ROK JEDNOROŻCA [fantasy, 6os., hetero, bn]

Methrylis
Posty: 34
Rejestracja: sob paź 08, 2022 8:18 pm

Re: ROK JEDNOROŻCA [fantasy, 6os., hetero, bn]

Post autor: Methrylis »

HALSE

Atmosfera wokół ogniska była równie szara, ponura, nieprzyjemna i gryząca w oczy jak dym, który się z niego wydobywał. Chmury, równie szare, niechętnie sunęły po nocnym już niebie, przysłaniając gwiazdy i księżyc. Śnieg nie padał, wiatr już nie wiał — tak jakby nawet natura była śpiąca, zdemotywowana, tak samo posępna. W takiej ciszy, którą przerywało jedynie delikatne trzaskanie ognia, każdy ruch czy szept stawał się wyraźny, niemal drażniący. Otuleni cieniami i zmęczeniem, siedzieli w dusznym milczeniu, czując, że żadne słowo nie będzie odpowiednie, ogrzewające lub nawet potrzebne. Ogień nie dawał już ciepła, tylko przypominał o upływającym czasie i nieuchronnych pytaniach krążących w myślach. Każdy patrzył w ogień, jakby próbując dostrzec w nim odpowiedź lub choćby odrobinę nadziei na zmianę. Pośród tej martwej, sennej nocy nawet wspomnienia wydawały się matowe i przytłumione, jakby wszystko, co dobre, zgasło razem z ostatnim podmuchem wiatru.

Halse czuł się pomiędzy tym wszystkim... zagubiony. I to nie w ten łagodny, metaforyczny sposób, oznaczający niepewność i wahanie, ale niemal dosłowny. Bo przecież jeszcze nie tak całkiem dawno był sobą — głośnym, kłótliwym, wiecznie niezadowolonym ze wszystkiego zastępcą przywódcy. Przyjacielem swojego przyjaciela. A teraz... teraz coś mu umknęło w nim samym, zupełnie tak samo, jak ten dym z ogniska. I nie za bardzo wiedział, co z tym zrobić, jak się zachować. Miał ochotę objąć siebie samego nie po to, by dać sobie odrobinę nieznanej mu czułości, a po to, by zapobiec dalszemu... rozpadaniu się.

Co się z nim, do cholery, działo?! Skąd nagle tak ogromny brak motywacji? Skąd poczucie, że niczym statua wiecznego wojownika, najchętniej położyłby się w tym śniegu i zasnął? Zwłaszcza że teraz miał na głowie całą tę przedziwną, mieszaną ekipę. Czy to mu pomagało? Nie bardzo. Bo to odpowiedzialność, i to znacznie większa niż Halse mógł przypuszczać. To na jego decyzje teraz czekali, to za nim mieli iść i słuchać jego rozkazów.

Tylko jakich rozkazów?

Halse czuł się zmęczony, senny i zniechęcony na samą myśl o tym kłopocie. Kłopocie, który już przecież go nie opuści.

Choć teoretycznie... czy nie istnieje na to prosty sposób? I to ten sam, o którym Halse pomyślał od razu po odczytaniu listu od Hyrona? Najprościej byłoby przekazać władzę. Wtedy zachował to stanowisko tymczasowo, aby nie zapanował jeszcze większy chaos podczas tak newralgicznego momentu, jakim była ucieczka z zamku Nekromanty. Ale teraz? Teoretycznie nic go nie powstrzymywało i mógł naprawić błąd Hyrona i mianować na zaszczytne miejsce dowódcy kogoś znacznie lepiej pasującego. Czemu nie wybrał chociażby Hastena? Męża dzielnego, skupionego i czujnego? Albo Helliona, honorowego, silnego i zdeterminowanego? Dlaczego akurat on? Pewnie przez znajomość, pomyślał gorzko, i nic więcej.

A przecież tak się rwał do rządzenia! Taki był dumny, że był zastępcą dowódcy — i tak głośno szczekał, że powinien kiedyś zająć miejsce Hyrona! I oto dostał to, czego chciał. Czy był zadowolony? Odpowiedź można było odczytać z jego szarej, zmęczonej twarzy. Więc może rzeczywiście przekazać to brzemię komuś innemu...? Może...

Może. Dlaczego Halse nie był tego pewien? Dlaczego nie był przekonany do tego pomysłu? Bo już widział, jakie to trudne. Bo nie chciał obarczać tym kogoś innego. Bo nie chciał podejmować decyzji łatwiejszych, wygodniejszych, kosztem tych trudniejszych i bardziej wymagających. Gardził słabością, dlatego nie zamierzał się jej poddać. No i... być może Hyron jednak miał jakieś powody, by go mianować. A jeśli tak, Halse nie chciał go zawieść i przynajmniej na razie zamierzał uszanować jego decyzję.

Dowódca Halse z Szarych Płaszczy — wyszeptał na tyle cicho, by nikt go nie usłyszał. Prychnął, słysząc, jak absurdalnie to brzmiało, po czym splunął z pogardą, jakby język palił mu kwas.

Ciche, nieco wymuszone rozmowy toczyły się leniwym nurtem gdzieś zupełnie poza nim. Nie miał nawet siły odpowiedzieć córce Nekromanty, choć jako dowódca powinien. Ale właśnie wtedy zdarzyło się coś tak dziwnego, że aż wyrwało Halse’a z tego dziwnego, lepkiego marazmu: Alaya stanęła po jego stronie. No, a przynajmniej częściowo, choć to i tak dużo jak na nią. Choć to pewnie dlatego, że i ją dopadła ta trująca powaga i przygnębienie.

Na razie postanowił się nie wtrącać. Słuchał, choć głowę miał cały czas spuszczoną, a wzrok wbity w zupełnie inną stronę. Z daleka mógł sprawiać wrażenie zupełnie nieobecnego, ale był bardzo skupiony.

Zahrim, powtórzył w głowie, bardzo delikatnie i z należytym szacunkiem układając to słowo na swoich myślach. Ucieczka przed przeznaczeniem? Halse mógłby rzec, że w takim razie oni wszyscy ulegli magii tego słowa, ale z drugiej strony — jakie było niby ich przeznaczenie? Mieli w ogóle jakieś? Może i tak, ale go nie znali. A skoro nie wiedzieli, przed czym uciekać, to po co w ogóle to robić? I czy jednocześnie życie w takim zawieszeniu nie było jeszcze gorsze?

Trudno mu było słuchać o tym, że ucieczka to nie rozwiązanie. Przez większość swojego życia to praktykował i teoretycznie mógłby rzec, że nie narzekał. Ale czyżby?

A gdy odchodzimy, zwłaszcza w ciszy, jesteśmy sami.

Te słowa zagrały w jego duszy wyjątkowo mocno i boleśnie. Były jak zbyt mocne zazgrzytanie zębami, jak ocieranie zardzewiałej piły o kamień, jak zbyt mocne przesuwanie widelcem po talerzu. Trunek, który ktoś musiał wcisnąć mu do ręki, poszybował w górę. Twoje zdrowie, Sorg, pomyślał, uśmiechając się wyjątkowo smutno.

Aż wreszcie Alaya przestała mówić. Tym razem cisza była koniecznością, bo każdy na swój sposób musiał sobie z nimi poradzić, jakoś je przyjąć, zinterpretować i zaakceptować. Bo musieli je zaakceptować. I on się starał. Dlatego wstał. Czuł, że wszystkie oczy były zwrócone ku niemu. Jego oczy patrzyły głównie na córkę Nekromanty i przelotnie na Alayę.

W tym momencie trudno i niewłaściwie byłoby nazywać ją Wariatką.

W momencie, w którym uwolniliśmy cię z twojego więzienia, trafiłaś pod naszą opiekę — powiedział, przyglądając się tej pobladłej, zupełnie osamotnionej dziewczynie. — Nie jest to niewola ani przymus. Nie trafiłaś z jednego więzienia do drugiego. Jeśli uważasz, że powinnaś odejść, możesz to zrobić choćby nawet teraz. Nie dlatego, że my tego pragniemy, a dlatego, że masz do tego pełne prawo. Każdy z nas ma tutaj prawo dowolnego decydowania o własnym losie.

Urwał na moment, pozwalając uleżeć się tym słowom. Ale nie czekał zbyt długo — nie na tyle, by ktoś się wyrwał z odpowiedzią. Na to czas miał przyjść później.

Wolelibyśmy jednak, byś z nami została — kontynuował. — Jesteś z nami bezpieczniejsza. Jako jedna z nas, możesz liczyć na to, że każdy nas stanie w twojej obronie, gotów poświęcić życie. Tak dla ciebie, jak i dla każdej kobiety, którą mamy pod swoją opieką. Jednak nie każemy ci tu zostać. Żadnej z was — popatrzył na pozostałe panie. — Te z was, które pragną wrócić do życia spokojniejszego i stabilniejszego, zostaną przez nas odprowadzone do wskazanego przez was lub wyszukanego przez nas i dobrze sprawdzonego miejsca. Te z was, które pragną zostać, choćby ze swoimi mężami, będą wszelkimi sposobami i za wszelką cenę chronione. A ci z mężów, którzy pragną obrać swoją drogę, również nie będą zatrzymywani ani traktowani jak zdrajcy, a jedynie jako dawni przyjaciele. Nie zamierzam rozwiązywać kompanii — doprecyzował — ale nie zamierzam tu nikogo trzymać siłą. Zwłaszcza w obliczu wiszącego nad nami wyroku.

Do niego jeszcze zamierzał wrócić, ale wciąż nie skończył rozmawiać z Dagian.

Dlatego popieram słowa Alayi — rzekł, tym razem już skupiając uwagę tylko na niej. — Nie jesteś przez nas traktowana jak córka naszego wroga, a jak jedna z jego ofiar, które zdołaliśmy uwolnić. Nie jesteś dla nas ani obciążeniem, ani zagrożeniem. Na razie zostań z nami. Nie podejmuj decyzji pochopnie. Tylko tyle.

Nie miał pojęcia, jak Dagian zareagowała na jego słowa i co o nich sądziła — bo nie odrzekła nic. Spuściła głowę, lekko ją odwróciła, a po chwili wstała i odeszła kawałek dalej, gdzie odnalazła samotność i spokój. Może tego potrzebowała. Może musiała sobie to wszystko przemyśleć. Nie wiedział, ale nie zamierzał jej przeszkadzać. Zamiast tego postanowił wrócić do innego, wcześniej poruszanego tematu.

Nie wiem, czym będzie ten cały wyrok — rzekł, zwracając się do wszystkich pozostałych towarzyszy. — Może po prostu oznajmią, że nie możemy tu zostać, co nie byłoby dla nas niczym nowym. Może rozkażą nam rozwiązać kwestię Nekromanty. Wtedy będę negocjował wsparcie, bo nie poradzimy sobie sami. Ale możliwe, że to właśnie będzie ten wyrok: wysłanie nas tam samych. Nie wiem, co to im niby mam dać, ale będę negocjować. Cokolwiek to będzie, nie może być aż takie złe. Radzę się wam przespać — rzucił mimochodem, sam siadając na tym miejscu, które niedawno zajmował, bardzo wyraźnie dając tym samym do zrozumienia, że zakończył swoją przemowę.

Czy bredził? Możliwe. Czy ktokolwiek uzna jego słowa za sensowne i weźmie je na poważnie? Mało prawdopodobne. Czy go to obchodziło? Tak trochę, zwłaszcza że powinno go obchodzić.

W końcu jesteś jebanym dowódcą, nie?

Adelai
Posty: 37
Rejestracja: wt maja 25, 2021 2:24 pm

Re: ROK JEDNOROŻCA [fantasy, 6os., hetero, bn]

Post autor: Adelai »

HEKTOR



Ciepło ogniska dodawało otuchy turowi. Tak niewiele twarzy wyrażało coś ponad stres, smutek i roztargnienie, a mimo to rudzielec czekał cierpliwie śląc szerokie i szczere uśmiechy. To nie był czas na żałobę i to musiało do tych wszystkich osób dotrzeć. Dzięki poświęceniu kilku osób, oni wszyscy uciekli i żyli. Otrzymali drugą szansę od losu. Za co tur nie wiedział komu i jak miał dziękować.
Dobrze zdawał sobie sprawę z tego jak zranił drobną blondyneczkę, która nosiła jego płaszcz, a wręcz w nim tonęła. Dzięki temu wszystkiemu miał czas, by jej to wynagrodzić. Jego skrucha nie była pustymi słowami, nie był dumny z tego co zrobił, a więc chciał wynagrodzić panience cierpienie jakie jej zadał. O ile w ogóle było to możliwe, to zamierzał próbować.
Ze spokojnym uśmiechem cierpliwie czekał pozwalając Kellie na swobodną odpowiedź. Serce mu się krajało widząc jak ta kruszyna się jąką, jak ucieka swoim spojrzeniem, jak jej drobne dłonie gniotły brzeg materiału, za który chwyciła. Nie poganiał jej, nie reagował na to wzdrygnięcie, by jeszcze bardziej jej nie zestresować. Nie dziwiło go, jak się go bała...
Tym bardziej zaskoczyło go pytanie zarówno jak i uśmiech jaki skierowała ku niemu. Oczy rudzielca się rozczuliły, okładem na jego zbolałe serce był ten widok. Ten nieśmiały, nikły, a jednak zauważalny uśmiech.
- Dobrze moja pani... będę mieć na uwadze twoją pomoc.. gdybym czegoś potrzebował - przyznał z ciepłym i rozczulonym uśmiechem. To dziewczę chwytało go za duszę. Nie dodał jednak nic więcej, kiedy ich towarzystwo wzbogaciła Alaya zwierzołak zajął się swoją porcja strawy po prostu przysłuchując rozmowie kobiet. Jego spojrzenie wodziło po kompanach, dlatego nie umknęło mu jak panienka Airanna opuściła swoją samotnię, by zmienić ją na towarzystwo dość osobliwego jeźdźca. Sam Hektor nie miał nic do węża i jemu zawdzięczał wolność, jednak martwiły go plotki, które krążyły wokół zwierzołaka. Rudzielec zawsze lubił wiele wiedzieć, może nie robił wiele z tą wiedzą, jednak znał wszystkie smaczki krążące po fortecy Horazona. Dlatego i znał wiele historii, które krążyły wokół postaci Węża o dwukolorowym spojrzeniu. Był zbyt charakterystyczny, by pomylić go z kimkolwiek innym. Wiedział jak skutecznym był najemnikiem, jak nieuchwytnym duchem, który wiekami krążył po Pustkowiach. Nieodgadniony, niezrozumiany, a przez to brany za szaleńca. I to nie takiego, którego było można zbagatelizować. Węża z tych historii i plotek sam tur nie chciałby nigdy spotkać. Lodowaty dreszcz przechodził po jego plecach na samą myśl. A więc czy mógł być to ten sam jeździec? Ta sama osoba? Co więc sprawiło, że im pomógł? Tur był święcie przekonany, że gdyby Hassan uległ zwykłemu kaprysowi i zechciał ich zguby. To by tam zginęli. Nie uciekliby. W końcu to on ofiarował jego żonie recepturę, która przywróciła im wszystkim rozum i to on chronił panienkę Yellenę wyciągając córkę Nekromanty z jej więzienia. Dzięki temu Dagian mogła im pomóc. Dzięki niemu oni wszyscy mogli walczyć. Odrobinę przeraziła go myśl, jak wiele żyć leżało w rękach jednej osoby. A przecież mógł przybrać postać gada i niezauważony wypełznąć dowolną szczelina tego rozpadającego się zamczyska. Mógł ich tam zostawić.
Dlatego sumienie tura tak bardzo miało dylemat. Nie miał pojęcia o czym mogła rozmawiać Airanna z Hassanem, jednak czy powinien czuć obawę? Bał się o nią i czy słusznie? Skoro zwierzołak im pomógł? W dodatku udał się z nimi w podróż, a więc został ich druhem. Czy więc niepokój jaki czuł myśląc o swej małżonce i reszcie kobiet był uzasadniony?
Jego dłoń mocniej zacisnęła się na misce, kiedy Wąż zagrodził dłonią drogę żonie poprzedniego dowódcy. Z jakiegoś powodu instynkt nakazywał mu ruszyć w tamtym kierunku. Z trudem pozostał na swoim miejscu. Jego serce przyspieszyło, choć twarz wyrażała po prostu nerwowy uśmiech, który miał wyrażać jego zaangażowanie w trwające przy ognisku rozmowy.
Hektor odetchnął z ulgą dopiero widząc jak ognistowłosa odchodziła od zagadkowego zwierzołaka. Widząc ją w towarzystwie panienki Yelleny, mógł z czystym sumieniem skupić się na trwających rozmowach. A te nostalgiczne rozważania Alayi wprowadziły tura w nostalgiczny nastrój. Czy może źle robił? Czy jego uśmiech nie był właśnie wspomnianą ucieczką? Ciężko mu było zebrać myśli, nie słyszał wszystkiego co mówiła, jednak te kilka słów dość mocno do niego trafiło. Sama kobieta, którą poznał mieszkając w fortecy Horazona była teraz zupełnie inna. Nie patrzył na Alayę, którą znał, ta kobieta była kimś innym. Kimś zmęczonym, przygasłym, a może po prostu dojrzała? Zrobiła coś czego on sam nie potrafił? Może to on uśmiechał się głupkowato, bagatelizując to co przeżyli? Czy źle, że się cieszył? Tur lekko przygryzł dolną wargę, przykre było to co ich spotkało. Owszem. Jednak nie chciał zmieniać swojego postanowienia. Czy jego zachowanie było ucieczką czy czymkolwiek innym, chciał się cieszyć z szansy jaką mieli. Nie zamierzał przejmować melancholijnego nastroju innych, to on miał ich zarażać uśmiechem. Miał również nadzieję, że dane będzie Alayi spokojnie skończyć. Dobrze wiedział, że nie każdy mężczyzna miał ochotę wysłuchiwać dołujących przemów tym bardziej wygłaszanych przez kobietę dodatkowo bez męża i statusu za tym idącego. Choć jeszcze nie znał do końca tej kompanii. No i pozytywnie został zaskoczony kiedy ich nowy dowódca zareagował na to i to nie w celu uciszenia ględzącej baby, która się zapomniała. A by skierować kilka słów do nich wszystkich. By zapewnić ich nową kompankę o słuszności jej pobytu z nami. Jakby na to nie spojrzeć zwrócił również wszystkim kobietom wolność? Dobrze tur to rozumiał? Każda z nich mogła odejść, a oni mieli odstawić je do bezpiecznych domów? Jego wzrok odruchowo spoczął na siedzącej przy nim drobince. Z trudem utrzymał łagodny uśmiech na twarzy, mógł być pewien, że zielony płaszcz na jej ramionach szybko z nich zniknie. Nie mgółby mieć o to żalu, sam oferował jej wolność, a teraz otrzymała pełną zgodę.
Kilka chwil mu umknęło, przecknął się dopiero kiedy Dagian opuściła swoje miejsce, tylko odprowadził ja spojrzeniem, które zaraz przeniósł na dowódcę. Podniósł się jak należało, trzymał w dłoni kufel, choć nie on teraz był istotny.
- Nie ważne jaki będzie wyrok, czy pozwolą nam odpocząć, czy wyślą w bój. Choć w kompanii tej jestem krótko, to wystarczająco, by zapewnić, że mój topór jak i moje rogi są do twych rozkazów dowódco Halse z Szarych Płaszczy - powiedział przykładając zaciśniętą pięść do swej piersi, spojrzał przy tym prosto na oblicze zmęczonego blondyna posyłając mu zdeterminowany uśmiech. Był pewny swych słów i nie okazywał cienia zwątpienia. Skinął lekko głową, w geście uznania i szacunku po czym ponownie siadł na swoim miejscu. Skoro panny i tak dowiedziały się kim byli, nie było sensu tego kryć. - A i usług chochli nie poskąpię, o ile strawa znośna dla was - dodał żartem z szerokim uśmiechem, by nieco rozładować tę chwilę, która na jego gusta dość poważna się zrobiła i wyniosła.
Awatar użytkownika
Einsamkeit
Posty: 143
Rejestracja: sob kwie 24, 2021 5:22 pm

Re: ROK JEDNOROŻCA [fantasy, 6os., hetero, bn]

Post autor: Einsamkeit »

Hennin z Szarych Wież

Gdy tylko Halse przestał mówić, a parę osób opuściło swoje miejsca, cicho zatrzeszczała jedna z gałęzi. Całą tę scenę, zwłaszcza z hołdem lojalności Hectora wobec nowego dowódcy, obserwował dotychczas rosły kruk, wcześniej stopiony z otoczeniem. Wszakże takich stworzeń jak te w Szarych Wieżach było wiele, a sami nowo przybyli Jeźdźcy nie zdawali sobie sprawy, że byli obserwowani ze wszystkich stron - nawet, jeśli jednocześnie ignorowani.
Lub wiedzieli, ale zdecydowali się pozostawić to dla siebie. Diabli wiedzieli. Po tych nowych wszystkiego można było się spodziewać. W końcu odchodzili stąd, będąc bandą degeneratów. Teraz wrócili, ale wieści niosły, że wcale nie byli lepsi od tych, którzy odeszli. Tak naprawdę w ogóle się nie zmienili, chyba, że na gorsze.
Co radykalniejsi szeptali, że nie powinni byli być wpuszczeni - a jednak ktoś się na to zdecydował. I nikt, dosłownie nikt, nie rozumiał, dlaczego.
Nie czuli skruchy. Nie czuli żalu za swoje czyny. To, co Hennin widział, to ich gniew, rezygnację i rozczarowanie. Chociaż obserwował ich tylko, a nie znał żadnego z nich, mógłby się zgodzić z radykalnymi opiniami Jeźdźców. Co prawda nie wszczęli jak dotąd żadnej awantury, zachowując się poprawnie, z pokorą i swoistą uprzejmością, typową dla znużonego wędrowca, który chce tylko usiąść przy ognisku i odpocząć - ale…
Wraz z ich przybyciem - a raczej niedługo przed nim - zaczęły się te wszystkie zmiany. Wśród gór płonęły bladoniebieskie trupie ognie. Zwiadowcy zgłaszali, że poruszają się miarowo, jednostajnie - tak, jakby maszerowały całe formacje. Ale nawet bystre oczy sokoła, sowy czy nietoperza nie mogły przeniknąć mgły, która je otaczała. Wszyscy poruszali się bez wydawania ani jednego dźwięku; a ci, którzy mieli odwagę obserwować ich przemarsz, popadali w dziwne, nieprzyjemne odrętwienie, nie mogąc się ruszyć ani też uczynić czegokolwiek - przynajmniej dopóki, dopóty ognie nie przeszły, a mgła nie minęła, rozwiana wiatrem.
Na domiar złego, gdy trupie światła schodziły ze szczytów, pola zaczynała pokrywać ta dziwna, gęsta mgła, stanowiąc swoisty forpoczt. Tylko dzięki temu - i zbliżającym się światłom - wieśniacy wiedzieli, żeby zamykać się w domach. Jeźdźcy nauczyli się już unikać mgły. Co przesądniejsi szeptali, że To-Co-Przemierza-Szczyty w końcu zeszło z gór. A jednak nie brzmiało jak ono; nie brzęczało łańcuchami, nie słychać było tętentu kopyt ani też śmiechów i wrzasków. Hennin nie wiedział już, co ma o tym wszystkim myśleć. Liczył, że być może się dowie. Ale ci Jeźdźcy, którzy przybyli tutaj po tylu latach, wydawali się być tego wszystkiego nieświadomi. Tak, jakby nie zdawali sobie sprawy z tego, że sami są niczym trup, próbujący powstać z grobu - i tym samym rozsiewając wokoło starożytną zarazę, która go zległa jeszcze za życia.
Nieszczególnie miał chęć z nimi rozmawiać: ale, być może, powinien ich ostrzec? Atmosfera w ich obozowisku wydawała się być napięta. Bystre oczy zwiadowców raportowały mu, że ich dowódca - z tego, co zdążyli dostrzec - musiał złożyć raport przed Pięcioma. Nikt tego nie chciał; nawet on sam czuł, jak cierpną mu pióra, ilekroć tylko o nich myślał.
Hadrik zakrakał drwiąco, słysząc słowa blondwłosego dowódcy. “Jako jedna z nas…”. Był pewien, że gdyby Jeździec mógł teraz coś powiedzieć, powiedziałby “te kobiety nie są jednymi z nas. Wy też nie. Jesteście nikim. Jesteście reliktami przeszłości”. I żeby był jedynym, osamotnionym w swojej opinii człowiekiem!
Spora część Szarych Wież spoglądała nieufnie na nowych przybyszy: na ich zmęczone, ściągnięte latami wędrówki, znużone twarze; wystraszone, wyraźnie wyzute z życia zmarniałe kobiety. Patrząc na nich wszystkich, naturalnie nasuwały się pytania. Hennin to rozumiał, ale jednocześnie zdawał sobie sprawę z tego, że jego Jeźdźcy niekoniecznie chcieli usłyszeć odpowiedzi na nie…

Kruk, zlatując z gałęzi i przelatując niżej, trzepnął skrzydłem jedną z kobiet, która aż krzyknęła w odruchu i machnęła na oślep dłonią, chcąc go odgonić, a zamiast tego niechcący sprzedając jednemu z zebranych przy ognisku plaskacza. Zewsząd rozległy się śmiechy i żartobliwe komentarze. Z pobliskiego namiotu wciąż dobiegały monotonne modły. Zatroskany baran, stojący za płachtą, nadal skrobał się po głowie zafrasowany. Hennin mógł przysiąc, że widział pytajniki, materializujące się nad jego głową - zanim tenże Jeździec machnął ręką i poszedł w stronę swoich kolegów.
Hennin obniżył lot, zanurzając się w ciemność pomiędzy drzewami.
Tutaj trupie światła jeszcze nie dotarły. Jeszcze…
Chwilę później na podłożu zachrzęściły jego buty. W niemalże okamgnieniu wyczuł na sobie czujne, bystre spojrzenia nowych przybyszy. Byli niezwykle wyczuleni na jakikolwiek obcy gest, ruch, czy słowo, odnotował machinalnie.
Po prawdzie, nie był pewien, czy w ogóle się z nimi porozumie. W końcu… oni wszyscy byli reliktami przeszłości - dosłownie. Nie chodziło o ich oczy - patrzące na niego tak, jakby był zaledwie niemowlęciem - ani też używany język. Chodziło o mentalność. Po prawdzie, Hennin nie był nawet pewien, czy zdawali sobie sprawę z tego, jak bardzo pewne rzeczy się zmieniły. A zarazem nie.
- Witajcie. Jestem Hennin z klanu Niebieskich Płaszczy. Pozwolicie, że się dosiądę - przedstawił się, rozkładając dłonie w pojednawczym geście. Czuł na sobie te wszystkie spojrzenia, przeszywające go niczym sztylety - ostrożne, czujne, badające zamiary. Mimo to powoli wędrował w stronę ogniska. Jak dotąd żaden Jeździec z Szarych Wież nie śmiał ich niepokoić ani też, tym bardziej, dołączać do nich niczym równowarty partner. Zwłaszcza dowódca “tutejszych” Jeźdźców.
Ale Hennin był inny. Może dlatego mianowano go kimś więcej, niż tylko zwykłym giermkiem, zwykłym rycerzem.
Obserwował czujnie ich twarze. Dumnego, czarnowłosego młodego mężczyznę o złotych oczach; rubasznego, rudowłosego Jeźdźca, siedzącego przy kobietach; cichego łucznika o jasnym niebieskim spojrzeniu i brązowych włosach; tajemniczego czarnowłosego mężczyznę, stojącego nieopodal rudowłosej panny; w końcu jego wzrok padł na poszarzałego blondwłosego dowódcę, który zaledwie chwilę temu przemawiał do całej kompanii. Na chwilę jego uwagę przykuła dziewczyna o twarzy jak z porcelany - nigdy takiej nie widział - jednak nieuprzejmością byłoby się w nią wpatrywać dłużej, więc podążał dalej. Innym kobietom poświęcił jedynie dyskretne zerknięcie, na tyle, by odnotować, gdzie siedzą i, z grubsza, jak wyglądają.
- Raczcie wybaczyć, że was oficjalnie nie powitano - zwrócił się do kompanii, skłaniając się uprzejmie. - Niemniej jednak nastroje w Szarych Wieżach są… ostrożne, nie mówiąc o całym kraju.
Dwaj Jeźdźcy - których formą były wilki - siedzący nieopodal swojego dowódcy, tylko spojrzeli na siebie; jeden z nich nalał miodu do kielicha. Hennin miał lekkie wątpliwości, czy było to strawne - jednak patrząc po twarzach niektórych żołnierzy, a nawet niekiedy czerwonych nosach, uznał że rozsądnie będzie zaryzykować.
- Wierzę jednak, że gdy minie pierwszy okres niedogodności, zdołacie odnaleźć tu cień znajomego spokoju - dodał z pewną rezerwą. Bądź co bądź, to był ten moment, gdy obie strony badały swoje intencje.
Musiał wybadać nastrój. W końcu nie wiadomo było, kim byli ci nowi przybysze. Czy dostosują się do nowych zasad? Czy będą walczyć o swoje? Czy zechcą okazać dominację i pokazać, “kto tu rządzi”?

Powiedzenie, że nastroje były ostrożne, stanowiło spore niedopowiedzenie: w Szarych Wieżach się kotłowało. Chociaż Jeźdźcy, którzy nie zostali wygnani, nie traktowali nowoprzybyłych z otwartą wrogością, trzymali się na dystans. Niektórzy byli zdania, że powrót tej kompanii - która przebywała na Pustkowiach od lat - stanowił znak. Zapowiedź czegoś dużo gorszego.
Znak, który najwyraźniej nadszedł, pomyślał gorzko, przypominając sobie o mgle. Z tą myślą spojrzał na góry za ich plecami. Na szczycie leżała forteca Ismirala, teraz już dawno opuszczona po wygnaniu jednego z dziedziców i przedwczesnej śmierci kolejnego. Ludzie mówili, że panuje tam klątwa: żaden nowy dziedzic nie utrzymał się na zamku. Teraz wśród sali hulał tylko wiatr, sypiąc wszędzie śniegiem.
I nawet tam, ku jego cichej zgrozie, płonęły błękitne ognie. Forteca, skuta wieczną zmarzliną, obecnie przypominała niebieski ognik na tle czarnego nieba, a szlak trupich płomieni zdawał się zmierzać w jej stronę.
Sam początkowo nie wierzył, jakoby powrót tej Kompanii - którą zaczęto nazywać zresztą mianem Kompanii Wyklętych - miał być znakiem czegoś złego.
Wyklęci. Wygnani. O czarnych sercach i czarnych duszach. Splamieni. Znak Zła.
Mieli wiele imion, które Hennin zbywał machnięciem ręki.
O tej kompanii krążyły rozliczne legendy, nie tylko za sprawą ich dowódców, ale też za sprawą tych, którzy do niej dołączali. Szeptano najróżniejsze opowieści: o ich martwym spojrzeniu, o tym, że potrafią parać się najczarniejszą, acz już zapomnianą magią, o tym, że znają zapomniane już języki. O tym, że widzieli świat i jego dzieje od dawien dawna, będąc bardziej lub mniej cichymi świadkami wydarzeń. Dziś Jeźdźcy, którzy pamiętali pozostałych, byli rzadkością.
Dla niektórych minęło tylko sto lat kary. Dla innych nawet stulecia, czy wręcz tysiąclecia. Hennin wiedział, że niektórzy z nich podróżowali już dużo wcześniej. Jednak teraz sam nie wiedział, co miał o tym wszystkim myśleć. Czy ci, którzy dołączyli jako ostatni, stali się tak zdegenerowani, jak ci, służący tu od dawna? Mawiano przecież, że zepsuta jabłoń rodziła zepsute jabłka.
Zdawał sobie sprawę, że wokoło tych przybyszów narosło wiele legend - a teraz te zaczęły obrastać ich niczym bluszcz, ukrywając to, co leżało pod spodem.
Westchnął w myślach sam do siebie, znów spoglądając na Jeźdźców wokoło. Oni sami musieli dostosować się do nowego świata, nowej rzeczywistości, która niekoniecznie musiała odpowiadać ich oczekiwaniom.
Upił łyk z kielicha, starając się zignorować ten moment drętwej, pełnej napięcia ciszy.

Awatar użytkownika
Eru
Posty: 38
Rejestracja: ndz kwie 25, 2021 1:11 pm

Re: ROK JEDNOROŻCA [fantasy, 6os., hetero, bn]

Post autor: Eru »

Hieronim

Gdzieś w oddali, wśród cichych świergotów śniegu ugniatanego ciężkimi krokami, rozlegał się świszczący oddech – krótki, urywany, jakby wydzierany z samego dna płuc. Jego właściciel nie należał już ani do młodzieńców, ani do tych, których można by nazwać postawnymi. Wręcz przeciwnie – z sylwetką przypominającą kulkę bardziej toczącą się niż biegnącą, snuł przez moment myśl, czy nie lepiej byłoby pozwolić się stoczyć, aż do samego Henina, odbić się od jego masywnej postury i bezpiecznie wylądować w śniegu. Ale nie – zamiast tego pędził, a przynajmniej sam tak uważał. Jego synowie nazwaliby to raczej szybkim truchtem, lecz i to, jak na ich ojca, było nie lada osiągnięciem.

Gdy wreszcie dotarł do grupy nowoprzybyłych, oparł ciężką, spoconą dłoń na ramieniu Henina i zaczerpnął kilka desperackich oddechów. Zimne powietrze, które gwałtownie wdarło się do rozgrzanego wnętrza jego ciała, szczypało gardło i nozdrza. A i dym z ogniska nie był łaskawszy – drażnił oczy, dławił w piersi. Hieronim westchnął, z przekąsem pomyślawszy, że chyba jednak już jest na to za stary. Powinien teraz siedzieć w cieple komnaty, z napitkiem w ręku, bawić wnuki lub – czemu nie – zalecać się do tej urodziwej karczmarki, która od niedawna nosiła wdowie miano. A co! Kapibara też ma swoje potrzeby!

Sapiąc jak stary parowóz, rozejrzał się wokół. W końcu się wyprostował, splótł palce i zaczął nawijać końcówkę wąsa na palec, jak miał w zwyczaju.
— Już zdążyłeś powitać naszych chłopaczków, Heniu? — zagadnął, przejmując od niego kielich i wychylając jego zawartość jednym haustem. Oddał pusty puchar, przetarł usta rękawem i zachichotał z zadowoleniem.
— O, mocne dziadostwo! Rozgrzewa. Dobre! — zachichotał z zadowoleniem. — To gdzie ten stary dziad Hyron? Trzy złote monety ma mi oddać! W zakładzie wygrałem, zanim tego parszywego orła wygnali. Wiesz, Heniu, mówiłem mu, żeby nie rzucał tego miłosnego czaru, że sobie chędożyć… — tu urwał, zauważając kobiece towarzystwo. – O, wybaczą piękne panie, ale prosty chłop ze mnie, słownictwa urakiego nie znam. Mówiłem mu przecież, że mogę go poznać z taką jedną córką młynarczyka – nie musiał sięgać po pannę z klanu. Ale nie, bo pan szlachta, to będzie berłem w zwykłym garncu mieszał? Phi! A teraz? Gdzie ta niecnota… Na mą duszę! HARANEK! Synek, cho no do tatka! – ryknął na widok znajomego barczystego chłopa.

Młodzieniec z radością podbiegł, uniósł staruszka w górę, okręcił nim jak dzieckiem, a Hieronim ani myślał protestować. Gdy znów stanął twardo na ziemi, otarł wilgotną łzę wzruszenia i westchnął.
— A to jeden z moich wychowanków! O, taki był! — wskazał dłonią na wysokość swych kolan. — Gdy do nas trafił. A ta panna? — spojrzał na stojącą z boku Myrę, którą baran przedstawił jako swoją żonę. — Toć panienka jak wiosna – niechże i owocna będzie, to może się wnusia doczekom — dodał z uśmiechem, kładąc dłoń na jej brzuchu.
— Ja tu każdego syneczka znom, Heniu, wiesz dobrze! Nawet takich, co to ledwie dzień albo dwa czekali na wyrok w twierdzy! O, choćby ten tam, pod drzewem — Hyrona siostrzyniec. Każdego jednego pamiętam. Hectar, Hisi, Halen… — wyliczał. — A gdzie Holgier, albo Hante? — zapytał ciszej, a jego oczy na moment poszarzały. Wiedział już – kilku z nich nie powróciło.
— Miej ich w opiece, wiosenna panienko — szepnął, zdejmując puchatą czapę. Ujawnione pod nią przylizane włosy i spocone czoło lśniły w blasku ognia.— Ale radować się należy! Zbłąkani wrócili! Trzeba to opić — dodał z werwą, po czym rozejrzał się uważnie. — A skądże tyle pięknych gwiazdeczek, co to niczym majowe kwiecie chłopaczki przywieźli? — spojrzał na siedzącą nieopodal Alaye, poprawiając szarmancko wąsa, jakby nie dostrzegał ich zmęczenia, ani brudu podróży. Dla niego to były detale, które znikną po mydle, strawie i cieple. — Niektóre to takie… jakby egzotyczne trochę, co nie, Heniutek? — zaśmiał się szczerze. W całej jego postawie tliła się czysta radość – prawdziwa, nieskalana troską o jutro, skupiona wyłącznie na tym, że oto znów są razem.
— Zara ino każę, by synki moje nawiozły wam napitku — ciągnął ochoczo — i może czego do tej zupiny, bo to mało trochu dla takich chłopów!

Amazi
Posty: 49
Rejestracja: sob kwie 24, 2021 4:58 pm

Re: ROK JEDNOROŻCA [fantasy, 6os., hetero, bn]

Post autor: Amazi »

HERISSIL | HABI



- Ale na pewno złapałeś jego trop? Wiesz, że trzeba go znaleźć? A jak coś się stało?! Bogowie przenajświętsi! Przyspiesz! - zaćwierkała polatucha siedząca na głowie białego wilka, który z długim kijem w pysku biegł pośród drzew z nosem przy samej ziemi. - Słyszysz! A co jak już pape dorawali? Przecie to degeneraty so! BOGOWIE! Miejta mego pape w opiece! Szybciej Heri! Mknij! Mknij jak wiater! - piszczało małe szare stworzonko ciągnąc za uszy wilka i tuląc je do swojej puchatej piersi, kiedy przeżywało, bojąc się o los swego ojca. Habi nic nie robił sobie z faktu, że wilk go nie rozumiał, i tak biegał nerwowo po jego całym grzbiecie wypatrując zaginionego jeźdźca, co chwila powracając do stojących na sztorc uszu, w które skomlił swoje polatuchowe wywody i żale.
Herissil nie musiał rozumieć tego co ćwierkał mu do uszu przyrodni brat, doskonale wiedział jak ten był przejęty sytuacją, a wiec dokładał wszelkich starań, by szybko znaleźć ich ojca. Takie zniknięcie było do przewidzenia przy obecnych okolicznościach, jednak skąd mogli wiedzieć, że staruszek wyruszy natychmiast? Ledwie Pięciu wypuściło dowódcę tej Przeklętej Kompanii? Tak właśnie się o nich tutaj mawiało, wygnani i skazani na tułaczkę po Pustkowiach, by odkupić winy swych grzechów. No właśnie była to grupa grzeszników. Jednak, kto z nich nieskazitelne miał sumienie? Zwyczajnie tamci mieli mniej szczęścia i dali się przyłapać na swym uczynku. Tak starał się myśleć, jednak kiedy uświadamiał sobie, że wielu z wygnanych dopuściło się morderstw to i jego wilcze serce przyspieszało. Ich ojciec był zbyt lekkomyślny, zbyt dobroduszny, a przez to i narwany, bo kto rozważny ruszyłby samotnie do grupy takich przybyszy? Co z tego, że stąd pochodzili. Od wieków poza domem się tułali, pewnie będąc już zupełnie innymi osobami. W końcu tak niebezpieczne życie na wygnaniu musiało zmieniać i nawet tych porządnych do złych czynów zmuszało. Kiedy chodziło o własne przetrwanie, moralność schodziła na drugi plan.
- PAPA!! - zapiszczała polatucha ciągnąc za uszy wilka, który mruknął marudnie zwalniając. Widać dobiegli do obozowiska przybyszy. Wilk powoli zbliżał się do skraju drzew, z czego stworzonko na jego głowie po prostu wystrzeliło, rozłożyło swoje łapki szybując przez niewielki kawałek drogi, a po wylądowaniu wykonało kilka szybkich susów, by dobiec do najstarszego w całym zgromadzeniu jeźdźca. Habi wspiął się po jego nogawce, a następnie płaszczu, by wdrapać się na jeden z barków mężczyzny. Stanął na nim i zaczął wymachiwać swoimi łapkami.
- PAPO! Żyjesz! Bogowie mnie wysłuchali! Przecie my ci mówili! Byś ostrożny był! Że od łobcych zdala czeba! Poka no się! Nic ci nie zrobili?! - ćwierkało stworzonko chwytając za poliki jeźdźca swoimi małymi łapkami i obracając jego twarz, by lepiej mu się przyjrzeć. jego wielkie oczka od razu się uspokoiły i przeniosły na osobę zaraz obok. Rozpoznał od razu kruka. A choć duże ciemne oczy nabrały gniewnego wyrazu, jedynie mogły rozbawić tego, na którego spojrzały. Habi przeskoczył na drugie ramię ojca i zaczął grozić paluszkiem i łapkami w stronę Hennina.
- I ty Heniu! Przeciwko nam! Pape tu zabierać! Byś się wstydził! O tyle ci powiem! Wstyd Heniu! - Habi cały czas nie robił sobie nic z tego, że wszyscy dookoła wysłuchiwali ćwierkania małej wiewiórko podobnej futrzanej istotki, która skakała po ramionach Hieronima doskonale się na nich czując.
Wilk nim opuścił osłonę drzew przybrał swą ludzką postać, kij z pyska przekładając w dłoń, ten kawałek drewna był wiekową laską, którą białowłosy niósł na widoku, by nie narazić się tutejszym jeźdźcom. Spokojnie szedł w stronę Hieronima. Nie rozglądał się nachalnie, jednak jeśli ktoś złapał z nim kontakt wzrokowy wykonywał lekkie skinienie głowy na powitanie. Kiedy stanął już przed staruszkiem wyciągnął laskę w jego stronę.
- Tak pędziłeś ojcze, że jej zapomniałeś... - powiedział z łagodnym, ciepłym uśmiechem. Choć najadł się strachu, nigdy nie potrafił okazywać zdenerwowania, nie wobec ojca, do niego jak i brata miał ogrom cierpliwości. - Rozumiem, że nie zdołam namówić cię do powrotu? - dopytał dzierżąc tą nikłą nadzieję, zaraz jego jasne spojrzenie przeniosło się na Hennina.
- Wybacz proszę, że nie zdołałem go zatrzymać - przeprosił szczerze skruszony swego dowódcę, dobrze wiedząc, że na jego głowie było upilnowanie paru kwestii.





HASSAN



Szmaragd odszedł, a jego rozszalałe myśli znów wzajemnie się przekrzykiwały. Musiał je na czymś skupić. Wrócił na upatrzoną sobie wcześniej gałąź, na nowo rozłożył notatki na udach i piórem z czystego srebra zaczął kreślić na nich dalsze wnioski.
Zatrzymał się coś się nie zgadzało. Czubkiem pióra podrapał się po tyle głowy, jakby to miało pomóc mu zebrać umysł w spójną całość. Wtedy też dwukolorowe oczy oderwały się od zapisywanych stron, co jakiś czas musiał badać otoczenie. Zawsze był sam, obecność beztroskiej grupy nie dawała mu poczucia bezpieczeństwa. To zawsze zapewniał sobie sam. Wyłapywał w otoczeniu każdy szczegół. Liczył ptaki, przebiegające myszy, wyłapujące owady nietoperze. Każde zwierzę w ich świecie było podejrzane. Każde z nich brał po kolei na celownik, szybko analizował ich zachowania, sortując w swych myślach za podejrzane i zwyczajne. Nie słuchał tego co działo się na dole, jawne przemowy i gesty nie niosły za sobą żadnych wartych analizy przekazów. Po opuszczeniu zamku nekromanty musieli uważać, tego był pewny, dlatego jego spojrzenie na dłużej zatrzymało się na jednej sikorce. Ta jedna nie czyściła piór, nie wydziobywała z kory owadów bądź innych smakołyków, nie podśpiewywała, może odpoczywała? Patrzyła na zgromadzenie doskonale wtopiona w otoczenie suchych gałęzi, może aż za dobrze? Mogła być to zwykła sikorka zwyczajnie zapatrzona na dziwne zbiorowisko dwunogów. Było wiele opcji, sam Nekromanta miał inną postać, ale co z jego sługusami? Czy udało im się pozbyć wszystkich?
Mimika Hassana nie wyraziła nic, sięgnął on jedynie pod swój płaszcz upewniając się, że jego dmuchawka była na swoim miejscu, strzałki też miał pod ręką. To mu wystarczyło. Był najdalej, zdołałby uciec przy ewentualnym ataku. Od razu spojrzeniem opracował ewentualną trasę. Ta gałąź trawiona była chorobą, a ta miała zdrową korę, mógł zeskoczyć po tej na lewo, ale uważając na pęknięcie w dalszej części, spowodowało je zwierzę? Czy może wichura? Czy pogoda tu mogła być mocno kapryśna? Przemierzyli sporą odległość, czy był odpowiednio przygotowany na cięższe warunki? Noce mogły być bardzo chłodne, a on jako gad musiał pilnować temperatury. Czy powinien zorganizować sobie dodatkowy koc? Jego spojrzenie utkwione było w niewielkim pęknięciu, wtedy też silniejszy podmuch wiatru porwał jedną z kartek leżących na jego udach. Nie machnął ręką w desperackiej próbie złapania jej, od razu wiedział, że nie miał szans na tak szybkie i łatwe odzyskanie zguby.
Dwukolorowe oczy obserwowały spokojnie lot kawałka papieru. Mógł sporządzić te zapiski od nowa... jednak nie mógł pozwolić, by jego wiedza latała sobie po lesie. Szybko spiął to co miał na udach ponownie chowając pod płaszczem i obserwował, jak jego zguba lądują przy nogach spacerującej tu samotnie kobiety. Rozpoznał córkę Nekromanty, nie mówił nic, patrzył jak panna tylko spojrzała na kartkę, która wylądowała u jej stóp. Nie reagowała, jej dłoń nie drgnęła, a wiatr znów się wzmagał. To była prosta kalkulacja dla węża. Trzymał w dłoni przygotowane ostrze, rzucił bez zwłoki, celnie, przygważdżając kartkę nożem do twardej ziemi. Następnie zszedł z drzewa, podchodząc po swoją zgubę.
Sofja
Posty: 53
Rejestracja: pn kwie 26, 2021 10:02 am

Re: ROK JEDNOROŻCA [fantasy, 6os., hetero, bn]

Post autor: Sofja »

H O W I E


Było ich dokładnie dwadzieścia cztery. Dwa tuziny rozstawionych na świecznikach świec, które swym blaskiem próbowały rozpędzić otulający bibliotekę mrok. O tej porze roku zbyt szybko skrywający wśród cieni, zalegający na półkach, zwojach i opasłych tomach kurz. Pył, na który zapewne żaden ze zwyczajnych Jeźdźców nie zwróciłby uwagi, gotów ot po prostu, przetrzeć niedbale ręką daną księgę dopiero w chwili, gdy tej by potrzebował. Nie zaprzątając jej stanem ani jednej ze swych myśli przez resztę czasu. Jednak Helmir do nich nie należał. Dla niego każdy ze zgromadzonych w bibliotece Szarych Wież tomów był jak najukochańsza rodzina. Czasami zdawać się mogło, że cenił on sobie zapisane w nich informacje nawet bardziej od otaczających go ludzi. I właśnie z tego powodu Howie, mimo już drętwiejących mu ramion i wielkiej chęci zakopania się wśród odłożonych na niewielki stolik kartek pergaminu, jakby ten był kupką listowia, przecierał szmatką kolejne sztychy biblioteczki. Nieustannie przy tym kichając i parskając, co zapewne nie byłoby mile widziane przez starszego Zwierzołaka.

Ale Helmira na szczęście tu nie ma, pocieszył się nastolatek w duchu, nim kichnąwszy po raz kolejny, niechcący oparł się zbyt mocno o jedną ze zbutwiałych półek. W akompaniamencie mrożącego mu krew w żyłach trzasku, wyłamując ją. I wywołując wręcz niemal dosłownie lawinę zjeżdżających z niej wśród szelestu pergaminu i głośnego stukotu, aż nazbyt starych zwojów i ksiąg, których okładki nie były w stanie utrzymać już w ryzach swoich stron. Wskutek upadku otwierając się i pozwalając nie tylko pomiąć się części z nich, ale i wypaść i pomieszać się z innymi. Nie jeno kolejności, lecz i treścią.

Nie, nie, nie! — rzucił, reagując odruchowo, jednocześnie próbując trzymać złamaną półkę, by uchronić przed upadkiem pozostałą na niej część kronik, łapać spadające z niej dzieła i kichać od wzbijającego się w powietrze kurzu. Co przy tej mnogości zadań, zwłaszcza w jego wykonaniu, nie miało najmniejszym szans powodzenia. Ba, wręcz zakończyło się o wiele większym bałaganem, niż gdyby skupił się wyłącznie na próbie zbierania już zdobiących posadzkę tomów. Albo też utrzymania deski, którą i tak był zmuszony ostatecznie puścić, gdy zjechał z niej ostatni z długich rulonów, najpewniej zawierający jakiś plan, czy mapę. Pozostawiając ją pustą, smętnie wiszącą pod identycznym do spadzistego dachu kątem i opartą o mnącą się okrutnie, cenną zawartość niższej z półek.

Helmir mnie zabije, jęknął w myślach, spoglądając na ogrom katastrofy wywołanej jego niezdarnością. Przebijający chyba nawet moment, gdy niosąc do naostrzenia naręcze włóczni, zahaczył niechcący grotem jednej z nich o wiszący na ścianie korytarza obraz. Wybijając w nim dziurę, na środku czoła jednego z niegdysiejszych dowódców Zwierzołaków, który ponoć zginął właśnie trafiony włócznią w czaszkę. I choć Howie uważał tę ironię losu za naprawdę zabawną, inni Jeźdźcy nie podzielali jego zdania. Bardzo szybko każąc mu za karę przez miesiąc szorować w kuchni gary (co zresztą skończyło się nieodwracalnym pęknięciem dwóch z nich), myć w całej twierdzy posadzki (wskutek czego jeden ze Zwierzołaków poślizgnąwszy się na zamarzłych schodach, skręcił nogę), aż wreszcie dając jeżyka jako asystenta niegdyś nadwornego skryby, od dobrych dwóch tysięcy lat realizującego się jako kronikarz Szarych Wież. Najwyraźniej uważając, że w bibliotece chłopak nie zdoła sprawić zbyt wielu szkód.

Nawet nie próbując komentować tej naiwności zarządców, nastolatek rzucił się pospiesznie do zbierania z posadzki cennych annałów historii. Wśród szelestu, pospiesznie zbieranych kartek, mieszając je ze sobą jeszcze bardziej. I nie słysząc kroków, stąpającego, jak niemal zawsze niezwykle cicho kronikarza. Do tego stopnia, iż jeżyk nieraz miał wrażenie, że szmer odzienia jest głośniejszy od tupotu tego Zwierzołaka.

Howie… — To jedno słowo, z nagła wypowiedziane wprost do ucha panicznie sprzątającego chłopaka, starczyło, aby ten z cichym fuknięciem, wśród zielonego światła zmienił swą formę. Niemal natychmiast znikając pośród opadających, dotąd trzymanych przez niego kartek, które odruchowo wypuścił z dłoni. Dając się im zasypać, tak aby móc zniknąć z oczu starszego, kucającego tuż obok Jeźdźca. Chowając się pod nimi przed nim i dla dodatkowej ochrony, zwijając się w kulkę. Liczą, iż ciche, intuicyjne posapywanie i ostre kolce, które zaraz nastroszył, wystarczą, by zniechęcić nietoperza do skrzywdzenia go w jakikolwiek sposób.

Pierwszą odpowiedzią na to zachowanie było cicho westchnienie, które dosłyszał zza swej papierowej fortecy. Kolejną jej uważne, ostrożne zniszczenie, gdy niemal wręcz z nabożną czcią kronikarz pozbawiał ją warstwy po warstwie. Podnosząc kolejne kartki i od razu, sortując je w kilka, równiutko, co do ziarna ułożonych stosów. Ostatnią zaś, pochwycenie małego, zwiniętego w kuleczkę stworzonka w rękę i uniesienie ku podłużnej twarzy.

Howiesiu? Czy pamiętasz, co mówiłem o zasadach panujących w tej bibliotece? O tym, że podczas ścierania kurzu każdy ruch należy wykonać zawsze od lewej do prawej, przy lekkim nachyleniu nadgarstka i kończyć zawsze, dokładnie po jednej ćwierci? — zaczął nienawistnym tonem mężczyzna, wpatrując się ostrym spojrzeniem swych stalowych oczu w zwierzątko. — To nie wygląda mi na równe, dokładnie wymierzone ruchy — dodał, wskazując wolą dłonią na ogrom zniszczeń, nim zatoczywszy nią koło, sięgnął ku wbitemu w swój kapelusz gęsiemu pióru, jak gdyby upewniając się, iż to znajduje się na swoim miejscu. Będąc zawsze pod ręką, gdyby potrzebował coś zanotować. Jakikolwiek, choćby najdrobniejszy szczegół wymagający jego zdaniem odnotowania w annałach kronik twierdzy.

Howie zdążył poznać już nietoperza na tyle dobrze, by wiedzieć, iż w jego ocenie istotnym szczegółem potrafiła być nawet długość źdźbeł trawy rosnącej na polu odgrywanej bitwy. Czy dokładny odcień chusty noszonej przez pokonanego przez jednego przez Jeźdźców bandyty. Co do jednej sekundy oceniona długość wilczego skowytu, czy i skład zwróconej do wiadra podczas jednej z popijaw strawy. Więcej niż chwilami rzetelność Helmira w spisywaniu dotyczących Jeźdźców wydarzeń mąciła spokój Zwierzołaków, a w szczególności tych mających na karku niejedną przygodę lub też na barkach jakkolwiek ważniejszą decyzję do podjęcia.

Ale o tym, porozmawiamy sobie później. Miej co do tego pewność — zawyrokował mężczyzna z groźnym błyskiem w oku, szturchając palcem stworzonko. — Chwilowo mamy ważniejsze zadanie. Do Szarych Wież zawitali na setki lat wygnani goście. A my musimy to spotkanie dokładnie, słowo po słowie opisać, nie pomijając żadnego szczegółu. Więc raz, raz, kończ tę zabawę i wracaj proszę do ludzkiej postaci — dodał, nim odłożył zwierzątko na ziemię. Porzucając je kawałek od ułożonej w równe stosy jego wcześniejszej kryjówki. Na tyle daleko od niej, by przemieniwszy się, nie uszkodził bardziej żadnej ze zrzuconych wcześniej kronik.

I choć nastolatek w odpowiedzi powoli opuścił swą kolczastą kryjówki, stając na swych łapkach. I mimo że zamknął oczka, starając się skupić, w chwili, gdy z bijącym pospiesznie serduszkiem, spojrzał na wyraźnie zdenerwowanego ciemnowłosego, którego cierpliwość dosłownie topniała w oczach, wciąż był nie człowiekiem, lecz zwierzęciem.

No, czekam — skomentował to z dezaprobatą nietoperz. — Przecież sam tego wszystkiego nie spamiętam. Martwy mi się teraz nie przydasz. Ale jeśli zaraz nie wrócisz do ludzkiej postaci, przekonam Hennina, by zrobił z ciebie wykałaczki — zagroził, wyraźnie licząc, że jak nie prośbą, to chociaż groźbą uzyska natychmiast oczekiwany efekt.

Niestety Howie nic nie mógł poradzić na to, że mimo usilnych prób, przez kolejne długie minuty nie potrafił zamienić się z powrotem w człowieka. Jego zdolności przemiany, pomimo nauki i starań poprawy, wciąż były na wręcz zawstydzająco niskim poziomie, częściej zdarzając się przypadkiem niż celowo. Szczególnie w stresujących sytuacjach, jak gdy w poprzednim tygodniu, miast odbić mieczem cięcie w trakcie treningu, zmienił się odruchowo w zastygłą w bezruchu, kłującą kulkę, o którą jego przeciwnik mógł się co najwyżej potknąć. Lub też na niej niechcący stanąć, co zdecydowanie nie pomogłoby nastolatkowi w przetrwaniu jakiegokolwiek starcia.

Przez to właśnie, kiedy dobry kwadrans później, jeżyk opuścił ciepłe mury twierdzy, zrobił to, nie krocząc na swych nogach obok kronikarza, lecz z kieszeni przywidzianego pod srebrzysty płaszcz kubraka. Wychylając z niej swą główkę i swymi czarnymi oczkami podziwiając, jak nietoperz przemierza pełne zasp place treningowe, kierując się ku ogrodom. Ku miejscu, gdzie wśród drzew, mroki nocy rozświetlało światło ogniska. A spokojna polana znikała pod licznymi, rozstawionymi namiotami, czy przygotowanymi pospiesznie z kawałków pni siedziskami. Ku wyrosłemu tam w ciągu ostatnich godzin obozowi pełnemu mężów, których młodzieniec nie widział jeszcze dotąd nigdy na oczy. Jednych o młodszych licach, innych o starszych. A także i – co już naprawdę go zdziwiło – panien. Stłoczonych we własne grupki lub trzymających się blisko części posępnych mężczyzn.

Henninie! Jak mogłeś na mnie nie zaczekać! Przecież tak ważna chwila powinna być już od pierwszej sekundy, pierwszego ziarenka piasku przysypanego we wieczornej klepsydrze, dokładnie spisywana — zaczął się żalić wyraźnie urażony tym Helmir, zerkając ku dowódcy. I zaraz wyciągając z kapelusza swe pióro, z sakwy podręczny notes, a z kieszeni kubraka wpierw jeża, którego odłożył doń niedbale, gdy tylko wyjął stamtąd swą piersiówkę. Jednak nie pełną jakiegoś rozgrzewającego trunku, jak i jeżyk podejrzewał przy ich pierwszym spotkaniu, lecz atramentu. Tak, by ten był zawsze pod ręką nietoperza. — Musimy ustalić, w jakim stanie i kto przybył, kto zginął, a kto z własnej woli pozostał za bramami. Od tego są właśnie procedury, zasady. Bez ich przestrzegania kolejne pokolenia będą pozbawione ważnego kawałka historii! — kontynuował, już zaczynając spisywać coś w swym notesie. — To ważniejsze niż jakiś komitet powitalny — dodał jeszcze, zerkając z wyrzutem na Hieronima, Herissila i Habiego. Jakby ci jego zdaniem już zapewne złamali wszelkie konwenanse. A jego nie było obok, aby móc to spisać!

Howie, który nie był w stanie nadążyć za skaczącym po ramionach Hieronima Habim, wychylił bardziej łepek ze swej kryjówki, wciągając swym czarnym noskiem zimowe powietrze i tak nowy, a niekoniecznie w pełni przyjemny zapach obcych Zwierzołaków. Jak zrozumiał z wypowiedzi nietoperza, przebywających dotąd poza Arvonem, daleko za bramami tego kraju. Najpewniej będąc wygnańcami, o których wspominano czasem podczas wieczornych uczt. Zgodnie z tamtymi opisami ukaranymi wieloletnią tułaczką kryminalistami. Czy słusznie? Wpatrując się w ich pochmurne twarze nie miał takiej pewności. Choć zdecydowanie nosili na sobie liczne ślady długiej podróży, blizny, a i wielu z nich przydałaby się porządna, ciepła kąpiel, większość z nich młodzian oceniłby raczej jako zmęczoną, wręcz złamaną niż faktycznie chcącą czyjegokolwiek nieszczęścia. Był jednak w Szarych Wieżach, ba nawet samym Zwierzołakiem, czy i człowiekiem, o wiele zbyt krótko, by móc wypowiadać się na taki temat.

Miast tego więc nie wydając z siebie żadnego odgłosu i – co jego zdaniem najważniejsze – prawie wpadając przy tym jedynie raz, oparł się łapkami o kieszeń nietoperza. Zerkając na już skrzętnie spisane runicznym pismem przez mężczyznę w notesie zapiski, pełne… Nie umiejący czytać jeżyk nie miał pojęcia czego. Odkąd został pomocnikiem Helmira, zdołał na razie nauczyć się wyłącznie kilku znaków. Te jednak powtarzały się w kolejnych liniach na tyle często, iż stawiał, że rozpoczynają one imiona. Wszak wszyscy Jeźdźcy nazywali się na przedstawione mu ostatnio „H”. Nawet jeśli niegdyś, jak i on sam, w większości nosili inne miana.

No dobrze, to czego już ci się udało dowiedzieć Henninie? Wiesz, czy gdy przekraczali bramę, wiatr wiał od zachodu, czy raczej od południa? — rzucił kronikarz, w końcu odrywając się od swoich notatek, aby zerknąć na kruka.

Awatar użytkownika
Eru
Posty: 38
Rejestracja: ndz kwie 25, 2021 1:11 pm

Re: ROK JEDNOROŻCA [fantasy, 6os., hetero, bn]

Post autor: Eru »

Kap… kap… kap…

Gdzieś w jego umyśle odbijał się dźwięk spadających kropli. Sam nie wiedział, czy był faktyczny, czy może stanowił wytwór wyobraźni.

Kap… kap… kap…

Roznosiło się to w jego głowie, doprowadzając go na granicę szaleństwa.Siedział przygarbiony, oparty o drzewo, trzymając miecz wbity w ziemię, jakby czekał na atak. Z jego prężnej niegdyś postury niewiele zostało. Co z tego, że wciąż był umięśniony i rosły, skoro cała jego sylwetka utraciła to „coś” — iskrę, którą miał dawniej. Był skulony w sobie, wyraźnie złamany.Twarz wyglądała, jakby postarzał się o całe stulecia w ciągu tych kilku… kilkunastu… a może bogowie wiedzą ilu dni, odkąd tkwił w pętli czarnoksiężnika.Podkrążone oczy, ciemne od zmęczenia, kontrastowały z matowym blaskiem złotych tęczówek, bladą cerą oraz ciemnym zarostem kiełkującym na wychudzonym licu.

Kap… kap… kap…

Z każdym tym dźwiękiem zdawał się coraz mniejszy, dzikszy, bardziej zamknięty w sobie.Helion siedział na uboczu, świadom spojrzeń kompanów. Patrzyli na niego jak na przeklętego — bo w zasadzie nim był. Błogosławiony przez dwie boginie: wyklętą i kochaną, przez dobro i zło.Tylko… czym było dobro, a czym zło? Rozmyślał o tym od dawna.Zwierzołaki uchodziły za złe, ale czy mieszkańcy Arvonu, wyrzucający niewinnych chłopców na pastwę szarych wież, dzikich zwierząt, rzek czy płatnych morderców, by ukryć hańbę rodu, nie byli równie źli?Czy Hyron, stosujący magię zniewolenia miłosnego i zabijający czarami, nie powinien uchodzić za tego złego?A jednak Helion czuł w kościach, że tamten w jakiś sposób poświęcił się dla nich. Czyż nie był to znak altruizmu, a więc — potocznie — dobra?

Splunął na ziemię, jakby sama myśl pozostawiła w ustach gorzki posmak.Ostatnie dni były jak zły sen, koszmar, z którego nigdy się nie obudzi. Coraz trudniej odróżniał prawdę od fałszu, rzeczywistość od zmory, która nękała go coraz częściej.Im bardziej pogrążał się w myślach, tym wyraźniej widział twarz.

Kap… kap… kap…

Czerwień rozlewająca się na białym śniegu, obraz zniszczenia nie tylko ciała, ale i duszy.Mimowolnie przesunął dłonią po zawiniętym tobołku — zimnym, jak ten, który mu go wręczył. Tak niedawno… a może dawno temu… słyszał ten przyjemny, ciepły głos, śpiewający ile sił w płucach, palce żywo uderzające w struny.Teraz głos ten był chropowaty, zużyty, ledwie słyszalny przez dźwięk kapania.

Kap… kap… kap…

Broda Heliona zadrżała, gdy wspominał twarz. A może tego nigdy nie było? Może to tylko ostatnie podrygi złowrogiej magii mieszającej mu w głowie?
— Hel… n… — usłyszał w ciszy bolesny szept.
Oczy pozbawione życia uderzyły go najmocniej. Spojrzał na swoją dłoń, lecz widział nie ją, a oblicze kogoś, kto pragnął już tylko śmierci. Tak bardzo kontrastujące z dawnym obrazem, który nosił w pamięci.

Kap… kap… kap…

Krew kapała z licznych ran, pożywki dla czarnej magii. Z tych ran wyrastały róże dawnego pomnika, który okazał się zaginionym jeźdźcem.

Kap… kap… kap…

— Po… pomoż… — wychrypiał tamten, oddech świszczał boleśnie.

Helion trzymał jego poranione ciało, tak zniszczone, że żadna z kończyn nie działała jak należy.
— Hisvig, zabierzemy cię. Uleczymy — wyszeptał, w duchu zastanawiając się, czy mógł zrobić coś inaczej niż wbić miecz w pierś towarzysza, który dawno temu opuścił kompanię w poszukiwaniu śpiącej królewny.
— N… nie ma… — kaszel przerwał słowa. Bardziej niż głos słychać było krew kapiącą na śnieg.

Kap… kap… kap…

Zrozumiał. Nie było ratunku. Nie było nadziei. Monstrum, jakim był nekromanta, zniszczyło nie tylko ciało, ale i duszę tego mężczyzny, na zawsze zamieniając go w marmurowy pomnik porośnięty krwistymi różami.I tak by zmarł — albo teraz, od jego miecza, albo za kilka godzin, w męczarniach. Pojął, że czarna pantera miała rację — nie było ratunku. Wziął więc dłoń Hisviga, włożył w nią sztylet i zacisnął swoją, krzyżując ostrze miecza i sztyletu w symbolicznym znaku walki. Tak, by jeździec odszedł z honorem.W następnej chwili przebił go mieczem, jedną ręką dociskając rękojeść do wątłej klatki piersiowej, drugą obejmując towarzysza, wsłuchując się w jego oddech i patrząc, jak krew z rannej ręki spływa kroplami na śnieg.
— Dzie… — wychrypiał Hisvig, kaszląc, po czym zapadła cisza.A przynajmniej z początku — bo już po chwili znów rozległo się uporczywe kapanie.

Nawet gdy odprawiał szybką modlitwę i spalał ciało w ogrodzie resztkami magii, jakie mu zostały, dźwięk nie milkł. Nie krzyczał, nie złorzeczył. Spieszyli się. Nie było czasu na żal. Nie złożył raportu. Nie był gotowy. Może nigdy nie będzie.Bolało go, że Hisvig zginął przez wiarę w mrzonki o miłości i ratowaniu księżniczki… a może bolało go, że kiedyś sam był taki sam. Pogłaskał pakunek z mandoliną — jedyny dowód, że to wszystko było prawdą.

Czuł się odizolowany od wszystkiego: od życia, od dobra, od Pani Słońca, od zła, od swych braci i Pani Nocy. Był samotną wyspą na morzu, w którym odbijały się gwiazdy, ale fizycznie nie było ich obok. Obcy. Niepasujący element. Wypaczony. Dostrzegł jasne włosy, lecz po chwili zrozumiał, że należą nie do zmory o okropnym obliczu, ale do zmęczonej kobiety.Nie obdarzył jej jednak dłuższym spojrzeniem. Patrzył, ale nie widział — przynajmniej do chwili, gdy poczuł obok siebie ciepło. Przyjemną obecność kogoś, kto po prostu był. Kotwicę w tej smutnej rzeczywistości. Wtedy jakby przebudził się z marazmu i zaczął słuchać. Obserwować zza lustra ten cały spektakl, który miał być epilogiem. Strudzeni wędrowcy wrócili do domu… lecz czy to miejsce naprawdę było ich domem? Spojrzał na Hastena i manierkę w jego dłoni, ale nie sięgnął od razu. Zrozumiał jednak, że jest wdzięczny bratu za samą obecność. Za ten drobny gest. Powoli wziął manierkę, pociągnął łyk i uciszył na moment dźwięk kapania w głowie. Zerknął na Dagian, lecz szybko uciekł wzrokiem gdzieś dalej.

— Dzięki — mruknął, oddając naczynie.Nie dziękował jednak za napitek.Dziękował za to, że ktoś przy nim był.

Sofja
Posty: 53
Rejestracja: pn kwie 26, 2021 10:02 am

Hasten

Post autor: Sofja »

Hasten


Kolejny podmuch zimnego wiatru lekko zakołysał płomieniem ogniska. Zmuszając kilkoro skulonych panien do poprawy swych płaszczy, bądź i zarzuconych na nie pledów, jakby w nadziei, że te mimo licznych przetarć i dziur dadzą radę ofiarować im odrobinę więcej ciepła. A może i nieco otuchy, którą nie potrafili obdarzyć ich mężowie. Mimo wyraźnej potrzeby nie będąc w stanie wesprzeć na duchu tych, które obiecywali chronić i o których los winni dbać.

I któryż to już raz z kolei?, zapytał się z goryczą i wyrzutem Hasten, w milczeniu przysłuchując się toczonym przy ogniu rozmowom. Nie komentując ich ani gdy Dagian zabrała głos, ani też, kiedy ciotka Yellenny, pani Alaya, podjęła swoją opowieść o Zahrimie. Nie odzywając się nawet wówczas, gdy Halse przedstawił swe stanowisko, zarówno w sprawie dalszego losu córki nekromanty, jak i reszty wchodzących już w skład Kompanii kobiet. Jedynie pozwalając, by jego spojrzenie, dotąd wodzące wokół bez większego celu i jedynie odruchowo rejestrujące półprzytomnym wzrokiem niektóre szczegóły, jak choćby drobny ruch w jednym z okien twierdzy, skupiło się na sylwetce dowódcy. Aby jego oczy zmrużyły się, gdy poprzez ciche szepty i pomruki niezadowolenia, niektórzy z Jeźdźców wyrazili zaraz swój sprzeciw wobec tego, co wielu z nich przyszło na myśl. Dochodząc, przez kryjące się w słowach niedźwiedzia lekkie niedopowiedzenie, a być może i wskutek wciąż odczuwanego echa wpływu nekromanty, do wniosków, których i zwiadowca nie mógł uniknąć. A także do myśli, których choć chciał, nie potrafił łatwo ze swej głowy wyprzeć.

Czy pomyślała i o nich Yellena?, zastanawiał się, odruchowo zerkając kątem oka ku niej. Chcąc przekonać się, czy i ona doszukała się w deklaracji Halse’a tej cichej sugestii, że oto wszystkie kobiety, niezależnie od swego stażu w Kompanii ani łączących je z nią więzów, mogły wybrać, czy pragną zostać ze swymi mężami, czy też odejść. Przenieść się do spokojniejszego życia, znajdując to zapewne u boku kogoś innego. Nawet jeśli blondyn nie wspomniał ani słowem o rozwodach. A sam młodzik wątpił, by miał takowe w ogóle na myśli. Z samego choćby szacunku do Hyrona, nie ważąc się tak łatwo rozporządzać efektem umowy tegoż z władcami Krain Dolin. Z doświadczenia zaś woląc zapewne nie nakłaniać swych podwładnych tak szybko do buntu. Zwłaszcza nie w tak niepewnej sytuacji, w jakiej się w tamtym momencie znajdowali.

Mimo to Hasten, uciekając wzrokiem od swej rozmawiającej z lady Airanną żony, nim zdołał poznać odpowiedź na swe pytanie, był pewien niezaprzeczalnie jednego. Mogąc przysiąc wręcz na własne życie, że gdyby tylko jego małżonka poprosiła go w tamtej chwili o przecięcie łączących ich więzów, nie oponowałby. Nawet przez sekundę nie próbowałby jej powstrzymać, lecz sięgnąłby po swój miecz i symbolicznie, zgodnie z tradycją, z jego pomocą zakończył ich związek. Dając jej odejść i mogąc jedynie liczyć, że ta odnajdzie jeszcze kiedyś spokój, szczęście i wytchnienie. Wątpił bowiem, by to czekało ją jeszcze kiedykolwiek u jego boku.

Cóż jej bowiem ofiarował dotąd poza kłamstwami, strachem i zapewne bólem? I jak mógł wymagać od niej jakiekolwiek zaufania, po tym, jak nie był z nią szczery nawet w tak prostej kwestii, jak własna tożsamość? Tak jak wszyscy, zgodnie z ustaleniami Kompanii, ukrywając przez nią swoją drugą naturę, póki ta sama nie wyszła na jaw. Co gorsza, przez swą nieudolność nie tylko nie dając rady ustrzec jej przed niebezpieczeństwem, lecz i mimowolnie zmuszając ją w zasadzie do tego, by ta wraz z innymi pannami wzięła sprawy w swe ręce i ocaliła Kompanię z pomocą zaledwie kilkorga mężczyzn. W tym Helliona, któremu zaraz na słowa podziękowania zwiadowca odpowiedział skinieniem.

A ja nie mogę jej nawet za to podziękować, ofiarując jej choćby jednej spokojnej nocy, która mogłaby spędzić bezpiecznie w komnacie z działającym zamkiem, wyrzucił po tym sobie, pociągając z manierki kolejny łyk. I wymieniając ukradkiem spojrzenia z Harlem, przełknął wraz ze skwaśniałym miodem, równie gorzką prawdę. Myśl, że nawet tamtejsi Jeźdźcy woleliby zapewne, gdyby po prostu na wygnaniu wszyscy pomarli. Mimo i fałszywych oskarżeń, czy nieswoich przewin, nie powrócili. Oszczędzając tym wszystkim problemu. Nie stając się zagrożeniem dla względnego spokoju Szarych Wież, którego koniec zdawali się widzieć ich mieszkańcy w przybyciu wygnańców. Dopatrywać się go w każdym najdrobniejszym ich ruchu, słowie, czy spojrzeniu. Nie pozwalając swym zwiadowcom spuścić ich z oczu nawet na jedną chwilę.

Świadczył o tym jasno gest Harla. Lekkie przetarcie oczu, które zapewne dla niejednego byłoby jedynie oznaką znużenia. Jednak dla szatyna, który spędził u boku orła półtorej wieku, był to jasny sygnał. Znak mówiący, że obserwują ich z leśnej gęstwiny przynajmniej cztery pary oczu nienależące do zwyczajnych stworzeń.

I troje z wnętrza, odparł zaraz Hasten poprzez niby nic nieznaczące potarcie swej blizny. Przywołując w myślach chwile, w których wcześniej, błądząc wzrokiem po oknach twierdzy dostrzegł ruchy. Niewielkie, delikatnie drgnienia zapewne zdrętwiałych od pozostawania w jednej pozycji ciał. Szczegół, który bardziej w wyuczonym przez lata odruchu, niż świadomie odnotował i zapamiętał. Tak, aby móc się nim w stosownej chwili podzielić. Nie tylko z Harlem, lecz również z Halsem, potwierdzając zapewne to, co dowódca sam już wiedział.

Nim jednak szatyn zdołał się o tym przekonać, nim w odpowiedzi na jego skinienie głową, orzeł zdołał się podnieść i ruszyć z informacjami ku niedźwiedziowi, powietrze w pobliżu jednej z panien przeszył kruk. Zmuszając mięśnie dymówki do spięcia się w nerwowym oczekiwaniu i gotowości na atak. Najdrobniejszy sygnał, że w powinien rzucić się do obrony zarówno swego brata, którego stan nie wskazywał Hastenowi na zdolności do potyczki, jak i Yelleny. I w desperackiej próbie postarać się kupić tej dwójce, chociaż chwilę czasu, gdyż wątpił, że w aktualnym stanie Kompania miałaby jakiekolwiek szanse w starciu z Jeźdźcami Szarych Wież. A i zapewne będąc w pełni sił, przegrałaby poprzez samą przewagę liczebną tych drugich.

Na całe szczęście nagłe pojawienie się w ich towarzystwie młodego Zwierzołaka nie zdawało się zwiastować początku kolejnych problemów, lecz przybycie komitetu powitalnego, jak to określił grupę znany chyba wszystkim tamtejszy kronikarz. I chociaż wielu z członków Kompanii witało kolejnych mężczyzn uważnymi spojrzeniami i ponurymi minami, a czasem nawet i odruchowym zbliżeniem dłoni ku ukrytej broni, nikt nie posunął się dalej. Nie doszło do żadnego ataku, nawet słownego. A serdeczne przywitanie Harana i Hieronima oraz późniejsze przyjazne słowa kapibary i jego usposobienie zdawały się uspokoić pozostałych Jeźdźców na tyle, by na części ponurych twarzy, na widok skaczącej po ramionach rubasznego mężczyzny gryzonia, zagościł nawet ponury uśmiech. Cień zgromadzonych w Szarych Wieżach wspomnień, czy być może nawet i tego, kim ci niegdyś, jeszcze na długo przed wygnaniem byli.

Szatyn do nich nie należał. Obserwując niemal niezmienioną przez ostatnie półtora wieku twarz Hieronima, miast się uśmiechnąć, zacisnął zęby. A potem spuścił wzrok i naciągnął na głowę kaptur płaszcza, starając się pod nim skryć. Mając nadzieję, że w ten sposób, dzięki słabemu światłu i też poniekąd dzięki swej bliźnie, zdoła ukryć swą tożsamość. I nie sprawi kapibarze bólu przynajmniej widokiem tego, że nie tylko on miast wielu bardziej godnych dał radę przeżyć i wrócić, lecz i również KIM stał się po drodze. Nie chcąc dostrzec w oczach mężczyzny ani przebłysku rozczarowania. A to, mimo łagodnej i ciepłej natury tegoż, zdaniem dymówki po prostu musiało się pojawić. Opuszczając Szare Wieże, był wszak zdrajcą jedynie z nazwy, doskonale wiedząc, że czyn, za który został osądzony, nie miał miejsca. Powróciwszy zaś, nie tylko nie udowodnił swej racji, lecz choć zdrady Suwerena nie dokonał, miał wrażenie, że stał się zdrajcą w oczach o wiele bliższych mu osób. Nie mówiąc Yellenie prawdy i nie będąc w stanie jej ochronić przed złem, łamiąc chyba każdą ze złożonych jej przysiąg. Będąc zaś przez całe lata dla swego brata bardziej ciężarem niż jakimkolwiek wsparciem, przekreślając jego zaufanie, nawet jeśli ten był zbyt dobry, aby to przyznać.

Nawet teraz nie jestem w stanie zrobić dla niego nic więcej, niż tylko być przy nim, pomyślał, zerkając z troską na starszego Zwierzołaka i z bólem serca przyglądając się temu, co z tego silnego, dumnego lwa uczyniły ostatnie wydarzenia. Nie dając mu chwili wytchnienia nie tylko w twierdzy nekromanty, lecz i przez w zasadzie całą ich podróż powrotną od Krain Dolin, aż do Szarych Wież. Wpierw ofiarując mu żonę, która zdawała się Hellionowi nieść okruch radości, tylko po to, aby zaraz ją mu odebrać. Później zaś każąc mu się mierzyć z wiedźmimi czarami, samotnie stawić czoła nieumarłej, a na koniec odbierając mu i wuja. I mimo bólu i pustki po tym, zrzucając w dużej mierze na barki lwa i odpowiedzialność za życie poddanej czarom nekromanty Kompanii.

A ja miast coś zrobić tylko jeszcze brałem i brałem, prosząc o pomoc i kolejne przysługi, pomyślał z goryczą Hasten, wściekły na siebie za swą bezsilność. Nie mając nawet odwagi zapytać, czy było cokolwiek więcej, z czym brunet musiał się samotnie mierzyć, mimo że przecież miał móc na nim polegać. Swym ponoć przyjacielu. Bracie nie z krwi, lecz wyboru.

Powinienem być pijawką, a nie jaskółką, dodał, bez słowa znów wyciągając ku mężczyźnie manierkę i spuściwszy wzrok, przenosząc swe spojrzenie ku twierdzy. Szukając w myślach jakiegokolwiek tematu, którym mógłby, chociaż spróbować zająć na moment, nawet i jedno mgnienie, myśli Helliona. Chcąc mu pokazać, że jeśli nadal cokolwiek to znaczy, jeżeli w ogóle kiedykolwiek mogło znaczyć, on jest obok. Gotów wysłuchać, kiedy tylko brunet będzie się chciał zwierzyć. Chętny przyjąć każde jego słowa, nawet i te najbardziej bolesne. Albo też wspólnie pomilczeć, jeżeli tego właśnie lew potrzebował.

Wiesz, lata temu… jeszcze przed wygnaniem, byłem tu asystentem nauczyciela łucznictwa — zaczął w końcu, powoli pierwszą historię, którą nie był pewien, czy kiedykolwiek miał dotąd okazję podzielić się z lwem. Związaną z niewielką szczeliną w drewnianej okiennicy. Ledwie widocznym wyszczerbieniem, którego ku swemu zdziwieniu odkrył, że nadal przez te wszystkie lata nie naprawiono. Dając mu wskutek upływu czasu i niepogody znacząco się powiększyć. — Jegomość kazał zwać się Hollis i już przy pierwszym spotkaniu przedstawił mi swe zasady: on naucza, ja dbam tylko o sprzęt i rozstawiam cele. I nie strzelam. Nigdy. Chyba że sam mi to nakaże.

Przerywając na moment, zerknął ku zgromadzonym przy ognisku, kontrolując położenie Yelleny, a gdy już ją odnalazł, znów spojrzał z troską na lwa. Chcąc sprawdzić, czy aby ten nie wolałby, gdyby zamilkł. A kiedy nie dostrzegł takiej potrzeby, mimo że pewności co do tej braku nie miał, wznowił swą opowieść spokojnym, wręcz pustym głosem. Tonem, w którym być może powinien kryć się lekki żal lub złość, albo przynajmniej kapka nostalgii, lecz miast nich nie było nic. Żadnej dającej się łatwo określić emocji.

Miał wtedy pod opieką trójkę chłopaków, najstarszy miał gdzieś z może dziesięć lat. Ale… nie trzeba było wiele nim zrozumiałem, że mimo swych umiejętności, Hollis nie potrafi uczyć. Chłopcy raz po raz popełniali te same błędy, chybiając cele, podczas gdy on tylko stał i na nich krzyczał, zamiast doradzić. A mnie… żal było tych dzieciaków.

Po tych słowach zamilkł na chwilę, ledwie kilka uderzeń serca potrzebnych mu na krótkie westchnienie. A potem i jeszcze jeden, głęboki oddech.

W końcu, pewnego dnia, nie wytrzymałem. Po treningu wziąłem ich na stronę i wyjaśniłem im, co który robi nie tak. To miała być tylko taka drobna, jednorazowa pomoc. Tylko że… oni mieli potencjał. Starali się korzystać z rad, powoli robili postępy. I… sami przychodzili po kolejne wskazówki — wyznał cicho, mimowolnie sięgając dłonią ku swym włosom i zaczynając ciągnąć za kilka z ich pasem. — Nie trwało długo, nim Hollis się dowiedział. I mało rzec, że mu się to nie spodobało. Za karę kazał mi przez całą noc strugać nowe strzały, aż całe dłonie miałem w drzazgach i pęcherzach. Z samego ranka zaś, na treningu, nakazał mi stanąć przed dzieciakami i strzelić.

Znów cicho westchnął, nim w końcu przeszedł do sedna historii.

To było nic. Ot, oddalony o jakieś z siedemdziesiąt sążni cel, ale… nie potrafiłem dobrze naciągnąć łuku. I… chybiłem. Okropnie. Siedem razy. A przy ostatnim strzale trafiłem nawet w tamtą okiennicę — dokończył, wskazując dłonią na pozostawiony w drewnie ślad. I nie dopowiadając, że uczniowie Hallisa nie byli zachwyceni tym pokazem. Ani też, że po komentarzach nauczyciela nie chcieli już słuchać rad ledwie asystenta, który nie potrafi strzelać i stosując się do swoich własnych wskazówek, wyłącznie chybia. A Hasten nigdy nie spróbował nawet zmienić ich opinii odnośnie swoich łuczniczych umiejętności.

Sofja
Posty: 53
Rejestracja: pn kwie 26, 2021 10:02 am

Kellie

Post autor: Sofja »

Kellie


Płomień ogniska drgał lekko przy każdym podmuchu chłodnego wiatru. Przy każdym gwałtowniejszym ruchu, sprawiając, że rzucane na ziemię i twarze cienie falowały lekko. Kołysały się, jakby w tylko sobie znanym tańcu, którego rytm wybijały kolejne szeptane cicho i niepewnie, lub też głośno i z mocą, wygłaszane zdania. Słowa zdolne zasiać w sercach słuchaczy przeróżne emocje. Jak lęk i smutek, niepokój o nadchodzące jutro, a także i samą niewiastę, niesione przez wypowiedź panny Dagian. Tak łatwo będącą w stanie skłonić Kellie, by spojrzała na ciemnowłosą z prawdziwą troską w oczach. Chcąc prosić tę, aby nie odchodziła. Czerpiąc z ofiarowanej jej w przez panią Alayę nadziei, iż jej wiara w lepsze jutro nie jest w pełni naiwna, zapewnić, że z pewnością w Kompanii i dla córy szkarłatnego zamku nie zabraknie miejsca.

Nim jednak mnąc nerwowo kraniec swego płaszcza, dziedziczka ap Laskaris zdążyła choćby otworzyć swe usta, znów siedzącą obok jej męża, starsza i o wiele od niej mądrzejsza kobieta zabrała głos. Dzieląc się z nimi wszystkimi opowieścią tak nieoczekiwaną, tak egzotyczną, iż w uszach jasnowłosej brzmiała nie jak wyznanie, lecz baśń. Zupełnie inna od tych znanych jej z Krain Dolin, odarta z chwalebnych czynów, mężnych rycerzy, czy sędziwych starców. A jednak, mimo to pełna pouczającego przesłania. I – co najważniejsze – dająca nadzieję i otuchę, której chyba wszyscy siedzący przy ogniu tak bardzo w tamtej chwili potrzebowali.

Kellie słuchała jej z niekrytą fascynacją. Puściwszy płacz i złożywszy dłonie luźno na swym podołku, wpatrywała się w panią Alayę, jak zahipnotyzowana. Chłonąc każde ze słów o Zahrimie i Tihmaarze z o wiele większą uwagą niż dotąd jakąkolwiek z nauk przeoryszy. A gdy ta skończyła, ukradkiem zerkając po skrytych częściowo w cieniu twarzach zebranych przy ognisku, z niekrytym podziwem dostrzegła, że męskie lica wydają się szczerze poruszone wypowiedzią kobiety. Jak gdyby ta trafiła i do ich serc i je poruszyła, chociaż przecież te zdawały się skierowane głównie do panny Dagian.

Gest dowódcy zdawał się tylko to potwierdzać. Ta chwila, gdy nagle powstał, skłaniając wielu zgromadzonych do spojrzenia na niego. Córę ap Laskaris zaś do lekkiego skulenia się i wbiwszy wzrok w czubki swych butów, do wysłuchania w milczeniu jego słów. Tak zaskakujących, że odruchowo zerknęła po twarzach pozostałych niewiast, chcąc upewnić się, iż się nie przesłyszała. I naprawdę, faktycznie zyskała prawo zdecydowania, cóż zechce uczynić dalej. Odejść, wybierając z pozoru spokojny los lub też pozostać przy boku swego męża.

Tylko, czy w tych krajach mógł na nie czekać poza Kompanią spokojny los? I czy naprawdę każda z nich powinna mieć ten sam wybór?

Lekko zaczynając odruchowo wykręcać swe palce i przygryzając dolną wargę, pomyślała, że doskonale wiedziała, cóż na jej miejscu powiedziała przeorysza. Byłoby to krótkie i stanowcze „zostanę”. Wszak zgodnie z naukami tej, miejsce niewiasty winno być przy jej małżonku, a ta powinna dbać o niego i sprawy domu, wszelkie ważne decyzje pozostawiając w jego rękach. Będąc gotową, co najwyżej w razie pytania doradzić, lecz nie osądzać samej. Jak więc teraz Kellie miała sama wydać wyrok na swą przyszłość? Jak na rzecz nieznanego, przekreślić coś, czemu jeszcze chwilę wcześniej obiecywała samej sobie, że da szansę? Zrezygnować z tego, czego uczono ją całe życie? I przede wszystkim jak miała odgadnąć, pod którą z tych ścieżek kryło się jej upragnione „długo i szczęśliwie”? Pod którą zaś los tak straszny i okrutny, iż nie spisano go ku przestrodze w żadnej, nawet najmroczniejszej baśni?

Nie potrafiąc odpowiedzieć na te pytania, jedynie odprowadziła Dagian wzrokiem. Mimo chęci udania za nią i jej pocieszenia, nie ruszając się ze swego miejsca ani o milimetr. Wiedząc, że nie znajdzie słów zdolnych przynieść jej ukojenie, skoro nawet tak mądra i doświadczona kobieta, jak pani Alaya ich najwyraźniej nie wypowiedziała. I tylko ze smutkiem zerkając w stronę ognia, gdy szatynki już zabrakło w zgromadzonym najbliżej tegoż gronie. W trzaskających płomieniach szukając odpowiedzi, nawet wówczas kiedy już dowódca, poradziwszy im udać się na spoczynek, zasiadł znów swym miejscu. A jej mąż, powstał w jego miejsce i w krótkich, znaczących słowach zadeklarował swą lojalność wobec kompanii.

Słyszała, jak za jego przykładem, choć nieco ciszej i nie w tak oficjalnych słowach, poszło i kilkoro innych mężów, deklarując, że pozostaną przy boku dowódcy niezależnie od wyroku. Odnotowała, jak kilkoro innych pochwaliło talent Hektora do przyrządzania polowej strawy, choć znalazł się i taki, który zażądał dokładki w celu możliwości oceny. I choć być może jako żona kucharza winna ruszył się spełnić to życzenie, i wówczas pozostała na swym miejscu. Jedynie wodząc wzrokiem między przydzielonym jej i jej małżonkowi namiotem, w którym wątpiła, że jak i w każdym innym miejscu zazna szybko spokojnego snu, a przeznaczonym jej rudowłosym. Wciąż niezdolna do podjęcia decyzji, cóż uczynić z darowanym jej wyborem. I w końcu, znów kierując swe spojrzenie w stronę, kołyszącego się płomienia, uznając, iż woli nie wybierać wcale. Miast tego uznając za słuszne, zgodnie z naukami przeoryszy, oddać ten osąd w o wiele bardziej doświadczone dłonie. Znacznie większe od jej, noszące ślady zarówno lat ciężkiej pracy, jak i wprawności w boju, której pokaz widziała przecież i nie tak dawno na własne oczy.

I choć te obrazy nadal ją przerażały. Mimo że na samo wspomnienie chwil, kiedy te pięści młóciły powietrze, by zaraz w szale spotkać się z ciałami kompanów, boleśnie wykręciła sobie palce lewej dłoni, zerknęła na ręce Hektora. A potem, odwróciwszy się lekko ku niemu, starając się odgonić z myśli niemiłe wspomnienia i zastąpić je obrazem momentu ofiarowania jej przez te dłonie róży, ostrożnie, sięgnęła ku wolnej z nich. I pochwyciwszy ją w lekko drżące palce, uniosła odrobinę do góry.

Panie ja… ja zostanę przy tobie. Dokądkolwiek byś nie ruszył, będę u twego boku, jeśli… jeśli tylko nadal mnie zechcesz — zadeklarowała cicho, nie odrywając wzroku od ich rąk. Głosem równie drżącym, co w tamtej chwili całe jej ciało. Nie od zimna, lecz niepewności. Obawy, czy na pewno, kierując się naukami przeoryszy, zdecydowała dobrze. Nawet jeśli szczerze chciała wierzyć, że tymi słowami i tak symbolicznym gestem ofiarowania swego losu w dłonie tegoż mężczyzny, postawiła kolejny krok na drodze do szczęśliwego życia. Może nie idealnego, ale jak miała i wcześniej nadzieję, mimo to dobrego.

Nie widziała czy głośny, kobiecy krzyk, który dotarł do jej uszu w tamtym momencie to zły omen, czy też zwykły przypadek. Mimo to wzdrygnęła się, go słysząc. I skuliwszy się nieco, spojrzała ku jego źródłu, dostrzegając Cayrę, która z jakiegoś powodu podniosła rękę na swego męża, pana Hectara. Zaraz zresztą zaczynając go za to żarliwie przepraszać, choć mężczyzna nie zdawał się żywić urazy. Zbyt skupiony był na to na wyłaniającej się zza drzew sylwetce tajemniczego przybysza. Niby przyjaznego młodziana, który zdawał się przybyć jedynie ich powitać i przeprosić za niedogodności. A jednak, choć niegdysiejsza Kellie z radością powitałaby go w ich gronie, częstując strawą i jeśli było trzeba, oferując i swe miejsce, spoglądającą na niego w tamtej chwili jasnowłosa nie uczyniła żadnej z tych rzeczy. Miast tego, z nieco szybciej bijącym ze strachu sercem, przysunęła się bliżej swego męża, nieco nieufnie spoglądając na szatyna. Wyczuwając w nim coś, co dziwnie kojarzyło się jej z opuszczanym w pośpiechu, szkarłatnym zamkiem. Chociaż sama nie była pewna, czym dokładnie to było.

Na szczęście nie musiała się zbyt długo nad tym zastanawiać. Nim pozwoliła sobie przywołać w myślach kolejne z chwil, o których tak bardzo pragnęła zapomnieć, ich grono poszerzyło się o kolejne osoby. Wpierw za sprawą przemiłego starszego męża, tak swą osobą emanującego dobrocią, ciepłem i wyraźną troską o członków ich Kompanii, że choć nawet nie poznała jego imienia, Kellie już z miejsca polubiła tego mężczyznę. O wiele chętniej witając go przy ogniu od ich pierwszego gościa. I z prawdziwym rozczuleniem przyglądając się malutkiemu puszystemu stworzonku, które zaraz wskoczyło ubranemu w zielony płaszcz jegomościowi na ramiona. Sprawiając, że dostrzegłszy ten jakże podobny do noszonego teraz przez nią kolor odzienia, zaczęła się zastanawiać, czy aby jej mąż i ów mieszkaniec twierdzy nie są ze sobą spokrewnieni.

O, jak miło byłoby mieć takiego wuja, przebiegło jej przez myśl, kiedy z lekkim uśmiechem wywołanym tą wizją, odwróciwszy oczy od zwierzątka, zerknęła ku Hektorowi. Ciekawa, czy ten rozpoznał w sylwetce nieznajomego swego krewniaka lub choć starego druha.

Zostań tu, proszę panie. Odpocznij… J-ja rozniosę gościom strawę — oznajmiła też zaraz rudowłosemu, kładąc ostrożnie jedną ze swych dłoni na jego ramieniu, aby powstrzymać go przed ewentualnym zerwaniem się z miejsca. I jedynie przysłuchując się kolejnym, padającym z ust przybyszów zdaniom, skinąwszy mu głową z delikatnym uśmiechem, powoli się podniosła. Wiedząc, że to nie do niej winno należeć udzielenie odpowiedzi na wszelkie pytania, lecz co najwyżej zadbanie o odpowiednie ugoszczenie ów mężów i ich przeuroczych stworzonek. Tych dwóch słodkich kuleczek, które ci potężni mężczyźni, jak zauważyła, nosili troskliwie, zupełnie się tego nie wstydząc. I zupełnie się im w tym nie dziwiła. Sama z wielką chęcią wzięłaby je na ręce lub chociaż pogłaskała. Nie miała jednak odwagi o to poprosić. Zakładając, że mógłby to zostać uznane za prawdziwy nietakt, decydując się poprzestać wyłącznie na ukradkowym przyglądaniu się im.

Stawiając ostrożnie krok za krokiem, mimo że nadal nie wiedząc dlaczego, wolałaby dla bezpieczeństwa pozostać z daleka od niejakiego pana Hennina, wśród cichego szelestu jej przydługiego płaszcza, ruszyła ku kotłu, delikatnie wykręcając swe palce. A potem, stanąwszy nad nim i sięgnąwszy po zdecydowanie za dużą na jej drobne dłonie chochlę, rozlała zupy do dwóch miseczek. Niemal aż po ich brzegi. Na tyle, by mężczyźni na pewno nie poczuli się obrażeni, że nie dostali dość. Aby nie uznali, iż wbrew prawom gościnności, ich gospodarze zdecydowali się poskąpić im jadła. Nawet jeśli mieszkańcy twierdzy zapewne mieli znacznie więcej strawy i o wiele lepszej jakości we własnym domu.

P-proszę panie — wyjąkała cicho, stając chwilę później za ubranym w niebieski płaszcz młodzieńcem. I aż nadto drżącą dłonią wyciągnęła ku niemu jedną z misek. Jako pierwszemu przybyłemu, jemu właśnie oferująć i na przodzie z wszystkich gości strawę.

A kiedy ta formalność została już w mniemaniu córy ap Laskaris samą tą ofertą dopełniona, zaraz też lekko skłaniając głowę, drugą ze swych dłoni z miseczką ciepłej zupy, wysunęła ku stojącemu nieopodal mężczyźnie w zielonym płaszczu. Niemal odruchowo próbując przy tym odnaleźć wzrokiem na jego ramieniu puszyste stworzonko.

Methrylis
Posty: 34
Rejestracja: sob paź 08, 2022 8:18 pm

Re: ROK JEDNOROŻCA [fantasy, 6os., hetero, bn]

Post autor: Methrylis »

HALSE

To był wyjątkowo długi, męczący dzień. Choć, jakby się chwilę zastanowić, nie różnił się on znacząco od tych poprzednich. I nie będzie się różnił od następnych.

Ta myśl nie nastrajała zbyt pozytywnie, zwłaszcza przed snem, który i tak pewnie zbyt prędko by nie nadszedł. Nie teraz, kiedy jednocześnie mieli odrobinę spokoju i mnóstwo niepokoju. To pierwsze zwodziło ciało i umysł fałszywym relaksem, który paradoksalnie tak bardzo męczył, że aż strzepywał z halse’owych ramion wszelki sen. To drugie zaś zatruwało myśli i rozpychało się w jego głowie do tego stopnia, że nie zostawało tam prawie żadnego miejsca na jakąkolwiek błogość. Tak czy inaczej więc, nie było co próbować — choć uwalić się pod drzewem i przymknąć oczy mógł.

Lecz nawet na to mu nie pozwolono, gdy po jego niezbyt składnej przemowie powstał Hektor, deklarując mu swoją lojalność. Za nim to samo uczyniło jeszcze kilku innych jeźdźców, z czym Halse, mówiąc szczerze, poczuł się dość… dziwnie. Czy to dlatego, że sądził, że na coś takiego nie zasłużył? A niby dlaczego miałby nie zasłużyć? Co było z nim nie tak? W czym był gorszy? W wojaczce? W gadce i bajerze? W politykowaniu? Nie, wcale nie był gorszy. Poza tym, tak los zdecydował, że stał się teraz ich dowódcą, więc wręcz powinni mu okazać swoją lojalność.

Ale… no właśnie. Był ich dowódcą. To on teraz wydawał rozkazy, a nie ich słuchał. Potrafił dowodzić mniejszymi lub większymi grupami, potrafił wydawać zalecenia, gdy Hyron nie miał czasu. Ale to było coś zupełnie innego. A świadomość, że teraz był za nich wszystkich odpowiedzialny była… niewygodna. Jak źle dopasowane, drapiące ubranie, do którego z czasem trzeba się po prostu przyzwyczaić. I może dlatego Halse nie za bardzo wiedział, jak na te deklaracje lojalności zareagować. Każdego więc po prostu obdarzył poważnym spojrzeniem i kiwnął lekko głową w geście podziękowania. Tyle powinno starczyć. Tyle musiało starczyć.

Lecz za dobrze przecież być nie mogło. Bo kiedy zamilkli ci względnie zadowoleni, odezwali się ci niezadowoleni. Co ich rozgniewało, Halse początkowo nie wiedział, ale wywnioskował to po tonie gburnych pomruków. Z poczuciem narastającej irytacji nadstawił ucha, dzięki czemu zagadka szybko się wyjaśniła: panowie nie zamierzali oddawać swoich panien. Halse zmarszczył brwi, przez co na jego dość gładkim, bladym czele pojawiła się głęboka zmarszczka. W myślach odtworzył po kolei wszystko, co powiedział w swojej przemowie, ale nie znalazł tam fragmentu o rozstaniach. To zaś jeszcze bardziej rozdrażniło Halse’a. Jak dotąd myślał, że dowodzi rozumnymi istotami, ale teraz miał ku temu wątpliwości. I brakowało naprawdę niewiele, by po prostu zerwał się na równe nogi i wrzasnął na nich, że są po prostu kretynami, którzy jednym uchem wpuszczają całą przemowę, a drugim wypuszczają nudne fakty, by zostały tylko podkolorowane plotki. Sam nie wiedział, co go powstrzymało, ale gdyby ktoś siedział dostatecznie blisko, usłyszałby, jak Halse zgrzytał zębami.

Dopiero gdy względnie się uspokoił, uznał, że trzeba będzie to jakoś naprostować. Musieli go po prostu źle zrozumieć, zapewne przez zmęczenie i ich, i jego. Potem, zapewne nazajutrz, zwoła jakieś małe zebranie i dokładnie wyjaśni, co miał na myśli. Choć teoretycznie powinien najpierw porozmawiać z dziewkami — wszak to ich konkretnie dotyczyło nieporozumienie. Pogadać z nimi osobno, czy w kupie? A może w ogóle tego nie robić? Halse westchnął ze zmęczeniem zmieszanym z irytacją. Nie miał pojęcia, jak się za to zabrać — ani za to zebranie, ani w ogóle za władanie tą kompanią. Jego kompania. Czuł się trochę jak dziecko, które bardzo czegoś chciało, a gdy już to zostało, nie miało pojęcia, jak to obsłużyć.

Niestety, na spokój sobie dzisiaj wyraźnie nie zasłużyli — bo oto ich mały obóz odwiedzili goście. Najpierw jakiś młokos, który przedstawił się jako Hennin. Halse, pełen najgorszych obaw, wstał i powoli, nieufnie, zbliżył się do centrum obozowiska, aby dobrze przyjrzeć się nowoprzybyłemu. Wyglądał niewiele młodziej od niego samego, dlatego Halse już dawno nauczył się, by nie oceniać Jeźdźców po samym wyglądzie.

Witaj Heninie z Niebieskich Płaszczy — odrzekł Halse tonem suchym, szorstkim, nieprzyjaznym. — Ja jestem Halse z Szarych Płaszczy, dowódca tej kompanii. Śmiało, przysiądź się do nas. Napitku, strawy i ognia starczy dla wszystkich. A i opowieścią jesteśmy w stanie się podzielić. Może i ty się jakąś odwdzięczysz za naszą gościnę.

Ostatnie słowa wyraźnie podkreślił, sugerując tym samym, że istnym idiotyzmem była obecna sytuacja, w której to goście ugaszczają właścicieli, ci bowiem mieli sobie za nic obecność innych Jeźdźców. Halse więc miał do nowego Jeźdźca z góry negatywne nastawienie.

Ostrożne nastroje, powiadasz? — zagadnął, wskazując Heninowi miejsce, w którym mógłby zasiąść. — Chętnie się dowiemy, co je spowodowało, bo wracamy z dalekiej podróży, przez co dużo nas ominęło. Bądź więc dobrym towarzyszem rozmów i przybliż nam, co się tu ostatnimi czasy działo. Z chęcią posłuchamy.

Akurat okoliczne plotki były czymś niezmiernie ciekawym. Czy im potrzebnym? Halse wątpił, nie sądził bowiem, by kompania miała tu zostać. Ale opowieści o innych ludziach zawsze się chętnie słuchało. Nawet jeśli, sądząc po tonie i minie Henina, nie były zbyt wesołe.

Nie zdążyło dojść do żadnej wymiany informacji, bo oto dołączyło do nich okrągłe coś, co niektórzy pewnie z samej uprzejmości nazywali człowiekiem. Może i myśli Halse’a były delikatnie mówiąc wredne, ale miał już serdecznie dość tych podejrzanych, niezapowiedzianych gości. Wszak ich cel był jasny — szpiegostwo. Ci łajdacy z Szarych Wież nie zamierzali im ofiarować ani krztyny spokoju i nawet spocząć spokojnie nie pozwolili, przysyłając tu jakąś dziwaczną zgraję.

Wspomnienie Hyrona tylko wzmocniło gniew Halse’a, przez co zapomniał o swojej roli dowódcy i zamordował grubasa spojrzeniem. I ten prostak jeszcze tak zabawnie o nim mówił! Tak wesoło! Śmieszek pierdolony!, syknął w myślach, ledwo nad sobą panując. Nie zareagował może dlatego, że Haran rzucił mu się w objęcia, a i wielu innych wesoło odnosiło się do znajomego sobie Jeźdźca.

A potem wpadli kolejni i Halse czuł, że jego cierpliwość trzyma się już na ostatniej nitce.

CZY JA MOGĘ WIEDZIEĆ, CO SIĘ TU DZIEJE?

Przyleźli tu jacyś obcy i zaczęli sobie robić swoje własne obozowisko, za nic mając sobie przebywających tam Jeźdźców. I jeśli faktycznie tak wyglądała gościnność Szarych Wież, to Halse zaczynał sądzić, że przez wcześniejszy brak powitania wręcz wyświadczono im przysługę.

Bardzo chętnie was wszystkich ugościmy — Halse wyrzucał z siebie słowa z zawrotną prędkością. — Chętnie zasiądziemy przy jednym ognisku i wymienimy się wieściami. Ale, z całym szacunkiem, jesteśmy zmęczeni, po bardzo długiej podróży. Najpierw nie przywitano nas wcale, a teraz powitano chaosem, w którym łatwo się pogubić. Proponuję więc usiąść — tu słowa wymawiał już bardzo powoli, jak do niespełna rozumu istot — uspokoić się, wyciszyć i dopiero wtedy porozmawiać. I może się przedstawić — łypnął wrogo na tych, którzy jeszcze nie raczyli podać swojego imienia. — Więc może zacznijmy od postaw. Tak? Ja jestem Halse z Szarych Płaszczy — powtórzył niemal ze znużeniem — i jestem tu dowódcą. Teraz wasza kolej. Może w ten sposób dojdziemy do jakiegoś porozumienia.

Był złośliwy. Był w diabły złośliwy, ale naprawdę miał serdecznie dość tego idiotycznego rozgardiaszu. A jeśli ci ludzie przyleźli tylko po to, by siać zamęt, to Halse zamierzał ich za chwilę po prostu stąd wygonić. Mało było to dyplomatyczne i odpowiedzialne, ale w tej chwili miał to wszystko po prostu gdzieś. Ani myślał bowiem pozwolić, by ten obóz zamieniono na jakąś scenę cyrkową.

A mniej więcej tak to teraz wyglądało, zwłaszcza z tymi drącymi się w niebogłosy klaunami.

ODPOWIEDZ