Uniwersytet Dawnej Grecji [fantasy, nieograniczone, mieszane, nabór]

Awatar użytkownika
Einsamkeit
Posty: 143
Rejestracja: sob kwie 24, 2021 5:22 pm

Re: Uniwersytet Dawnej Grecji [fantasy, nieograniczone, mieszane, nabór]

Post autor: Einsamkeit »

SOFRONIA

Vlassis tylko ledwie drgnęła brew, słysząc wzmiankę o kąpaniu się w oceanie. Dziewczyna bez słowa wpatrywała się w oczy Uriela.
- Wesołe miasteczko mi pasuje, a to jest randka, czy wypad ze znajomymi? - zapytała spokojnie, zanim spojrzała na niego wyraźnie zdziwiona, gdy Upsik zaczął robić sobie okłady z jej dłoni.
Po chwili jednak pojęła, o co mu chodziło. No tak. Faktycznie. Vlassis zapominała, że miała zimne dłonie i stopy praktycznie cały czas, nie mówiąc o całej reszcie ciała. Rzeczywiście. Co najwyżej tylko Meg niekiedy narzekała, że Sofronia szturcha ją zimnymi nogami przez sen, jeśli zdarzało im się urządzać babskie nocowanie. Ale po tym Sofronia narzekała jeszcze bardziej - Meg miała jeszcze zimniejsze nogi.
- Nie mówiłam, bo nie miałam pojęcia, że to takie istotne - odparła, pozwalając mu kierować swoimi dłońmi. Było to właściwie na swój sposób przyjemne. Poza tym jej dłonie były w dłoniach Uriela. Może nie był to do końca tak romantyczny gest, jaki mogła sobie wymarzyć, ale jak to mawiała ciotka: jak dają, a nie biją, to bierz i korzystaj, póki nikt się nie upomniał.
Po chwili jednak z żalem musiała odsunąć ręce, gdy Upsik spojrzał na swój zegarek. W tym momencie przypominał zafrasowanego zająca z Alicji w Krainie Czarów. Jeszcze tylko by brakowało, by zakrzyknął “jesteśmy spóźnieni!”.
Jak długo trwa wieczność? Czasami tylko sekundę, odparł Królik.
Vlassis westchnęła. Czyż nie miał racji? Wszystkie te chwile przeminęły jak gdyby Apollo przegonił je machnięciem swojej dłoni. Po chwili - ledwie tylko zdążyła mrugnąć - znów znajdowali się z powrotem tam, gdzie byli wcześniej: nieopodal innych studentów, czekających na swoje słodkie chwile BDSM z trenerem Philem i jego pomocnikami.
- Tak, wszystko w porządku. Miło, że py… - twarz Vlassis stężała. Na trybunach z daleka świeciły się te jasne blond włosy. Sofronia znieruchomiała w objęciach Uriela, niczym złapana zwierzyna. Wiedziała, że zostali zauważeni. Była tego pewna bardziej niż pewna.
Zostali. Zauważeni. Równie dobrze mógł paść na nich jakiś reflektor z oślepiającym światłem.
- SOFRONIOOOOOOO KSAAAAAAANTYPOOOOOO! - głośny okrzyk dobiegł ich z trybun.
O. Nie.
Dziewczyna z cichym jękiem boleści oparła czoło o ramię Uriela, ukrywając swoją twarz w jego koszulce. Dłonie zacisnęła w pięści na jego ramionach, gniotąc fioletowy materiał jego dresu. I tak oto koszulka, która wcześniej była pięknie wyprasowana, teraz wyglądała jak psu z gardła wyjęta.
- Bogowie, jak ja go nienawidzę…
Dłonie Sofronii drżały - trudno powiedzieć, czy ze złości, czy próbowała się opanować, by nie wbić pięści w twarz Apolla, która wkrótce wykwitła przy nich niczym wyjątkowo dojrzałe, dorodne jabłko. Bóg uśmiechał się szeroko, oślepiając ich obojga bielą swoich nieskazitelnych zębów. Widać, kto był ostatnio w Turcji i zrobił sobie przeszczep włosów, nie mówiąc o wybielaniu, odnotowała ze złością Sofronia, zanim poczuła, jak jej własne okulary wbijają się w ramię Uriela. Sapnęła głośno, próbując zaczerpnąć oddech.
- Ach, tu jesteście, gołąbeczki. Nierozerwalnie związani ze sobą, jak zawsze. Papużki nierozłączki. Cieszę się, że znalazłaś w końcu swoją miłość! - po chwili zarówno Sofronia, jak i Uriel wylądowali w wyjątkowo mocnych objęciach Apolla, który - czy to wiedziony ojcowską miłością, czy chęcią niepłacenia boskich alimentów - ściskał ich tak mocno, jakby chciał ich udusić.
- Wystarczy już! - jęknęła dziewczyna po chwili. - Wprasujesz mnie w Uriela!
- Ach, nie narzekaj! Wszakże każdy pragnie być jak najbliżej obiektu swoich uczuć! - Apollo machnął nonszalancko dłonią, cofając się o krok. Przyjrzał się im obojgu z nieskrywanym zachwytem w oczach, zanim klasnął, wysoce usatysfakcjonowany z tego, co zobaczył. Czyli wyjątkowo wymiętego Uriela i wściekle czerwoną Sofronię, która właśnie ściągnęła sobie okulary z nosa i rozmasowywała sobie mostek nosa, obolały od wbitych nosków.
- Ale nie chodzi o dosłowne wprasowywanie człowieka w drugiego! Czy ty rozumiesz w ogóle koncept bezbolesnej bliskości? - zawarczała dziewczyna.
- A, więc jednak coś do niego czujesz! - zachichotał bóg, błyskając bielą swoich zębów. Zanim Sofronia zdążyła coś odpowiedzieć, błyskawicznie temu zapobiegł, rozciągając kąciki jej ust w uśmiechu. - Przepięknie wyglądasz, córeczko! Ten dres pasuje ci idealnie! Wiedziałem, co brać na tej promocji! No, uśmiechnij się!
- Nie. - ton głosu Vlassis był wyjątkowo oziębły. Dziewczyna rzuciła Apollionowi wyjątkowo jadowite, pełne nienawiści spojrzenie.
- No jak nie jesteś moim dzieckiem? Sam przecież przy tym byłem, widziałem! - Apollo potrząsnął głową. - Apropos konceptu bezbolesnej bliskości, twoja matka…
- Nie chcę znać szczegółów! - Vlassis zacisnęła usta i schowała się za ramieniem Uriela. Aczkolwiek należałoby przyznać, że w obecności Apolla nawet jej jadowicie żółtozielony dres świecił się mniej, niż jego idealnie białe zęby. To on był gwiazdą tego miejsca. To jego mieli podziwiać. I słyszeć, jak odnotowała z ubolewaniem Sofronia.
- Ależ powinnaś, Sofronio! W serialach tak ludzie robią.
- Po pierwsze, życie to nie seriale, po drugie, ty oglądasz tylko telezakupy Mango, a po trzecie, zajmuję się medycyną i wiem, jak ludzie robią dzieci! Bogowie niczym się od nich nie różnią! - czy twarz Vlassis mogła być jeszcze bardziej wściekle czerwona? Nie, zdecydowanie nie. Ktokolwiek by ją widział, mógł być pewien, że Sofronia widziała teraz cały świat na czerwono. I bogowie jej świadkiem - dosłownie - że Upsik czynił teraz rolę bufora pomiędzy nią, a Apollem.
- Od dzieci? No, trochę bym powiedział, że jednak się od siebie różnimy… - Apollo zakląskał językiem z dezaprobatą. Po chwili jego twarz rozjaśniła się w nagłym przebłysku olśnienia.
- Ach! Miałaś na myśli ludzi! Rzeczywiście. Raczej nieczęsto widuje się dzieci na uniwersytetach, uczęszczających na wykłady z greckiej poezji. - Apollo pokręcił głową. - Muszę jednakże przyznać, że o ile grecka poezja była wyjątkowo wspaniała, w końcu sam fakt, że jest grecka, a my jesteśmy greckimi bogami, o czymś świadczy, to jednak twoja matka nie doceniała mojego haiku, nawet tych na jej cześć…
- Prawdopodobnie dlatego, że to poezja dla dzieci, uczących się składać pierwsze słowa w całe zdania. A ona nie ma tendencji narcystycznych i nie lubi słuchać poezji rodem z przedszkola o samej sobie
- odrzekła jadowitym tonem Sofronia, nadal chowając się za ramieniem Uriela. Wystawał co najwyżej jej kawałek twarzy. Dłonie, wciąż zaciśnięte w pięści, nadal drżały.
- Nonsens, drogie dziecko! Haiku to najwyższa forma poezji, w swojej oszczędności…
- Daruj mi wykład z poezji japońskiej!
- Sofronia, która zaczęła pomału blednąć, znów w sekundę poczerwieniała. - Słuchaj tego:
“Jeśli haiku
Jest sztuką, to nie chcę znać
Twojego IQ”
- dokończyła, wciąż wściekle czerwona. Apollo westchnął.
- To nie tak - zaprotestował, zanim ktoś stuknął go w ramię. Wysoki, szczupły mężczyzna z brązowymi, kręconymi włosami uśmiechnął się do Sofronii i Uriela życzliwie. Wyglądał całkiem sympatycznie, jak odnotowała mimochodem Sofronia. Zwykle większość bogów wyglądała, jakby urwali się z jakiejś sztuki aktorskiej o Aresie. Gniewni, ze zmarszczkami, ponurzy lub niezadowoleni ze swojego życia. Albo po prostu wkurzeni faktem, że zostali wezwani na uczelnię.
- Tu jesteś! Artemida szuka cię po całym Manhattanie, a ty ukrywasz się w Kalifornii? - mężczyzna lekko pokręcił głową. Sofronia wychynęła odrobinę bardziej zza ramienia Upsika, zerkając na niego. Czy też raczej sprawdzając, czy Apollo odwrócił się od nich i skupił na swoim nowym rozmówcy.
- Chyba nie zapomniałeś o dzisiejszym przyjęciu? - dodał nowy przybysz, bezgłośnie wypowiadając kolejne sylaby słowa “babcia”. Vlassis nie miała pojęcia, o co mu chodziło, ale zakładała, że to nie dotyczyło ani jej, ani Upsika.
- Nawiasem mówiąc ojciec nie jest dziś w najlepszym humorze. A jakby tego było mało zaginął ulubiony paw Hery, więc jak sam rozumiesz szykuje się kolejny wprost uroczy wieczór - ciągnął mężczyzna. Sofronia delikatnie pociągnęła Uriela za rękę, jednak chłopak - dotychczas wygadany i wręcz będący na haju - teraz stał w milczeniu, jak gdyby język połknął. Dopiero po chwili lekko uniósł dłoń, machając nią:
- Cześć, tato - te słowa Upsika na nowo aktywowały Apolla, który dotychczas udawał, że słuchał Hermesa. Bóg niemal natychmiast odwrócił się do nich, znów szczerząc zęby.
- O właśnie, córeczko, poznaj swojego przyszłego teścia! - mężczyzna zamachał ramionami. - Hermesie, poznaj moją córkę Sofronię Ks…
- Miło mi pana poznać, acz szkoda, że w tak niefortunnych okolicznościach - przerwała Apollionowi brutalnie Sofronia. - Przepraszam za mojego ojca. Panowie wybaczą, mamy…
- Ależ nonsens, nonsens! Zawody mogą zaczekać. - Apollo najwyraźniej nie zamierzał odpuścić. - Phil zrozumie. Albo nawet lepiej, ja z nim porozmawiam!
- Jak to przyszłego teścia… Bierzesz ślub? - wtrącił się Upsik. Sofronia spojrzała na niego z wyraźną konsternacją w oczach, zastanawiając się, czy chłopak wyłączył się podczas całej tej dyskusji pomiędzy nią a Apollem, czy też nagle doznał jakiegoś ataku głuchoty. Jeśli tak, to bardzo mu tego zazdrościła. Taki napad ciszy byłby wyjątkowo pomocny w pobliżu Apolla.
- Coś ty? Nie znam żadnego innego syna Hermesa - odparła z westchnieniem, poprawiając okulary. - Mój ojciec jest święcie przekonany, że będziemy razem.
- No przecież jesteście taką piękną parą!
- zaprotestował Apollo. - Jak żyję, jeszcze ładniejszej pary nie widziałem!
- Poza sobą i Kasandrą?
- mruknęła zgryźliwie Sofronia. Zaraz spojrzała na Uriela z wyraźnym niepokojem. - Uriel? Uriel!
Oto bowiem Upsik był biały, bielszy nawet niż twarożek; Vlassis pospiesznie objęła go ramieniem, podtrzymując go, jakby obawiając się, że chłopak zaraz zemdleje. Jednocześnie zamordowała Apolla spojrzeniem.
- To nie jest przepowiednia - wtrącił się Hermes uprzejmym, acz stanowczym i wręcz ostrzegawczym tonem. Apollo już otworzył usta, by coś dodać, jednak pod wpływem spojrzenia Hermesa zamilkł. W tym oto bowiem momencie ten bóg, zajmujący się raczej na co dzień przenoszeniem paczek, wydawał się być… groźny. I to nie w formie “zostawię ci awizo po terminie”. W tym momencie nie było żartów. Apollo o tym najwyraźniej wiedział: zapewne pomogła w tym też dłoń Hermesa, położona w pozornie przyjacielskim geście na jego ramieniu.
- Bracie. Przyjęcie. - ton Hermesa nie pozostawiał żadnego pola do dyskusji.
- A… tak… przyjęcie - Apollo był wyraźnie niepocieszony. - No dobrze. Chodźmy. Poszukamy tego kurczaka. Koguta. Czy co tam babka znowu zgubiła… - z tymi słowy Hermes odciągnął Apolla od Upsika i Sofronii. Vlassis spojrzała zaniepokojona na swojego towarzysza. Okulary nie wskazywały nic. Poza może ewentualnym urazem psychicznym, ale faktem było to, że w pobliżu Apolla każdy doznawał urazów psychicznych i emocjonalnych. Aczkolwiek zdarzały się też - jednak - urazy mózgu. Niemniej stan Upsika na to nie wskazywał. Dziewczyna tylko delikatnie poklepała go po policzku wolną ręką, pamiętając, że chłód jej dłoni orzeźwił go wcześniej. Może teraz też pomoże? Nie miała pojęcia. Spróbowała też delikatnie go szturchnąć swoją magiczną mocą. Nie było czego tu leczyć, ale może potrzebował jakiegoś zastrzyku energii w tym osłabieniu? Może to ta ambrozja przestawała działać? No chyba przecież nie mógł mdleć na samo słowo "przepowiednia"!
- Uriel, co się dzieje? Mów do mnie - zwróciła się do niego łagodnie. W końcu w takich sytuacjach osoba, eee… porażona powinna być świadoma. Powinna kontaktować.

DEMOS

Demos tylko zmarszczył brwi, przyglądając się krytycznie zarówno Tosi, jak i Chrisowi, do którego nadal nie był przekonany. Mimo to tylko wzruszył ramionami i westchnął. Nie chciało mu się kłócić. Zresztą nie miał tego jakoś specjalnie w naturze.
Jak Hefajstos, pomyślał tylko, przyglądając się linie, stworzonej przez ojca. Im bardziej się starzał, tym częściej łapał się na tym, jak wiele cech odziedziczył po swoim rodzicu. Łagodny, flegmatyczny wręcz Hefajstos rzadko się denerwował, ale jeśli już do tego dochodziło, to człowiek miał przerąbane. Czyż Ares i Afrodyta nie przekonali się o tym osobiście? No, ale cóż, jak to mówią: diabeł w piecu pali, twórca gorące żelazo kuje, a wojna i miłość splatają się w odwiecznym uścisku, tworząc nierozwiązywalny dla nikogo innego węzeł. Czy coś. Demos zwykle raczej nie wchodził w filozofię. No po prostu było, jak było.
- Nie mamy żadnego planu ani strategii, poza tym, że liczy się to, by przeżyć - odparł, nieco zbity z tropu. W jednej bowiem sekundzie oglądał dzieło sztuki, stworzone przez ojca, by w następnym momencie wrócić do rzeczywistości i do tego małego, uroczego ćwierkadełka, orbitującego gdzieś w okolicy jego łokcia.
Boże, przecież ja bym ją mógł podnieść jedną ręką, pomyślał, przyglądając się Tosi. Dziewczyna dosłownie przypominała mu teraz małego gadatliwego ptaszka, za którym trudno było nadążyć. A takie ptaszki zwykle miały to do siebie, że ćwierkały za oknem już od piątej rano i nie potrafiły się uciszyć. Nie, żeby mu to przeszkadzało. On to nawet lubił słuchać tych uroczych puchatków.
- Nie będę się na ciebie gniewać, bo nie mam o co - odpowiedział szczerze. - To ma być zabawa, wbrew temu co sądzą o tym niektórzy studenci - dodał, rozglądając się wokoło i notując machinalnie pary, które innym przypadły. W końcu sam był w trakcie ich przetwarzania, gdy napadła go Tosia ze swoimi pretensjami wcześniej.
- Damy z siebie tyle, ile możemy, ale nie będziemy walczyć za wszelką cenę, co? Wolałbym nie zaglądać do tego demona bez duszy - dokończył, zerkając płochliwie na Sofronię, aktualnie duszoną przez jakiegoś gościa o świecących z daleka zębach rodem prezentera z kanału telezakupów Mango.
- Ty, myślisz, że on sobie wybielił te zęby wybielaczem? Albo pokrył jakąś emalią? - Thalis był zaintrygowany. Zaraz jednak się otrząsnął. - I tak, tak. Idziemy. Chodźmy - dodał z lekkim roztargnieniem, wskazując Antonette jednego z pomocników trenera. Satyr, wyraźnie już zniecierpliwiony, stukał kopytkiem w piasek, rozglądając się wokoło i zgarniając w swoje sidła rozproszonych wokoło studentów.
- Po prostu, słuchaj… nieważne, co by się działo, nie wpadaj w tryb bojowy, co? - Demos nie był pewien, czy Tosia go ma. Ale patrząc po tym, że na wzmiankę o Chrisie obsiadła go jak chmara wściekłych ptaszków, to wszystko wskazywało na to, że tak.

Amazi
Posty: 49
Rejestracja: sob kwie 24, 2021 4:58 pm

Re: Uniwersytet Dawnej Grecji [fantasy, nieograniczone, mieszane, nabór]

Post autor: Amazi »

ELI I CHRIS



- Chris... braciszku, nie martw się już. Pójdzie wam świetnie! W końcu pokonałeś już tyle potworów, jesteś bardzo silny! - młoda córka Zeusa wolała skupić się na swoim bracie. Nie miała pojęcia jak mogła znaleźć swoja partnerkę i choć czuła ekscytację na samą myśl na poznanie nowej duszyczki. To jednak miała drobne obawy, że rozczaruje swoją osobą przydzieloną do niej zawodniczkę. Skoro jej nie znała musiała być z wyższych klas, a więc i jej poziom musiał być znacznie lepszy. - Nie stój tak, idź do Meg - ponagliła go.
- Spokojnie, ja widzę ją, ona mnie, kolejki do satyrów i tak są spore, mamy czas.. - oświadczył zostając z siostrą. Był już spokojny po wypadku jaki miał miejsce rankiem, choć wieści o doborze mu pary mocno go zaniepokoiły jak i sam plan na zawody. Sam labirynt nie stanowił problemu, było nim przywiązanie do drugiego zawodnika... wiedział, że porażenie drugiej osoby nie bywało u niego czymś częstym. A w tak silnym stopniu naraził inną osobę dopiero por az pierwszy... jednak czy mógł sobie zaufać w tej kwestii? Co jeśli coś go wystraszy? Co jeśli jego ciało samo zareaguje jak w tym przypadku? Rażąc wszystko co było w jego zasięgu.
Wtedy też spojrzenie tej dwójki zostało zawłaszczone przez Xarisa. Starszy student wiedział jak zwrócić na siebie uwagę w dodatku tak, by kobietom zaświeciły się oczy. Eli od razu obróciła się w jego stronę po tym miłym powitaniu.
- Hej! - to jedyne co zdążyła powiedzieć kiedy srebrnowłosy przeszedł do konkretów. Kiedy córka Zeusa w zachwycie słuchała tego, Chris skrzyżował dłonie na piersi nieco przygasł, wyraźnie było widać, że osoba starszego studenta mocno go skrępowała, był wręcz bledszy niż przed chwilą.
Złote oczy Eli spoczęły na przedstawianej zawodniczce.
- Jeju! Jaka ty jesteś śliczna! - powiedziała podekscytowana podchodząc do kobiety z szeroko otwartymi oczami. - Miło mi cię poznać! Cieszę się, że mam okazję poznać kogoś nowego. Będę się starać podczas zadania, choć moje umiejętności nie są zbyt przydatne to mam nadzieję, że nie będę ci przeszkadzać w konkurencji - mówiła, a jej drobne rączki chwyciły za brzeg koszulki sportowej jakie otrzymali od uczelni.
Chris w pełni skupiony był na zajściu przed sobą, dlatego, aż wzdrygnął się kiedy ktoś do niego nagle podbiegł. Zamarł kiedy został objęty, a potem pociągnięty w dół, by otrzymać całusa w czoło. Szeroko otwarte złote oczy wpatrywały się w brązowe, których właścicielka bardzo szybko wypowiadała wiele słów, a zszokowany mózg białowłosego nie był w stanie zarejestrować ich wszystkich. Kiedy tak życzliwa mu Antonette odbiegła, student dopiero po dłuższej chwili zdołał się otrząsnąć.
- Powodzenia... - odpowiedział w eter prostując się powoli, był lekko przyrumieniony zupełnie nie spodziewał się takiej troski od przyjaciółki, która już wcześniej okazała mu swoje wsparcie. Na jego twarzy pojawił się łagodny, ciepły uśmiech patrzył w stronę dziewczyny, która trajkotała już w towarzystwie Demosa i Megary, do której powinien w końcu podejść.
- Zgadzam się z nią bardzo. - powiedziała Eli, co przyciągnęło uwagę chłopaka do wcześniejszego towarzystwa.
- Xar, nie miałem wcześniej okazji, ale chciałem przeprosić cię za to zdarzenie z rana... cholernie mi głupio i przykro, dlatego wybacz za to. Mam nadzieję, że dobrze się już czujesz. Gdybym mógł ci to jakoś wynagrodzić, to mów śmiało - powiedział stając przed mężczyzną, Antonette faktycznie pomogła mu zebrać się do kupy, jakby odblokowała pewien przyrdzewiały wcześniej zawias.
Eli spojrzała przelotnie na rozmawiających obok chłopaków i zaraz powróciła spojrzeniem do Azalei.
- Myślisz, że będziemy walczyć tam z potworami? Ja jeszcze żadnego nie spotkałam, uczę się dopiero strzelać, ale idzie mi całkiem nieźle, choć nigdy nie próbowałam strzelać będąc przywiazana do innej osoby. Walczyłaś już kiedyś w takich warunkach? - dopytała przejęte przekładając obie dłonie na pasek idący przez jej pierś od kołczanu.




EKIPA UDUCHOWIONYCH




- Śliczny i bystry... słyszeliście? To o naszym chłopcu. Ahh czyli nie tak źle go wychowujemy - rzucił od razu Marcu przyjmując dumną postawę. Choć to Frank posiadał parę opierzonych skrzydeł, tak teraz to właśnie Marco obrastał w piórka.
- No całe dnie coś pakujemy do tego pustego łba, dobrze wiedzieć, że jakieś efekty to przynosi - podsumował Syfron krzyżując ramiona na piersi.
Al. nie miał łatwego zadania, nie mógł reagować na te komentarze, nie kiedy ktoś tak wnikliwie mu się przyglądał. Miał ochotę uciszyć te gromadkę, bo dobrze wiedział, że idąc tym tropem będzie coraz gorzej, ta trójka była jak samonapędzająca się karuzela. A syn Hadesa zdecydowanie nie był fanem duchowych rolerkosterów.
Nie zamierzał również komentować słów kobiety, po prostu ruszył za nią kiedy ta wyraziła chęć stawienia się u satyrów. Nie miał powodów by oponować przed ich związaniem, a raczej miał, jednak wyrażenie ich nic by mu nie dało. Był przyzwyczajony do znoszenia zajęć, na które nie miał wpływu ani ochoty. W końcu co roku trener wymyślał takie zabawy. A, że w poprzednich jeszcze próbował się z nich wymykać... teraz wiedział, że nie miało to najmniejszego sensu. Po prostu musiał cierpliwie wytrwać i przejść przez wyznaczone zadanie. To była najszybsza droga do spokoju.
Spojrzał jedynie na trenera, który uśmiechnął się z wyższością na jego widok. Zapewne połechtało to ego tego kozła, czy pomyślał sobie, że w końcu udało mu się złamać tego herosa? Że odniósł pewnego rodzaju zwycięstwo? Choć było to dla Ala irytujące i jakaś część jego, taka z przed lat, pragnęła odbiec w ostatniej chwili, by udać, że jedynie się zgrywał i nie zamierzał grzecznie przystępować do żadnych konkurencji. Miał dobre buty, podłoże miało niezłą przyczepność, stary kozioł nie miałby szans...
- Nawet o tym nie myśl! - warknął Syfron.
- No weź! Śmiesznie by było! Pamiętasz jak go te koziołki ganiały? - wtrącił Marco, a Frank się roześmiał.
- To było dobre, dopiero harpie go dorwały! - Frank kontynuował historyjkę.
- Ja wam dam koziołki cholerni ignoranci! To satyry są! Kozły to z was są i w dodatku Matoły!
- Jak już to Koziołki Matołki - wyszczerzył się brunet.
- Masz w sobie dziś zadziwiająco dużo gniewu mój przyjacielu, wszystko w porządku? - spytał Frank w kierunku Syfrona, który tylko westchnął ciężko.
- Wiesz Frank...- zaczął duch, jednak wtedy przerwał mu Marco.
- MACA GO! ZOBACZTA! - brunet ewidentnie się podekscytował.
- NO MATOŁ już nawet nie kozioł, zwykły MATOŁ! - strzelił go przez łepetynę najstarszy z ich grona duch.
- Ale faktycznie co to za święto dziś? - spytał, aż Frank.
- Lenaje jakieś czy cos takiego - od razu pospieszył mu z wyjaśnieniem Marco.
- Nie no to, to wiem, ale ten festiwal masanda dzisiejszego! Rano ten poparzony i doktórka, a teraz kolejna dziewczyna?! I to jeszcze Lena?! - zauważył robiąc podsumowanie Frank.
- Faktycznie dawno się tak towarzysko nie udzielał...- dusza plotkarza w Syfronie była niewiarygodnie silna, przez co satyr nawet nie dostrzegał kiedy dołączał do głupich tematów plotek wśród nich.
- Dawno? Go przecież nikt nie zmacał od prau lat!
- Weź nie przesadzaj, że aż lata, przecież niedawno miał wizytę u proktologa, a jego wnikliwe rączki na pewno pamięta do dziś - zażartował Frank i cała trójka ryknęła śmiechem i tym razem Al. nie wytrzymał i spojrzał przez ramię na tę zgraję żartownisi z mordem w oczach. Jakiś nieszczęśnik stojący za duchowym towarzystwem mógł naprawdę się wystraszyć nie wiedząc za co został spacyfikowany właśnie takim wzrokiem weterana tej uczelni.
Cóż duchy wstrzymały swoje śmiechy tylko na kilka sekund, zaraz wybuchając ponownie i ruszając za przechodzącym na arenę duetem. Al nie skomentował tego co zrobiła Helena, sam chwycił ją w pasie dla utrzymania równowagi i by bezsensownie nie machać ręką, gdzieś za jej plecami, kiedy ta się tak wkleiła w jego bok. Nie mógł zaprzeczyć, że było to praktyczne podejście. Dzięki temu od razu załapali wspólny rytm chodu krok po kroku idąc coraz sprawniej. Jak tylko stanęli na środku piaszczystej areny zabrał dłoń z pasa kobiety oczekując, by ta zrobiła to samo, przez co usłyszał buczenie i gwizdy za swoimi plecami.
- Ty wiesz co ja potrafię, a ja wiem co ty potrafisz, omawianie tego możemy sobie darować. - zaczął konkretnie, by wszelkie formalności mogli mieć za sobą. Jeśli mieli to wygrać musieli się komunikować. - Skup się na otoczeniu, wypatruj pułapek. Wszelkie przeszkody wezmę na siebie - oznajmił zaraz poprawiając dwie długie szable na swoich plecach i glocka u pasa.
- Wezmę je na siebie, o jeny, aż ja mam ciary! - Marco szturchnął Franka i obaj się wyszczerzyli.
- W końcu szykuje się dobra zabawa! - Frank strzelił z palców.
- Ty to się akurat nie ekscytuj, lepiej byś trzymał się z tyłu, w ogóle ruszcie dupę i Zmorę przyprowadźcie, bo została przy drzewach - upomniał ich, na co niechętnie zareagował Marco zaraz biegnąc we wskazane miejsce.



D



Kiedy jej partner z konkurencji nieco się zamyślił D nie przeszkadzała mu w tym. Stali w kolejce do satyra, nie była w stanie tego przyspieszyć, a więc leniwie rozglądała się po najbliższym otoczeniu, powracając spojrzeniem do albinosa dopiero kiedy ten się odezwał.
- Więc twoja motywacja nabiera odpowiedniejszego kierunku - przyznała słuchając dalej jego tłumaczeń. - Nie obruszaj się zaraz tak. Bojąc się go nie musisz od razu trząść portkami na jego widok, to nie musi być strach przed nim, a raczej tym co jego obecność niesie za sobą, czyli ból. Każdy czuje lęk przed bólem. Jeśli byś go nie czuł byłbyś zwykłym kłamcom, masochistą albo kimś o naprawdę przykrym życiu i wyrobionej znieczulicy. - wyjaśniła spokojnie swój punkt widzenia, bawiło ja zawsze jak inni wypierali emocje, które przez ogół społeczeństwa były uznawane za negatywne, niepotrzebne, za oznaki słabości, a jako herosi nikt nie chciał ich okazywać. Wielu z nich zaprzeczało jedynie samym sobie, by wpasować się w panujące tam normy społeczne, co było dla D po prostu śmieszne.
Obserwując nagłą i bardzo dynamiczną zmianę na twarzy pierwszaka nie potrafiła powstrzymać uniesienia jednego z kącików ust. Uważnie przyglądała się barwom jego twarzy, które ostatecznie zdominowane zostały przez czerwień.
- Myślę, że tak jak dany odcień jest zbiorem kilku zmieszanych barw, tak i ludzie, to najróżniejsze mieszanki i nie tak prosto dostrzec wszystkie kolory, które ktoś w sobie skrywa - stwierdziła, a kiedy usłyszała o pewnej sprzeczności w zachowaniu Drakona trochę ją to zaintrygowało. - Coś pomijasz w tej historyjce. Drakon zdecydowanie nie jest szóstkowym studentem, ale dobrze odgrywa swoją rolę chuligana. Nie kazałby ci milczeć o tym, że cię zgnoił. To w końcu pielęgnuje jego reputacje. Skoro ci groził, musiał zrobić coś, co mogłoby te reputacje zachwiać. Sam fakt, że cię nie pobił już jest podejrzany. - nie kryła swojego zdania, dobrze wiedziała, że nie każdy jawnie odsłaniał wszystkie karty, że wielu studentów było bardziej interesującymi osobami niż mogłoby się zdawać na pierwszy rzut oka.
Kolejne słowa Lavrenca dość mocno ją zdziwiły.
- Jak mnie nazwałeś? - to dość mocno ją zaskoczyło, jednak nie przeszkodziło w wysłuchaniu dalszych słów albinosa i wyłapaniu sensu jego wypowiedzi. - Widzisz ilu nas tu jest? To teraz wpakuj tych wszystkich studentów na dwie łodzie, wyślij na wodę i każ wzajemnie się atakować. To był jeden wielki chaos. Lubię, gdy coś się dzieje, ale to i dla mnie było za wiele... zdecydowanie bardziej odpowiada mi wizja skupienia się jedynie na tobie, labiryncie i unikaniu reszty... - wyjaśniła stukając palcem w pierś pierwszaka kiedy mówiła o nim.
- Cieszę się, że jesteś tego świadom - odparła zaraz przesuwając się w kolejce do satyra. Zaraz to ich nogi miały zostać związane.
Z nieukrywanym zainteresowaniem i uwagą wysłuchała dokładnego opisu zdolności swojego partnera z duetu. Dostrzegała w jego słowach bardzo wiele, nie tylko sam zakres umiejętności, ale to jak albinos o tym mówił było intrygujące. Nie był w pełni pewny, snuł wiele domysłów. A fakt, że dopiero stojąc w kolejce rozpoczął próby zgłębienia własnej zdolności były dość urokliwe. Czy przejmował się swoją użytecznością? Czy zwyczajnie dopiero teraz zaciekawiły go jego własne możliwości?
- Jeśli ma to co pomóc, możesz spróbować i odczytać moje emocje - zaproponowała, jednak nie z czystej chęci pomocy drugiej osobie, a zwykłej ciekawości jak byłaby postrzegana przez tak intrygującą zdolność herosa.
- Można tak to ująć. Tyle, że nie przyjmę pięciu form w pięć sekund, to nieco dłuższy proces - wyjaśniła unosząc lekko kącik ust, zabawna była ekscytacja chłopaka, ciekawym był fakt, w jakim kierunku poszło jego myślenie z tym związane.
Kiedy stanęli przed satyrem nie oponowała przed związaniem ich nóg. A stojąc już na "trzech" nogach popatrzyła na swojego kompana.
- Teraz na arenę... to co na raz i dwa? - zaproponowała pokazując palcami chodzące po powietrzu nóżki, by zwizualizować o co jej chodziło w nadanym słowami rytmie chodu. Musieli w końcu szybko zrobić miejsce dla kolejnych zawodników.
Sofja
Posty: 53
Rejestracja: pn kwie 26, 2021 10:02 am

Tallu

Post autor: Sofja »

Azalea Tallulah Brooks


Latarenka. To jedno, krótkie miano, którym Xaris określił Tallu, starczyło, by lewa z jej brwi uniosła się wyżej. Aby dziewczyna odruchowo oparła wolną dłoń o swe biodro i zaczęła rozważać w myślach, skąd chłopak wpadł na takie właśnie określenie.

Jej główną mocą była wszak manipulacja światłem, a nie jego tworzenie. Specyficznymi właściwościami swych włosów nie zwykła się zaś powszechnie chwalić. Woląc wręcz na wszelkie możliwe sposoby im przeciwdziałać, a gdy się nie dało, ukrywać je pod czapką lub kapturem dresu. I nie przypominała sobie, aby spotkała kiedykolwiek syna Ateny w takich okolicznościach. Ani też, by podzieliła się z nim informacjami o tej części swego boskiego dziedzictwa.

Ale może Xaris usłyszał o tym od kogoś innego, przemknęło jej przez myśl na mgnienie przed tym, jak zdecydowała się porzucić ten temat. Nie miała wszak w tamtej chwili czasu prowadzić w tej kwestii dokładnego śledztwa. Nie czuła też takiej potrzeby. Nie sądziła bowiem, by białowłosy mógł jej posiadaniem tej informacji jakkolwiek zaszkodzić. Co więcej, nie podejrzewała go nawet w najmniejszym stopniu, o takie intencje.
Zresztą określanie jej „Latarenką”, czy „Świetlikiem” w wydaniu Xarisa nieszczególnie jej przeszkadzało. Jego szarmancki sposób bycia był jej zdaniem niegroźny i na swój sposób nawet całkiem uroczy. Zwłaszcza że ten zdawał się traktować w równy sposób wszystkie kobiety. Ot, będąc w jej opinii z natury po prostu uprzejmym gościem.

W porządku… Jeśli oczywiście pominąć, że mimo tygodni przygotowań, wystarczyło zaledwie jedno zaskoczenie, bym zaprzepaściła najpewniej szansę zespołu Octavia na wygraną — odpowiedziała spokojnie na pytanie białowłosego, notując odruchowo w myślach informację o jego raczej niespecjalnie udanym dniu. Kwestię, o którą nie zamierzała jednak dopytywać. Z szacunku do chłopaka uznając, iż gdyby ten chciał zdradzić jej cokolwiek więcej, zrobiłby to. I jedynie ograniczając się do uważnego przyjrzenia się jego sylwetce. Próbując przez moment ocenić, czy powód jego nastroju był raczej fizyczny, jak zranienie, czy też mentalny, jak sprzeczka z kimś bliskim. Albo też, czy ten łączył je oba.

Raczej to drugie… Względnie, już załatwiona kwestia, zawyrokowała w końcu, nie dostrzegając żadnych śladów po urazach. I decydując się bardziej nie drążyć już tego tematu. Kierując swe kroki za Xarisem, myśli zaś na o wiele pilniejszą w tamtym momencie kwestię. Sprawę zapłaty.

Jeśli bowiem kontakty z bogami mogły nauczyć jednego, to iż w tym magicznym świecie nic nie było darmowe. Każda najdrobniejszą łaska, każda boska pomoc wymagała stosownej ofiary, czy odpłaty. Bogowie nie lubili, gdy śmiertelnicy byli im cokolwiek dłużni. A część z nich nie przepadała też za momentami, gdy ktoś był winny cokolwiek im dzieciom. I choć białowłosy nie był synem Temidy — bogini sprawiedliwości, lecz Ateny — bogini mądrości, Azalea wolała na wszelki wypadek tej nie podpadać. Zwłaszcza, iż córka Zeusa od dawna była jedną z jej idolek. Plasując się na liście jej autorytetów tuż za Artemidą.

Jak więc można było najlepiej odpłacić się największemu handlarzowi informacjami i plotkami uniwersytetu? Sprzedając mu kolejną.

Aktorzy mówili, że za kulisami jakiś Michael w stroju Ganimedesa rozlewał i rozdawał wszystkim nektar ambrozji — zagadnęła więc spokojnie, gdy mijali kolejne pary, krocząc w tylko znanemu Dertowi kierunku. — Niby nic nowego, ale nikt nie miał dziś grać Ganimedesa. W zasadzie chyba nikt go nigdy nie grał. A wśród ekip aktorów i ich pomocników nie ma żadnego Michaela — dodała, wzruszając ramionami i dopowiadając sobie w myślach, iż z tego, co kojarzyła, wśród studentów również nikogo o tym imieniu nie było. Z tą informacją wolała się jednak nie wyrywać. Wszak jeszcze chwilę wcześniej o Elizabeth Mayfield też pojęcia nie miała.

Jakże zdziwił więc Tallu nie tyle fakt, że została przydzielona do pary wraz z – jak oceniła – pierwszoroczną, co raczej wzrost samej dziewczyny. Prawdziwej kruszynki, której czubek głowy mogła podziwiać nawet bez wysilania się, przerastając ją prawie o głowę. Co mogło stanowić pewne utrudnienie w kwestii poruszania się. Zmuszające je do dostosowania raczej rytmu i sposobu chodu do naturalnego dla jasnowłosej niż Brooks, jak ta zaraz odnotowała w swych myślach. Ledwie mgnienie przed tym, gdy słowa syna Ateny dały radę odciągnąć całą jej uwagę od wyścigu.

Zupełnie zaskoczona przypisanymi sobie przez chłopaka zasługami, uniosła wpierw wysoko brwi, by zaraz i podnieść wolną rękę w obronnym geście. Chcąc powstrzymać swą nową partnerkę przed posiadaniem o niej złudnego wrażenia. To bowiem w perspektywie rychłego starcia z cieszącym trenera Phila, żywym labiryntem, mogło być naprawdę niebezpieczne.

Nim jednak Azalea zdążyła otworzyć swe usta, Mayfield przejęła inicjatywę, zmuszając ją swą wypowiedzią do pospiesznego zamrugania. A potem i lekkiego pacnięcia się nadal bezpiecznie schowaną klingą miecza w swe ramię, aby upewnić się, że nie przysnęła. Ani też się nie przesłyszała.

Powtórna analiza zdarzeń, którą Tallu zaraz szybko wykonała w swych myślach, wykazała jednak, że nie. I jakkolwiek by to niecodzienne nie było, Elizabeth naprawdę zaczęła ich znajomość nie od przywitania się, a wielkiego entuzjazmu i obdarzenia jej komplementem. Wyraźnie nie lubiąc stereotypów, sztywnych konwenansów i będąc naprawdę oryginalną jednostką.

No.. będzie ciekawie, podsumowała brunetka w myślach, nim uśmiechnęła się lekko do młodszej studentki.

Hej, hej, spokojnie młoda.Wdech, wydech, dodała w myślach. — Jesteś tu od niedawna, co? Nie przejmuj się. Po prostu potraktujmy to, jak trening i dajmy z siebie wszystko. A jak nam nie wyjdzie, to kiedyś będziemy miały powód do śmiechu — zaproponowała, chcąc uspokoić dziewczynę. Ta bowiem zdawała się bardziej przejmować jej reakcją niż wygraną. Nie traktując zwycięstwa niczym kwestii życia i śmierci. A skoro tak, zdaniem Tallulah nie miało sensu się niepotrzebnie narażać ani też nadto wysilać. O wiele lepszym pomysłem w jej mniemaniu było przejść przez zadanie wolniej, jednak uważniej, a tym samym i bezpieczniej. Nie ryzykując niepotrzebnie i nie popełniając też przez pośpiech i nieuwagę, być może tragicznych w skutkach błędów.

I wybacz, ale z tą hydrą, o której mówił Xaris to tylko w takiej grze — zaczęła zaraz też wyjaśniać, jednak nim zdążyła powiedzieć cokolwiek więcej, tuż obok nich, a konkretnie przy towarzyszącym dotąd jasnowłosej chłopaku, zjawiła się Antonette. Skutecznie zmuszając ciemnowłosą do cofnięcia się kilku kroków, by – jak miała nadzieję – przed wzrokiem młodszej studentki zasłoniła ją sylwetka Derta. Uznając zejście Johnson nie tylko z drogi, ale i z widoku za najlepsze możliwe wyjście. Tak, aby jej niepotrzebnie nie prowokować. Wychodziła bowiem z założenia, że szaleńców lepiej było nie denerwować. Zwłaszcza nie, gdy ci najchętniej usunęliby cię sobie z drogi. A była przekonana, że w swej szaleńczej miłości do Octavia, Antonette widziała ją właśnie jako przeszkodę, której należało się koniecznie, jak najszybciej pozbyć.

Z tego właśnie powodu Brooks odetchnęła z ulgą, dopiero gdy szatynka powróciła do Demosa, pozostawiając ich czwórkę być może w lekkim szoku, ale przynajmniej bez wszczynania nikomu niepotrzebnych kłótni. I co najważniejsze, po dwukrotnym upewnieniu się, że Antonette nie zmieniła jednak zdania i nie postanowiła wrócić, pozwalając Tallu znów skupić się myślami na nadchodzącym wyścigu na trzech nogach i swojej partnerce.

Nawet jeśli to możliwe, nie sądzę, by ktokolwiek ryzykował wprowadzenie na obszar kampusu potworów. Choćby w ramach ćwiczeń. Prędzej rzucą na nas jakieś spiżowe konstrukty — wyjaśniła jej zaraz w odpowiedzi. — I nie. Nie miałam dotąd okazji walczyć tak związana. Ale jakoś damy radę. Grunt to skupić się na podstawach. Po pierwsze: chód. Musimy zdecydować jakie tempo najbardziej nam odpowiada i z której nogi będziemy zaczynać marsz po każdym zatrzymaniu. Czy z tej, którą będziemy związane, czy raczej z wolnej. Reszta to już kwestia praktyki — dodała, przedstawiając swój plan, nim przeniosła spojrzenie z Elizabeth na rozmawiającego z Xarisem chłopka. Powoli zaczynają dostrzegać między ich dwójką, w swej opinii wyraźne poza wzrostem podobieństwo. Tak jakby byli przynajmniej przyrodnim rodzeństwem. Co w przypadku półbogów o wiele częściej oznaczało tego samego boskiego rodzica, niż śmiertelnego.

To twoja siostra? — zapytała bez ogródek jasnowłosego, opierając wolną dłoń na biodrze. — Nie martw się, zaopiekuję się nią. A teraz… — kontynuowała, powracając spojrzeniem do studentki. — Czas już na nas młoda. Chodź, sprawdzimy po drodze, z której nogi normalnie zaczynasz iść. To będzie dobra wskazówka do naszej taktyki — oznajmiła, ruchem głowy wskazując znacząco na stojącego najbliżej nich satyra. Uznając, że przy ustawionej przed nim, praktycznie identycznej długością do wszystkich kolejce, zaoszczędzą przynajmniej nieco czasu na odległości. A jednocześnie ta będzie wystarczająca, by dowiedziały się z nawzajem, co nieco o normalnym sposobie chodzenia drugiej z nich. Jak tempo, czy też długość stawianych kroków, ich regularność, a także i możliwa asymetria chodu.

Dzięki Xaris — rzekła jeszcze, zerkając kątem oka na starszego z chłopaków, któremu też zaraz skinęła z szacunkiem głową. — Na razie panowie — rzuciła tuż po tym i już bez dalszej zwłoki ruszyła przed siebie we wskazane miejsce. Zaczynając chód ze swej prawej nogi.

Awatar użytkownika
Eru
Posty: 38
Rejestracja: ndz kwie 25, 2021 1:11 pm

Re: Uniwersytet Dawnej Grecji [fantasy, nieograniczone, mieszane, nabór]

Post autor: Eru »

Megara wciąż była lekko otępiała po piorunującym spotkaniu z mocami Chrisa. Jakby ktoś przytłumił świat, zwolnił jego tempo i dodał filtr snu. Nawet mimo pomocy Sofronii, której subtelna moc koiła nerwy jak ciepły koc o poranku, wszystko docierało do niej z opóźnieniem. Tosia, Demos, bieg — a nawet to, że połączono ją w parę z synem Zeusa — wszystko to istniało jakby obok, przesuwając się leniwie po krawędzi świadomości.

Nawet fakt, że bieg był niebezpieczny, co w ich świecie było przecież niemal oczywistością.
Zapewne to efekt szoku psychicznego, który dopiero co zaczął z niej odpływać. Zdjęła wcześniej biżuterię z głowy i palców — skóra nie nosiła już śladów oparzeń. Niespiesznie, niemal mimochodem, rzuciła okiem na Chrisa, potem na Tosię.
– Tosieńko, nikt ci się nie wcina… – mruknęła pod nosem, z cichym westchnieniem.

Zatrzymała się jeszcze na moment, obserwując otoczenie z bezpiecznego dystansu. W tłumie wychwyciła znajomą sylwetkę — Octavio przemykał między grupkami jak cień, wyraźnie próbując umknąć ich spojrzeniom. Wyglądał, jakby spodziewał się, że ktoś zawoła jego imię i skieruje nań uwagę Tosi — tej jednej osoby, od której najchętniej by zniknął.

Nie udało mu się jednak całkowicie uciec. Meg zdążyła dostrzec, jak czmycha, przypominając przerośniętego zająca, który umyka w gęstwinę. Może naprawdę tak dobrze się kamuflował, a może to jej umysł wciąż błądził i nie potrafił w pełni skupić się na rzeczywistości. Dopiero po chwili dotarło do niej, że właściwie powinna pójść za Chrisem, odnaleźć go, i — po pierwsze — wlepić mu plaskacza w blond czuprynę za to, że naelektryzował ją, a nie jej telefon. Po drugie — nakazać mu codziennie dostarczać jej małą czarną w ramach pokuty.

Nie była na niego zła. Wiedziała, jak to jest działać impulsywnie, z emocji. Jak łatwo tracą kontrolę ci, którzy mają zbyt wiele mocy. Ale kto powiedział, że nie można wyciągnąć z takiego stanu jakiejś korzyści?
Wymknęła się więc bezgłośnie z towarzystwa i ruszyła w stronę bliźniąt, Xara i Tallu.
– No witam – powiedziała, przybierając nieprzeniknioną minę. Spojrzała na dziewczęta — partnerki w biegu — które różniły się od siebie jak dzień i noc, i dokładnie tak się też prezentowały. Mrugnęła porozumiewawczo do Eli, po czym przeniosła wzrok na Chrisa. Czekała. Nie mówiła nic — nie chciała mu przerywać rozmowy z Xarem. Zamiast tego położyła dłoń na jego ramieniu. To mogło znaczyć wszystko — od cichego wsparcia po nieme: „Teraz, gnojku, pogadamy”.



Tymczasem Octavio wciąż lawirował gdzieś po obrzeżach tłumu, próbując unikać wzroku Tosi i znaleźć się bliżej Xara. Po cichu liczył, że może dziś los się uśmiechnie, a Afrodyta okaże łaskę i przydzieli mu w parze Tallu. Ale wyglądało na to, że tym razem pałeczkę trzymał inny bóg — mniej wrażliwy na heroskie pragnienia.

Ktoś kiedyś powiedział, że nie można mieć wszystkiego. Laveau zawsze dodawał swoje: Nie można mieć wszystkiego od razu. A to oznaczało tylko jedno — trzeba działać. A on właśnie zaczynał.

Nie szedł już jak cień. Teraz jego krok był dziarski, a spojrzenie nabrało blasku, delikatnych iskierek radości. I choć gdzieś z tyłu głowy czuł ciężar spojrzenia Tosi, które czasem dosięgało go z oddali jak rykoszet, dziś nie zamierzał się cofać. Nie chodziło przecież o to, że jej nie lubił — lubił, może nie tak, jak ona by sobie życzyła, ale jednak… To „ale” wbijało się w jego myśli za każdym razem, gdy ją widział.
Tym razem jednak jego uwagę pochłaniała zupełnie inna osoba. Tallu.
– Witam, witam i o zdrowie pytam! Jak się czujecie? – rzucił radośnie, wbijając się bezceremonialnie w rozmowę. Stanął obok Xara, udając, że tylko przypadkiem znalazł się w zasięgu wzroku Tallu, choć tak naprawdę wszystko było starannie wymierzone. Nie wiedział tylko, że swoją obecnością może wprawiać dziewczynę w jeszcze większy dyskomfort niż spojrzenie Tosi jego samego.

Przez chwilę rozważał, czy nie rzucić jakiegoś błyskotliwego powitania — czegoś książęcego, z bajki, którą oglądali kiedyś z Urielem i Sofronią w nocy na dyżurze. Tego pamiętnego wieczoru, gdy zamiast jednej pizzy zamówili przez przypadek jedenaście, i biedny Uriel musiał to wszystko donieść.

Zrezygnował. Zamiast tego pozostał przy swoim klasycznym uśmiechu, zerkając na Tallu niby ukradkiem — i próbując nie wyglądać jak mysz wpatrzona w bardzo, bardzo ładny ser.
– Jak tam, dajesz radę? – rzucił do syna Ateny, choć jego spojrzenie co chwilę znów powracało do jednej osoby.

Sofja
Posty: 53
Rejestracja: pn kwie 26, 2021 10:02 am

Uriel

Post autor: Sofja »

Uriel Panos Sykes


Jeden krzyk. Dokładnie tyle wystarczyłoby zdaniem Uriela, by obudzić zmarłego. Tylko ten jeden, ogłuszający, przeciągły wrzask, który zapewne – nawet nie próbując – dał się słyszeć i w samych Podziemiach.

Czy wszyscy bogowie mają wbudowany megafon? Bo jeśli tak, na co im wysyłać wiadomości skoro mogliby po prostu do siebie krzyczeć?, przebiegło mu przez myśl na sekundę przed tym, jak Sofronia, która jeszcze mgnienie wcześniej twierdziła, że wszystko jest w porządku, wtuliła się w niego. Tak jakby on stał się jej ostatnią deską ratunku z tej sytuacji, jak gdyby tylko on mógł ochronić ją przed tym, co miało nadejść. A raczej KTO.

Zerkając na nią z troską, odruchowo objął ją mocniej ramieniem, przyciągając bliżej siebie. Gotów zapewnić ją, że wszystko będzie dobrze. Ba, szykując się do tego, by po prostu dziewczynę stamtąd zabrać. Teleportować się, jak najdalej od areny, trenera Phila i źródła krzyku, bo właśnie tego jego Promyczek zdawał mu się potrzebować.

I prawdopodobnie Sykes właśnie to by zrobił, gdyby tylko w chwili, kiedy już miał znaleźć w swoim telefonie zdjęcie dowolnego, byle jak najdalej położonego miejsca, osoba, od której Vlassis chciała uciec, nie znalazła się tuż obok nich. Rozpoczynając przemowę, nie tylko zdolną odciągnąć myśli chłopaka od telefonu, ale i zmusić go do zakwestionowania jakości swojego słuchu.

Choć bowiem docierały do niego wypowiadane przez boga słowa, i mimo że ten zdawał się rozpocząć swą wypowiedź po angielsku, były one zdaniem UPSika tak absurdalne, tak niemożliwe by były prawdą, że zupełnie nie potrafił zrozumieć ich sensu. Będąc gotowym niemal przysiąc, iż tak gdzieś po drugim zdaniu Apollo przerzucił się na grekę. I to dawną, wręcz pierwotną, równie starożytną, co samo bóstwo. A on właśnie odkrył, że wersja próbna pakietu Greka+ jakiegoś automatycznego tłumacza, który Hermes, bóg wszak też języków, postanowił nagle nieoficjalnie przetestować na swych dzieciakach, nie obejmuje spotkań z bogami.

Nim więc Uriel został zmiażdżony, wgnieciony w swego Promyczka, jakby Apollin próbował uczynić z nich jeden organizm na podobieństwo Hermafrodyty, i ogółem rzecz biorąc sponiewierany, do jego świadomości dotarło jedynie, że on i Sofronia zdaniem boga muzyki byli nierozerwalnie związani ze sobą. Co w kontekście czekającego ich biegu i pomysłu trenera, zdawałoby się mu nawet całkiem udanym żartem, gdyby tylko potrafił zapomnieć o tym, jakie inne domeny przypadły w udziale temu konkretnemu bóstwu. A dokładniej jedna z nich, gdyż zarówno poezja, uzdrawianie, czy łucznictwo, ba nawet zaraza, nie zdawały mu się w tamtej chwili groźnie. W przeciwieństwie do przepowiedni. Wypowiedzianych najczęściej rymami, nieraz niezwykle zagmatwanych prawd dotyczących czyjegoś przeznaczenia.

W ich kontekście nierozerwalność jego losu z losem dziewczyny brzmiała w jego uszach aż nader niepokojąco. Szczególnie iż znał dość mitów, aby wiedzieć, że czego tylko by się nie robiło, nie dało się od wypowiedzianej przepowiedni uciec. A wszelkie próby przeciwdziałania się jej, kończyły się i tak koniec końców jej wypełnieniem.

Czując nieprzyjemny ucisk w żołądku na samą myśl, że tak właśnie będzie i z wróżbą, którą otrzymał od Vlassis, odzyskawszy wreszcie swobodę ruchu, Sykes uniósł dłoń, by potrzeć swą szyję w miejscu, w którym boleśnie – za sprawą uścisku Apolla – moment wcześniej wbijał się w nią jego kolczyk. Wykonany z niebiańskiego spiżu, o kształcie pojedynczego piórka i jak na złość niezwykle ostro zakończony.

Może powinien zacząć nosić coś bezpieczniejszego, pomyślał, próbując usilnie skupić swe myśli na czymkolwiek innym niż wspomnieniu pozornie zwyczajnej i zazwyczaj miłej, rudowłosej śmiertelniczki. Ich Delfickiej Wyroczni, którą spotkał w tej roli w swym życiu tylko raz. Nawet w takiej chwili i niezależnie od wpływu ambrozji, potrafiąc doskonale odtworzyć w swej pamięci moment, gdy wśród zielonych oparów dymu, oczy kobiety zrobiły się puste i białe, a ta przemówiła nieswoim głosem. Wypowiadając przepowiednię, od której zaczęła się zarówno jego trzyosobowa misja, jak i problemy z Erosem.

A gdy w chwili próby wyboru dokonasz,

Tego, co miałeś, ocalić nie zdołasz…

Jak na złość, mimo starań Uriela, jego mózg zaraz nacisnął jednak „odtwórz”, puszczając niczym stare, urwane nagranie, ostatnie wersy tego wiersza. Te dwa zdania, skierowane wtenczas wyłącznie do niego i w jego mniemaniu mogące równie dobrze brzmieć „przydzielonemu zadaniu nie podołasz, Erosa wkurzysz, gdy się od wyroku odwołasz”, gdyż wyszłoby na jedno i to samo. Ale nie spierał się w tej kwestii z Wyrocznią. Jej wersja też była ładna. I pozostawiała znacznie szersze pole do interpretacji ostatniego wersu.

Usłyszał kiedyś, że ponoć najgorsze przepowiednie formowane były w limeryki. Nieco lepsze od nich były sonety, a otrzymanie jednej w formie epigramatu można było uznać za powód do świętowania. Nie znał się jednak na poezji na tyle dobrze, by wiedzieć, gdzie na tej skali umieścić wierszyk, który sam wtenczas usłyszał. Ani też, gdzie plasowało się na niej haiku.

A to właśnie dopiero ono dało radę przerwać jego rozważania, zmuszające powoli jego serce do coraz bardziej pospiesznego bicia, dłonie do lekkiego drżenia i płuca do brania coraz to szybszego, urywanego oddechu. Przywołało go do rzeczywistości i – jak zauważył – nieprzerwanie toczącej się przez ten cały czas rozmowy między chodzącym słońcem a jego Promyczkiem. Ku jego zdziwieniu prezentującym akurat popis japońskiej poezji własnego autorstwa.

Słysząc to, odruchowo cichutko zagwizdał w wyrazie podziwu, po czym uniósł prawą dłoń i z wręcz z chirurgiczną precyzją zaczął na palcach liczyć sylaby składające się na każdy z trzech, króciutkich wersów. Tak, aby upewnić się, że w tych znajduje się odpowiednio pięć, siedem i znów pięć z nich. I skupić na nich uwagę na tyle mocno, by dać radę zapomnieć o Erosie i wszelkich przepowiedniach. Znów uciekając tak od swych problemów.

Kiedy zaś jego obliczenia wykazały, iż faktycznie haiku Promyczka trzyma się zasad… no cóż, haiku, a on już miał pogratulować autorce, kątem oka dostrzegł, iż znikąd pojawił się za Apollinem mężczyzna. Dosłownie zmaterializował się kawałek za jego plecami, ścigając z głowy uskrzydloną czapeczkę. I… unosząc się kawałek nad ziemią. Zawisając nad nią z pomocą swych conversów wyposażonych w parę dzielnie machających skrzydeł.

To wystarczyło, aby Sykes zapomniał o gratulacjach i wszelkiej poezji. W pełni skupiając się na sylwetce przybysza, którego mimo upływu czasu bez problemu rozpoznał. Zwłaszcza, iż ten poza przywdzianym strojem, który zamienił z ubrania pilota na ciuchy kuriera, nie zmienił się ani odrobinę. Wciąż mogąc pochwalić się burzą równie kręconych włosów, co jego, z tą różnicą, iż nie jasnych, lecz ciemnych jak heban.

Tatuś!, pomyślał Uriel, wpatrując się, jak przybysz stuka Apollina w ramię. I choć blondyn chciał, by było inaczej, zupełnie nie miał pojęcia, jak powinien się w tej sytuacji zachowywać. Wszak, nawet jeśli łączyło go z Hermesem pokrewieństwo, nie byli ze sobą tak blisko, jak by sobie tego życzył. A do tego jego ojciec był bogiem. Może z racji swej pracy nieco bliżej trzymającym się z ludźmi niż większość pozostałych Olimpijczyków, ale nadal zdolnym zamienić go za karę w żółwia.

Albo owce, jeśli miałby akurat dobry humor, dopowiedział odruchowo, starając się przypomnieć sobie, co o spotkaniach z boskimi rodzicami i sposobach ich powitania mówiono na kursie wprowadzającym do boskiego świata. Nie potrafił bowiem zdecydować się między rzuceniem się na Hermesa i wyściskaniem go za wszelkie lata nieobecności a próbą nakłonienia go do przybicia żółwika lub chociaż piątki. I miał nieodparte wrażenie, że słowa „nie jesteś niebieski”, od których zaczął poprzednio, tym razem mógłby się już nie sprawdzić.

A może powinienem po prostu zasalutować?, pytał się w duchu, starając się nadążyć za przekazywanymi Apollinowi przez boskiego posłańca wieściami. Brzmiącymi trochę, jak zapowiedź przyszłego zadania pod tytułem „znajdźcie ptaka Hery”, które miał wrażenie, iż przypadnie w udziale jakiejś grupce herosów najdalej pod koniec Lenajów.

A najprawdopodobniej to jeszcze przed kolacją, podsumował, nim w końcu zdecydował się na swoim zdaniem najbardziej bezpieczną opcję przywitania z Hermesem, czyli nieco niepewne, zwyczajne „hej tato”, połączone z lekkim machaniem.

To starczyło, aby zwrócić na niego uwagę obydwu, dotąd zajętych rozmową bogów. I o ile w przypadku Apolla oznaczało to początek kolejnej przekomarzanki z córką, to w przypadku psychopompa skończyło się jedynie na lekkim uśmiechu i dokładnym przyjrzeniu się synowi. Na tyle uważnym, iż ten miał wrażenie, że gdy tylko oczy ich dwójki na moment się spotkały, choć trwało to ledwie mgnienie, zdążyli z ich pomocą przeprowadzić krótką, lecz znaczącą rozmowę.

Synu?, zaczął ją Hermes, mierząc Uriela wzrokiem jasno mówiącym „musimy poważnie porozmawiać”.

Tak tato?, odpowiedział mu niepewnie chłopak, lekko przekrzywiając głowę i próbując udawać niewiniątko.

Jesteś nietrzeźwy, stwierdził bóg lekko karcącym spojrzeniem swych zielonych tęczówek. Jasno mówiącym, że czego, tylko by jego syn w tamtej chwili nie próbował, oszukać boga złodziei i krętaczy rady by nie dał. Szczególnie nie po ilości spamu, który mu wysłał. Nawet jeśli Sykes nie sądził, że Hermes owe wiadomości przeczytał. A i nie miał pewności, czy je w ogóle otrzymał.

Proszę, nie mów mamie, odparł mimo tego zaraz, zmieniając taktykę i wpatrując się w ojca błagalnie.

Ambrozja?, zapytał ten, jedynie unosząc nieznacznie jedną brew, choć zdawał się znać odpowiedź już po samych symptomach syna.

Ambrozja, przyznał się Uriel ze skwaszoną miną, a bóg cicho westchnął, co mogło znaczyć równie dobrze „jak ja to rozumiem”, co i „i co ja mam z tobą zrobić?”, czy „na Mojry, jestem już na to stanowczo za stary”. Co biorąc pod uwagę, że miał ze trzy tysiące lat, a wyglądał na niespełna czterdziestolatka, miało jednocześnie sens i nie miało go w ogóle.

Zanim jednak blondyn zdążył zdecydować się na jakąś, konkretną interpretację owego westchnienia, do jego myśli przedarło się ze sporym opóźnieniem jedno, niezwykle kluczowe, wypowiedziane przez Apollina zdanie. Sposób, w jaki ten przedstawił Hermesa Sofronii, nazywając go przyszłym teściem. Mianem, które nigdy nie przyszłoby Urielowi na myśl, chyba że… dziewczyna miała niedługo wziąć z kimś ślub. I nie tylko mu o tym nie powiedziała, ale jeszcze go w dodatku nawet nie zaprosiła. Choćby tylko na sypanie kwiatów! A przecież najwyraźniej był przyrodnim bratem pana młodego.

Nie czekał więc ani sekundy z wyrażeniem swego zbulwersowania jej postawą. Zupełnie nie przejął się tym, że wtrąca się w rozmowę na zupełnie inny temat. Ani też, że w zasadzie przerywa wypowiedź boga. Chciał, wręcz potrzebował wtedy, natychmiast, dowiedzieć się od swego Promyczka, jaka jest prawda. I jeśli ta mu potwierdzi jego wnioski, to jej pogratulować. Nawet jeśli planował tuż po tym poboczyć się na nią przez chwilę o to, że do poinformowania go o takich rzeczach potrzebowała aż boskiej interwencji.

Sofronia jednak miast tego zaprzeczyła. Zmuszając go do zamrugania w wyraźnie jednoczesnego niedowierzania, iż dziewczyna nie zna Lavrence’a, jak i tego, jak dziwną ulgę przyniosła Urielowi świadomość, że jego Promyczek przynajmniej przez chwilę zostanie jeszcze… obok. Coś podpowiadało mu bowiem, że zamążpójście Vlassis, czy nawet wejście przez nią w stały związek, zmieniłoby więcej, niż był to w stanie przyznać. Komplikując rzeczy, które do spotkania z Apollinem zdawały mu się proste. A które wbrew wcześniejszej uldze i nadziejom Uriela, skomplikowały kolejne słowa kolorowołosej. Nie tylko pozwalając, by kwestie i sprawy, od których nieustannie uciekał, go dogoniły. Lecz i sprowadzając wraz nimi o wiele straszniejszego od nich ich kumpla. Jawiącej mu się jako dwumetrowy zapaśnik sumo o mięśniach kulturysty, Nieuchronności Losu.

Oto bowiem sam Apollo, bóg przepowiedni, słowami swej córki zapowiedział mu, iż jej los jest nie tylko nieuchronnie związany z jego, ale i o wiele ściślej niż Sykes mógłby podejrzewać. W sposób dający Erosowi wreszcie możliwość dokonać swej zemsty. W dodatku wysługując się do tego dziewczyną, jakby ta wystarczająco już nie wycierpiała. I najpewniej z pomocą trzeciego pionu na szachownicy, aby nie powtarzać czynu Zefira, sprowadzając na Uriela zagładę.

Patrząc w oczy boga muzyki i podziwiając, jak ten szczerzy zęby w szerokim, pełnym dumy uśmiechu, blondyn czuł, że robi mu się słabo. Jak w jednej chwili, choć stał spokojnie, grunt pod nogami usunął mu się, spychając go głęboko do Hadesu, aż na sam skraj Otchłani. Pozwalając mu niemal poczuć chrzęszczący pod stopami żwir. Mieszając jego myśli o nieuchronnej śmierci z dziwnym poczuciem, że w tamtej chwili, stoi dosłownie na jej progu. Z każdym kolejnym, coraz szybszym uderzeniem serca, zsuwając się w stronę ziejącej pod nim jamy. I nie mogąc tego w żaden sposób powstrzymać.

Przestań, starał się sobie mówić. Uspokój się, nie rób scen, upominał, próbując zmusić swe myśli do skupienia na czymkolwiek innym, niż czarnych wizjach. Jak mozolne wyliczanie w myślach wszystkich prac Heraklesa, które zazwyczaj mu pomagało. Czy szybkie rozglądanie się po otoczeniu w poszukiwaniu czegoś, co odciągnie jego uwagę. Niestety tym razem nie dając mu dojść w tym dalej niż do zabicia lwa nemejskiego. Będąc pewnym, że zaraz, ledwie za moment, skończy zupełnie, jak on. I dziwnie czując się odciętym, wręcz oderwanym od swego ciała. Niezdolnym do wykonania nim jakiegokolwiek ruchu. Jak gdyby ktoś odebrał mu nad tym kontrolę. Jakby zaciskał boleśnie palce na jego ramionach, śmiejąc się złośliwie. I sterując jego myślami za niego. Podsuwając mu wizję trzech, starszych kobiet, wśród zwałów błękitnej, błyszczącej nici. Jednej z wrzecionem w ręce wyraźnie skupionej na pracy. Drugiej z suwmiarką, mierzącej z uwagą wyjątkowo bliski końca kawałek nici. I trzeciej, trzymającej w bolesny, potęgujący ból sposób ostrze nożyce na skraju nici, tuż za końcem miary towarzyszki. Wyraźnie gotowej przeciąć ją w każdej chwili.

Chciał uciec stamtąd. Zamknąć oczy, teleportować się, jak najdalej, schować pod kołdrą, przytulić Marshmallow i udawać, że żadna z kobiet nie spogląda przy swej pracy na niego. Tak, jakby był tuż obok nich. Jednak mógł tylko patrzeć. Podziwiać, jak nożyce zamykają się powoli wokół nici. Czekając, aż do jego uszu dotrze ten jakże charakterystyczny dźwięk przecinającego powietrze metalu, który zaraz miał zetknąć się ze sobą.

Nie dosłyszał go. Coś, jakiś impuls, wyrwało go z tego wytworu panicznej fantazji. Na nowo wrzucając go do swego ciała. Pozwalając mu skupić się na drżących, spoconych dłoniach. Na coraz mocniej bijącym sercu i przyspieszonym, płytkim oddechu. Dając mu nawet wyciągnąć przed siebie, nieco bezwładnie rękę, w stronę miejsca, w którym dopiero co stał bóg oszustów.

Czekaj tato, proszę… Lavrence… — zmusił się z trudem, by zacząć, dopiero w tamtej chwili, ku swej rozpaczy odkrywając, że Hermes zniknął równie niespodziewanie, co się wcześniej pojawił. Zabierając ze sobą nie tylko Apolla, ale i szansę, aby starszy z jego synów wstawił się u niego za swym młodszym bratem. Prosząc go, aby odbył z nim, choć tę jedną rozmowę, na którą ten zdecydowanie wystarczająco długo już czekał. I by zdradził mu w niej, gdzie przebywa Yvanna. Lub chociaż co stało się z nią po jej odejściu.

Czując ucisk w piersi, Sykes cofnął swą dłoń, zaciskając drżące palce na swojej koszulce na wysokości serca. I półprzytomnym, rozbieganym wzrokiem rozejrzał się po otoczeniu. Mając nadzieję, że dojrzy w nim cokolwiek, co w miejsce Hermesa odciągnie jego myśli od jego stanu. A gdy nic szczególnego nie rzuciło mu się w oczy, próbując zmusić się do odnalezienia trzech niebieskich elementów swego otoczenia. Jak… niebo. Koszulka jednego z satyrów, czy… włosy jego Promyczka.

Dopiero w tamtej chwili zdając sobie sprawę, że dziewczyna, będąc cały czas obok, stara mu się jakoś pomóc, spróbował skupić całą swą uwagę na niej. Zaczynając od tak prostych rzeczy, jak opisanie w myślach faktury jej włosów. Puchatych, miękkich, delikatnych, jak… wata cukrowa. Niczym owcze runo. Starał się przy tym zmusić swe ciało do brania kolejnych oddechów w rytm powoli, z trudem wymienianych skojarzeń. Jak bardzo absurdalne te by nie były. I niezależnie od tego, jak wielkie prawo Vlassis miałby, aby się za nie obrazić, gdyby te kiedykolwiek dotarły do jej uszu.

Kiedy zaś skończyły mu się sposoby na określenie jej fryzury, przeszedł do jej oczu. Jasnych, zielonych niczym wiosenna trawa. A jednak bardziej nawet od tejże nieruchomych, nieprzeniknionych, wręcz kamiennych, jakby ktoś piękną, żywą roślinę zmienił w rzeźbę.

W tamtej chwili te właśnie tęczówki przyglądały mu się bacznie, najpewniej starając się ustalić jego stan. Lub też oceniając skalę jego głupoty na niemożliwą do zaradzenia jej. Przeskoczenia i wyleczenia, najpewniej mając w tym absolutną rację. I nawet nie wiedząc, jak swym stoickim spokojem mu pomagają.

A więc… masz na drugie Ksantypa? — wypalił, wreszcie zmuszając swój oddech do powrotu do względnie normalniejszego rytmu. Wciąż czując, jak mocno wali mu serce, nakręcane dodatkowo przez wciąż wpływającą na niego ambrozję, lecz mimo to starając skupić się na wszystkim innym niż na tym uczuciu. Próbując sobie powtarzać, że jeszcze nie umiera. I wycierając dłonie w spodnie, szukając tematu, który mógłby odciągnąć jego myśli od jego stanu. — Mnie dali Panos… Cud, że nie nazwali mnie Hermdemius. To zdecydowanie byłoby w stylu moich rodziców. Tylko wtedy nazywałbym się zapewne Dakota. Dakota Hermdemius Lawson — wyznał, wzruszając ramionami, by zamaskować wciąż lekko drżące mu ręce. I starając się nie myśleć o jakże prawdopodobnej wizji, w której jeszcze przed jego narodzinami, jego matka specjalnie zmienia swoje nazwisko. Tak, aby i w tej wersji utrzymać unikalne połączenie inicjałów pierworodnego, tworzących nazwę jakiejś firmy kurierskiej, co było jej drobnym żartem, a zarazem i przyjacielskim pstryczkiem w nos posłańca bogów. Taką malutką oznaką buntu przeciw zasadom, że boscy rodzice w większości opuszczali śmiertelnych rodziców swych półboskich dzieci po narodzinach tychże. I jednocześnie też nawiązaniem do jej pierwszego spotkania z bogiem.

Pospiesznie zamrugał, starając się odpędzić towarzyszący wspomnieniu matki smutek. Jak i nieprzyjemne myśli, mówiące o tym, że Eros dołoży wszelkich starań, aby umarł, już nigdy jej nie spotykając. Nie mogąc jej przytulić, pogadać z nią twarzą w twarz, a nie przez jakiś komunikator. Buntując się przeciw takiemu końcowi, próbując powtarzać sobie jej własne słowa. Krótką lekcję, którą mu niegdyś dawała, mówiącą o tym, że według starożytnych Greków istniały nie jeden, a cztery rodzaje miłości. I tylko jeden z nich nosił imię pragnącego zapewne jego zguby boga. Agape — miłość bezwarunkową, philię — miłość przyjacielską i wreszcie storge — miłość rodzinną, którą to właśnie Uriel darzył swą matkę, pozostawiając poza jego władaniem.

Właśnie ten opór przeciw akceptacji ekspansji Erosa na nieprzynależące mu domeny, skłonił Sykesa do zmuszenia się do niesięgającego jego oczu uśmiechu. Do głębokiego wdechu i powolnego wydechu, dla uspokojenia wciąż nadto gotowego do ucieczki ciała. A potem i do klaśnięcia w dłonie i wskazania palcem prawej z nich w niebo. Tak, jakby chciał rzucić bogu miłości wyzwanie.

Philia nie jest twoja. Nic więc ci do mojego Promyczka, pomyślał, mrużąc oczy. Zupełnie nie zważając na fakt, iż doskonale wiedział, że o wiele większą ilością philii Sofronia była skłonna obdarzyć Megarę, Octavia, czy choćby i Theo, niż jego. On sam bowiem był w tamtej chwili gotów ofiarować jej Vlassis tyle, ile ta by tylko zechciała.

Dobra! Będzie tego! Nie wiem, jak ty Promyczku, ale ja nie pozwolę, by bogowie tak łatwo zepsuli nam to święto. Przejdziemy przez to wspólnie. Wejdziemy do labiryntu i będziemy się po prostu dobrze bawić — oznajmił, odwracając się do kolorowowłosej i uśmiechając się nieco szerzej, z buntowniczym błyskiem w oku, nim pstryknął trzykrotnie palcami. — Weź moją rękę, przysięgam ci, że to przetrwamy! — zaśpiewał kawałek refrenu piosenki „Livin' On A Prayer” zespołu Bon Jovi, jednocześnie wyciągając ku Sofronii swą prawą dłoń. — Razem. A jeśli jakiś bóg ma coś przeciwko temu, to niech porozmawia sobie z trenerem Philem albo i samymi Mojrami — dodał, nie przejmując się powoli rozchodzącym się po jego ciele zmęczeniem ani też ewentualnymi konsekwencjami swej wypowiedzi. Miast tego jedynie, biorąc ostatni głębszy oddech dla uspokojenia. I z szerokim i pełnym wiary we własne słowa uśmiechem, wpatrując się wprost w oczy dziewczyny. Czekając na jej zgodę, lub odmowę.

Adelai
Posty: 37
Rejestracja: wt maja 25, 2021 2:24 pm

Re: Uniwersytet Dawnej Grecji [fantasy, nieograniczone, mieszane, nabór]

Post autor: Adelai »

D R A K O N



Nie trudno było zauważyć, że Drakon nie był zachwycony doborem partnera. Zwłaszcza, gdy ten zaczął odpowiadać. Wystrojony jak szczur na otwarcie kanałów i ujadający jak zamknięty sam w domu kundel. Nie krył się ze swoim włoskim pochodzeniem, co kompletnie nie interesowało syna Eris, nie zamierzał się wysilać nad zrozumieniem go, jednak nie zamierzał również bezkarnie dawać robić z siebie imbecyla. Chłodno patrzył na niższego faceta, słuchał go ze zmarszczonymi brwiami. A kiedy ten wreszcie skończył zrobił krok bliżej niego przez co jeszcze mocniej musiał pochylić głowę.
- Chi cazzo credi di essere? Scemo. - bezbłędnie powtórzył. - Oby był to miły komplement, bo przy kolejnym spotkaniu, nie będę tak "uprzejmy"- podkreślił bardzo wyraźnie i oschle. Specjalnie używając słowa jakim określił jego zachowanie drugi zawodnik. Może i był rosłym osiłkiem, jednak potrafił ruszyć głową, przekalkulować kiedy co mu się opłacało. A zdecydowanie nie opłacało mu się tracenie czasu na dyskusję z tym elegancikiem. Nie odpuści mu obelgi jeśli taka miała miejsce, jednak u niego sprawy nie ulegały prawu przedawnienia. Nie dziś to rozda baty jutro. On też musiał szanować swój grafik. A przynajmniej tego uczył się od siostry.
Ciemne oczy przyglądały się cynicznemu cwaniaczkowi przez krótką chwilę, po której Drakon się wyprostował i ruszył w kierunku najbliższego satyra, taka była kolei rzeczy, którą wolał już mieć za sobą. Nie silił się na kolejne słowa w kierunku drugiego zawodnika. Ten jak posłuszny kundel powinien zaraz przyjść do nogi i dla polepszenia swojego samopoczucia trochę poujadać. Na co mężczyzna nie zamierzał reagować. Nie podczas zadania, dopiero trener, by go zbluzgał, a dyrektor ukarał gdyby zmasakrował partnera z duetu, musiał więc uzbroić się w anielską cierpliwość, by nie przywalić "partnerowi", który zdecydowanie będzie trudnym obiektem do współpracy.
Stojąc w kolejce wsunął dłonie w kieszenie czarnych joggerów i poruszył barkami, które chrupnęły przyjemnie razem z jego karkiem. Jego koszulka była zwykłym czarnym bezrękawnikiem, jedyną charakterystyczna cechą było spore wycięcie na plecach, które praktycznie były odsłonięte, prezentując rozbudowane partie tej części ciała. Jedyne co zaburzało ten sportowy luźny strój to pas ze sporą pochwą upięty u jego pasa, wyposażony w masywny półtorejręczny miecz. Była to jego ulubiona broń, nie musiał brać nic więcej. Wystarczająco wierzył w swoje zdolności jak i umiejętności, by nie musieć obawiać się spotkania z ewentualnymi przeciwnikami. Najistotniejszą kwestią dla niego już tylko było, by przydzielony mu zawodnik na coś się przydał i nie wadził. Nie wyglądał mu na specjalnie moralnego, takie osoby przypominały mu podstępne szczury, a więc mieli swoje za uszami, czego dowodził fakt, że trener przydzielił mu właśnie tego facecika. Zdecydowanie musiał czymś podpaść staremu satyrowi. A to nawet trochę bawiło Drakona, może faktycznie zrobi trenerowi przysługę i "umili", to zadanie swojemu "partnerowi", o ile nie poświęci to zwycięstwa było dość kuszącą perspektywą. Ciemne oczy odruchowo pomknęły w stronę Leny, która szła już zadowolona w towarzystwie Ala na arenę. Aż zacisnął mocniej dłonie na materiale kieszeni, irytował go ten gość. Nigdy nie zapomni mu tej bójki, jak brunet śmiał się wtrącić. Musiał z nim teraz wygrać. Uprzykrzanie życia elegancika musiało zostać odsunięte na drugi plan.




H E L E N K A



Choć sam festiwal nie był dla Leny niczym interesującym, to zafascynował ją ciekawy dobór partnera. W końcu nie codziennie miało się okazję poprzebywać u boku tak tajemniczego studenta. Wiele plotek o nim krążyło, każdy ze starszych roczników pamiętał tego chłopaka z przed lat, a ten ani trochę nie przypomniał dzisiejszej wersji syna Hadesa. Czy właśnie taka była kolei rzeczy? Tak dorastały dzieciaki tego boga? Na poważne skupione jedynie na swoim zadaniu snoby? Choć czy był snobem? Ciężko było to określić. Ten mężczyzna po prostu nie miał wyrazu jednocześnie majac go aż nadto. Jego wygląd, postawa, spojrzenie nawet ubiór mówiły, że był naprawdę interesującą jednostką, dlaczego więc kiedy otwierał usta miało się wrażenie jakby przemawiał automat? Konkretne komendy, które równie dobrze mógł sobie nagrać wcześniej i odtworzyć przy spotkaniu. Był bardzo konkretny to, aż raziło, jednak Helena chciała wyczytać z niego nieco więcej. Skoro ten nie był skłonny do otwierania ust, musiała sama zajrzeć i coś więcej wyciągnąć.
-"Teraz już nie nawieje... mogłem odbiec... rozgrzałbym się przynajmniej biegając z nimi. ZAKNEBLUJE I PODUSZĘ!" - Lena odczytywała jego myśli, kiedy ten nagle odwrócił się energicznie obdarzając morderczym spojrzeniem duet stojący za ich plecami. To zachowanie jak i te myśli mocno zastanowiły kobietę. Czym takim ta dwójka zdenerwowała bruneta? Czy posiadał zdolności, o których nie wiedziała? Wielu tutaj nie zdradzało o sobie wszystkiego, a to było ciekawe. Czy miał tak czuły słuch? Czy może nie tylko ona potrafiła zajrzeć do myśli innych? To było dość niepokojące, jednak musiała ustalić nieco więcej, nie mogła jednak w tak beztroskiej jak zwykle formie korzystać ze swojej umiejętności. Jeśli Al. potrafił coś czym mógł ją nakryć? Nie podobało jej się to, ani trochę, jednak sytuacja nabierała pikanterii, robiło się coraz ciekawiej.
- Czy, aby na pewno wiemy co potrafimy? - dopytała jasno coś sugerując mężczyźnie. - Proszę i powierzysz mi tak ważne zadanie? Zaufasz mym oczom. Kto by pomyślał, że nasza Zosia Samosia potrafi współpracować - pochwaliła go, w nieco prześmiewczy sposób, dobrze wiedziała, że zirytowani ludzie mówili i zdradzali znacznie więcej. Ich emocje stawały się wyraźniejsze, a na tym zależało kobiecie, by dowiedzieć się nieco więcej o Alu i móc to później wykorzystać.




X A R I S



Mężczyzna uśmiechnął się kącikiem ust kiedy usłyszał ciekawą informację jaką postanowiła podzielić się z nim Azalea.
- Great things are not done by impulse, but by a series of small things brought together. - zacytował pasujący mu do sytuacji fragment. Być może zdarzenie to dla kobiety nie miało znaczenia, dla Xara jednak każdy element był składnia większej układanki, a dopiero mając przed sobą całość było można odczytać sens danego zdarzenia. Kto wie ile elementów uda mu się zebrać odnośnie tajemniczego barmana?
Nie był to jednak czas na takie rozważanie, teraz uwaga srebrnowłosego skupiła się na dwóch pannach, które miały okazję w końcu się poznać. Lubił obserwować tego rodzaju zdarzenia. Pierwsze reakcje i mimikę innych. Tak wiele mógł się dzięki temu o nich dowiadywać. Subtelny uśmiech pojawił się na jego twarzy, gdy patrzył na te dwie. Tak bardzo się różniły, a mimo to zaczynały łapać pewną nić porozumienia. To właśnie było niezwykłe, jak pozornie nie pasujące do siebie puzzle zaczynały tworzyć spójną całość.
Tylko kątem oka zarejestrował podbiegającą Antonette, asekuracyjnie wolał się mieć na baczności, czy musiał podnosić gardę? Wolał być w pogotowiu, gdyby to jego planowała napaść pędząca dziewczyna. Był świadomy jej uczucia do partnera zawodów jaki został mu przydzielony, a więc czy w akcie desperacji to dziewczę mogło zapragnąć jego zguby? Kontuzji? Nie mógł wykluczyć tej ewentualności, choć wiedząc co nieco o Tosi nie postawiłby na te kartę. Miała dobre serce co chwilę później jedynie potwierdziła rzucając się na swój cel, którym był Chris. Kącik ust mężczyzny uniósł się nieco wyżej, był to uroczy widok, któremu uważnie się przyjrzał jednak ani słowem nie skomentował.
Nie uciekał spojrzeniem od podchodzącego do niego pierwszaka. Ze spokojem go wysłuchał, widząc to zakłopotanie, które białowłosy próbował stłumić.
- Jak widzisz, cały i zdrowy - odparł po krótkiej przerwie. - Wiesz jak to załatwimy? Przyjmę twoje przeprosiny, a jako pokutę uznajmy trzy przysługi, które będziesz mi winny. Jak ta złota rybka spełnisz kilka życzeń i będziemy kwita. Co ty na to Rybko? - zaproponował wyciągając ku chłopakowi dłoń. Nie obawiał się go, tym razem był przygotowany, na ewentualny atak jego zdolności. Patrzył w złote tęczówki, które były inspiracja do jego pomysłu. A ten wydał mu się na tyle interesujący i satysfakcjonujący, że od razu w to poszedł.
Czekając na odpowiedź białowłosego uważnie obserwował otoczenie dookoła. Skinął odchodzącym pannom głową na pożegnanie, następnie przenosząc wzrok na Megarę i ostatecznie Octavia. Cóż nie dziwnym było, że każdy odnajdywał swoich partnerów.
- Tak, śmiało mogę powiedzieć, że pozbierałem się po tamtym zdarzeniu. Nie będzie mieć to wpływu na naszą współpracę - odparł w kierunku medyka, kiedy ten zwrócił się do niego stojąc zaraz obok. - Proponuję stanąć w tej kolejce - skinął w stronę Octavia wskazując mu satyra, do którego kierowały się odchodzące od nich panny. Xaris dobrze wiedział co tu się święciło, a możliwość zaobserwowania takich sytuacji naocznie była czymś bezcennym, wiedział, że plotki dotarłyby do niego prędzej czy później, jednak wtedy nie czerpał z nich tyle informacji jak kiedy mógł sam obserwować mimikę i reakcję innych.




*"Great things are not done by impulse, but by a series of small things brought together."
„Wielkie rzeczy nie powstają z impulsu, lecz z serii drobnych elementów złożonych w całość.”
— Vincent Van Gogh
Awatar użytkownika
Einsamkeit
Posty: 143
Rejestracja: sob kwie 24, 2021 5:22 pm

Re: Uniwersytet Dawnej Grecji [fantasy, nieograniczone, mieszane, nabór]

Post autor: Einsamkeit »

SOFRONIA

Po prawdzie, jakkolwiek Vlassis bardzo doceniała ten opiekuńczy gest Uriela - to objęcie ramieniem dawało jej rzeczywiście poczucie bezpieczeństwa i, przynajmniej na moment, odgoniło chęć zamordowania Apolla w miejscu - tak bardzo żałowała, że niestety nie mieli szansy się nigdzie ulotnić. Teleportować. Zniknąć. Zapaść pod ziemię. W tym momencie nawet Tartar byłby bardzo kuszącą opcją, nawet jeśli oznaczało odpowiadanie na niezliczone pytania Hadesa pt. “skąd jesteście”, “co wy tu robicie”, “ale nie nasłała was Demeter, prawda?” i tak dalej.
I w tym momencie żałowała również, że nie posiadała takiego zestawu umiejętności, jak Uriel. Gdyby bowiem mogła teleportować Upsika do swojej przychodni, szklarni czy nawet jego własnej sypialni, mogłaby mieć pewność, że nieszczęsny syn Hermesa dojdzie do siebie. Przestanie być biały jak świeżo wymalowana ściana. Jego serce biło jak dzwon, tyle że nie weselny, a ten drugi, wzywający na pogrzeb.
Po chwili spomiędzy ust Vlassis wyrwało się ni to pełne ulgi westchnienie, ni to zirytowane furknięcie, gdy padły pierwsze słowa Uriela. Z tak wielu tematów, jak choćby pojawienie się Hermesa, Apolla czy nawet zawodów, Upsik wybrał kwestię jej drugiego imienia. Ale jednocześnie niezwykle jej ulżyło. Tylko lekko, delikatnie poklepała chłopaka po policzku swoją chłodną dłonią.
- Bardziej dziwi mnie, że nie dziwi cię, że na pierwsze mam Sofronia - odparła sucho, zsuwając dłoń delikatnie na ramię Uriela, by go nie spanikować jeszcze bardziej. Człowiek w takim stanie różnie się zachowywał, a nie znała powodu, dla którego tak zareagował. Jednak widząc i słysząc wciąż to mocne bicie serca, oparła ostrożnie rękę na piersi chłopaka - nie po to, by go bezkarnie pomacać, ale uspokoić. Chłód zawsze koił.
- Wdech. Powoli, raz, dwa, trzy, cztery… wydech. Raz, dwa, trzy, cztery - poinstruowała go, jednocześnie słuchając jego słów na temat wyboru imion przez boskich rodziców. Ledwie słyszalnie parsknęła - chociaż na jej twarzy nie pojawił się grymas uśmiechu, oczy przymrużyły się, a parsknięcie było rozbawione. Hermdemius. Matko boska. Gorsze od tych wszystkich Amerykanów, nazywających swoje dzieci Rae Farty (Rafferty), Concubina, Payshance, Dimonique, Tragedeigh… i tak dalej. Hermdemius idealnie się w nie wpasowywał.
- DHL. Pomysłowe, acz uznałabym, że nadal “tragedeigh” - przyznała, nadal obserwując go uważnie. Ten smutek na jego twarzy, który odbił się na zaledwie ulotną, krótką chwilę, zastąpiony pustym uśmiechem. Znała go na tyle dobrze, by rozróżnić, w którym momencie Uriel przywdziewał fałszywie radosną maskę. Jego kolejne słowa były zresztą potwierdzeniem tego wszystkiego. Znów był pełen energii niczym kurier DHL, rzucający paczką na balkon. Mimo to nie komentowała jego nowego stanu. Doceniała, że się starał wrócić na stare tory, chociaż nie musiał. Ale o tym porozmawia z nim później… później. Jeśli będzie okazja…
- Tak. Idziemy - kiwnęła głową dziewczyna, cofając swoją dłoń. Poprawiła okulary na swoim nosie, ignorując nieznośny ból. Apollo porządnie je wgniótł. Po chwili ujęła rękę Uriela we własną, splatając ich palce.
- Po tym wszystkim o niczym innym nie marzę, jak tylko o zamknięciu się w dyżurce z kubkiem kakao i jakimś dobrym ciasteczkiem. A ty? - westchnęła dziewczyna, podążając w stronę jednego z pomocników trenera. Zdecydowanie wolała unikać Phila. Stary satyr miał jakiś taki nieco niepokojący błysk w oku…

DOMENICO

Franzese uniósł tylko brew, słysząc, jak goryl z wiśniowoczerwonymi włosami płynnie powtórzył po włosku to, co właśnie powiedział. Ale nie dostrzegł w jego oczach przebłysku, świadczącego, że powtórzył to ze zrozumieniem. Albo, co więcej, z duszą. Zresztą, sam ten pokaz nie był na tyle dla Domenica przekonujący, by miał się przejąć.
- Niezmiernie doceniam tę informację. Me ne sbatto. - odparł krótko, sięgając po swój telefon, wibrujący w kieszeni. Z ledwie widocznym kiwnięciem zerknął na nazwę dzwoniącego rozmówcy, zanim zablokował go z powrotem, odkładając do wewnętrznej kieszeni marynarki, by na pewno telefon nie wypadł podczas tego zajęczego kicania po labiryncie.
“La calma”.
A więc jednak. La lealtà è più forte della rabbia.
Na twarzy Domenica pojawiła się lekka zmarszczka, gdy odwrócił głowę, pogrążony w swoich myślach. Nie zwracał już uwagi na Danona, który mógł robić w tym momencie cokolwiek - wgapiać się w niego niczym nabożna dziewica w święty obrazek, mamrotać pod nosem swoje groźby, czy cokolwiek innego. Dopiero po dłuższej chwili zdecydował się dołączyć do rosłego mężczyzny. Na twarzy Franzese wykwitł ledwie widoczny grymas - uśmieszek, nie odbijający się w oczach.
To będzie całkiem ciekawy dzień. A miał wobec niego niskie oczekiwania. Nie, żeby to się zmieniło o wiele.
Po chwili wzrok Domenica padł na jednego z satyrów, zbliżającego się w ich stronę. Na szczęście to nie był Phil.
Świetnie. Stary kozioł aktualnie zamęczał innych studentów swoją sztuką bondage.

Sofja
Posty: 53
Rejestracja: pn kwie 26, 2021 10:02 am

Theo

Post autor: Sofja »

Theophilus Elpenor Walker


Jak Theophilus miał powiedzieć Sylvii, że jest starszy, niż ta zakładała? Zdradzić, iż już praktycznie powinien być na ostatniej prostej do końca nauki na tym boskim collegu, że ledwo półtora roku powinno dzielić go od otrzymania dyplomu i powrotu do świata śmiertelników. Do spraw tak innych od jego obecnej codzienności, że czasami zaczynały zdawać mu się już fikcją? I może przez otulającą umysły ludzi Mgłę częściowo nią były. W końcu nawet jego matka nie dostrzegała całości obrazu. Nie mając pojęcia, że mężczyzna, z którym zaszła w ciążę jest bogiem. W przeciwieństwie do Ariadny nie została wyratowana ze swego nieszczęścia i zabrana na Olimp. Wręcz przeciwnie, pozostała w tym samym obskurnym barze, w którym spotkała Dionizosa z tą różnicą, że przez znajomość z nim mając jeszcze do wykarmienia i opieki jedną osobę więcej. I wyłącznie dzięki swym umiejętnościom, samozaparciu i poświęceniu odniosła sukces. Pracę, której nie otrzymała poprzez żadną boską interwencję, tak jak i on nie otrzymał od żadnego z Olimpijczyków, czy pomniejszych bóstw misji przez ostatnich sześć lat. Nie mogąc przez to skończyć czwartego roku nauki.

Być może powinien mieć o to pretensje. Złorzeczyć, wyzywać bogów, iż ci nie dali mu się wykazać, jednak wcale nie był o to szczególnie zły. Dzięki pozostaniu dłużej na uczelni i powtarzaniu po raz kolejny tych samych zajęć, mógł przez ostatnie dwa lata skupić się bardziej na innych sprawach niż nauce nowego materiału. Mógł poświęcić więcej czasu na próbę zapanowania nad swymi zdolnościami, by już nigdy nie stracić przypadkiem nad nimi kontroli. Nawet jeśli w tej kwestii była przed nim wciąż długa droga, pełna poszukiwań harmonii w tym pełnym konfliktu świecie.

Przede wszystkim jednak zyskane porażkami chwile pozwoliły mu na poznanie i zrozumienie swych uczuć. Na dostrzeżenie możliwości tam, gdzie większość widziała niemożliwy do przebycia mur. Na danie szansy łączącemu go z Wisterią, odwzajemnionemu uczuciu, nawet jeśli wiedział, że to nie przetrwa wiecznie. Duchy natury nie podlegały bowiem tak prawom czasu, jak półbogowie. Tam, gdzie on miał przed sobą ledwie parę dziesiątek lat, na jego driadę czekało ich kilka setek. A mimo to, w tym konkretnym momencie, mieli dla siebie przynajmniej jeszcze kolejne dwa i pół roku, gdy on mógł być obok. I gdy nie musieli myśleć o tym, co dalej.

Nie traktował więc straconych lat jako karę, lecz bardziej, jak dar. Ze spokojem gotów przyjąć i kolejne miesiące, gdy bogowie, włączając w to jego ojca, zapomną o jego obecności. Z identyczną akceptacją też, mając to wszystko na uwadzę, ostatecznie przyjmując i założenia Ricci. Kiwając jedynie jej powoli głową na potwierdzenie, iż tak, nadal był na czwartym roku. I nie zamierzając w tej sprawie dodawać niczego więcej.

Nie chcę ci przeszkadzać w zwycięstwie — oznajmił też, gdy tylko dziewczyna się od niego trochę odsunęła. — Tylko… nie jestem dzieckiem Apollina. I mój spokój daje nam większe szanse na wygraną niż jego brak — dodał powoli, jakby to miało cokolwiek wyjaśnić. Nawet jeśli nie zawarł w swych słowach żadnych kluczowych informacji. Jak choćby to czyim dzieckiem faktycznie był lub też co działo się, gdy dawał się ponieść przytłaczającym go emocjom.

Zamiast odpowiedzieć, o którejkolwiek z tych spraw, jedynie odwrócił się ku niebu, dostrzegając kątem oka, unoszącą się tam aurę, która z wyraźnym zainteresowaniem przyglądała się zgromadzonym już na arenie zawodnikom. Jakby ich licząc.

Walker nie dowiedział się wtedy jeszcze po co. Miast próbować znaleźć odpowiedź na to pytanie, powrócił wzrokiem do Sylvii, słysząc jej kolejne słowa. Gotów krótko, lecz rzetelnie doprecyzować jej jakże trafny trop na temat możliwości jego mocy.

Infradźwięki, ultradźwięki, hiperdźwięki — odparł, nie wnikając już w szczegóły, iż różnice wynikały jedynie z częstotliwości. A ta, odpowiednio dobrana mogła dawać drgania wchodzące w rezonans z wybranymi celami, powodując i przekroczenie granicy wytrzymałości danego materiału, niszcząc go. Miał bowiem wrażenie, że studentka już sama do tego doszła i potrzebowała z jego strony jedynie potwierdzenia.

O możliwie bardzo negatywnym wpływie natężenia dźwięku na jednostki nie chciał zaś wspominać. Ich zadaniem nie było wszak krzywdzenie innych drużyn, wręcz trener Phil ku radości Theophilusa tego odradzał. Nakazując im skupić się na pokonaniu stawianych przez sam labirynt przeciwności i dotarciu jak najszybciej do jego środka.

Taka znajomość potrafi dać szerszy obraz. Wskazać, że nie zawsze pośpiech jest najlepszym rozwiązaniem — rzekł jeszcze tajemniczo, gdy stawali przed Flashem. Chcąc tak uprzejmie zaznaczyć, iż nie ma znaczenia, czy dotrą na arenę jako pierwsi, czy ostatni, byle tylko znaleźli się na niej przed trenerem Philem i rozpoczęciem zawodów. Mogąc tak poprzez spokojny chód jeszcze oszczędzić mające im się przydać później siły.

Z tego też powodu nie pośpieszał satyra, gdy ten, trzęsącymi się dłońmi na skutek otrzymanego od Sylvii spojrzenia, starał się związać razem ich nogi, raz za razem dając się ześlizgnąć zanadto linie. Wyraźnie robiąc wszystko byle tylko nie sprawić jasnowłosej już więcej żadnego dyskomfortu. Miast jakkolwiek krytykować, Theo w spokoju odczekał, aż w końcu, po którejś kolejnej próbie, lina została poprawnie ułożona, ściągnięta i zawiązana. Zarówno węzłem, jak i boską mocą i zdolnościami Hefajstosa.

A potem, gdy Sylvia zajęła się swoimi sprawami, jedynie jej wysłuchał, nie odpowiadając już. Jeno cierpliwie czekając aż skończy, aż będzie gotowa wykonać pierwsze, utrudnione kroki. I wykorzystując tak otrzymany czas na przeproszenie miną i spojrzeniem Flasha za przysporzone mu poniekąd, a zupełnie nieplanowane niedogodności.

Na razie… postarajmy się może, dotrzeć na arenę bez wywracania. Chwilowo nie musimy być jeszcze pierwsi — zaproponował spokojnie, gdy przenosząc swój wzrok z powrotem na Ricci, uznał, iż ta załatwiła już wszystko, cokolwiek potrzebowała. I zaraz też nadstawił ku niej swój łokieć, gestem tym proponując, by złapała go pod ramię. W swoim mniemaniu licząc, że to ułatwi im postawienie kilku pierwszych, niecodziennych kroków. Nim już do tych przywykną i będą w stanie poruszać się z wolnymi przynajmniej obiema rękami.

Nie musiał zbyt długo czekać, aż zaczęli iść. Nawet nim dotarli przez szeroką bramę z jasnego kamienia na pokrytą piaskiem posadzkę. Ku miejscu, pod którym jak podejrzewał, głęboko w podziemiach rozciągał się cel ich zadania. I chociaż stanęli na środku arenu w zasadzie ostatni, nie wywrócili się po drodze ani razu, co ciemnowłosy uważał za wystarczający sukces. Tym bardziej, iż i tak musieli zaczekać zaskakująco długą chwilę na przybycie trenera Phila, niosącego, podobnie, jak każdy z towarzyszących mu pomocników satyrów, w swych objęciach całe naręcze wszelakiej broni. Wykonanej, w zasadzie jak każdy tworzony na terenie Uniwersytetu Dawnej Grecji oręż, z niebiańskiego spiżu. Materiału zdolnego ranić wszystkie istoty związane, choć w części z boskim światem, nie stanowiąc jednak zagrożenia dla śmiertelników.

Dobra misiaczki! — zaczął satyr, jak zawsze uprzedzając swe słowa głośnym gwizdnięciem w gwizdek, co zmusiło Theo do pospiesznego ubrania na te kilka sekund słuchawek. Samego kozłonoga zaś do bezceremonialnego upuszczenia trzymanego oręża na piasek w akompaniamencie aż nazbyt głośnego huku i brzdęku. — Tym, którym zabrali swój własny oręż, może należałyby się jakieś gratulacje, ale nie usłyszelibyście ich od chcących was pożreć potworów, więc nie uzyskacie ich i ode mnie. Być przygotowanym to wasz podstawowy obowiązek herosa. Wasza zasrana zasada przetrwania numer jeden! — kontynuował, powoli krocząc wzdłuż stojących duetów półbogów. I zatrzymując się, tylko by przy ostatnich słowach pogrozić pięścią im wszystkim włącznie. Jednak wyglądało to z boku tak, jakby akurat zamierzał się na stojącą przed nim parę. — Najchętniej puściłbym więc nieprzygotowanych, jak stoją, ale wasze ewentualne zejście wskutek tego, mogłoby nie przypaść do gustu części waszych boskich tatusiów i mamuś, więc niech będzie moja strata. Bierzcie broń, którą otrzymacie od moich pomocników i nie marudźcie.

Jak na komendę, na arenie pojawiło się wiele aur. Pięknych, młodych kobiet w zwiewnych sukniach, o licach jasnych, jak cirrusy, które w mgnieniu oka zabrały od satyrów i rozdały nieuzbrojonym herosom oręż, nim ci zdążyli się po niego ruszyć. Ku zdziwieniu Theo i wielu innych półbogów, dobierając broń nawet pod preferencje danej jednostki. Może nie na tyle, by aż przynieść z akademika, pozostawione w nim osobiste uzbrojenie danego studenta. Lecz wystarczająco, aby dobrać takie analogiczne do tegoż spośród przyniesionych przez satyrów najpewniej ze zbrojowni, treningowych zasobów samej uczelni.

Trener musi być w naprawdę dobrym humorze, zauważył w myślach, mocując u pasa kordelas otrzymany od młodej aury, której dotąd nie spotkał. I zaraz dziękując jej lekkim uśmiechem i powolnym skinieniem.

No! To skoro wreszcie mamy ten etap za sobą misiaczki, czas przejść do tej ciekawej części! Przyjrzyjcie się uważnie ścianom naszej areny — rzucił trener, gdy każdy student już był uzbrojony. I aż wypowiadając ostatnie słowa, podskoczył z ekscytacji.

Dokładnie bowiem w tamtej chwili, wraz z cichym zgrzytem i metalicznym hukiem w ścianach areny, znikąd ukazały się, wyraźnie widoczne nawet z daleko, łukowate bramy. Oznaczone wielkimi, rzymskimi numerami i prowadzące wprost w mroczną, wręcz niedającą się przejrzeć wzrokiem czeluść.

Na mój gwizdek, nie wcześniej, każde z was ruszy do odpowiadającego numerowi jego drużyny wejścia. I rozpocznie zmagania ze wszystkim, co na was tam czeka. Starając się przeżyć i jak na prawdziwego herosa przystało, zwyciężyć. A ja będę was misiaczki dokładnie przy tym obserwować, więc jak któreś z was chce jeszcze zapłakać do swej mamusi lub tatusia, niech robi to lepiej teraz! — wyjaśnił satyr, wznawiając swój chód i groźnie spoglądając po pobliskich studentach. I dając wszystkim dokładnie minutę na odnalezienie numeru swojej drużyny nad jedną z bram.

Theophilus wolałby mieć na to nieco więcej czasu. Z miejsca, w którym stali wraz z Sylvią nie dostrzegał nigdzie, zapamiętanej dziesiątki, czyli o ile się nie mylił, znaku „X”. Widział jedynie te od trzydziestu w górę. Pozostałe numery, bardziej oddalone od jego lokacji, niestety rozmazywały mu się. Zmuszając go nie tylko wpierw do zmrużenia oczu, a później do zdjęcia swych okularów, aby przetrzeć ich szkła o dół swej koszulki, lecz i nawet do zamknięcia na chwilę powiek i pospiesznego zamrugania. W nadziei, że ta chwila odpoczynku, pomoże mu w uzyskaniu nieco lepszej ostrości widzenia. Nadaremnie.

Na szczęście jego starania były wystarczające, aby dokładnie w chwili, gdy trener znów zabrał głos, udało mu się dostrzec, że bramy nie są ponumerowane losowo, lecz rosnąco. Znalezienie „X” wymagało, więc kierowania się w lewą stronę od trzydziestki. Co dawało mu jako-tako bardzo względne pojęcie kierunku, w którym miał ruszyć.

Dobra misiaczki, zmówiliście już swe modlitwy, to zaczynamy! Do labiryntu! — nakazał, zaraz znów dmąc w gwizdek i tym razem, przez zaskoczenie i skupienie wciąż na bramie, a nie na trenerze, nie dając Walkerowi szansy na zatkanie w porę swych uszu spoczywającymi w jego kieszeni słuchawkami. Nawet nie pozwalając mu zdążyć po nie sięgnąć. Sprawiając tak, iż ten okropny dźwięk dotarł do jego uszu. Zmuszając go zaraz do skrzywienia się i pospiesznego przyłożenia dłoni do swych uszu w desperackiej próbie uciszenia gwizdu, choć odrobinę, bez sięgania po jego zdolność. I wręcz przeciwdziałania jej nieumyślnemu użyciu.

To kosztowało jego i Ricci kilka cennych sekund, przez które ciemnowłosy, zbyt skupiony na gwiździe, nie ruszył się. Na szczęście – co w jego mniemaniu było dużym plusem tej sytuacji – nie będąc w tym wywołanym ogłuszeniem przestoju jedynym, gdyż wiele innych par, rozpoczęło marsz ku wrotom, dopiero po ucichnięciu gwizdka.

A kiedy w końcu i jego duet ruszył w przewidywaną wcześniej przez niego stronę, starał się wynagrodzić studentce ich późny start, próbując nie spowalniać jej za bardzo. Ani kiedy kroczyli przez połacie piasku, ani też, gdy już stanęli u progu marmurowego łuku oznaczonego numerem X. Wiodącego już od progu wieloma kamiennymi, ciemnymi schodami w dół. Tak głęboko, iż z ich miejsca nie dało się dojrzeć dna.

Gotowa?, chciał zapytać jeszcze swą partnerkę, nim wkroczą do końca w tę ciemną, pełną pułapek otchłań. Lecz ledwo zdążyli postawić związane liną stopy na pierwszym stopniu schodów, a te, w akompaniamencie cichego, metalicznego stuknięcia, zmieniły się niespodziewanie w stromą zjeżdżalnię. Skutecznie pozbawiając równowagi zaskoczonego tym syna Dionizosa. A wraz z nim i poprzez związanie nóg magiczną liną i Sylvię. Sprawiając, że ci zaczęli zjeżdżać szybko w dół. Mogąc kątem oka dostrzec jedynie otaczające ich z lewej i prawej strony, sięgające obsydianowego sufitu, grube, kamienne ściany. I dosłyszeć nieco stłumiony odgłos zamykających się za nimi wrót. Tak łatwo sugerujących Theo, że labirynt, do którego wnętrza właśnie się staczali, był nie w ten sposób żywy, jak wielu studentów mogło zakładać. Miast zielonych, rosnących ścian, mając w większości raczej metal i kamień. Będąc nie tyle konstrukcyjnie żywym – a na pewno nie w pełni – co raczej do pewnego stopnia świadomym ich obecności i zdolnym do podejmowania decyzji. Pozwalających mu osiągnąć wszelkimi siłami cel, dla którego został zbudowany — na każdy możliwy sposób utrudnić studentom dotarcie do swego środka.

A Walker miał niestety wrażenie, że miejsce, do którego głębin zjeżdżali, dysponuje naprawdę sporym arsenałem wręcz zabójczych możliwości przeszkadzania im w zwycięstwie.

Sofja
Posty: 53
Rejestracja: pn kwie 26, 2021 10:02 am

Uriel

Post autor: Sofja »

Uriel Panos Sykes


Czy Uriel mógł być zdziwiony brzmieniem pierwszego imienia Sofronii? Nie, gdyż od kiedy tylko pamiętał, pod takim właśnie mianem ta figurowała na etykietach wszelkich paczek, które jej dostarczał. Co więcej, nie znał żadnego innego imienia, którym mógłby dziewczynę określić. Nie zapamiętał jakim mianem przedstawiła mu się przy ich pierwszym spotkaniu, będąc przez to zmuszonym do odczytania tegoż listy doręczeń przesyłek, którą spisał z etykiet. Wtedy jeszcze wierząc, że taki spis jest mu w ogóle potrzebny. I to właśnie z niego zapamiętując, jak nazywa się Vlassis. Nawet jeśli przez długi czas potem i tak zwracał się do niej wyłącznie per „ty” lub „psze pani”, jej prawdziwym mianem, a potem i przez długi czas Promyczkiem, nazywając ją głównie w swoich myślach. Do tego stopnia, że nie potrafił sobie przypomnieć, czy kiedykolwiek zwrócił się do niej po imieniu. Będąc święcie przekonanym, że tak i to nie raz, a mimo to nie potrafiąc dokładnie określić gdzie ani też kiedy.

Zaskoczony tym jedynie pobieżnie odnotował przyjemny chłód, a jednocześnie też i poczucie spokoju łączące się z dotykiem ich splecionych palców. Kiedy zaś do jego uszu dotarło pytanie Sofronii, wpierw tylko lekko przekrzywił głowę, zupełnie nie wiedząc, jak powinien odpowiedzieć. Nie będąc pewien, czy Promyczek chciała dowiedzieć się, jak najchętniej odreagowałby niedawne spotkanie z bogami, czy też po prostu poznać jego plany na resztę pozostałego im po treningu popołudnia i wieczoru.

A może jedno i drugie, pomyślał, zerkając kątem oka na ich złączone dłonie i zdając sobie sprawę, że w jego przypadku zarówno kwestia odreagowania boskiej interwencji, jak i zajęć na resztę dnia były ze sobą nieodłącznie powiązane. Sprowadzając się tylko do jednej, prostej myśli, że nie chciał skończyć na resztę wieczoru sam w swoim pokoju. Przynajmniej nie dopóki sprawy i problemy, od których uciekał, wciąż były tak blisko niego. Niemalże sapiąc na jego kark, nie dając się wyprzedzić o więcej niż krok i z pewnością będąc gotowymi go dopaść, gdy w samotności da swobodnie płynąć swym myślom.

W takich chwilach, jak ta, wręcz desperacko potrzebował towarzystwa i spraw, którym mógł poświęcić się w pełni. Zdolnych i na resztę dnia, a czasem i kilku następnych, naprowadzić jego myśli na odpowiednie tory. Będących niczym bilet na samolot, zdolny wywieść go daleko poza teren okupowany przez kwestie, które wciąż, w nieskończoność, czasem niemal aż nad wyraz świadomie ignorował i odkładał na później. Zamiatał niczym kurz pod dywan, wierząc, że tak da radę je przed wszystkimi ukryć. Nawet jeśli przykryta tkaniną górka stawała się coraz to większa i wyraźniej widoczna. A on sam powoli zaczynał się już o nią potykać.

Sam nie wiem — odpowiedział w końcu, biorąc głębszy oddech. — Moje plany zwykły zmieniać się jak w kalejdoskopie… Ale pewnie będzie to coś głupiego i szalonego — dodał, wzruszając ramionami z lekkim uśmiechem.

Ten jednak zdołał pozostać na jego twarzy jedynie przez sekundę. Ledwie tysiąc milisekund, których potrzebował blondyn, by uświadomić sobie jakie własne plany i potrzeby przedstawiła mu Vlassis. I jak różne te były od spontanicznego wypadu do wesołego miasteczka, który jej wcześniej proponował. Będąc wręcz niemalże tegoż przeciwieństwem. Tak jawnym i oczywistym, że uświadomiwszy je sobie, spojrzał zaraz na swą partnerkę z mieszaniną zaskoczenia i… lekkiego zawodu. Śladu myśli, że na nikogo więcej nie było w tym planie poza Sofronią miejsca.

I chociaż wcale tego nie planował, ta zmiana w jego nastroju, a zwłaszcza w jego spojrzeniu, zdawała się nie uciec uwadze dziewczyny. Zaskakując ją, dziwiąc, może nawet trochę niepokojąc. Nie potrafił dokładnie określić.

Podwieczorek w dyżurce? — zapytał, marszcząc brwi i jeszcze przez ułamek sekundy zastanawiając się nad jej reakcją. — Nie, no, ale poważnie Promyczku? Daj mi, chociaż coś, z czym mógłbym pracować! — dodał z lekkim wyrzutem.

Zaraz też z aż nad wyraz obrażoną miną, zaczął zastanawiać się nad jakimś pomysłem na uczynienie zwyczajnego deseru w klinice, czymś o wiele ciekawszym. Bardziej kolorowym jak przecież tak lubiane przez córkę Apollina pastele. I niecodziennym. Wpisującym się w charakter święta, a w szczególności – jak na takie przystało – niepowiązanym w żaden sposób z pracą. Z tą bowiem, w jego odczuciu, dziewczyna tego dnia już wystarczająco dużo miała do czynienia. Nie mogąc przez nią nawet pozwolić sobie – i to w Lenaje! – na ich zwyczajową przerwę na wspólną kawę.

Dobra! — rzekł wreszcie po chwili milczenia, wpadając na w swoim mniemaniu genialny pomysł. — Chcesz ciasteczko i czekoladę, to będziesz mieć ciasteczko i czekoladę. Ale nie będzie to pierwsza lepsza czekolada z automatu. Robimy to po mojemu! Po zawodach zabieram cię do jakiejś cukierni, w której sprzedają niecodzienne, kolorowe desery i kupujemy te z nich, które wydadzą nam się najdziwniejsze. A potem, zdobywszy w podobny sposób czekoladę, porywam cię w tylko mnie chyba znane na tej uczelni miejsce. I tam, a nie przy jakiejś pracy, robimy sobie degustację, jednocześnie… — zaczął wyjaśniać, już widząc w swoich myślach ich dwójkę wśród kolorowych ciast o dziwacznych kształtach, siedzącą w malutkiej rupieciarni na strychu rektoratu. I w blasku ostatnich promieni słońca, wpadających przez dające widok na cały kampus okna, śmiejących się z… Gry? Filmu?

W tej jednej kwestii brakowało mu trochę pomysłu. Niewielkie pomieszczenie nie dawało za dużo sposobności ruchu do rozłożenia maty do Twistera, czy też i rozegrania pojedynku w Just Dance. Nie miało też kontaktów, do których mogliby podłączyć telewizor, ani nawet specjalnie miejsca, gdzie mogliby ten wstawić, dając im szansę oglądać coś najwyżej na niewielkich ekranach telefonów. Potrzebował, więc czegoś małego. Wymagającego jedynie najwyżej odrobiny przestrzeni i światła jak komiks… Albo książka.

O! Wiem! Szukamy najbardziej absurdalnych fragmentów około mitologicznych książek. Możemy sobie z tego zrobić nawet mały konkurs! Mam jedną taką, w której mój tatuś przebrany w rzymską zbroję lata po Nowym Jorku udając superbohatera. A twój jest zło.. jego antagonistą, bo… yyym… umarł — kontynuował i choć początkowo jego propozycja, zwłaszcza z uwzględnieniem w niej twórczości Giando Siguraniego, wydawała mu się idealnym, wręcz niemającym absolutnie żadnych wad pomysłem, z każdym kolejnym słowem zaczynał te coraz to liczniej dostrzec. W końcu Sofronia, zwłaszcza w perspektywie ich niedawnego spotkania z Apollinem i Hermesem, mogła nie chcieć czytać nic z nimi powiązanego. A tym bardziej nie mieć ochoty na poznanie nawet króciutkiej powieści, w której bóg muzyki najpierw doprowadził do swego skończenia w Hadesie, a potem, zmanipulowany, zaczął sprowadzać tam i innych bogów.

Kiedy jednak zerknął na twarz swego Promyczka, zrozumiał, że jego obawy były raczej bezpodstawne. Miast dostrzec w jej zazwyczaj nieruchomych, wręcz kamiennych oczach przebłyski złości, mógł dać sobie i głowę uciąć, że ujrzał w nich pełne zachwytu iskierki. Oznaki wręcz dziecięcej radości, którą tylko potwierdził mu i szeroki, przywołujący na myśl teletubisiowe słoneczko uśmiech.

Twój plan jest najlepszym, jaki mogłam kiedykolwiek usłyszeć. Jesteś geniuszem — oznajmiła mu też zaraz, poprawiając swoje okulary. — Ale sceny śmierci Apolla to będziesz musiał mi nawet powtarzać.

Mogę ci je nawet odegrać. Tylko nie każ mi do tego przywdziewać chitonu. Starczy, że muszę ten nosić w każde walentynki — zaproponował, odruchowo lekko krzywiąc się na wspomnienie chwili, gdy w pierwsze święto miłości mające miejsce po nieszczęsnej misji od Erosa, odkrył, że wszystkie jego ubrania zniknęły. Pozostawiając mu miast nich do przywdziania poza bielizną, czy biżuterią jedynie chiton, pasujące doń krótkie spodenki i wiązane sandały ze skrzydełkami. Zmuszając go by w tym chodził przez cały dzień, aż do zakończenia święta. I chociaż po nim wnętrze jego szafy równie magicznie, co zniknęło, wróciło, w kolejne walentynki ta sytuacja znów się powtórzyła. I nie miał najmniejszych wątpliwości, że i w najbliższe będzie tak samo.

Wystarczy mi samo odgrywanie śmierci Apolla. Już jestem zachwycona — odparła Vlassis, skłaniając tymi dwoma, krótkimi zdaniami i jego do szczerego, szerokiego uśmiechu.

No to jesteśmy umówieni — podsumował, więc zara radośnie, dokładnie w chwili, gdy stanęli twarzą w twarz ze służącym pomocą trenerowi, starszym satyrem.

Ten praktycznie bez słowa, jedynie zmierzywszy ich wzrokiem, przystąpił do związania ich nóg. Wprawnymi ruchami i węzłami, z pomocą magicznej liny łącząc prawą nogę Uriela z lewą nową Sofronii. I dopiero w chwili, kiedy ta część przygotowań do mającego się lada-moment rozpocząć turnieju była już skończona, kierując myśli chłopaka na temat zawodów. A dokładniej sposobu na przejście tych z jak najmniejszą ilością wywrotek po drodze.

Nie, żeby bał się jakoś szczególnie upadków. Do ilości odbytych w życiu, nieplanowanych spotkań z ziemią już dawno stracił rachubę, a przecież i tego dnia zaliczył dwa kolejne. Mimo to wolał uniknąć niepotrzebnych sińców. Zwłaszcza gdy jego zetknięcie się z gruntem miało pociągnąć za sobą i do upadku Promyczka. Niezapowiedziane spotkanie rodzinne w aż tak szerokim gronie raczej nie przypadłoby nikomu do gustu. Zwłaszcza nie samej Gai.

Tylko idąc tym tokiem myślenia, czy to znaczy, że chodzimy nieustannie po swojej praprababci?, zapytał sam siebie i zaraz szybko pokręcił głową, starając się odpędzić z niej tę konkretną myśl. Niektórych boskich kwestii lepiej było nie rozważać. Nawet po ambrozji.

Miast więc zastanawiać się nad swoją genealogią, zaczął szybko rozpatrywać możliwe sposoby poradzenia sobie z utrudnionym przemieszczaniem się. Już po pierwszych chwiejnych krokach widząc, że nie obejdzie się bez znalezienia dobrego rozwiązania na zachowanie przez nich równego, intuicyjnego tempa. Niczym w muzyce, zapisanego prostego metrum. Czegoś, co tak jak, gdy dopiero zaczynał uczyć się kontroli swej zdolności teleportacji, wymuszałoby na nich wykonywanie konkretnego ruchu w rytm kolejnych nut. Jakiejś wkręcającej się w myśli melodii, nad którą nie musieliby się nawet specjalnie zastanawiać. Ot, po prostu nie mogąc wyrzucić jej ze swojej głowy.

Ale która piosenka jest tak charakterystyczną, by się nadać?, pomyślał, odruchowo uderzając się dwa razy szybko w udo. I zaraz dostawiając do tych uderzeń kolejny, chwiejny krok, zbliżający ich bliżej areny. A jednocześnie i, wraz z poprzednimi uderzeniami, zdolny przypomnieć mu charakterystyczne brzmienie, znanej chyba każdemu melodii zespołu Queen. Wkręcającego się aż nadto w myśli i zachęcającego do klaskania utworu „We Will Rock You”. Piosenki, która miała szansę doskonale nadawać się do tego zdania.

Hej, czekaj Promyczku, mam pomysł! — rzucił, zatrzymując dziewczynę. I zaraz dwa razy uderzył się wolną dłonią w udo, by następnie tupnąć. Po czym powturzył ten zestaw czynności czynność jeszcze dwukrotnie. — We will, we will rock you — zanucił, nie przestając wybijać rytmu. — Musisz to kojarzyć, Queen to legenda. We will, we will rock you… Idziemy w rytm tego. Na pierwszą ćwierćnutę ja stawiam lewą nogą, na drugą ćwierćnutę ty prawą. Jako półnutę dostawiamy związaną nogę. I tak w kółko.

Ku jego radości nie musiał mówić nic więcej. To krótkie wyjaśnienie starczyło, aby Sofronia nie tylko zrozumiała jego pomysł, ale i poprzez kiwnięcie głową się na niego zgodziła. A potem, w rytm kolejnych wystukiwanych przez niego nut, wykonała wraz z nim pierwsze z rytmicznych kroków. Dających mu nadzieję, że ten plan naprawdę może się sprawdzić. Już w połowie trasy umożliwiając mu zaprzestanie uderzania w swe udo. Kiedy zaś, po przemowie trenera, przyszło im znowu ruszyć przed siebie, pozwalając mu nawet to zupełnie pominąć. Prosty rytm i wkręcająca się w głowę melodia, którą znał praktycznie każdy, w spokoju wystarczyły, aby miast na chodzie mogli się skupić na odnalezieniu stosownego numeru, rzymskiej jedynki, nad jednymi z wrót. I aby dotarli doń bez wywracania się.

Niestety dalej droga nie poszła już im tak dobrze. Schody nie tylko nieco wybijały ich z rytmu, zmuszając do uważniejszego, powolniejszego stawiania stóp na kolejnych stopniach, ale i gdy stanęli na zaledwie trzecim z nich, przestały w ogóle być schodami. Zamieniając się w przydługą, aż nieco nazbyt stromą zjeżdżalnię. Z pomocą zaskoczenia i utraty równowagi, zmuszając ich nie tylko do wywrotki i wylądowania pośladkami na środku konstrukcji, ale i za sprawą grawitacji, do szybkiego zjazdu w jej dół.

Łiiii! — zakrzyknął mimo tego, tuż po pierwszym szoku Sykes, odruchowo unosząc obie ręce wysoko w górę. I nadal nie puszczając przy tym ręki Promyczka, a jedynie odrobinę mocniej splatając jej palce ze swoimi. — Woohoo! — dodał, podekscytowany, gdy mijali kolejne stopy zjeżdżalni, spadając coraz to bardziej w głąb i w głąb labiryntu. Przez otaczające ich zewsząd, wysokie ściany, przywołujące mu na myśl skojarzenia z filmowym „Więźniem labiryntu”, zupełnie nie mając pojęcia, cóż czeka na jego dnie. Ani też, w jaki sposób owa konstrukcja się kończy. Czy aby na jej ostatnich metrach nie czekają krata, ostre kolce, albo dziura do samego Tartaru.

Mimo to chłopak zupełnie nie przejmował się tą kwestią. Ciesząc się śmiesznym, tak doskonale mu znanym uczuciem w żołądku, podczas prawie całego zjazdu bawił się tak, jakby nie byli w potencjalnie śmiertelnej metalowo-kamiennej pułapce, a w wielkim, dmuchanym zamku w wesołym miasteczku. Dopiero dostrzegłszy koniec zjeżdżanli, na wpół zaokrąglony, niczym quater-pipe w skateparku, dopuszczając do swoich myśli cokolwiek więcej poza czystą, niewinną, dziecięcą radością.

Tą myślą była króciutka wizja. Obraz ich dwójki wylatującej w powietrze wskutek wybicia i nabranej prędkości i bezwładnie podążającej wprost do ziejącej poniżej, głębokiej przepaści w zwolnionym tempie w rytm lecącego w tle „Only Time” Enyi. Względnie w akompaniamencie tej melodii rozbijającej się o niewielką platformę, którą Sykes dostrzegł w słabym, przypominającym ledową listwę świetle, jakieś ponad dwa metry dalej.

Czyli jednak Tartar albo od razu nagłe spotkanie z Tanatosem, zdążył jeszcze pomyśleć, nim, starając się wyrzucić z głowy obraz wyjątkowo głupiej miny, którą zapewne by zrobił na mgnienie przed swą śmiercią, zmrużył oczy. Spiął mięśnie i skupiając się w pełni na widoku platformy, tak aby nawet nie dająca mu się zagłuszyć niczym spokojna melodia, nie przeszkodziła mu, na kilka cali przed samą rampą, wziął głęboki wdech. I bez żadnego ostrzeżenia, innego niż mocniejsze zaciśnięcie swej dłoni na dłoni Sofornii, przytrzymując tę, wśród złocistych iskierek, przeniósł ich dwójkę w mgnieniu oka na środek platformy.

Nie zdążył nawet pomyśleć, że im się udało. Ani też, iż są cali. Wcześniejsza prędkość i utrudnienie w postaci związanych ze sobą nóg wystarczyły, by ledwo po zetknięciu się ich stóp z powierzchnią platformy stracili równowagę. Zachwiali się, zmuszając Uriela w instynktownym odruchu do złapania Promyczka tak, aby ta na ile się dało, wyglądała bardziej na nim niż na kamiennej powierzchni. Jego osobą w miarę amortyzując swój dość bolesny dla niego upadek. Z pewnością kosztujący go kilka sińców na łokciach i łopatkach i nieco nieprzyjemne stłuczenie kości ogonowej.

Mimo to, gdy już leżeli wspólnie na chłodnej ziemi, zamiast narzekać, czy też przejąć się nieprzyjemnym dzwonieniem w uszach, blondyn wybuchnął śmiechem. A potem, nie podnosząc się, uniósł do góry lewą rękę i wskazał w stronę zjeżdżalni.

Genialne! Ja chcę jeszcze raz! — zakrzyknął, będąc gotowym zaraz spróbować teleportować ich na sam środek zjeżdżalni. — Dajesz Promyczku, jeszcze jeden raz! Tym razem spróbujmy zrobić fikołka, nim się tu teleportujemy! — zaproponował, szczerze podekscytowany własnym pomysłem.

Kojarzył on mu się on nieodparcie z tymi wszystkimi chwilami, gdy po raz pierwszy, w przypływie adrenaliny, jeszcze w swym w pełni śmiertelnym życiu, w towarzystwie swej dawnej przyjaciółki Aurory, decydował się, że spróbuje wykonać w skateparku jakąś trudną sztuczkę, jak na przykład backflip. Nie zważając na możliwe konsekwencje i nieraz pomimo odczuwanego już bólu wskutek poprzedniej, nieudanej próby. Wychodząc z założenia, że za kolejną, jeśli włoży w nią więcej wysiłku i nie będzie się poddawał, uda mu się. Nawet jeśli rzeczywistość lubiła tę wiarę w bezlitosny sposób weryfikować.

A w ogóle to jesteś cała? — dopytał jeszcze, zerkając na twarz towarzyszki i z wyraźną troską uważnie się jej przyglądając. Chcąc upewnić się, nim powtórzą zjazd bądź też zdecydują się jednak zmierzyć z czymkolwiek, co czekało na nich wewnątrz labiryntu, iż jego Promyczek jest w dobrej formie. I nie potrzebuje ani chwili odpoczynku, ani też pomocy własnych umiejętności. Tym bardziej, iż ostry, promieniujący od jego kości ogonowej, przeszywający ból, którego nie potrafił tak zignorować, jak wczesniej stłuczonej kostki, jasno mu podpowiadał, że te przydałyby się bardzo jemu samemu. Miał bowiem wrażenie, że nie spotkali się nawet z pierwszą zapewne licznych, czekający na nich w głębi labiryntu pułapek i przeszkód.

Methrylis
Posty: 34
Rejestracja: sob paź 08, 2022 8:18 pm

Re: Uniwersytet Dawnej Grecji [fantasy, nieograniczone, mieszane, nabór]

Post autor: Methrylis »

ANTONETTE

I tak oto działała psychologia tłumu, a przynajmniej zdaniem Tosi. No, w zasadzie to nieco wybiórczo, ale czy to miało jakieś znaczenie? Według Tosi — nie. Wszystko bowiem składało się na emocje, a te wprost pulsowały w tym żywym organizmie, jakim był zwarty tłum uczniów. Antonette napawała się nim z takim uwielbieniem, że aż zaczęła się zastanawiać, czy to oby nie jej jakaś ukryta moc: czerpanie energii z cudzej energii. Albo tak po prostu działali ekstrawertycy — kto wie! Tak czy siak, wyczuwalne emocje były jak gruba, lepka sieć oplatająca wszystkich uczestników tych wyjątkowych zawodów. Tosia widziała je wyraźnie i aż miała ochotę się w tę sieć dobrowolnie opleść, czując wyraźnie i z przyjemnością, że byłaby to jej ulubiona szata. Nabrała więc powietrza do płuc, oddychając pełną piersią. W tym wszystkim filtrowała odczucia i oddzielała te złe, czyli niezadowolenie, strach i stres, od tych dobrych, a więc motywacji, radości i podekscytowania. I właśnie to ostatnie pędziło w żyłach Tosi, uderzając do głowy. I to tak bardzo, że aż ją zaczęły denerwować statyczne, zbyt spokojne i zdawkowe słowa Wujka.

Ale nawet mimo to, z jej rumianej twarzy nie schodził szeroki uśmiech, a oczy nie gasły, jaśniejąc milionem spadających gwiazd.

Wyglądała nieco jak obłąkana i łatwo byłoby się jej w takim stanie wystraszyć, ale na coś takiego Tosia zareagowałaby tylko głośnym śmiechem. Co, oczywiście, w ogóle by sytuacji nie polepszyło.

Oj, Wujek! — klepnęła go mocno po ramieniu w geście dodania otuchy. — Żadne „przeżyć”! Tu w ogóle nie o przeżycie, Wujek, chodzi! Tylko o ŻYCIE! Czaisz, Wujek? Żadne „prze-”! Tylko życie! Nawet tobie by się kiedyś znudziło zbyt nudne życie. Bo pomyśl, jak by to było wykuwać wiecznie ten jeden zwykły młot? Bez żadnych ozdób, bez żadnych różnic, choćby w odcieniu stali lub drewna na rączce. Czy nie czułbyś się wtedy znużony? No pewnie, że tak, Wujek! Bo to trzeba EMOCJI! — zakrzyknęła, tak gwałtownie rozkładając ramiona, że o mało co by kogoś nie uderzyła. I nawet by tego nie zauważyła. — Więc nawet jak umrzemy, to przynajmniej jakąś ciekawą śmiercią!

Nieironicznie ta wizja cieszyła Tosię. Tym bardziej, że doskonale wiedziała, że labirynt na pewno nie był śmiercionośny, wbrew temu, co mówił trener. Panienka Johnson bardzo go lubiła, dlatego wiedziała, że im groźniej mówił, tym było lepiej. Prawdziwie zmartwiłaby się, gdyby trener ich uspokajał, że nic im tam nie groziło. A tak to — była zupełnie spokojna.

I tak! — zawołała dziarsko. — To ma być zabawa i będzie zabawa! Ale taka konkretna zabawa, więc żadnych ustępstw i zero opieprzania się, Wujek!

Na szczęście słów o niewłączaniu trybu bojowego Tosia już nie słyszała, bo była zbyt podekscytowana zbliżaniem się do areny. Tym bardziej, że wspomniany tryb już dawno miała uruchomiony.

Wszystko było gotowe: lina zawiązana, numery wyznaczone, bramy otworzone. A więc ruszyli! Tosia aż zaśmiała się radośnie pod nosem: niczym dziecko, które wpadło z impetem do basenu pełnego kolorowych kulek. Być może właśnie dlatego, kiedy wkroczyli w ciemność prowadzącą do labiryntu, serce Tosi szalało w piersi niczym rozćwierkany ptak. Gdy zaś schody nagle się spłaszczyły, zrzucając ich w otchłań, niemal nie wyskoczyło z zaskoczenia. Z jej gardła wyrwał się piskliwy krzyk, ni to przerażony, ni to zachwycony. Lądowanie zaś mieli dość twarde, bo nie dość, że upadli na twardą posadzkę, to jeszcze stracili równowagę i runęli. Antonette owo lądowanie miała wprawdzie odrobine miększe, bo upadła na Demosa, ale i tak nie było to wymarzone przywitanie przez labirynt.

Tosia zaśmiała się radośnie, jednocześnie rozmasowując sobie łokieć, który chyba trochę obiła. Serce wciąż waliło jej jak młotem, ale była tak zachwycona poziomem adrenaliny, jaki w niej buzował, że nie była w stanie zetrzeć ze swojej twarzy szerokiego uśmiechu.

Chodź, Wujek! Idziemy dalej! — poganiała go niecierpliwie, bojąc się, że inni wylądowali dużo zgrabniej, przez co zyskali sporą przewagę. — Żyjesz? No to wstawaj, nooo!

Sama na niego krzyczała, chociaż bez jego pomocy nie była w stanie się podnieść — chociażby ze względu na linę, która ich łączyła. Niezbyt zgrabnie, ale skutecznie w końcu jakoś się podnieśli i powoli zaczęli kuśtykać do przodu. Tosia, zupełnie malutka, przyległa do Demosa, zupełnie wielkiego, obejmując go ramieniem, aby było im jakoś wygodniej. I tutaj fakt, że oboje całkiem nieźle się znali, robił bardzo dużo — bo nie czuli się w swoim towarzystwie niezręcznie, a ten przyjacielski dotyk nie robił na nich wrażenia.

Korzystając z chwili podejrzanego spokoju, Tosia rozejrzała się dookoła. Otaczały ich głównie mury: miejscami ceglane, czasami metalowe. Całość przywodziła jej na myśl skomplikowany kompleks fabryk, z tą różnicą, że tam hale były duże i przestronne, a tu rozciągała się plątanina korytarzy długich, wąskich, ciemnych i dość klaustrofobicznych.

Brrr… — Aż zadrżała. — Ponuro tu, nie? Prawie w ogóle światła nie ma. Ale i tak myślałam, że to będzie taki zwykły labirynt! Taki, wiesz, roślinny. Ale wiesz co? Tak jest chyba lepiej! Bo przynajmniej żadne żyjątka nas nie zaskoczą. Wiesz, tu to co najwyżej pajęczyny i szczury mogą nas zaskoczyć… boisz się szczurów, Wujek? — zapytała ze szczerą ciekawością, przyglądając się jego twarzy. — Ja trochę tak, ale jeszcze bardziej obrzydzają mnie te takie żyjątka żyjące w ziemi i trawie. A w labiryncie na pewno by takie żyły. A wiesz — pytała żywiołowo — co byłoby jeszcze gorsze?! Wyobraź sobie, Wujek, że ci nagle taka jakaś ręka wyłazi z tego żywopłotu, tak o, tu, po twojej stronie! Straszne, nie?! To pewnie byłaby ręka jakiegoś zombie. Okropność.

Szli dalej, teoretycznie skupieni, nawet mimo tego, że jadaczka Tosi się nie zamykała. Ale oboje byli świadomi, że za chwilę coś się stanie, że za moment coś ich zaatakuje. Musieli mieć się na baczności i reagować na każdą anomalię. Ale na razie, o dziwo, nic się nie działo.

Ciekawe, czy dałoby tu radę kogoś przywołać — zagadnęła na głos. — Moglibyśmy kogoś na zwiady wysłać. No wiesz — tłumaczyła na wypadek, gdyby Tościk nie rozumiał — potrafię przywoływać byty astralne. Nie na długo, ale jednak. Mam nawet kilka ulubionych, wiesz? Jedną nazywam Margaritą, bo mówi w jakimś dziwnym języku, którego nie rozumiem, a jedno słowo brzmiało podobnie do margarity, więc tak zostało. Ale ona mnie rozumie, a do mnie mówi na migi. Nawet miła jest, choć trochę dziwna. Ale one wszystkie są trochę dziwne.

Tak naprawdę wcale nie były aż tak dziwne, bo albo przypominały obłoczki mgły, albo postaci w miarę humanoidalne. Nie umiała jeszcze stworzyć nic bardziej zaawansowanego, ale wierzyła, że wszystko jeszcze przed nią.

I kiedy tak się nad tym zastanawiała, w jednym ułamku sekundy usłyszała jakiś złowrogi świst, na który zareagowała przestraszonym krzykiem. W drugim ułamku, coś przeleciało centymetry przed ich twarzami. Momentalnie zamarli, po czym zrobili niezgrabne kroki do tyłu, panicznie uciekając przed zagrożeniem, którego jeszcze nie rozumieli.

Ej, co to było?! — pisnęła zszokowana Tosia.

Jej radość i ekscytacja na moment minęły. Chwilę później, gdy to coś znowu świsnęło, wcześniej wymienione odczucia zastąpił nieprzyjemny, oblepiający zimną mazią strach.

Czy… — bełkotała, coraz bledsza — czy to są… piły?

Nie tylko. Piły tarczowe, noże, siekiery, ostrza do kos, topory. Wszystko, co było bardzo ostre i co mogło mocno skaleczyć. Śmiercionośne narzędzia fruwały sobie beztrosko między ścianami, wypluwane przez jakieś ukryte mechanizmy. Tu, gdzie stali, nic ich nie sięgało, ale cóż z tego, skoro musieli iść dalej — a dalej latały siekiery?! Zadanie więc wydawało się w teorii nieskomplikowane: trzeba było minąć ten odcinek z zachowaniem życia.

No tak, bułka z masłem.

I co teraz?

Tosia zaczynała lekko panikować, o co była na siebie absolutnie wściekła. Sama na początku tyle gadała, by traktować całość jak przygodę, a teraz miękły jej kolana. Chciała wziąć się w garść, ale to, wbrew pozorom, wcale nie było takie proste. Uspokoił ją dopiero wyjątkowo skupiony wyraz twarzy Demosa, który z wielką uwagą przyglądał się wystrzeliwanym ze ściany ostrzom. Gałki oczne skakały od jednego noża do drugiej kosy — i z powrotem. W pewnym momencie jej partner zaczął nawet coś mruczeć pod nosem. Tosia miała ogromną ochotę zadać milion pytań, ale czuła, że teraz nie należało mu przeszkadzać.

Wyglądało bowiem na to, że Wujek miał plan!

ODPOWIEDZ