanie kontrolek na pulpicie. W skupieniu przymknąłem oczy, starając się wyczuć delikatne witki Mocy przesyłane wraz z wiadomością, jednak wszystko wydawało się być jakby za mgłą. Zupełnie tak, jakbyśmy znajdowali się głęboko pod powierzchnią wody, a wszystko docierało stłumione i kompletnie zniekształcone. Czy to wiadomość od Rady Jedi? Nie, oni nie bawili się w tak dogłębne szyfrowanie przekazu, Huttowie także nie przejmowali się środkami ostrożności – w końcu, byli bogaci i wpływowi. Nawet sam Hrabia Dooku giął przed nimi kark i nie ważył się naruszać ich przestrzeni. Wołanie o pomoc nadawane byłoby na wszystkich kanałach, w desperackiej próbie ściągnięcia kogokolwiek, kto tylko ma działające radio i sprawny okręt. Przekaz mógł pochodzić od kogokolwiek i zawierać cokolwiek.
Decyzja o podjęciu działania wcale nie była łatwa – odebranie informacji z nieznanego źródła (zwłaszcza w obliczu działań militarnych i wojny informacyjnej), mogło skończyć się katastrofą. Gdyby systemy Venatora uległby uszkodzeniu, tu w głębokim kosmosie, z dala od przyjaznych Republice i Jedi układów i systemów planetarnych, mogłoby się okazać, że tak błaha sprawa kosztowałaby życie wszystkich osób znajdujących się na pokładzie.
Nie byłem pewien, czy moja decyzja była prawidłowa, jednak w tym momencie wydawała mi się słuszna. Coś się działo, w całej Galaktyce. I było to coś niesamowicie przerażającego. A ta wiadomość zdawała się być tego zapowiedzią.

Po chwili kontrolka przestała migać, a jeden z klonów, który chwilę temu rozmawiał z Velt, powrócił z przepraszającym wyrazem wymalowanym na twarzy.
-Przykro mi to mówić, ale żaden z innych okrętów w zasięgu łączności nie otrzymał podobnego wezwania. Nie było nawet próby kontaktu.- ta wiadomość wywołała dziwne zmieszanie i poruszenie na mostku. Klony patrzyły po sobie, nie wiedząc jak zareagować na tą informację. Nikt nie odważył się wypowiedzieć na głos tego, o czym sam doskonale wiedziałem. Prawdopodobieństwo, że przekaz był atakiem spadło niemalże do zera – gdyby ktoś chciał zaatakować, prawdopodobnie ruszyłby na wszystkie okręty w szyku. Cokolwiek to było, było adresowane bezpośrednio do mnie. Oby ta pomyłka nie okazała się koszmarna i kosztowna w skutkach.
-Nie bój się mówić prawdy i nazywać słów po imieniu, Padawanko. Pomyliłem się. Teraz pozostanie nam już tylko próba skontaktowania się z Radą Jedi i rozeznania w sytuacji. Skoro wiadomość została wysłana z Corusant, być może Mistrz Yoda będzie w stanie powiedzieć nam coś więcej. – odpowiedziałem na pocieszające słowa dziewczyny, czując jej dłoń na ramieniu. Dziwnie czułem się, gdy pojawiał się między nami nawet drobny kontakt fizyczny. Choć zdawałem sobie sprawę, że te gesty były przyjacielskie, nie potrafiłem całkowicie ignorować myśli, że powinienem się bardziej zdystansować. W końcu założenie było takie, że mam być nauczycielem, nie kimś w rodzaju przyjaciela.
-Spróbujemy nawiązać połączenie – Royce odwrócił się na pięcie i żołnierskim krokiem ruszył do panelu komunikacyjnego. Wywoływanie holorozmów będąc w nadprzestrzeni wymagało sporej ilości ustawień i kalibracji. Nawet najlepsze systemy zawodziły, gdy w grę wchodziły solarne burze czy przeloty przez mgławice, toteż często była to kwestia długich zmagań z konsolą okraszonych niecenzuralnymi wiązankami.

Velt miała rację, w tej chwili nie mieliśmy już wpływu na dalsze działania i resztę pracy należało zostawić klonom wykwalifikowanych do swoich ról. Uznawszy więc, że faktycznie nie jesteśmy już potrzebni na mostku, skinąłem głową na propozycję i ruszyłem w stronę grodzi a następnie turbowindy, która prowadziła na niższe poziomy krążownika. W plątaninie korytarzy bardzo łatwo było się zgubić – wszystkie wyglądały niemalże identycznie, a oznaczenia były niewielkie i często niewiele mające z rzeczywistością. Gdy pierwszy raz znalazłem się na tego typu statku, zgubiłem się, przy okazji odkrywając przeróżne i przedziwaczne pomieszczenia pełne elektroniki, maszyn i aparatury.

Osobiste kwatery znajdowały się na dziobie, z dala od huku silników i szumu działającego napędu. Im dalej się kierowało, tym większa cisza panowała, przerywana jedynie pojedynczymi głosami żołnierzy lub stąpaniem kroków. Same kwatery nie były wcale tak okazałe, jak można się było spodziewać po tak ogromnym statku kosmicznym – były małe, wręcz klaustrofobiczne, zawierające kilkupoziomowe koje i skrytki na rzeczy osobiste. Swym minimalizmem nie różniły się wiele od kwater w Świątyniach Jedi, jednak swoim wystrojem nie zachęcały do przebywania w nich dłużej niż się powinno.
Zatrzymałem się niedaleko drzwi prowadzących do miejsca należącego do mnie i wcisnąłem przycisk zwalniający blokadę drzwi. Te otworzyły się po chwili, prezentując praktycznie pustą przestrzeń. Na pierwszy rzut oka kabina wyglądała na niezamieszkałą. Jedynym widocznym śladem bytowania był krąg medytacyjny wyrysowany na podłodze, a także drobny stojak na miecz świetlny ustawiony w kącie. Nigdy nie lubiłem przesadnej ilości przedmiotów. Uważałem, że bałagan uniemożliwiał prawidłową koncentrację i skupienie się, a chaos osłabiał działanie i przepływ Mocy.
-Wybacz, nie mieliśmy czasu porozmawiać ani właściwie zacząć naszej znajomości- westchnąłem, zastanawiając się jak rozpocząć rozmowę. Trudno było mi wybadać, jak właściwie z nią rozmawiać – czy powinienem być wylewny, czy wręcz przeciwnie, ograniczać się jedynie do krótkich komunikatów. Od czasu naszego pierwszego spotkania na Venatorze, od razu zostaliśmy rzuceni na Nar Schaddaa, gdzie udało się nam zamienić tylko kilka obojętnych zdań.
-Chciałbym wyrazić ogromne... współodczuwanie jeśli chodzi o Mistrzynię Krell. Znaliśmy się bardzo długo i dzieliliśmy sporo... wspomnień.- mruknąłem nieco nieskładnie. Coraz silniejszy uścisk wewnątrz głowy powodował, że trudno było mi się skupić. Moc kłębiła się, mieszała i przelewała po wszystkich powierzchniach wokół nas, niosąc ze sobą tępe gruchotanie wewnątrz czaszki, zupełnie tak jakby za chwilę miało rozbić ją na kawałki. Coś nadchodziło i było coraz bliżej.
Teema machnęła ręką, słysząc słowa o Mistrzyni Krell. Ku mojemu zdziwieniu, jej twarz nawet nie drgnęła w wyrazie żalu, rozpaczy czy smutku. Los Ceress był jej najwyraźniej obojętny lub dobrze to ukrywała.
-Nie mówmy o tym. Taki jest los Jedi. Nie słyszałam, żeby któryś z nich umarł spokojnie na emeryturze - odparła krótko. - [/b]Do jakiego tematu chcesz bezpośrednio przejść?[/b] – jej pytanie całkowicie zbiło mnie z tropu, bo gdzieś w głębi siebie oczekiwałem chwili zadumy, zatroskania lub żalu. Nie wyczuwałem jednak aby była w swoim zachowaniu nieszczera i rozumiejąc, że być może temat był dla niej drażliwy, postanowiłem od razu przejść do sedna sprawy.
-Moc jest bardzo niespokojna. Nie potrafię tego opisać, ale wiem że dzieje się coś bardzo niedobrego. Ciemna strona mocy...- zacząłem, jednak zaraz skuliłem się, gdy całą moją duszę pochłonął potworny ból. Zupełnie tak, jakby coś co długo się we mnie wzbierało pękło, rozlewając się po całym moim ciele od koniuszka głowy po palce u stóp. Zachwiałem się i łapiąc się za głowę, musiałem oprzeć o ścianę aby nie upaść, gdy dziesiątki... nie, setki głosów rozbrzmiało w mojej głowie w rozpaczliwych spazmach agonii.
-Zakon... Zakon upadł- wyszeptałem, czując ból mordowanych Jedi.

Awatar użytkownika
Einsamkeit
Posty: 94
Rejestracja: sob kwie 24, 2021 5:22 pm

Re: Telos: The Dark Side awakens [2os., Star Wars,

Post autor: Einsamkeit »

Kiwnęłam głową, słysząc informację zwrotną od Royce’a. Nie wnikałam w to głębiej. Podchodziłam do życia w dość specyficzny sposób. Wychodziłam z założenia, że Moc zawsze znajdzie swoją drogę, by osiągnąć swój cel. My byliśmy tylko jej przekaźnikiem. Użyczaliśmy jej swojego ciała, tak jak ona użyczała nam swojej potęgi. Wśród Jedi idea “żywej Mocy” nie była zbyt rozpowszechniona; tych, którzy wyznawali ten pogląd, postrzegano jak nieszkodliwych dziwaków.
Znów skinęłam głową, reagując na słowa Mistrza. Ale… jakkolwiek samokrytyka była godna pochwały, ale czy na pewno była to pomyłka?
Dość szybko wyraża osąd, prawda? Krytycznie na siebie patrzy.
Mistrz Yoda był dobrym tropem; odwróciłam się do Royce’a, jednak już kierował się w stronę konsol. Ceniłam sobie w klonach wiele - od poczucia humoru, po fakt, że nie trzeba było im nic mówić. Same przejmowały inicjatywę. Nie czekały z założonymi rękami, jak posłuszne roboty; nawet ich samo pragnienie do wyróżnienia się na tle pozostałych było dla mnie piękne. Klony były wspaniałą inspiracją, jak wybić się z tłumu przy zachowaniu sztywnych reguł.

Pusty pokój Mistrza wywołał we mnie uśmiech. Też w swoim nic nie miałam, poza butelką alkoholu; bynajmniej nie dlatego, że rozpraszał mnie nadmiar rzeczy, ale dlatego, że nie miałam w swoim posiadaniu nic. Nie interesowało mnie kolekcjonowanie rzeczy. Lubiłam, owszem, oglądać kryształy i drogocenne kamienie, jednak nie zmieniało to mojej filozofii. Nie potrzebowałam posiadać. Im mniej miałeś, tym łatwiej było ci się oderwać od miejsca lub osoby.
Z tego też powodu nie czułam się przywiązana do Coruscant; nie pozwalałam sobie na głębsze relacje z kimkolwiek ani czymkolwiek. Zainteresowania były tylko zainteresowaniami. Nie wiedziałam, na ile to filozofia i nauka Zakonu wpoiła we mnie to poczucie, a na ile był to efekt moich własnych życiowych doświadczeń - z drugiej strony być może był to mój mechanizm obronny, wykształcony już w dzieciństwie.
Człowiek znikąd, bez rodziny, bez przeszłości, bez imienia. Czysta, biała karta, zapisana na Coruscant. Imię nadał mi przecież Mistrz, który mnie znalazł. I jak szybko pojawił się w moim życiu, tak szybko zniknął. Nie pamiętałam już nawet jego imienia, ani tym bardziej twarzy. Ach, jakież to stereotypowe, rodem z tanich kiczowatych filmów holograficznych, których fragmenty czasem mogliśmy zobaczyć na fasadach kin w Coruscant, ilekroć tylko zmierzaliśmy do budynków Zakonu.
Kiedy byłam młodsza, lubiłam zatrzymywać się i je oglądać. Ceress czekała cierpliwie, pozwalając mi chłonąć te wyimaginowane, nieistniejące obrazy; dla mnie było to całkowicie innym, odległym światem, którego nie mogłam nawet dosięgnąć. Jedi przecież nie interesowali się takimi rzeczami. Zakon nie pochwalał szczególnie takich rozrywek, podobnie jak picia - ale ja zawsze miałam u siebie pod ręką butelkę dobrego alkoholu. Co to za życie, jeśli chociaż jednej zasady nie da się złamać?

Z zamyślenia wyrwał mnie głos Mistrza; oderwałam wzrok od kręgu, spoglądając na niego. Kąciki ust powędrowały ledwie widocznie do góry, gdy dostrzegłam, jak bardzo był zafrasowany. Nawet nie miał pojęcia, jak zacząć rozmowę. To było właściwie urocze.
Obserwacja jego twarzy czy gestykulacji sprawiała mi sporo zabawy. Z mojej perspektywy był jak urocze zwierzątko w rodzaju porga. Nie było to najpewniej stosowne tak myśleć o swoim Mistrzu, osobie, która miała być moim nauczycielem - niemniej jednak trudno było nie uśmiechnąć się na to skojarzenie. Nie przypominał mi nawet takiej figury. Daleko mu było do powagi Mistrza Windu czy spokoju Mistrza Yody. W pewien sposób to sprawiało, że dystans był mimo wszystko odrobinę mniejszy.
Machnęłam ręką, słysząc wyrazy współczucia na temat mojej Mistrzyni. Twarz nie drgnęła nawet na moment; Ceress była mi obojętna. Oczywiście, Zakon tworzył żałosne substytuty relacji mistrz - uczeń, towarzysz - towarzysz, choć w skrajnych przypadkach formując coś na kształt przyjaźni. Dla mnie jednak Krell była tylko jedną z wielu twarzy, kolejną osobą, którą poznam i która szybko zniknie. Jedi przemijali zdecydowanie zbyt szybko; nie tylko przez swój niebezpieczny, wędrowniczy tryb życia, ale też ciągle pędzili gdzieś, zaabsorbowani sprawami Rady, daleko przed siebie, jednego dnia wizytując Coruscant, drugiego Telos, a trzeciego już Naboo. Legendą już obrósł jeden z Mistrzów, który w ciągu jednego dnia prowadził skuteczne negocjacje w trzech odległych od siebie sektorach. Osobiście sądziłam, że to były najprędzej bajki, a Mistrz urządził sobie co najwyżej telekonferencję.
Tak czy inaczej, nawet niebezpieczne wydarzenia, których byłam świadkiem wraz z Ceress, nie przybliżyły nas do siebie. Chociaż nierzadko walczyłyśmy ramię w ramię, nie potrafiłam podzielić jej żarliwej wiary w Zakon. Nie rozumiałam ideałów, w które wierzyła. Dla mnie były one li i jedynie zbiorem sztywnych, bezsensownych i bezcelowych zasad w imię religijnego fanatyzmu.
Niekiedy miałam wrażenie, że żyłam w tych strukturach tylko dlatego, że przygarnięto mnie do Zakonu w wieku czterech lat. Nie znałam nic innego. Mogłam zazdrośnie chłonąć obrazy życia codziennego innych mieszkańców Coruscant, oglądać fragmenty filmów puszczanych na telebimach, ale nie robiłam żadnego kroku naprzód, by to zmienić. Dla mnie sztywne zasady w strukturach Jedi były nie do pojęcia; nie możesz kochać, nie możesz nawet darzyć sympatią. Nie możesz mieć rodziny ani dzieci; powinieneś poświęcić się sprawie. Nie powinieneś nawet pić, aczkolwiek można by na to przymknąć oko… oczywiście, póki mistrz Windu nie widzi, tego nawet sercu nie żal…
Tak czy inaczej, nie umiałam zmusić samej siebie do ułożenia twarzy w maskę żalu czy goryczy. Zwyczajnie… życie Ceress było i przeminęło. Przeżyła to życie tak, jak uznała za stosowne. Dla mnie to było oczywiste. Życie ludzkie było jak historia, jak książka - a śmierć stanowiła jedynie jej zakończenie. A i to nie zawsze, jak udowadniał przykład Qui-Gon Jinna.
Kąciki ust drgnęły ku górze, widząc wyraźne skonfundowanie Mistrza; nie potrafił w ogóle ukrywać swoich uczuć, zarówno w mimice, jak i słowach. “Znaliśmy się bardzo długo i dzieliliśmy sporo... wspomnień” było bardzo wymowne i sugerowało, że istniało między nimi coś więcej. Ale kimże ja byłam, by to oceniać? Jedi też byli ludźmi.
Kiwnęłam głową, przyjmując do wiadomości słowa Mistrza. Miał rację. Działo się coś, czego i ja nie umiałam pojąć. Już-już otwierałam usta, by dodać swoje trzy grosze, gdy sekundę później i ja poczułam, jak uderza we mnie fala emocji - coś, czego nie było mi dane wcześniej doznać. Nigdy.
Czułam, jak strach i ból mnie dosłownie paraliżują; zwiesiłam głowę, zaciskając usta. Dłoń mimowolnie, z automatu zacisnęła się na rękojeści miecza świetlnego. Zastygłam jak kamień - jak posąg, niezdolna zrobić coś więcej, zupełnie jak gdyby czyjaś ręka przytwierdziła mnie do podłogi i zacisnęła dłoń na karku.

Gniew. Nienawiść. Ból. Niezrozumienie.
Dlaczego?
Dlaczego obróciliście się przeciw nam?
Byliśmy przyjaciółmi, towarzyszami broni!
Mistrzu Vakarian! Mis-
Uciekaj, Marseph! Nie oglądaj się za siebie!
Mistrzu, nie zostawię cię!
Znajdziemy się przy kapsułach ratunkowych, słyszysz?
Dlaczego? Dlaczego?
Uciekaj!


Zaczerpnęłam głęboki oddech, wymuszając na płucach pracę; jednocześnie jednak wciąż byłam zastygła wśród ogromu tych uczuć. Wciąż przelewały się głęboką falą przez moją duszę. Przysięgłabym, że słyszę zgrzyt mieczy świetlnych, strzały blasterów czy woń spalonej skóry i krwi.
Po chwili uczucie odrobinę zelżało; powoli uniosłam głowę, ostatkiem sił powstrzymując się, by jej nie zwiesić znowu. Nadal miałam wrażenie, że coś zarówno mnie, jak i Mistrza, dusi - jak gdyby emanacja Ciemnej Strony była tak silna, tak pełna nienawiści, że sięgnęła każdego Jedi w każdym układzie, każdym zakątku Galaktyki, i ścisnęła w mocnym uścisku pięści nasze płuca. Miałam wrażenie, że mrok wokół nas - mimo, że niewidoczny gołym okiem - coraz bardziej się zagęszcza, im więcej Jedi gasło. Czułam się po trosze jak lalka, zawieszona na drucikach.
Wdech.
Wydech.
Wdech.
Wydech.
TERAZ!


Dłoń mimowolnie sięgnęła po miecz świetlny, bezwiednie go uruchamiając; sama nie wiedziałam, co zmusiło mnie do reakcji. Głos Mocy - ta “żywa Moc”, w którą wierzyłam? Wyćwiczone latami szkolenia i praktyki bezlitosne odruchy? Tak czy inaczej, w chwili, gdy drzwi otworzyły się, ostrze przebiło pancerz Clemma. Nawet nie odwróciłam głowy. Nie musiałam. Moc poprowadziła moją dłoń, jakkolwiek bym tego nie nazwała. Wiązka z blastera tylko trafiła w ścianę za ramieniem Quinta, zostawiając czarny, wypalony ślad.
- Musimy wiać, już!
Zazwyczaj czułam radość z każdej potyczki; nie cieszyłam się z zabijania ani zadawania innym cierpienia, absolutnie nie - jednak teraz byłam zmęczona, wyczerpana, wręcz obolała i wyprana - tak jak gdybym to ja walczyła zamiast pozostałych Jedi, których cierpienia było dane mi zaznać. I zaczynałam czuć coś jeszcze innego, czego jak dotąd nie odczuwałam: rozdrażnienie.
Nie angażowałam się emocjonalnie w walki. Potyczka była tylko potyczką, nie sprawą osobistą. Salą treningową, tylko ze zmienioną aranżacją. Nie pozwalałam sobie na odczuwanie gniewu czy niechęci, niezależnie od tego, czy mierzyliśmy się z Sithem, czy Upadłym Jedi. Przeciwnie, traktowałam to jako kolejną okazję do nauki, do zmierzenia swoich umiejętności i zrozumienia, gdzie robię błędy. A jednak teraz, gdy odwróciłam się i spojrzałam na nich wszystkich - Ninesa, Clemma, Royce’a, Tramma, S-103, TR-8, czułam gniew. Chciałam ich wszystkich zniszczyć - czyż na to nie zasłużyli, wbijając nam nóż w plecy?

Czyż na to nie zasłużyli, wbijając wam nóż w plecy?
I ty zadajesz sobie takie pytanie?
Oni zabili innych Jedi. Bez namysłu, z zimną krwią. Nie zastanawiali się, nie czuli wyrzutów sumienia, nie pomyśleli, że zabijają przyjaciół, towarzyszy broni czy ludzi, których mieli chronić.
I ty się jeszcze zastanawiasz? Głupia jesteś?


- Umiesz ustawiać koordynaty? - ruszyłam naprzód pierwsza, z odruchu parując strzały z blasterów. Błogosławiony niech będzie ten, kto wymyślił miecz z podwójnymi ostrzami. Jeden to byłoby teraz za mało. I chociaż robiłam to poniekąd z automatu, miałam wrażenie, że jestem powolna jak żywy trup, które kiedyś widzieliśmy z Ceress na Anzacie. Wiedziałam jednak, że ten stan nie potrwa zbyt długo. Za chwilę - dosłownie za chwilę - będę musiała się bardziej skupić i przemyśleć, co dalej zrobić, a zmęczenie wzrośnie. Poczucie zagrożenia dawało mocnego kopa, ale tylko na chwilę.
Przede wszystkim musieliśmy dostać się do konsol sterowania - a po tym, jeśli dopisałoby nam szczęście - do kapsuł ratunkowych.

Pokonanie wszystkich klonów, służących na Venatorze, wymagałoby użycia Ciemnej Strony.
Właściwie… dlaczego nie?
Teraz nie ma żadnych zasad. Liczy się przetrwanie, nawet za wszelką cenę.
A teraz nie ma już żadnej Rady Jedi, która mogłaby tupnąć nóżką i pogrozić ci paluszkiem za używanie Ciemnej Strony. Jedynym świadkiem będzie twój Mistrz. Słowo przeciwko słowu.

Jesteś zmęczona. Czysta Moc nie da ci wystarczająco dużo siły i energii, by przetrwać. Pogódź się z tym.
I tak będziesz musiała po nią sięgnąć.
Ja mam czas. Zaczekam.
Możesz chronić swojego Mistrza... ale jaką masz gwarancję, że on ochroni ciebie?


- Jeśli uda nam się do niej dotrzeć, zobaczę co da się zrobić na miejscu. - w głosie Quinta nie słychać było nieszczerości. Kiwnęłam do siebie głową.
- Spróbuję zabezpieczyć ci tyły, ale pospiesz się - nie byłam nawet pewna, czy Mistrz mnie dosłyszał; strzały z blasterów zaczynały być coraz głośniejsze, coraz bardziej intensywne. Świat… zdawał się przyspieszyć. W następnej sekundzie przymierzyłam się do skoku, chcąc jednocześnie użyć Mocy i spowolnić większe skupisko wrogów. Mój styl walki był oszczędny - każdy ruch był dokładny i zaplanowany, nie było w nim czystego chaosu. Dzięki temu oszczędzałam energię na dalszą część starcia. W chwili takiej jak ta było to wybawieniem, co nie zmieniało mimo wszystko mojego stanu.
- Ustaw koordynaty na jakieś skupisko złomu! - krzyknęłam jeszcze. W chwili obecnej nawet garstka kredytów za Venatora mogła się przydać. Nie mówiąc o całym tym złomie, który mogliśmy wymontować ze sprzętu klonów.
- Bracca... W porządku - dosłyszałam jeszcze z tyłu. Nie skomentowałam; chwilę później świat się rozmył. Nie zwracałam uwagi na zewnętrzne otoczenie, czy też raczej na Mistrza, grzebiącego w tyle sali. Miałam inne priorytety. Cieszyłam się jednak, mimo wszystko, że w tym przypadku Mistrz nawet nie dyskutował i nie próbował robić wszystkiego tylko po swojemu. Nie z każdym by to przeszło.

Im dłużej - choć z większym wysiłkiem - ścierałam się z klonami, tym większy spokój nawiedzał moją duszę. Umysł się całkowicie wyłączył, przełączając się w inny tryb.
Spokój. Wszystko jest już na swoim miejscu, tak jak zawsze. To tylko odwieczny taniec, ale w innej sali, z innymi widzami. Inne przedstawienie. A jednak efekt jest taki sam.
Znajdujesz bezpieczeństwo w powtarzalnych sytuacjach, gdzie wszystko jest takie samo, a zmieniają się jedynie drobne elementy, prawda?


Dopiero po jakimś czasie dosłyszałam brzęk wypadających kabli i obwodów. Nie odwróciłam głowy, chociaż kusiło mnie spojrzeć, co się działo. Jednocześnie coraz bardziej odczuwałam zmęczenie. Z każdym sparowanym atakiem, kopnięciem, nawet użyciem na przeciwniku unieruchomienia przy pomocy Mocy - czułam to niewidoczne uderzenie, na moment rozmywające spojrzenie i rozluźniające mięśnie, zmuszające mnie do obniżenia gardy. Moje reakcje były już spowolnione. Nie było to tylko zmęczenie fizyczne, ale psychiczne przede wszystkim. Cały czas nasłuchiwałam Mocy; przepływała przeze mnie, wypełniała moje żyły, kierowała moimi dłońmi, pozwalała mi się w sobie zatapiać, nie dopuszczając do eskalacji agresji, gniewu, niechęci czy rozgoryczenia. I chociaż to pomagało mi się trzymać w ryzach, paradoksalnie wykańczało mnie jeszcze bardziej.

Twój przeciwnik nie walczy przeciwko tobie z gniewu czy nienawiści. Ma swoje powody. Może jest posłuszny. Może walczy za cenę swojego życia. Może ma inne motywacje. Ale to nie ty będziesz go osądzać. Twoim celem jest przetrwać i przeżyć, Teemo.

- Zablokowali dostęp… zielony do czerwonego, niebieski... chyba do żółtego - nie reagowałam na to mamrotanie w tle. Jedyne, co zwróciło moją uwagę, to migotanie uruchomionej konsoli i jej równie szybkie zgaśnięcie.
- No dalej! - coś stuknęło w tle. - Chyba gotowe.
- To chodź i mi pomóż! Wpisz te koordynaty i zablokuj grodzie nawet na chwilę, długo ich nie przytrzymam! - cholera, skąd brało się tu tyle klonów? Przysięgłabym, że nawet połowy z nich nie znałam. Gdzieś się schowali, czy sklonowali w ostatniej chwili czy co?
Po chwili zrobiłam krok wstecz, i drugi; musiałam się wycofać i odetchnąć przez chwilę. Większość pojedynków z Sithami była równie wymagająca, temu nie mogłam zaprzeczyć, ale wcześniej raczej nie zdarzyło mi się dosłownie zatapiać w ogromie tak bardzo wielu spójnych, zbieżnych ze sobą myśli. Przypominało to falę tsunami.
Nie czułam nawet strachu, że mogliśmy teraz zginąć. Jeśli taka miała być nasza najbliższa przyszłość - potrafiłam ją zaakceptować.

A gdyby to był krążownik Imperium, to podeszłabyś do tego tak samo? Czy równie łatwo przyszłoby ci pogodzić się z tą rzeczywistością?

Spojrzałam na sekundę w stronę Mistrza, by sprawdzić, czy grodzie przy nim nie otworzyły się; wszakże obiecałam, że będę go pilnować w trakcie wpisywania koordynatów. W ostatniej chwili uniknęłam strzału z blastera; widziałam, jak głębokie bruzdy i rysy mój miecz zostawił w metalowych grodziach czy ścianach, niemal dosłownie topiąc metalowe krawędzie. Musiałam się wycofać. Byłam zmęczona.
Nie dziwiłam się, że tak wielu Mistrzów Jedi przegrało swoje życie na swoich krążownikach. Klonów była cała masa, a spory gros z nich miało swoje lata. Co więcej, wielu Jedi miało młodszych uczniów, nad którymi musieli wziąć opiekę. To te dzieci były ich priorytetem, kosztem ich życia. Byłam zdania, że przetrwać mogli raczej nieliczni - ci, którzy byli albo doświadczeni, albo nie mieli młodych padawanów, albo byli doskonale opanowani, jak Quint. Paradoksalnie, odrobinę mi zaimponował. Mogłam się tylko domyślać, że współpraca w takich warunkach była wyjątkowo trudna, szczególnie jeśli nie znało się szczególnie dobrze - tak jak my. A jednak to się udało.
Moc mówiła mi, że mogłam mu spokojnie zaufać.
Nawet jeśli nadal przypominał mi zagubionego życiowo porga.

Awatar użytkownika
Linuxa
Posty: 33
Rejestracja: wt sie 08, 2023 4:02 pm

Re: Telos: The Dark Side awakens [2os., Star Wars,

Post autor: Linuxa »

Minęły długie sekundy nim oszołomienie częściowo minęło. Choć głosy ucichły a ból minął, ciało nadal opierało się przed każdym nawet najmniejszym ruchem. Było jakby znieruchomiałe, pokryte warstwą grubego lodu, wypełnione chłodem mrożącym mięśnie i utrudniającym przepływ krwi. Uścisk w gardle nieco zelżał, jednak oddychanie wciąż stanowiło prawdziwe wyzwanie. Drżący oddech wyrwał się spomiędzy warg. Jak wielu z Jedi zginęło? Dlaczego?
Czułem się zupełnie tak, jakbym w ułamku sekundy został zamrożony w karbonicie, a następnie z ogromnym trudem wybudzony, nie wiedząc gdzie jestem ani co się dzieje.
Ciemna strona mocy była potężna, wpełzła gwałtownie na Venatora i wiła się wokół niczym odrażające czerwie, rosnąć i oblepiając nasze ciała, podsycana nienawiścią Klonów, które rozpoczęły szturm. Musimy uciekać. Teraz.
Gdyby nie Velt, Clemm nie chybiłby. Wiązka lasera uderzyła tuż nad moim ramieniem, jednak świetnie zdawałem sobie sprawę, że miała roztrzaskać głowę. Klony rzadko kiedy chybiały – były bytami przystosowanymi do walki już od pierwszych chwil istnienia. Bolesna była jednak świadomość, że jeszcze kilka chwil temu, rozmawialiśmy niczym przyjaciele, teraz zaś staliśmy się śmiertelnymi wrogami.
Zdradzili nas. Zdradzili. Przyjdą po nas i spróbują zabić, choćby sami mieli stracić przy tym życie.

Choć minęło zaledwie kilka sekund, miałem wrażenie jakby minęły godziny albo i dni. Wszystko zaczęło toczyć się w niesamowitym tempie, pędzić na złamanie karku – dziwna wiadomość, zakłócenia mocy, ból, śmierć.
Paraliż choć częściowo ustał, wciąż uniemożliwiał sprawne poruszanie się. Zacisnąłem zęby, zmuszając się do wyprostowania a następnie rozprostowania prawej dłoni. Moc zadrżała wokół palców, a miecz świetlny do tej pory przypięty do pasa, uniósł się a następnie okręcając wokół własnej osi, wpadł między rozpostarte palce. Chłód metalu pomógł oprzytomnieć – znajome perforacje, chropowatość rzemyka oplatającego rękojeść były niczym drogowskaz. To nie dłoń prowadziła miecz, lecz to właśnie on odpowiadał na wezwania Mocy i rozpoczynał ruch. Nie potrafiłem jednak zmusić się do wyrządzenia krzywdy tym, z którymi stoczyłem tak wiele bitew. Choć tuż po wyjściu z bezpiecznej kabiny, posypał się na nas deszcz strzałów, parowałem je, jednocześnie odbijając w bok lub tuż w broń trzymaną przez żołnierzy.
Nie jestem mordercą..

Padawanka wydawała się nie podzielać mojego zdania. Jej ruchy były pewne i pełne gracji. Zdawała się tańczyć pośród wiązek laserów, prężyć się i parować ataki z niezwykłą lekkością i pewnością. Mimo, że prezentowała niezwykły talent i technikę, z pewnym niepokojem przyglądałem się jak kolejne życia uchodzą spod ostrza jej miecza. Rozumiałem jej gniew, niezrozumienie sytuacji, jednak czy płacąc krwią za krew nie stawaliśmy się tacy sami jak oni?

Już niedaleko. Jeszcze tylko kilka metrów. Przede wszystkim trzeba wydostać stąd Teemę, później zastanowić się co zrobić ze statkiem.

Kapsuły ratunkowe znajdowały się praktycznie na wyciągnięcie ręki – do obszernego pomieszczenia prowadziło kilka dróg, jednak przy odrobinie szczęścia, powinniśmy dotrzeć na miejsce tuż przed klonami. Gdy grodzie po bokach otwierały się, naprężając się i kumulując Moc, zatrzaskiwałem je ponownie, odcinając klonom drogę – przynajmniej na czas zresetowania konsoli i ponownego uruchomienia mechanizmu. Dawało to kolejne kilka sekund, cennych sekund. Wydłużało nasze życie, zwiększało szansę na ucieczkę.
I w końcu, przedzierając się niemalże ostatkiem sił, udało nam się dotrzeć do niewielkiego pomieszczenia tuż obok doku. Komputery i konsole rozmieszczone po bokach migotały dziesiątkami przełączek i przycisków – zastanawiające było jednak to, że pomieszczenie było zupełnie puste. Zwykle kręciło się w nim kilkoro żołnierzy, jednak tym razem nie było tu nikogo. Cisza przed burzą – pomyślałem, w zastanowieniu podchodząc do największej z konsol i rozpoczynając wciskanie sekwencji przycisków.

PODAJ HASŁO
*********
HASŁO ODRZUCONE
*************
HASŁO ODRZUCONE
BRAK UPOWAŻNIENIA

Ostatni komunikat wywołał nieprzyjemny dreszcz rozchodzący się po całych plecach. Jasne stało się, dlaczego nikogo nie zastaliśmy na swoim stanowisku – dostęp do konsol został odcięty, zupełnie uniemożliwiając wprowadzenie koordynatów ani korekt kursu. To oznaczało, że ani my, ani znajdujący się na pokładzie Venatora żołnierze, nie posiadaliśmy kontroli nad krążownikiem. Czy to klony zdecydowały się na taki ruch? Czy były gotowe rozbić się, byleby tylko uwięzić w śmiertelnej pułapce także i nas?
W obecnej chwili znajdowaliśmy się w nieznanym miejscu we Wszechświecie – pewnym było jedynie to, że znajdowaliśmy się w Nadświetlnej i to, że byliśmy jakieś kilka godzin drogi od Curusant. Nie mogłem jednak sprawdzić, czy kurs nie został zmieniony. A co jeśli zmierzaliśmy w kierunku pasa asteroid, o który mieliśmy się rozbić? Było tak wiele niewiadomych, a Moc milczała, nie zamierzając udzielić odpowiedzi na powstające pytania. W takich warunkach określenie dokładnych współrzędnych graniczyło z cudem.

Reset systemu. Wprowadź nowe koordynaty.
ODMOWA DOSTĘPU

-Szlag by to- stęknąłem, poddając się coraz bardziej obcemu uczuciu frustracji. Każda kolejna sekunda zwłoki mogła kosztować nas życie. Nie było czasu na włamanie się do systemu, zmienianie ustawień i przywracanie dostępu, a to oznaczało, że nadszedł czas na tradycyjną metodę.
Szczęśliwie obudowa nie była przymocowana tak solidnie na ile wyglądała. Jedno szarpnięcie wystarczyło aby śruby puściły, a z wnętrza maszyny wylała się plątanina różnokolorowych przewodów. Trzęsącymi się dłońmi począłem grzebać w tych wnętrznościach, starając się dostać do rdzenia konsoli. Dźwięki walki i wiązki laserów przelatujące nad głową wcale nie ułatwiały skupienia, a coraz większe poczucie niepokoju coraz bardziej utrudniało sprostanie zadaniu.
-No dalej, działaj- mruknąłem, rozcinając kable i łącząc je w nowe sploty, aż w końcu maszyna ustąpiła, wypluwając niebieski ekran z informacją o błędzie systemu, a następnie gasnąc i uruchamiając się ponownie, tym razem ukazując okno umożliwiające wprowadzenie danych.
Bracca nie wydawała mi się najlepszym wyborem, jednak mogła stanowić dobrą kryjówkę – przynajmniej na jakiś czas. Wśród handlarzy złomem i robotników, nikt nie powinien poszukiwać rycerzy Jedi, prawda?
Zaraz jednak ekran konsoli ponownie zgasł, a gdy ta uruchomiła się ponownie, koordynaty wydały mi się dziwnie zniekształcone. Nim jednak zdążyłem cokolwiek zrobić, wiązka lasera przemknęła obok, trafiając rząd komputerów i odcinając możliwość korekty kursu na dobre.
-To nie wygląda dobrze- przyznałem, mocą odpychając klony, które zamierzały rzucić się na Velt. Ich nienawiść do nas przytłaczała, chęć mordu była tak silna, że wręcz namacalna – podsycani przez Ciemną Stronę Mocy, nawet jeśli nie byli na nią wrażliwi, przestali być ludźmi, którymi kiedyś byli. Teraz w ich hełmach odbijały się rozmyte wyrazy dzikich bestii, gotowych zrobić wszystko, by wyeliminować zagrożenie – czyli nas.
-Teema, idź do kapsuł. Zatrzymam ich tu. Jeśli nie pojawię się za chwilę, leć beze mnie. Idź! – powiedziałem, odbijając strzały i rzucając jej spojrzenie pełne powagi. Nieważne gdzie, nie ważne dokąd, musisz uciekać Teemo. Nie dam im cię zabić, stworzę możliwość do ucieczki.

Każde kolejne poruszenie mieczem, każdy kolejny cios czy odskok, wyczerpywało moje i tak nadszarpnięte siły. Czułem, że jeśli czegoś szybko nie wymyślę, ostatecznie polegnę, tak, jak poległy setki innych – zalane deszczem strzałów, rozszarpane przez dziesiątki istot, które niegdyś były przyjaciółmi. Czy tak właśnie ma zakończyć się całe dziedzictwo naszego zakonu? Tyle tysięcy lat historii, badań i rozwoju? Wszystko to, w jednej chwili zapadło się w mrok, który pochłonął ostatnie drobinki światła we Wszechświecie.
Przymknąłem oczy, zaciskając miecz w palcach i szykując się do ostatecznej szarży. Cokolwiek miało się wydarzyć, nie mogłem pozwolić im przejść dalej. Zatrzymam ich tutaj, choćby za cenę własnego życia.

Niespodziewanie moc zawibrowała, z początku nieskładnie drżąc, aby ostatecznie ułożyć się w nadprzestrzenną pieśń. Purrgile. Wraz z nimi nadszedł spokój, dziwna ulga a także myśl, że być może wszystko będzie dobrze.
Po chwili ogromne szarpnięcie, niemalże zwaliło wszystkich z nóg. Silniki zawyły żałośnie, z przewodów biegnących po suficie posypał się deszcz iskier. Coś wybiło Venatora z nadprzestrzeni, obiło się kilkukrotnie o kadłub okrętu a następnie zniknęło tak szybko jak się pojawiło. Pieśń Purrgili ustała, pozostawiając po sobie tęskne uczucie pustki.
Korzystając z chwili nieuwagi, zatrzasnąłem grodzie między mną a klonami a następnie biegiem ruszyłem w kierunku doku z kapsułami ratunkowymi.
Było już tak blisko. Tak cholernie blisko.
W chwili gdy dotarłem na miejsce, dwie z grodzi opadły, a tuż za mną rozpoczęła się kolejna salwa. Klony strzelały na oślep, chcąc trafić mnie, a także uszkodzić kapsuły. Dysząc ciężko uruchomiłem miecz, starając się odbijać kolejne pociski i jednocześnie wycofać w bezpieczne wnętrze kapsuły ratunkowej. Klony jednak wcale się nie zniechęcały – kolejne strzały zdawały się być coraz bardziej celne, aż w końcu sięgnęły mojego ramienia a także boku. Ból palonego ciała rozniósł się po całym ciele, wykręcając je i paraliżując. Z początku zaciśnięte zęby uniemożliwiły jękowi zaskoczenia wydostanie się poza usta. Kolejny cios trafił udo, powodując, że zachwiawszy się, niemalże runąłem na podłogę, sparaliżowany bólem, strachem a także chłodem.
Czy to znaczy, że nadszedł mój czas? – zadałem sobie pytanie, jednak zebrawszy w sobie desperackie resztki mocy, odepchnąłem żołnierzy niemalże pod samą ścianę hangaru. Powłócząc nogą, udało mi się dopaść drzwi kapsuły, a potem zatrzasnąć je za sobą i zwolnić blokadę. Kapsuła zadrżała, w ciszy osuwając się w głąb kosmosu.

Mówi Mistrz Obi-Wan Kenobi. Z przykrością informuję, że zarówno Zakon Jedi, jak i Republika upadły, a ich miejsce zajął mroczny cień Imperium. Ta wiadomość jest ostrzeżeniem i przypomnieniem dla wszystkich ocalałych Jedi. Ufajcie jedynie Mocy. Nie próbujcie wracać do Świątyni. Ten czas już minął. A nasza przyszłość jest niepewna. Każdy z nas stanie przed wyzwaniem. Nasze zaufanie... nasza wiara... nasze przyjaźnie. Ale musimy wytrwać. Z czasem pojawi się nowa nadzieja. Niech Moc będzie z wami. Zawsze.

Awatar użytkownika
Einsamkeit
Posty: 94
Rejestracja: sob kwie 24, 2021 5:22 pm

Re: Telos: The Dark Side awakens [2os., Star Wars,

Post autor: Einsamkeit »

Idąc teraz do kapsuł, sama zadawałam sobie te same pytania, co wielu Jedi przede mną. Dlaczego? Co było przyczyną ich nagłej zmiany? Przecież Royce czy Clemm byli, jak na swoje standardy, przyjaciółmi, towarzyszami czy jak ich inaczej można by ich było nazwać. Świadomość zdrady bolała tym bardziej.
Wkrótce skończyły się znajome twarze. Łatwiej było zabijać tych, których nie znałam. W pewien sposób cieszyłam się, że ci, wobec których miałam największy żal, zginęli pierwsi. Nie mogłam pogrążać się w gniewie.
Jedyne, czego zaczynałam żałować już teraz, w chwili, gdy wycofałam się za plecy Mistrza, to to, że tak łatwo przychodziło mi zabijanie. Czy odpowiadały za to fluktuacje w Mocy? Czy to Ciemna Strona sprawiła, że było to łatwiejsze? Widziałam kątem oka przecież, że Quint nie poddaje się temu, że tylko parował ciosy, odbijając promienie blasterów. Nie walczył, by zabić.
Nie walczył, by przeżyć.
Ale czy to go czyni lepszym człowiekiem od ciebie?

Jedi nie zabijali, jeśli nie było takiej potrzeby, nie angażowali się w walkę również z podobnych pobudek. Nie pozwalali sobie na poddawanie się emocjom. Quint zdał ten egzamin, natomiast ja… już chyba niekoniecznie. Mnie walka na śmierć i życie przychodziła z większą łatwością i bez większych refleksji.

Odcinasz się, by nie musieć mierzyć się z konsekwencjami, Teemo.

I chociaż Moc nadal użyczała mi siebie, miałam wrażenie, że wkrótce napotkam opór - jak gdyby wkrótce, po opanowaniu sytuacji, zamierzała stać się głucha na moje wołanie i obecność, odciąć się ode mnie i odejść, pozostawiając mnie jak puste naczynie.
Uszkodzone, poszczerbione, z naderwanym uchem. Ot, wpływ Ciemnej Strony.
Jeśli to było to. Bo nie czułam większej zmiany. W moim odczuciu nie było większej różnicy, nic się nie zmieniło, poza tym lekkim oporem. A może to było po prostu zmęczenie?
Głos Mistrza wybudził mnie z tego dziwacznego odrętwienia, które zaczynało oblepiać moje ciało. Moje reakcje były już opóźnione. Kiwnęłam bez słowa głową, zanim ruszyłam naprzód.
- Będę o tym pamiętać - rzadko kiedy ktoś nowopoznany coś dla mnie zrobił bezinteresownie. Nawet jeśli uczynił to dlatego, że był moim Mistrzem, nie zmieniało to stanu rzeczy. Pokazywało to natomiast, że były w życiu rzeczy ważne i ważniejsze, nawet kosztem naszego życia. Inni ludzie.
Teraz mogłam łatwiej zrozumieć, dlaczego tak wielu Mistrzów poległo. Najwyraźniej bycie nie tyle Rycerzem, co właśnie Mistrzem, musiało być kwestią mentalności. Jak dotąd było dla mnie oczywiste, że po ukończeniu szkolenia sama zostanę Mistrzynią i przyjdzie mi edukować kolejne pokolenia; poszukiwanie wrażliwych na Moc dzieci postrzegałam jako jeszcze większe nudziarstwo, niż obserwacje polityczne. Ale czy umiałabym się poświęcić bezinteresownie, jak Quint w tej chwili?

Nie. Chyba nie. Nieważne, na spokojnie wrócę do tematu później.

Myśli kłębiły się w głowie jak rój ognistych os, gotowe wybuchnąć w każdej chwili. Zaledwie parę chwil temu, gdy byłam w ogniu walki, nie zastanawiałam się nad niczym. Były czyste i przejrzyste, nie pozwalając mi na wątpliwości. Wiedziałam, co mam zrobić. A teraz? Obserwując plecy Mistrza, który zamykał grodzie i otwierał je w zależności od potrzeb, było jakoś łatwiej się uspokoić. Ale wraz z tym spokojem naszły mnie wątpliwości.
Wdech. Wydech. Spokojnie.

Z nim nie zginiesz.
Ale, paradoksalnie, on może zginąć z tobą.


Jakim cudem wciąż pozostawał tak doskonale opanowany? Jak pragnienie przetrwania nie pozwalało mu choćby celniej odbić promienia blastera, by wyeliminować przeciwnika? Bynajmniej nie w celu zemsty, ale po to, by pozbyć się problemu raz na zawsze.
Bo jednak żyjący klon, świadom, że my też żyjemy, był zagrożeniem. Mógł powiedzieć innym, że Jedi tacy i owacy z krążownika XYZ przeżyli i uciekli. Nie miałam złudzeń; gdy tylko Venator dotrze do celu, albo się gdzieś rozbije, będziemy mieć towarzystwo prędzej czy później.
Mimo wszystko starałam się odbijać promienie jednak nieco celniej. Nie umiałam stanąć po całkowicie neutralnej stronie, jak Quint. I wiedziałam, że jeśli tylko dotrzemy do kapsuł, będzie trzeba - jeżeli sytuacja będzie tego wymagała - użyć bardziej zdecydowanych środków… prewencji. Jakkolwiek by tego nie nazwać.
Uszkodzona kapsuła, zniszczona w trakcie lotu, a wchodząca do atmosfery, mogła nas zabić. A jednak coś nie pozwalało mi się pogodzić z myślą, że miałabym zginąć nie wiadomo gdzie, dryfując w przestrzeni kosmicznej.

Czując ostre, mocne szarpnięcie Venatora, zachwiałam się i uderzyłam ramieniem o metalową gródź; dla mnie było to niezrozumiałe, jak gdyby ktoś, albo coś, wypchnęło statek z obranego kursu. Jednocześnie pod wpływem uderzenia się w łokieć innym elementem wyposażenia ból, siłą rzeczy, rozluźnił mój uścisk. Miecz uderzył z głuchym stuknięciem o podłogę i poturlał się dalej, między klony. Sama upadłam na podłogę, boleśnie uderzając kolanami o metalowe podłoże. Sekundy później zamknęły się grodzie. Moja chwila wahania kosztowała mnie więcej, niż mogłam przypuszczać.
- Nie! - chyba pierwszy raz można było dosłyszeć w moim głosie… strach? To miecz był moim narzędziem przetrwania, niezależnie od tego gdzie się znajdowałam. Tylko na nim mogłam polegać. I na Mocy, oczywiście. Ludzie, cóż, bywali zawodni.
Spojrzałam na Mistrza, gdy grodzie otworzyły się ponownie; nie mogłam mu pomóc, nie pomagając samej sobie. Widziałam, jak strzał z blastera trafia go w ramię, a następnie przeszywa udo i bok. Ale już był zbyt daleko, by mu pomóc. Sekundy później wokół niego zamknęła się kapsuła.
Chociaż na ten widok odetchnęłam z ulgą, strzał blastera przy mojej głowie przypomniał mi, że mam inny problem do rozwiązania. A szarpanie silników, walczących z powolnym opadaniem statku w dół, połączone z niekończącą się salwą ognia, sprawiało że miałam wyjątkowo małe pole manewru.
Nie wiedziałam już nawet, czy uda mi się dostać do kapsuły ratunkowej. Czy nie będzie zablokowana. A może zginę tu? I teraz? Gorący promień blastera, przeszywający moje ramię, przypominał rozżarzony pręt, przebijający się gładko przez mięśnie i kości. Syknęłam głośno, czując coraz bardziej rozprzestrzeniającą się ciepłą, lepką falę bólu, oblepiającą moje ciało niczym kokon. I znów. I po raz kolejny. Byłam dla nich doskonałą tarczą strzelniczą. A z kolejną falą bólu potęgował się mój gniew i strach. Przymrużyłam oczy, czując jak blaster o ułamki centymetrów omija moją twarz pod okiem.
Zostanie blizna.

Nie umiałam się pogodzić z myślą, że miałabym zginąć tu. W takim miejscu jak to. Ale wciąż byłam świadoma. Mózg nadal działał. Drugi pocisk blastera, który znów trafił blisko mojej twarzy, skutecznie mnie z tego stuporu wybudził.
Druga blizna.

Wiedziałam, że nie przeżyję w inny sposób. Nie mogłam pozwolić sobie na samobójczą szarżę, zwłaszcza że byłam unieruchomiona. To, czego zamierzałam świadomie użyć, było moim być lub nie być. Nie zamierzałam nawet zasłaniać się i usprawiedliwiać figurą Mistrza. Mógł być ciężko ranny, oczywiście, ale czy mnie to usprawiedliwiało? Absolutnie nie. Rada Jedi nie wyrażała zgody na używanie tej techniki, uważając, że zbyt łatwo jest naruszyć i przekroczyć granicę. Sama jej nie studiowałam dogłębnie. Dopiero przypadkowe spotkanie z Upadłym Jedi, Vih, na Korriban uświadomiło mi, że coś takiego istnieje. Krell nigdy o tym nie mówiła.

Może dla własnej wygody?

Cóż, dla mnie najtrudniej było utrzymać równowagę Mocy. Zawsze. Byłam jak ślepiec chwiejący się pod ciężarem wody, jednocześnie wędrując na linie, zawieszonej na skraju przepaści. Nie miałam odpowiedniego mindsetu, by być w pełni Jedi.
Tym zawsze martwiła się Ceress. Nie mówiła o tym otwarcie, ale nie musiała. Znałam jej pogląd. Jej zdaniem owszem, użytkowałam Moc świadomie, jednak stosowałam ją niewłaściwie, tak jak najemnik używa swojej broni - według potrzeb, ambiwalentnie, aby osiągnąć mój cel. Cóż, najwyraźniej było mi dane iść drogą szarości lub mroku, skoro nie potrafiłam być zbyt dobra, lub byłam dobra, acz niewystarczająco.

Nigdy nie dość dobra. Niewystarczająca. Dla Jedi jesteś tylko dobrze wyszkolonym narzędziem. Dla innych jesteś tylko Jedi. Tylko Moc nie ocenia… robią to ludzie.

Miecz był oporny, by wrócić na moje wezwanie. Zaklinował się między ciałem jednego z klonów, a grodzią.
Przymknęłam oczy, starając się skupić. Klony nie chybiały, to ja się poruszałam tu i ówdzie, by zmienić swoje położenie i uniknąć pocisku. Nie miałam wielkiego pola manewru.
Oparłam plecy o chłodną ścianę, czując rozlewającą się, ciepłą kałużę krwi pod palcami. Trafili mnie w bok, nisko, bo przy biodrze. I ramię. Plus dwie blizny. Woń palonej skóry i krwi nie była zbyt przyjemna, ale będę musiała się przyzwyczaić. I tak byłam unieruchomiona. Strzał w bok, przy biodrze, sparaliżował moją nogę. Może tymczasowo, może nie. Ale jeśli ja byłam w takim stanie, to w jakim był Mistrz? Mogłam sobie tylko to wyobrazić. Jego rany wyglądały znacznie groźniej.
Czas zdawał się spowolnić jeszcze bardziej niż wtedy, gdy to ja manipulowałam przeciwnikami, unieruchamiając ich na ułamki sekund. A każdy wdech i wydech wydawał się trwać wieczność. Gdzieś głęboko pod moją decyzją, podjętą już chwilę temu, kiełkowała akceptacja. Pomału godziłam się z losem, niezależnie od tego, jaki by miał być.

Przetrwaj, Quint. Nie życzę ci źle. Ale sobie… życzę lepiej. I nie oglądaj się za siebie. Żyj.

Gdy poczułam pod palcami ciepło sliviańskiego żelaza, oparłam miecz o udo. No tak, nic dziwnego, że nie było mi łatwo wydobyć miecz. Był namagnesowany, jako że była to jedna z cech tego stopu.
Nadal musiałam jednak zaczekać. Zdać się na Moc. Czułam, jak mnie oblepia - jak pająk swoim kokonem. Ale to było dobre, przyjemne uczucie. Dopiero czując nieme "teraz!" i słysząc ledwie dostrzegalny syk zwalnianych blokad, uwalniających kapsułę ze statku, pozwoliłam się sobie zatopić w Mocy.
Sekundy później spod moich palców wypłynęła Moc, porażając kolejnych przeciwników do nieprzytomności. Fioletowe przebłyski energii prześlizgiwały się po kolejnych instalacjach, po ścianach i podłodze, sięgając nóg, rąk, ramion i głów klonów. Nie chciałam zabijać przeciwników, kierowana chwalebną postawą Mistrza, ale jednocześnie nie chciałam też umrzeć. Nie teraz, nie tu. To nie było moje miejsce i czas. Mówiła mi to Moc. Mówiła mi to intuicja.
Co za paradoks, zaakceptować pewną myśl, jednocześnie nadal się na nią nie godząc.
Błyskawice były słabe, samo jej użycie nie mogło zabić… przynajmniej taką nadzieję miałam.

Właściwie… dlaczego nie?
Jeśli ich nie zabijesz, obudzą się i powiedzą łowcom Jedi, gdzie jesteście. Bracca jest duża, ale jak daleko uciekniecie bez statku? Mając przy sobie miecze świetlne? Z głębokimi ranami? Ból można wypalić…
Każda ciemność przyciąga światło. Zawsze znajdą się rebelianci. Ale niekoniecznie to oni będą na was czekać na dole.
Jeśli ich nie zabijesz, Braccanie też mogą zginąć. Myślisz, że nie będą odpowiadać za to, co zrobiliście?
Wstań. Dobij ich. Albo puść jeszcze jedną wiązkę. To nie będzie cię kosztowało wiele. Będzie tylko minimalnie mocniejsza. Nie zada im więcej bólu, niż to potrzebne. I tak są nieprzytomni. Mogę ci pomóc.
Wybór należy do ciebie.

Ale zanim go podejmiesz, przypomnij sobie, jak wiele przemilczała Ceress. Jak bardzo nie chciała ci otwarcie powiedzieć, że nigdy nie zostaniesz Mistrzynią. No, bo na co liczyłaś? Że dadzą ci, z tym podejściem, wpływać na kolejne pokolenia? Dobry żart.
Przypomnij sobie, co cię zawsze ratowało w takich chwilach. Jasna strona? Nie, zawsze uciekałaś się do szarości. Nie wybierałaś żadnej ze stron. Nie ciągnęła cię Ciemna Strona również.
Ale niedługo nadejdzie czas, w którym będziesz musiała się zadeklarować. Można być Upadłym Jedi, nie dołączając do Sithów; czyż jest to coś złego?

Nie.
Nie zrobię tego.

Jeszcze.


Uchyliłam powieki, cofając dłoń z podłogi. Kapsuła leciała już nie wiadomo dokąd; Venator również spadał - coraz szybciej, coraz głębiej.
Po jakimś czasie poczułam kolejny wstrząs; woda docierała do korytarzy, zalewając je coraz bardziej. Niemrawo odepchnęłam od siebie klony, dryfujące na wodzie. Uśmiechnęłam się do siebie krzywo. Najwyraźniej przyjdzie mi umrzeć tu, razem z tymi, których mogłam kiedyś uznać za towarzyszy.
Pewnie mogłabym zniszczyć ścianę, odgiąć ją czy coś. Może mogłabym użyć czyjegoś blastera, by zrobić choćby niewielką dziurę w poszyciu. Albo oddzielić gródź od coraz głębszego potoku wody…
Gródź.
To nie było nawet takie głupie. Ale czy będę w stanie dopłynąć?
Awatar użytkownika
Linuxa
Posty: 33
Rejestracja: wt sie 08, 2023 4:02 pm

Re: Telos: The Dark Side awakens [2os., Star Wars,

Post autor: Linuxa »

Dysząc głośno, osunąłem się po ścianie na podłogę, zostawiając na metalowym poszyciu smugi czerwonej posoki. Choć rany były przysmalone, nie zablokowało to całkowicie krwawienia – ciepły płyn miarowo wypływał z ran oblepiając ubranie, skórę i wszystko dookoła. Ból choć nie minął całkowicie, stał się bardziej tępy, rwący i nieznośny – jednakże w tych okolicznościach, jakkolwiek absurdalnie to nie brzmiało, cieszyłem się, że go czuję. Ciepło krwi jej metaliczny zapach, pieczenie przypalonej skóry, swąd spalonych włosów. To wszystko upewniało mnie, że wciąż żyłem. Moje serce wciąż biło, moje płuca wciąż miarowo unosiły się w górę i w dół.

Mam nadzieję, że Teema zdążyła uciec w drugiej kapsule. Nie było jej w pobliżu ani nie wyczuwałem jej obecności. Musiała uciec. Musiała.

Kapsuła zadrżała, powoli opadając i zachowując się tak, jakby wpadła w studnie grawitacyjną planety. Drżąc z bólu i wycieńczenia, doczołgałem się do kokpitu i zerknąłem przez wizjer. Moim oczom ukazała się ogromna, zielono-szara planeta porośnięta gęstym lasem. Nie było wątpliwości, znajdowaliśmy się tuż nad Kashyyyk – leśną planetą, na której zamieszkiwały stworzenia przyjazne Republice.
Purrgile musiały wybić nas z hiperprzestrzeni, a Moc poprowadziła nas do systemu przyjaznego Jedi. Przy odrobinie szczęścia być może uda nam się zaszyć na czas poszukiwań przez łowców Jedi i żołnierzy Imperium.

Ster nie odpowiadał, co tylko potwierdziło moje przypuszczenia – grawitacja planety ściągała kapsułę w dół, a wraz z nią także ogromną konstrukcję Venatora. Krążownik także nie opierał się sile planety – zbyt szybkie wejście w atmosferę spowodowało, że okręt rozpoczął swój ostatni lot, rozpadając się na kawałki w powietrzu. Miałem nadzieję, że w tej katastrofie, nie zginie nikt z ojczystych bytów zamieszkujących tą planetę.
To była nasza wojna, nasza. Inni nie mieli z nią nic do czynienia. Nie powinni przez nas cierpieć.

Czując, że moment uderzenia o powierzchnię planety zbliża się nieubłaganie, skuliłem się na tyle ile mogłem, starając się osłonić głowę. Nie przewidziałem jednak, że siła będzie tak wielka, że uszkodzony fragment kapsuły odłamie się, a następnie uderzy wprost w moją głowę. Zaraz po tym zapadła ciemność.

Jedi umierali, jeden po drugim, trafiani przez osoby, którym do tej pory ufali. Generałowie ginęli na polach bitew, ich statki płonęły i rozpadały się na kawałki, ich dowódcy wymierzali strzały w plecy. Widziałem jak młodziki w świątyni zostają zabijane, jak starzy archiwiści giną od czerwonych mieczy świetlnych. Słyszałem krzyki młodych padawanów, opłakujących śmierci swoich mistrzów, prośby o pomoc, modlitwy. Wszystkie jednak zaraz ucichły, a przez Moc przedostał się świszczący odgłos mechanicznego oddechu. Wdech. Wydech. Wdech. Wydech. Wybraniec.

Drgnąłem lekko, wybudzając się z letargu i łapiąc za obolałą głowę. Nie miałem pojęcia jakim cudem wciąż byłem żywy, jednak kapsuła w której się znajdowałem, była w strzępach. Kaszląc przez dym, szybko doczołgałem się do zbiornika na stymy ukrytego w bocznej części kokpitu. Z niepokojem przesunąłem palcami po pustych miejscach, dostrzegając że zamiast pięciu fiolek, wewnątrz znajdowały się tylko i wyłącznie dwie. Z westchnięciem jedną z nich ukryłem w kieszeni brązowego płaszcza, a drugą z całej siły docisnąłem do ramienia. Drobna igiełka wysunęła się, wpompowując niebieskawy płyn do żył w ciągu kilku sekund. Skrzywiłem się, bowiem nigdy nie było to przyjemne uczucie. Zaraz jednak dyskomfort minął, a lecznicze działanie specyfiku w mgnieniu oka przyspieszyło regenerację organizmu. Co prawda nie było to w stanie przywrócić pełnej sprawności czy zaleczyć ran, jednak powstrzymywało krwawienie i wzmagało proces leczenia. Już po chwili byłem w stanie podnieść się na nogi. Rana w udzie choć dawała o sobie znać, nie umożliwiała już poruszania nogą.
Dobrze. Póki stym działa, muszę odnaleźć Teemę.

Z tą myślą, ruszyłem do włazu, napierając na niego ciężarem swojego ciała. Ten jednak ani drgnął, więc konieczne było użycie Mocy. Ta zareagowała dopiero po chwili, przepływając przez osłabione ciało, z oporem dając się prowadzić. Właz odleciał na kilka metrów do tyłu, wraz z fragmentem kadłuba, otwierając spojrzenie na morze drzew, które mnie otaczało. Ponad lasem wystawał fragment Venatora, przekrzywiony pod dziwnym kątem i zdający się opadać coraz bardziej. Statek musiał złamać się wpół, a jego część właśnie tonęła w bagnach, wciągana przez zdradzieckie piaski i zalewana wodą.
Teema tam jest. Musisz do niej iść. Szybko. Jeśli chcesz, żeby przeżyła, musisz tam dotrzeć.

Moc skierowała moje spojrzenie na stalową konstrukcję, z której wciąż sypały się iskry oraz odpadały metalowe elementy trawione ogniem.

Idź. Idź. Idź.

-Szlag by to. Teema… co ty tam robisz...- jęknąłem, czując że w tej chwili zawiodłem wszystkich – siebie, Teemę a także Ceress, której obiecałem, że zaopiekuję się jej krnąbrną padawanką, jeśli nadejdzie taka potrzeba. Oh, gdyby mnie teraz zobaczyła, zapewne spojrzałaby na mnie z tą swoją niewysłowioną pogardą i zimną obojętnością. Zawiodłem jako mistrz i jako przyjaciel. Powinienem był dopilnować, żeby to ona znalazła się w kapsule, żeby uciekła jako pierwsza. Dlaczego Moc wówczas pozostała głucha?

Bo Moc nie słucha takich słabeuszy jak ty. Jeśli chcesz ją sobie podporządkować, musisz nagiąć kilka zasad. Wtedy da ci potęgę, która da możliwość ochrony tych, na których ci zależy. Co ci szkodzi? Teraz już nikt nawet się nie dowie. Nie ma już Rady, nie musisz słuchać ich nauk i opinii. Czy to nie jest szansa na to, abyś w końcu zaczął robić to, co uważasz za słuszne a nie ślepo podążać za bandą głupców?

Pokręciłem przecząco głową, starając się odgonić natrętne myśli. Nie było sensu użalania się nad sobą – wręcz przeciwnie, należało działać i to natychmiast. Z minuty na minutę, to co pozostało z Venatora, coraz głębiej zanurzało się w odmętach bagien Kashyyk.

Dostanie się na okręt nie było wcale takie trudne – dzięki zwinności i możliwościom, jakie oferowała Moc, nawet z odniesionymi ranami byłem w stanie znaleźć bezpieczną ścieżkę, prowadzącą do wraku. Wewnątrz panowała całkowita ciemność oraz niespotykana cisza, czasem tylko przerywana trzeszczeniem metalu lub syczeniem sypiących się iskier z poprzerywanych przewodów. Musiałem się spieszyć – prawdopodobieństwo, że komora hipernapędu a także komora spalinowa pozostały bez szwanku, było mniejsze niż ułamek procenta. Jeśli tylko paliwo zmiesza się z powietrzem oraz ogniem, nastąpi wybuch, który unicestwi wszystko w przeciągu kilkuset metrów. Musiałem się upewnić, że zanim to nastąpi – razem z Teemą będziemy już daleko. Ale do tego należało ją znaleźć.

Bez wahania zagłębiłem się wewnątrz Venatora, sięgając po miecz i używając go zamiast pochodni. Niebieskie światło przesunęło się po pustym korytarzu, powodując że to miejsce wydało się jeszcze bardziej upiorne i opuszczone. Prowadzony Mocą, posuwałem się w przód, ze smutkiem wpatrując się w mijane ciała klonów. Nie zasługiwali na taką śmierć. W innych okolicznościach skupiłbym się na wyniesieniu ciał i pochowaniu, jednak teraz to bagna Kashyyyk musiały stać się ich mogiłą. Z zastanowieniem zerknąłem na ciało jednego z klonów, który stacjonował na mostku. Nie zdążyłem zamienić z nim żadnych słów, jednak znajoma twarz w jakimś stopniu wywołała ukłucie żalu, poczucia niesprawiedliwości i współczucia. Nawet jeśli był moim wrogiem, jego śmierć nie pozostała całkowicie obojętna. Tuż obok niego leżało kilka ręcznych granatów. Niepewnie wziąłem między palce kulisty przedmiot i przez chwilę ważyłem go w dłoni. Użycie ich przyciągnie uwagę, jednak być może przydadzą się w przypadku większych przeszkód na drodze. Z westchnięciem wepchnąłem więc dwa z nich do kieszeni, palcami upewniając się jeszcze, że wciąż znajduje się w niej ocalały stym. W obecnej chwili był cenniejszy niż złoto.
Ruszyłem dalej, penetrując kolejne korytarze i w skupieniu starając się wyczuć delikatne drobinki mocy, które otaczały każdą żyjącą istotę. Skala katastrofy była przytłaczająca.
-Teema!- krzyknąłem, w końcu czując, że znalazłem się niedaleko padawanki. Venator zadrżał, woda, która wciąż wdzierała się do środka, zabulgotała niebezpiecznie, a cała konstrukcja przechyliła się nieco. Przez nagły ruch, korytarz, po którym powoli się przesuwałem, przekrzywił się pod kątem, przez co zjechałem po stromiźnie wprost do lodowatej wody. Drgnąłem czując jak chłód wody otula skórę i gwałtownie uniosłem miecz wysoko ku górze, aby mechanizm nie zamókł. Wolałem nie sprawdzać, czy wytrzymałby spotkanie z wodą pełną mułu, planktonu i błota.
-Teema!- powtórzyłem, kładąc dłoń na ścianie po lewej stronie. Moc przepłynęła po jej powierzchni, zagłębiając się między szczeliny. Wtem mała drobina ciepła musnęła moje palce, a ja już wiedziałem – padawanka była tuż za tą ścianą. Bez chwili zawahania miecz wbił się w metal, roztapiając go i przecinając. Po kilku sekundach powstał otwór, przez który gwałtownie wtoczył się nagły potok wody.
A więc jednak muszę zamoczyć miecz. Oby tylko wytrzymał.
Wziąwszy głęboki wdech, przepłynąłem na drugą stronę, w silnym nurcie odnajdując ciało Teemy. Była ciepła, żyła, a to liczyło się w tej chwili bardziej niż wszystko inne.

Wyciągnięcie jej nie należało jednak do łatwych, woda wciąż wzbierała, a pochylenie wraku uniemożliwiało wspięcie się na wyższe poziomy. Na szczęście ciężar granatu w kieszeni przypomniał mi o sobie prawie w ostatniej chwili. Już po chwili ciszę na Kashyyk przerwał wybuch – granat rozerwał kadłub Venatora, a ja ostatkiem sił wydostałem się z Teemą, wypływając na powierzchnię i dopływając do brzegu bagna.
Dysząc z wysiłku, opadłem na plecy, wbijając spojrzenie w niebo i korony drzew nad nami. Kręciło mi się w głowie, a przez kontakt z wodą, rany ponownie zaczęły rwać i lekko krwawić. Velt także była ranna, widziałem ślady na jej policzkach a także biodrze.
To moja wina
-Teema, słyszysz mnie?- powiedziałem, mocą wyciągając wodę z jej płuc a następnie sięgając do kieszeni, z której wydobyłem stym. Nie zastanawiając się nad słusznością tego czynu, wbiłem go w ramię dziewczyny i przytrzymałem do czasu aż dawka leczniczej substancji nie została podana.
-Teema… proszę odezwij się- powiedziałem, patrząc na dziewczynę z rosnącym niepokojem.
Awatar użytkownika
Einsamkeit
Posty: 94
Rejestracja: sob kwie 24, 2021 5:22 pm

Re: Telos: The Dark Side awakens [2os., Star Wars,

Post autor: Einsamkeit »

Im dłużej obserwowałam wodę, wtaczającą się coraz bardziej nurtkim potokiem, tym bardziej czułam znużenie. Było w tym coś uspokajającego. Życiowego. Wszakże czyż Moc nie była taka sama? Płynęła przez siebie, sobie znanym nurtem, znajdując kolejne, coraz bardziej kręte ścieżki.
Moc koiła. Obejmowała mnie swoimi ramionami, szemrząc spokojnie, sennie swoje kołysanki. Dryfowałam leniwie na jej powierzchni, nie siląc się na jakikolwiek ruch. W końcu, pierwszy raz w życiu, miałam poczucie, że nigdzie nie muszę iść. Nie muszę walczyć o siebie, o przyszłość, o innych czy choćby o Galaktykę. Istniałam tylko ja i Moc. Ja i woda.
Pode mną snuły się ciała klonów, dziwacznie powykrzywiane. Nurt bawił się ich ciałami, tworząc z nich martwe marionetki, karykaturalnie poruszające rękami, nogami czy głową. I chociaż wiedziałam, że nie ma w nich już namiastki życia, żadnej iskry sugerującej, że cokolwiek ludzkiego w nich zostało - to tutaj, w tym świecie, miało się wrażenie, że jednak żyją jakąś dziwaczną parodią życia. Jak gdyby świat tylko po prostu się przewrócił na drugą stronę.
Chyba jeszcze nigdy nie słyszałam takiej ciszy i spokoju… albo inaczej - nie było mi dane tego zaznać. Czułam się tak, jakbym mogła płynąć gdzieś przed siebie dalej, w przód, nie oglądając się na dotychczasowe życie. Przejście na drugą stronę nie było bolesne. A może to już była druga strona i miałam na zawsze kołysać się z nurtem fal we wraku Venatora?
Cóż, to nie byłoby takie złe.

Uniosłam wzrok na dumną, wyniosłą postać Ceress. Mistrzyni obserwowała panoramę Telos w milczeniu; stolica dosłownie rozkwitała. Wcześniej, chociaż była równie urokliwa, była także wyjątkowo skorumpowana. Główne przywileje należały do kompanii górniczych. Czerka miała dostęp do sporej ilości terenów, podobnie jak trzy inne firmy. Tworzyły się podziały między zwykłym społeczeństwem, a korporacjami. Szkło i wieżowce dla elity, podziemia i kopalnie dla plebsu. Mogłabym walnąć na ten temat cały elaborat, ale nawet dla mnie byłoby to nudne.
- Po śmierci gubernatora Criona, jak wiesz, władzę przejął ukryty przedstawiciel korporacji Czerka - rzekła. Upiłam łyk Antakariana bez słowa, nadal słuchając Mistrzyni. Między jej brwiami pojawiła się cienka zmarszczka dezaprobaty.
- Teraz pojawił się nowy rywal dla Czerki, dlatego tutaj jesteśmy. To będzie ostra i nierówna walka, gdzie obie strony będą walczyć do ostatniej krwi. Posłuchaj - odwróciła się do mnie, zakładając ręce na piersi. Miałam wrażenie, że tym gestem buduje między nami mur - chociaż niewypowiedziany, to jednak trudno nie było odnieść wrażenia, że i tak postrzegała nas obydwie w całkowicie różnych kategoriach.
- Potencjalnie nowy gubernator Telos, Drega Zaan, odszedł z Zakonu zaledwie kilkanaście miesięcy temu i nie darzy Jedi szczególnie wielką miłością - kontynuowała, nie spuszczając ze mnie oczu. - Przez całe lata swojej służby dla Zakonu był głównie politykiem. Ma szeroką sieć kontaktów i wie, co się dzieje w świecie. Możliwe, że jutro, podczas obserwacji wyborów, Zaan może ujawnić potencjalne informacje na temat powiązań Czerki z innymi organizacjami. Nie wiemy, co jeszcze może ujawnić.
- Świetnie, ale dlaczego mi to mówisz?
- Jak sądzisz, dlaczego odszedł?

Nie siliłam się nawet na myślenie, jedynie wzruszyłam ramionami. Skąd, u licha, ja miałabym wiedzieć? Nie znosiłam, kiedy Mistrzyni zmuszała mnie do znajdowania odpowiedzi tam, gdzie nie byłam zainteresowana ich szukaniem.
- Nie, Teemo. Nie możesz unikać tego, co ciebie nie interesuje - jasne niebieskie oczy Ceress przypominały mroźne, zimowe niebo nad Ilum. - Na pewne rzeczy musisz sobie sama odpowiedzieć. Dlaczego?
-Bo bardziej interesowała go polityka? - wzruszyłam ramionami ponownie.
-To również - kiwnęła głową. - Wówczas jeszcze Mistrz Zaan jak dotąd miał duży żal do Zakonu za werbowanie wrażliwych na moc dzieci. Jego zdaniem werbowani powinni być ludzie starsi i bardziej świadomi. - powiodłam za nią wzrokiem, sama nadal siedząc nieruchomo przy stole. Ceress zawsze miała tendencje do spacerów po całej kwaterze, jeśli coś ją martwiło lub denerwowało. Mroźne, jasnobłękitne niebo Telos spowijały obecnie chmury, zakrywając odległe wieżowce i magazyny, należące do korporacji.
-Czyli, jak rozumiem, jeśli Zaan zostanie gubernatorem, Telos zostanie zamknięty na wpływy Jedi - podsumowałam, dolewając sobie jeszcze Antakariana. Gęsty płyn o złocistej barwie wypełnił szklankę. Nawet nie był zbyt słodki. Był natomiast czymś w rodzaju rześkiego, płynnego słońca, a dodawał niesamowitego kopa energii. Gdyby nie to, że nie uzależniał, można byłoby nazwać go narkotykiem. Lubiłam go pić podczas misji - chociaż efektem ubocznym była większa brawurowość czy bezmyślność, była to cena, którą mogłam zdzierżyć - zwłaszcza że te cechy nie leżały w mojej naturze.
- To również - odrzekła starsza kobieta, odwracając się do mnie. - Ludzie tacy jak Zaan są niebezpieczni. Były Jedi darzący niechęcią Zakon, a zarazem wpływowy polityk z ogromem bardziej lub mniej niepokojących znajomości… brzmi jak gotowy przepis na katastrofę. Zawsze był Szarym Jedi. Od samego początku nie szedł czystą drogą prawdziwej światłości, ale jak sama zapewne wiesz, nie da się długo pozostać w szarości, nie smakując też Mrocznej Strony.
- To już nas nie dotyczy - odparłam z westchnieniem, upijając łyk. - Dlaczego martwisz się tym, na co nie masz wpływu?
- Dlaczego ty nie martwisz się tym, na co masz wpływ?
- A mam?
- Mamy wpływ na wiele rzeczy, Teemo - Ceress usiadła naprzeciwko mnie, odsuwając butelkę. Nie miałam znów innego wyboru, jak spojrzeć w jej oczy. - Także na to, jakie decyzje podejmujemy i które strony wybieramy. Od nas zależy, czy poddamy się uczuciom gniewu, nienawiści, rezygnacji czy strachu. Język zła jest subtelny i ma wywołać w nas emocje. Język prawdy jest niewygodny i często wolimy odwrócić głowę i udawać, że ona nie istnieje albo jest trochę bardziej elokwentna lub piękna. Zło nie dzieje się szybko i natychmiastowo. Ono kiełkuje, pomału rośnie, wyniszcza i wyżera nas od środka niczym pasożyt. Ale zawsze możemy spróbować je zatrzymać.
- Sugerujesz, że Mistrz Zaan jest złym człowiekiem?
- Absolutnie tego nie sugeruję. Ale pozwolił, by kwitł w nim gniew i żal przez bardzo długie lata, co sprawiło, że zmienił swoją drogę. A ludzie, nie mający pojęcia, jak kontrolować swoje emocje i uczucia, są bardzo niebezpieczni. Wielu z nich upada na swojej drodze, nawet nie widząc i nie rozumiejąc swojego upadku.
- Rozumiem.
- Wkrótce nie będę mogła towarzyszyć ci w twojej drodze, Teemo - dodała, sięgając po swoją szklankę. - Będziesz musiała sama poszukać swojej drogi, niezależnie od tego, jaką profesję obierzesz. Czy zdecydujesz się pozostać w Zakonie, czy pójdziesz gdzieś indziej, kiedy próby się odbędą.
Próby Jedi, no tak. Zważyłam w dłoni szklankę. Wielu padawanów ich nie zdawało. Niektórzy nie radzili sobie ze współpracą, skupieniem, instynktem czy zadaniem ochrony innych osób. Mimo to nie trzeba było być geniuszem, by nie zauważyć, że najwięcej uczniów nie radziło sobie z izolacją, gniewem, strachem czy zdradą. Wielu też nie umiało przebaczać. Sama jak dotąd przeżyłam u boku Ceress sporo przygód; nie oznaczało to jednak, że którakolwiek z nich była próbą. A znając Mistrzynię, z całą pewnością obserwowała mnie krytycznie.
Mimo wszystko jak dotąd nie było mi dane zaznać prawdziwego strachu lub gniewu; wiedziałam, że zawsze w jakiś sposób jestem - będę bezpieczna.
- Podczas swojej podróży wielu spróbuje zawrócić cię ze swojej ścieżki, oferując ci rzeczy, które Jedi nie są dane - Ceress upiła łyk. - Spotkasz też ludzi, którzy sami będą próbowali znaleźć swoje odkupienie. Ci, którzy najbardziej potrzebują pomocy, najciszej mówią, lub nie mówią wcale… ale to, co chcę powiedzieć, to to, że od ciebie zależy, czy pomożesz im osiągnąć cel, czy będziesz szła przed siebie, nie oglądając się na innych.
- A co ma to do Mistrza Zaana? - zapytałam z nieukrywanym zaciekawieniem. Nieszczególnie temat mnie interesował, jednak Ceress potrafiła niesamowicie kluczyć wokół tematu, by dodać swoją własną dygresję. Poza tym lubiłam drażnić się z nią i obserwować, jak zaczyna się irytować.
- Drega Zaan i ty macie trochę wspólnego - odparła, odwracając głowę i obserwując panoramę Telos. - Oboje jesteście oportunistami, bez urazy… oboje macie swój własny zestaw zasad moralnych. Nie mówię, że to złe, wszakże w Zakonie jest dużo indywidualności… jednak nie pozwól, Teemo, by ktokolwiek żałował wyborów, które podjął wobec ciebie, a które miały ci pomóc. Rozumiesz?

Teema!
Teema, słyszysz mnie?
Teema, proszę, odezwij się.


Nawet nie tyle co odległy głos Mistrzyni, odbity wielokrotnym echem i przemieszany z głosem Quinta, co niepokój wyszarpnęły mnie ze stanu odrętwienia. Przypominało to lekkie, delikatne trącenie struny instrumentu palcem. Albo delikatne muśnięcie pajęczyny podmuchem wiatru, na tyle tylko, by nią potrząsnąć ledwie widocznie i strzepnąć poranne krople rosy. Tak mogłam opisać to uczucie - nie było ono gwałtowne, natychmiastowe, ale wciąż wymuszały wybudzenie się.
- Nie powinieneś był wracać - odparłam, nie kryjąc słabości w głosie. Uchyliłam powieki; zaraz i tak przymrużyłam oczy, widząc oślepiająco błękitne niebo. Otaczał nas zewsząd przyjemny szmer i szelest liści. Światło tańczyło pomiędzy nimi, rzucając na twarz Quinta delikatne, złociste plamki, charakterystyczne dla młodego południa. Odwróciłam głowę, rzucając mu krótkie spojrzenie. Tak też było zresztą łatwiej - siedział w cieniu. Sekundy później aż się podniosłam, targana mokrym-suchym kaszlem. Chyba organizm próbował pozbyć się wody.
Nie pozwól, by ktokolwiek żałował wyborów, które podjął wobec ciebie, a które miały ci pomóc.
Ta myśl mnie zelektryzowała w sekundę; podniosłam się powoli, ostrożnie, czując znów falę bólu płynącą od biodra i klatki piersiowej. Byłam wykończona. Mogłabym w tej chwili zasnąć, tak jak leżałam, kołysana przyjemnym szmerem wysokich traw. Pachniały cytryną.
- Jak się czujesz? - zapytałam powoli, próbując poskładać wszystkie myśli do kupy. - I na czym w ogóle stoimy?
Chociaż w obecnym stanie nie mogłabym pewnie powiedzieć, ile to jest dwa dodać dwa, znów odzywały się nauki Ceress; choćbym była nieprzytomna, musiałam rozmawiać. Musiałam mówić.
Gdybyś plotła głupoty, to już jest jakaś wskazówka dla potencjalnego medyka. Na przykład, że Ciemna Strona mocy miewa czasami rację!
- Teema, proszę. Oszczędzaj siły - Quint uniósł dłoń w spokojnym geście, starając się powstrzymać mnie przed wykonywaniem gwałtownych ruchów. - Nie martw się mną. Bywałem w większych tarapatach.
Na moje kolejne pytanie westchął ciężko, sięgając do kieszeni płaszcza i wyjmując z niej zamoknięty granat.
- Nie mamy schronienia ani prowiantu, nie mamy kredytów. Po drodze nie znalazłem nawet fragmentów naszego wyposażenia. Zużyłem nasze ostatnie dwa stymy. Zostało nam tylko to - mruknął, potrząsając przedmiotem, żeby pozbyć się wody ze środka mechanizmu. Zaczerpnęłam głęboki, bardzo bolesny oddech. Być może ostatni.
Być może to był pomysł Rady, by kreatywnie pozbyć się ciebie z Zakonu?
- Odłóż to i nie potrząsaj tym. Odłóż to bardzo powoli - w sekundę otrzeźwiałam. Nawet nie miałam pojęcia, że coś takiego jest możliwe. Oddech też automatycznie przyspieszył, im bardziej narastało moje zaniepokojenie. - I odłóż to daleko od nas.
Widziałam spojrzenie Quinta, to, jak spojrzał na mnie z niezrozumieniem. Dzięki bogu po chwili faktycznie odłożył granat kawałek od nas obojga.
- A ty, jak się czujesz? Jak twoje rany? - spytał, starając się zmienić temat. Widząc, że rzeczywiście posłuchał, odetchnęłam z nieskrywaną ulgą. Po chwili klapnęłam z powrotem na trawę, starając się równomiernie, miarowo oddychać. Byłam pewna jednego - jeszcze trochę takich sytuacji, a nawet uszkodzony granat w kieszeni przyjmę ze spokojem. Albo bombę atomową w sprayu. Czy coś.
- Nie jest źle - odparłam z rezerwą. - I… dzięki. - cóż, nie musiał po mnie wracać. Z mojej perspektywy patrząc, równie dobrze mógł mnie tam zostawić i ruszyć dalej, bez zbędnego balastu. Czy ja bym tak zrobiła?
Tak. Nie. Może.
- Nie wiem, co z nogą. Liczę, że strzał z blastera tylko sparaliżował tymczasowo mięsień. - czy zamierzałam powiedzieć o tych niekontrolowanych błyskawicach? Raczej nie. To… nie byłoby zbyt rozsądne, prawda?
A co, jeśli potrafił wyczuć cień Ciemnej Strony?
- Dasz radę iść? - spytał nagle Quint, z niepewnością zerkając na wrak Venatora. - Musimy się stąd oddalić. Jak najszybciej.
- A co? - spróbowałam się podnieść. Za pierwszym razem poczułam ostre ukłucie przy biodrze; druga próba sprawiła, że znów klapnęłam w trawę jak niemowlak, który dopiero uczył się chodzić. Niemniej jednak trzecia i ostatnia próba była nieco bardziej sukcesywna.
- Raczej się nie oddalę szybko - dodałam, robiąc pierwszy krok. I drugi. Oba, jak na mój gust, były zbyt koślawe i powolne, by móc rączo biec przez krzaki, ale jeśli tylko nie będzie nas gonił zbyt szybki ślimak, to próbę oddalenia się od wraku będzie można uznać za udaną.
Zadarłam głowę, patrząc na niebo. Było błękitne, spokojne, owiane srebrzystymi i białymi zwiewnymi chmurami. Sielanka. Gdzieś w oddali coś ćwierkało. Miejmy nadzieję, że nie na obiad, złożony z nas. Jednak widząc to wszystko - ten inny świat, tak bardzo inny i odmienny od metalowych ścian Venatora, biało-szarych korytarzy i jednolitych, identycznych zbroi klonów. Widząc to wszystko, miałam wrażenie że jest mi trochę lżej na duszy.
- Raczej nie zapowiada się na burzę ani nic, co mogłoby w nas wywołać zapalenie płuc - myślałam głośno, zanim z powątpiewaniem spojrzałam na roślinność. Po chwili stuknęłam w swój komunikator. Nic. Pewnie pod wpływem błyskawic się usmażył, minus mój nadgarstek. Albo się rozmagnesował. - Sprawdziłabym w bibliotece Zakonu, czy mamy jakieś dane na temat roślinności tej planety, ale mój komunikator umarł. A kredyty… myślisz, że tutejsi ludzie wiedzą, co to jest, i tym płacą? - spojrzałam na Quinta z powątpiewaniem. Nie byłam na Kashyyk nigdy. A nie zamierzałam narzekać na to, że Mistrz nie miał niczego innego przy sobie. Wszakże on też musiał salwować się ucieczką. Teraz, jak o tym myślałam, to był po prostu cud, że nam się udało. Cud.
Gdybyśmy rozbili się na Bracca, byłoby nam łatwiej ze znalezieniem funduszy, niemniej jednak nie mogliśmy narzekać. Póki nic nas nie zjadło, nie oderwało nam rąk, nóg, klejnotów ani głowy - było dobrze.

ODPOWIEDZ