Kiwnęłam głową, słysząc informację zwrotną od Royce’a. Nie wnikałam w to głębiej. Podchodziłam do życia w dość specyficzny sposób. Wychodziłam z założenia, że Moc zawsze znajdzie swoją drogę, by osiągnąć swój cel. My byliśmy tylko jej przekaźnikiem. Użyczaliśmy jej swojego ciała, tak jak ona użyczała nam swojej potęgi. Wśród Jedi idea “żywej Mocy” nie była zbyt rozpowszechniona; tych, którzy wyznawali ten pogląd, postrzegano jak nieszkodliwych dziwaków.
Znów skinęłam głową, reagując na słowa Mistrza. Ale… jakkolwiek samokrytyka była godna pochwały, ale czy na pewno była to pomyłka?
Dość szybko wyraża osąd, prawda? Krytycznie na siebie patrzy.
Mistrz Yoda był dobrym tropem; odwróciłam się do Royce’a, jednak już kierował się w stronę konsol. Ceniłam sobie w klonach wiele - od poczucia humoru, po fakt, że nie trzeba było im nic mówić. Same przejmowały inicjatywę. Nie czekały z założonymi rękami, jak posłuszne roboty; nawet ich samo pragnienie do wyróżnienia się na tle pozostałych było dla mnie piękne. Klony były wspaniałą inspiracją, jak wybić się z tłumu przy zachowaniu sztywnych reguł.
Pusty pokój Mistrza wywołał we mnie uśmiech. Też w swoim nic nie miałam, poza butelką alkoholu; bynajmniej nie dlatego, że rozpraszał mnie nadmiar rzeczy, ale dlatego, że nie miałam w swoim posiadaniu nic. Nie interesowało mnie kolekcjonowanie rzeczy. Lubiłam, owszem, oglądać kryształy i drogocenne kamienie, jednak nie zmieniało to mojej filozofii. Nie potrzebowałam posiadać. Im mniej miałeś, tym łatwiej było ci się oderwać od miejsca lub osoby.
Z tego też powodu nie czułam się przywiązana do Coruscant; nie pozwalałam sobie na głębsze relacje z kimkolwiek ani czymkolwiek. Zainteresowania były tylko zainteresowaniami. Nie wiedziałam, na ile to filozofia i nauka Zakonu wpoiła we mnie to poczucie, a na ile był to efekt moich własnych życiowych doświadczeń - z drugiej strony być może był to mój mechanizm obronny, wykształcony już w dzieciństwie.
Człowiek znikąd, bez rodziny, bez przeszłości, bez imienia. Czysta, biała karta, zapisana na Coruscant. Imię nadał mi przecież Mistrz, który mnie znalazł. I jak szybko pojawił się w moim życiu, tak szybko zniknął. Nie pamiętałam już nawet jego imienia, ani tym bardziej twarzy. Ach, jakież to stereotypowe, rodem z tanich kiczowatych filmów holograficznych, których fragmenty czasem mogliśmy zobaczyć na fasadach kin w Coruscant, ilekroć tylko zmierzaliśmy do budynków Zakonu.
Kiedy byłam młodsza, lubiłam zatrzymywać się i je oglądać. Ceress czekała cierpliwie, pozwalając mi chłonąć te wyimaginowane, nieistniejące obrazy; dla mnie było to całkowicie innym, odległym światem, którego nie mogłam nawet dosięgnąć. Jedi przecież nie interesowali się takimi rzeczami. Zakon nie pochwalał szczególnie takich rozrywek, podobnie jak picia - ale ja zawsze miałam u siebie pod ręką butelkę dobrego alkoholu. Co to za życie, jeśli chociaż jednej zasady nie da się złamać?
Z zamyślenia wyrwał mnie głos Mistrza; oderwałam wzrok od kręgu, spoglądając na niego. Kąciki ust powędrowały ledwie widocznie do góry, gdy dostrzegłam, jak bardzo był zafrasowany. Nawet nie miał pojęcia, jak zacząć rozmowę. To było właściwie urocze.
Obserwacja jego twarzy czy gestykulacji sprawiała mi sporo zabawy. Z mojej perspektywy był jak urocze zwierzątko w rodzaju porga. Nie było to najpewniej stosowne tak myśleć o swoim Mistrzu, osobie, która miała być moim nauczycielem - niemniej jednak trudno było nie uśmiechnąć się na to skojarzenie. Nie przypominał mi nawet takiej figury. Daleko mu było do powagi Mistrza Windu czy spokoju Mistrza Yody. W pewien sposób to sprawiało, że dystans był mimo wszystko odrobinę mniejszy.
Machnęłam ręką, słysząc wyrazy współczucia na temat mojej Mistrzyni. Twarz nie drgnęła nawet na moment; Ceress była mi obojętna. Oczywiście, Zakon tworzył żałosne substytuty relacji mistrz - uczeń, towarzysz - towarzysz, choć w skrajnych przypadkach formując coś na kształt przyjaźni. Dla mnie jednak Krell była tylko jedną z wielu twarzy, kolejną osobą, którą poznam i która szybko zniknie. Jedi przemijali zdecydowanie zbyt szybko; nie tylko przez swój niebezpieczny, wędrowniczy tryb życia, ale też ciągle pędzili gdzieś, zaabsorbowani sprawami Rady, daleko przed siebie, jednego dnia wizytując Coruscant, drugiego Telos, a trzeciego już Naboo. Legendą już obrósł jeden z Mistrzów, który w ciągu jednego dnia prowadził skuteczne negocjacje w trzech odległych od siebie sektorach. Osobiście sądziłam, że to były najprędzej bajki, a Mistrz urządził sobie co najwyżej telekonferencję.
Tak czy inaczej, nawet niebezpieczne wydarzenia, których byłam świadkiem wraz z Ceress, nie przybliżyły nas do siebie. Chociaż nierzadko walczyłyśmy ramię w ramię, nie potrafiłam podzielić jej żarliwej wiary w Zakon. Nie rozumiałam ideałów, w które wierzyła. Dla mnie były one li i jedynie zbiorem sztywnych, bezsensownych i bezcelowych zasad w imię religijnego fanatyzmu.
Niekiedy miałam wrażenie, że żyłam w tych strukturach tylko dlatego, że przygarnięto mnie do Zakonu w wieku czterech lat. Nie znałam nic innego. Mogłam zazdrośnie chłonąć obrazy życia codziennego innych mieszkańców Coruscant, oglądać fragmenty filmów puszczanych na telebimach, ale nie robiłam żadnego kroku naprzód, by to zmienić. Dla mnie sztywne zasady w strukturach Jedi były nie do pojęcia; nie możesz kochać, nie możesz nawet darzyć sympatią. Nie możesz mieć rodziny ani dzieci; powinieneś poświęcić się sprawie. Nie powinieneś nawet pić, aczkolwiek można by na to przymknąć oko… oczywiście, póki mistrz Windu nie widzi, tego nawet sercu nie żal…
Tak czy inaczej, nie umiałam zmusić samej siebie do ułożenia twarzy w maskę żalu czy goryczy. Zwyczajnie… życie Ceress było i przeminęło. Przeżyła to życie tak, jak uznała za stosowne. Dla mnie to było oczywiste. Życie ludzkie było jak historia, jak książka - a śmierć stanowiła jedynie jej zakończenie. A i to nie zawsze, jak udowadniał przykład Qui-Gon Jinna.
Kąciki ust drgnęły ku górze, widząc wyraźne skonfundowanie Mistrza; nie potrafił w ogóle ukrywać swoich uczuć, zarówno w mimice, jak i słowach. “Znaliśmy się bardzo długo i dzieliliśmy sporo... wspomnień” było bardzo wymowne i sugerowało, że istniało między nimi coś więcej. Ale kimże ja byłam, by to oceniać? Jedi też byli ludźmi.
Kiwnęłam głową, przyjmując do wiadomości słowa Mistrza. Miał rację. Działo się coś, czego i ja nie umiałam pojąć. Już-już otwierałam usta, by dodać swoje trzy grosze, gdy sekundę później i ja poczułam, jak uderza we mnie fala emocji - coś, czego nie było mi dane wcześniej doznać. Nigdy.
Czułam, jak strach i ból mnie dosłownie paraliżują; zwiesiłam głowę, zaciskając usta. Dłoń mimowolnie, z automatu zacisnęła się na rękojeści miecza świetlnego. Zastygłam jak kamień - jak posąg, niezdolna zrobić coś więcej, zupełnie jak gdyby czyjaś ręka przytwierdziła mnie do podłogi i zacisnęła dłoń na karku.
Gniew. Nienawiść. Ból. Niezrozumienie.
Dlaczego?
Dlaczego obróciliście się przeciw nam?
Byliśmy przyjaciółmi, towarzyszami broni!
Mistrzu Vakarian! Mis-
Uciekaj, Marseph! Nie oglądaj się za siebie!
Mistrzu, nie zostawię cię!
Znajdziemy się przy kapsułach ratunkowych, słyszysz?
Dlaczego? Dlaczego?
Uciekaj!
Zaczerpnęłam głęboki oddech, wymuszając na płucach pracę; jednocześnie jednak wciąż byłam zastygła wśród ogromu tych uczuć. Wciąż przelewały się głęboką falą przez moją duszę. Przysięgłabym, że słyszę zgrzyt mieczy świetlnych, strzały blasterów czy woń spalonej skóry i krwi.
Po chwili uczucie odrobinę zelżało; powoli uniosłam głowę, ostatkiem sił powstrzymując się, by jej nie zwiesić znowu. Nadal miałam wrażenie, że coś zarówno mnie, jak i Mistrza, dusi - jak gdyby emanacja Ciemnej Strony była tak silna, tak pełna nienawiści, że sięgnęła każdego Jedi w każdym układzie, każdym zakątku Galaktyki, i ścisnęła w mocnym uścisku pięści nasze płuca. Miałam wrażenie, że mrok wokół nas - mimo, że niewidoczny gołym okiem - coraz bardziej się zagęszcza, im więcej Jedi gasło. Czułam się po trosze jak lalka, zawieszona na drucikach.
Wdech.
Wydech.
Wdech.
Wydech.
TERAZ!
Dłoń mimowolnie sięgnęła po miecz świetlny, bezwiednie go uruchamiając; sama nie wiedziałam, co zmusiło mnie do reakcji. Głos Mocy - ta “żywa Moc”, w którą wierzyłam? Wyćwiczone latami szkolenia i praktyki bezlitosne odruchy? Tak czy inaczej, w chwili, gdy drzwi otworzyły się, ostrze przebiło pancerz Clemma. Nawet nie odwróciłam głowy. Nie musiałam. Moc poprowadziła moją dłoń, jakkolwiek bym tego nie nazwała. Wiązka z blastera tylko trafiła w ścianę za ramieniem Quinta, zostawiając czarny, wypalony ślad.
- Musimy wiać, już!
Zazwyczaj czułam radość z każdej potyczki; nie cieszyłam się z zabijania ani zadawania innym cierpienia, absolutnie nie - jednak teraz byłam zmęczona, wyczerpana, wręcz obolała i wyprana - tak jak gdybym to ja walczyła zamiast pozostałych Jedi, których cierpienia było dane mi zaznać. I zaczynałam czuć coś jeszcze innego, czego jak dotąd nie odczuwałam: rozdrażnienie.
Nie angażowałam się emocjonalnie w walki. Potyczka była tylko potyczką, nie sprawą osobistą. Salą treningową, tylko ze zmienioną aranżacją. Nie pozwalałam sobie na odczuwanie gniewu czy niechęci, niezależnie od tego, czy mierzyliśmy się z Sithem, czy Upadłym Jedi. Przeciwnie, traktowałam to jako kolejną okazję do nauki, do zmierzenia swoich umiejętności i zrozumienia, gdzie robię błędy. A jednak teraz, gdy odwróciłam się i spojrzałam na nich wszystkich - Ninesa, Clemma, Royce’a, Tramma, S-103, TR-8, czułam gniew. Chciałam ich wszystkich zniszczyć - czyż na to nie zasłużyli, wbijając nam nóż w plecy?
Czyż na to nie zasłużyli, wbijając wam nóż w plecy?
I ty zadajesz sobie takie pytanie?
Oni zabili innych Jedi. Bez namysłu, z zimną krwią. Nie zastanawiali się, nie czuli wyrzutów sumienia, nie pomyśleli, że zabijają przyjaciół, towarzyszy broni czy ludzi, których mieli chronić.
I ty się jeszcze zastanawiasz? Głupia jesteś?
- Umiesz ustawiać koordynaty? - ruszyłam naprzód pierwsza, z odruchu parując strzały z blasterów. Błogosławiony niech będzie ten, kto wymyślił miecz z podwójnymi ostrzami. Jeden to byłoby teraz za mało. I chociaż robiłam to poniekąd z automatu, miałam wrażenie, że jestem powolna jak żywy trup, które kiedyś widzieliśmy z Ceress na Anzacie. Wiedziałam jednak, że ten stan nie potrwa zbyt długo. Za chwilę - dosłownie za chwilę - będę musiała się bardziej skupić i przemyśleć, co dalej zrobić, a zmęczenie wzrośnie. Poczucie zagrożenia dawało mocnego kopa, ale tylko na chwilę.
Przede wszystkim musieliśmy dostać się do konsol sterowania - a po tym, jeśli dopisałoby nam szczęście - do kapsuł ratunkowych.
Pokonanie wszystkich klonów, służących na Venatorze, wymagałoby użycia Ciemnej Strony.
Właściwie… dlaczego nie?
Teraz nie ma żadnych zasad. Liczy się przetrwanie, nawet za wszelką cenę.
A teraz nie ma już żadnej Rady Jedi, która mogłaby tupnąć nóżką i pogrozić ci paluszkiem za używanie Ciemnej Strony. Jedynym świadkiem będzie twój Mistrz. Słowo przeciwko słowu.
Jesteś zmęczona. Czysta Moc nie da ci wystarczająco dużo siły i energii, by przetrwać. Pogódź się z tym.
I tak będziesz musiała po nią sięgnąć.
Ja mam czas. Zaczekam.
Możesz chronić swojego Mistrza... ale jaką masz gwarancję, że on ochroni ciebie?
- Jeśli uda nam się do niej dotrzeć, zobaczę co da się zrobić na miejscu. - w głosie Quinta nie słychać było nieszczerości. Kiwnęłam do siebie głową.
- Spróbuję zabezpieczyć ci tyły, ale pospiesz się - nie byłam nawet pewna, czy Mistrz mnie dosłyszał; strzały z blasterów zaczynały być coraz głośniejsze, coraz bardziej intensywne. Świat… zdawał się przyspieszyć. W następnej sekundzie przymierzyłam się do skoku, chcąc jednocześnie użyć Mocy i spowolnić większe skupisko wrogów. Mój styl walki był oszczędny - każdy ruch był dokładny i zaplanowany, nie było w nim czystego chaosu. Dzięki temu oszczędzałam energię na dalszą część starcia. W chwili takiej jak ta było to wybawieniem, co nie zmieniało mimo wszystko mojego stanu.
- Ustaw koordynaty na jakieś skupisko złomu! - krzyknęłam jeszcze. W chwili obecnej nawet garstka kredytów za Venatora mogła się przydać. Nie mówiąc o całym tym złomie, który mogliśmy wymontować ze sprzętu klonów.
- Bracca... W porządku - dosłyszałam jeszcze z tyłu. Nie skomentowałam; chwilę później świat się rozmył. Nie zwracałam uwagi na zewnętrzne otoczenie, czy też raczej na Mistrza, grzebiącego w tyle sali. Miałam inne priorytety. Cieszyłam się jednak, mimo wszystko, że w tym przypadku Mistrz nawet nie dyskutował i nie próbował robić wszystkiego tylko po swojemu. Nie z każdym by to przeszło.
Im dłużej - choć z większym wysiłkiem - ścierałam się z klonami, tym większy spokój nawiedzał moją duszę. Umysł się całkowicie wyłączył, przełączając się w inny tryb.
Spokój. Wszystko jest już na swoim miejscu, tak jak zawsze. To tylko odwieczny taniec, ale w innej sali, z innymi widzami. Inne przedstawienie. A jednak efekt jest taki sam.
Znajdujesz bezpieczeństwo w powtarzalnych sytuacjach, gdzie wszystko jest takie samo, a zmieniają się jedynie drobne elementy, prawda?
Dopiero po jakimś czasie dosłyszałam brzęk wypadających kabli i obwodów. Nie odwróciłam głowy, chociaż kusiło mnie spojrzeć, co się działo. Jednocześnie coraz bardziej odczuwałam zmęczenie. Z każdym sparowanym atakiem, kopnięciem, nawet użyciem na przeciwniku unieruchomienia przy pomocy Mocy - czułam to niewidoczne uderzenie, na moment rozmywające spojrzenie i rozluźniające mięśnie, zmuszające mnie do obniżenia gardy. Moje reakcje były już spowolnione. Nie było to tylko zmęczenie fizyczne, ale psychiczne przede wszystkim. Cały czas nasłuchiwałam Mocy; przepływała przeze mnie, wypełniała moje żyły, kierowała moimi dłońmi, pozwalała mi się w sobie zatapiać, nie dopuszczając do eskalacji agresji, gniewu, niechęci czy rozgoryczenia. I chociaż to pomagało mi się trzymać w ryzach, paradoksalnie wykańczało mnie jeszcze bardziej.
Twój przeciwnik nie walczy przeciwko tobie z gniewu czy nienawiści. Ma swoje powody. Może jest posłuszny. Może walczy za cenę swojego życia. Może ma inne motywacje. Ale to nie ty będziesz go osądzać. Twoim celem jest przetrwać i przeżyć, Teemo.
- Zablokowali dostęp… zielony do czerwonego, niebieski... chyba do żółtego - nie reagowałam na to mamrotanie w tle. Jedyne, co zwróciło moją uwagę, to migotanie uruchomionej konsoli i jej równie szybkie zgaśnięcie.
- No dalej! - coś stuknęło w tle. - Chyba gotowe.
- To chodź i mi pomóż! Wpisz te koordynaty i zablokuj grodzie nawet na chwilę, długo ich nie przytrzymam! - cholera, skąd brało się tu tyle klonów? Przysięgłabym, że nawet połowy z nich nie znałam. Gdzieś się schowali, czy sklonowali w ostatniej chwili czy co?
Po chwili zrobiłam krok wstecz, i drugi; musiałam się wycofać i odetchnąć przez chwilę. Większość pojedynków z Sithami była równie wymagająca, temu nie mogłam zaprzeczyć, ale wcześniej raczej nie zdarzyło mi się dosłownie zatapiać w ogromie tak bardzo wielu spójnych, zbieżnych ze sobą myśli. Przypominało to falę tsunami.
Nie czułam nawet strachu, że mogliśmy teraz zginąć. Jeśli taka miała być nasza najbliższa przyszłość - potrafiłam ją zaakceptować.
A gdyby to był krążownik Imperium, to podeszłabyś do tego tak samo? Czy równie łatwo przyszłoby ci pogodzić się z tą rzeczywistością?
Spojrzałam na sekundę w stronę Mistrza, by sprawdzić, czy grodzie przy nim nie otworzyły się; wszakże obiecałam, że będę go pilnować w trakcie wpisywania koordynatów. W ostatniej chwili uniknęłam strzału z blastera; widziałam, jak głębokie bruzdy i rysy mój miecz zostawił w metalowych grodziach czy ścianach, niemal dosłownie topiąc metalowe krawędzie. Musiałam się wycofać. Byłam zmęczona.
Nie dziwiłam się, że tak wielu Mistrzów Jedi przegrało swoje życie na swoich krążownikach. Klonów była cała masa, a spory gros z nich miało swoje lata. Co więcej, wielu Jedi miało młodszych uczniów, nad którymi musieli wziąć opiekę. To te dzieci były ich priorytetem, kosztem ich życia. Byłam zdania, że przetrwać mogli raczej nieliczni - ci, którzy byli albo doświadczeni, albo nie mieli młodych padawanów, albo byli doskonale opanowani, jak Quint. Paradoksalnie, odrobinę mi zaimponował. Mogłam się tylko domyślać, że współpraca w takich warunkach była wyjątkowo trudna, szczególnie jeśli nie znało się szczególnie dobrze - tak jak my. A jednak to się udało.
Moc mówiła mi, że mogłam mu spokojnie zaufać.
Nawet jeśli nadal przypominał mi zagubionego życiowo porga.