Atmosfera wokół ogniska była równie szara, ponura, nieprzyjemna i gryząca w oczy jak dym, który się z niego wydobywał. Chmury, równie szare, niechętnie sunęły po nocnym już niebie, przysłaniając gwiazdy i księżyc. Śnieg nie padał, wiatr już nie wiał — tak jakby nawet natura była śpiąca, zdemotywowana, tak samo posępna. W takiej ciszy, którą przerywało jedynie delikatne trzaskanie ognia, każdy ruch czy szept stawał się wyraźny, niemal drażniący. Otuleni cieniami i zmęczeniem, siedzieli w dusznym milczeniu, czując, że żadne słowo nie będzie odpowiednie, ogrzewające lub nawet potrzebne. Ogień nie dawał już ciepła, tylko przypominał o upływającym czasie i nieuchronnych pytaniach krążących w myślach. Każdy patrzył w ogień, jakby próbując dostrzec w nim odpowiedź lub choćby odrobinę nadziei na zmianę. Pośród tej martwej, sennej nocy nawet wspomnienia wydawały się matowe i przytłumione, jakby wszystko, co dobre, zgasło razem z ostatnim podmuchem wiatru.
Halse czuł się pomiędzy tym wszystkim... zagubiony. I to nie w ten łagodny, metaforyczny sposób, oznaczający niepewność i wahanie, ale niemal dosłowny. Bo przecież jeszcze nie tak całkiem dawno był sobą — głośnym, kłótliwym, wiecznie niezadowolonym ze wszystkiego zastępcą przywódcy. Przyjacielem swojego przyjaciela. A teraz... teraz coś mu umknęło w nim samym, zupełnie tak samo, jak ten dym z ogniska. I nie za bardzo wiedział, co z tym zrobić, jak się zachować. Miał ochotę objąć siebie samego nie po to, by dać sobie odrobinę nieznanej mu czułości, a po to, by zapobiec dalszemu... rozpadaniu się.
Co się z nim, do cholery, działo?! Skąd nagle tak ogromny brak motywacji? Skąd poczucie, że niczym statua wiecznego wojownika, najchętniej położyłby się w tym śniegu i zasnął? Zwłaszcza że teraz miał na głowie całą tę przedziwną, mieszaną ekipę. Czy to mu pomagało? Nie bardzo. Bo to odpowiedzialność, i to znacznie większa niż Halse mógł przypuszczać. To na jego decyzje teraz czekali, to za nim mieli iść i słuchać jego rozkazów.
Tylko jakich rozkazów?
Halse czuł się zmęczony, senny i zniechęcony na samą myśl o tym kłopocie. Kłopocie, który już przecież go nie opuści.
Choć teoretycznie... czy nie istnieje na to prosty sposób? I to ten sam, o którym Halse pomyślał od razu po odczytaniu listu od Hyrona? Najprościej byłoby przekazać władzę. Wtedy zachował to stanowisko tymczasowo, aby nie zapanował jeszcze większy chaos podczas tak newralgicznego momentu, jakim była ucieczka z zamku Nekromanty. Ale teraz? Teoretycznie nic go nie powstrzymywało i mógł naprawić błąd Hyrona i mianować na zaszczytne miejsce dowódcy kogoś znacznie lepiej pasującego. Czemu nie wybrał chociażby Hastena? Męża dzielnego, skupionego i czujnego? Albo Helliona, honorowego, silnego i zdeterminowanego? Dlaczego akurat on? Pewnie przez znajomość, pomyślał gorzko, i nic więcej.
A przecież tak się rwał do rządzenia! Taki był dumny, że był zastępcą dowódcy — i tak głośno szczekał, że powinien kiedyś zająć miejsce Hyrona! I oto dostał to, czego chciał. Czy był zadowolony? Odpowiedź można było odczytać z jego szarej, zmęczonej twarzy. Więc może rzeczywiście przekazać to brzemię komuś innemu...? Może...
Może. Dlaczego Halse nie był tego pewien? Dlaczego nie był przekonany do tego pomysłu? Bo już widział, jakie to trudne. Bo nie chciał obarczać tym kogoś innego. Bo nie chciał podejmować decyzji łatwiejszych, wygodniejszych, kosztem tych trudniejszych i bardziej wymagających. Gardził słabością, dlatego nie zamierzał się jej poddać. No i... być może Hyron jednak miał jakieś powody, by go mianować. A jeśli tak, Halse nie chciał go zawieść i przynajmniej na razie zamierzał uszanować jego decyzję.
— Dowódca Halse z Szarych Płaszczy — wyszeptał na tyle cicho, by nikt go nie usłyszał. Prychnął, słysząc, jak absurdalnie to brzmiało, po czym splunął z pogardą, jakby język palił mu kwas.
Ciche, nieco wymuszone rozmowy toczyły się leniwym nurtem gdzieś zupełnie poza nim. Nie miał nawet siły odpowiedzieć córce Nekromanty, choć jako dowódca powinien. Ale właśnie wtedy zdarzyło się coś tak dziwnego, że aż wyrwało Halse’a z tego dziwnego, lepkiego marazmu: Alaya stanęła po jego stronie. No, a przynajmniej częściowo, choć to i tak dużo jak na nią. Choć to pewnie dlatego, że i ją dopadła ta trująca powaga i przygnębienie.
Na razie postanowił się nie wtrącać. Słuchał, choć głowę miał cały czas spuszczoną, a wzrok wbity w zupełnie inną stronę. Z daleka mógł sprawiać wrażenie zupełnie nieobecnego, ale był bardzo skupiony.
Zahrim, powtórzył w głowie, bardzo delikatnie i z należytym szacunkiem układając to słowo na swoich myślach. Ucieczka przed przeznaczeniem? Halse mógłby rzec, że w takim razie oni wszyscy ulegli magii tego słowa, ale z drugiej strony — jakie było niby ich przeznaczenie? Mieli w ogóle jakieś? Może i tak, ale go nie znali. A skoro nie wiedzieli, przed czym uciekać, to po co w ogóle to robić? I czy jednocześnie życie w takim zawieszeniu nie było jeszcze gorsze?
Trudno mu było słuchać o tym, że ucieczka to nie rozwiązanie. Przez większość swojego życia to praktykował i teoretycznie mógłby rzec, że nie narzekał. Ale czyżby?
— A gdy odchodzimy, zwłaszcza w ciszy, jesteśmy sami.
Te słowa zagrały w jego duszy wyjątkowo mocno i boleśnie. Były jak zbyt mocne zazgrzytanie zębami, jak ocieranie zardzewiałej piły o kamień, jak zbyt mocne przesuwanie widelcem po talerzu. Trunek, który ktoś musiał wcisnąć mu do ręki, poszybował w górę. Twoje zdrowie, Sorg, pomyślał, uśmiechając się wyjątkowo smutno.
Aż wreszcie Alaya przestała mówić. Tym razem cisza była koniecznością, bo każdy na swój sposób musiał sobie z nimi poradzić, jakoś je przyjąć, zinterpretować i zaakceptować. Bo musieli je zaakceptować. I on się starał. Dlatego wstał. Czuł, że wszystkie oczy były zwrócone ku niemu. Jego oczy patrzyły głównie na córkę Nekromanty i przelotnie na Alayę.
W tym momencie trudno i niewłaściwie byłoby nazywać ją Wariatką.
— W momencie, w którym uwolniliśmy cię z twojego więzienia, trafiłaś pod naszą opiekę — powiedział, przyglądając się tej pobladłej, zupełnie osamotnionej dziewczynie. — Nie jest to niewola ani przymus. Nie trafiłaś z jednego więzienia do drugiego. Jeśli uważasz, że powinnaś odejść, możesz to zrobić choćby nawet teraz. Nie dlatego, że my tego pragniemy, a dlatego, że masz do tego pełne prawo. Każdy z nas ma tutaj prawo dowolnego decydowania o własnym losie.
Urwał na moment, pozwalając uleżeć się tym słowom. Ale nie czekał zbyt długo — nie na tyle, by ktoś się wyrwał z odpowiedzią. Na to czas miał przyjść później.
— Wolelibyśmy jednak, byś z nami została — kontynuował. — Jesteś z nami bezpieczniejsza. Jako jedna z nas, możesz liczyć na to, że każdy nas stanie w twojej obronie, gotów poświęcić życie. Tak dla ciebie, jak i dla każdej kobiety, którą mamy pod swoją opieką. Jednak nie każemy ci tu zostać. Żadnej z was — popatrzył na pozostałe panie. — Te z was, które pragną wrócić do życia spokojniejszego i stabilniejszego, zostaną przez nas odprowadzone do wskazanego przez was lub wyszukanego przez nas i dobrze sprawdzonego miejsca. Te z was, które pragną zostać, choćby ze swoimi mężami, będą wszelkimi sposobami i za wszelką cenę chronione. A ci z mężów, którzy pragną obrać swoją drogę, również nie będą zatrzymywani ani traktowani jak zdrajcy, a jedynie jako dawni przyjaciele. Nie zamierzam rozwiązywać kompanii — doprecyzował — ale nie zamierzam tu nikogo trzymać siłą. Zwłaszcza w obliczu wiszącego nad nami wyroku.
Do niego jeszcze zamierzał wrócić, ale wciąż nie skończył rozmawiać z Dagian.
— Dlatego popieram słowa Alayi — rzekł, tym razem już skupiając uwagę tylko na niej. — Nie jesteś przez nas traktowana jak córka naszego wroga, a jak jedna z jego ofiar, które zdołaliśmy uwolnić. Nie jesteś dla nas ani obciążeniem, ani zagrożeniem. Na razie zostań z nami. Nie podejmuj decyzji pochopnie. Tylko tyle.
Nie miał pojęcia, jak Dagian zareagowała na jego słowa i co o nich sądziła — bo nie odrzekła nic. Spuściła głowę, lekko ją odwróciła, a po chwili wstała i odeszła kawałek dalej, gdzie odnalazła samotność i spokój. Może tego potrzebowała. Może musiała sobie to wszystko przemyśleć. Nie wiedział, ale nie zamierzał jej przeszkadzać. Zamiast tego postanowił wrócić do innego, wcześniej poruszanego tematu.
— Nie wiem, czym będzie ten cały wyrok — rzekł, zwracając się do wszystkich pozostałych towarzyszy. — Może po prostu oznajmią, że nie możemy tu zostać, co nie byłoby dla nas niczym nowym. Może rozkażą nam rozwiązać kwestię Nekromanty. Wtedy będę negocjował wsparcie, bo nie poradzimy sobie sami. Ale możliwe, że to właśnie będzie ten wyrok: wysłanie nas tam samych. Nie wiem, co to im niby mam dać, ale będę negocjować. Cokolwiek to będzie, nie może być aż takie złe. Radzę się wam przespać — rzucił mimochodem, sam siadając na tym miejscu, które niedawno zajmował, bardzo wyraźnie dając tym samym do zrozumienia, że zakończył swoją przemowę.
Czy bredził? Możliwe. Czy ktokolwiek uzna jego słowa za sensowne i weźmie je na poważnie? Mało prawdopodobne. Czy go to obchodziło? Tak trochę, zwłaszcza że powinno go obchodzić.
W końcu jesteś jebanym dowódcą, nie?