Pogoda idealnie odzwierciedlała ponurą porę roku, miejsce naszej wędrówki czy nawet sytuację w Kompanii. Jeźdźcy nie byli zadowoleni; na którego bym nie spojrzał, w tego oczach na samym dnie ukrywał się niemalże zwierzęcy, zaślepiony gniew, rozczarowanie czy w najlepszym razie niechęć. Jednak sam po sobie wiedziałem, że podobne uczucia i emocje z czasem gasną niczym płomień świecy, ulegając całkowitemu wypaleniu. Po pewnym czasie stapiały się jak wosk i krzepły - w tej nowej, dziwacznej formie, trudnej do odgadnienia, nierzadko i dla samego właściciela. Być może właśnie stąd dawne waśnie stawały się równie niezrozumiałe, niepojęte, zgoła bezsensowne czy bezcelowe? Bo kto szuka sensu w zastygłym wosku, już bezużytecznym?
Wiedziałem, że z czasem ogień nienawiści i gniewu przepadnie w ich sercach, a na dnie oczu znów pojawi się spokój; uczucia, z początku żywe, z czasem smakowały jak popiół i kurz, a koniec końców znikały, przepadały bez śladu, żegnane niekiedy jakąś zabłąkaną myślą, zagubionym wspomnieniem.
Obojętność była wspaniałym darem czasu; stopniowo dla człowieka coraz więcej przestawało mieć znaczenie, także przyziemne, ludzkie sprawy. Chociaż część zimnych, zaklętych w kamień serc członków Kompanii znów zabiła mocniej dla kobiet i dóbr przyziemnych, nie wątpiłem, że dla większości z nich było to jedynie przejściowe. Tutaj, pod wpływem alkoholu i ludzkich, prostych zabaw, których dawno nie mieli okazji zasmakować, obudziła się w nich na powrót dawna hulaszcza natura. Wszakże od dawien dawna nie zawitaliśmy do żadnej gospody, wioski czy miasta; jakoś się nie złożyły tak losy.
Tak czy inaczej życie uczyło, że wszystko to - czy radości, czy gniew, czy nieszczęścia - były jedynie przejściowe; Jeźdźcy, nawet ci bardziej gniewni, z czasem przywykną do nowej sytuacji. Dyscyplina, powrót do starego trybu życia i zderzenie się z szarą, brudną rzeczywistością i poczucie braterstwa Jeźdźców - ta więź magii i krwi, łącząca nas wszystkich nierozerwalną nicią - skutecznie w tym pomagały. Stąd też Bunt na Pustkowiach był zgoła tak bardzo rzeczą nieprawdopodobną, że gdyby tylko ktoś mi wywróżył coś podobnego, jedynie bym się uśmiechnął z pogardą.
Te ostatnie dwa dni nasunęły mi wiele obserwacji; przede wszystkim to, że moja niepokorna, na pozór trzpiotowata żonka uważnie słuchała moich słów, także mojej rzuconej mimochodem wzmianki o świecach. Pamiętała… nawet samej będąc mocno nietrzeźwą… jakkolwiek dziwnie to by nie zabrzmiało, tym prostym gestem zyskała w moich oczach, nawet jeśli nie był to podziw czy szacunek, ale najzwyklejsze uznanie.
Z tego też względu w dniu narady wyszedłem z komnaty cicho, jedynie opatulając ją kołdrą ostrożnie; kominek, wygasły w nocy, rozpaliłem na nowo, jako że nocny chłód jeszcze mocno nas wszystkich trzymał, gryząc po łydkach i kostkach. Powoli znów trzeba było rzucać zaklęcia na panny, wiązać ich widzenie złudnymi, najpiękniejszymi mirażami. Skrzący się śnieg miał przykrywać wypaloną, popękaną ziemię, a lodowaty puch miał sypać się z martwych już przed wiekami drzew.
Nieraz się zastanawiano, co wydarzyło się na Pustkowiach i co sprawiło, że zalęgły się tam najgłębsze koszmary, a światy przenikały się pomiędzy sobą, nieostrożnego wędrowca prowadząc w dziwaczne miejsca; osobiście byłem zdania, że mógł żyć tam ktoś, żywiący się magią śmierci lub coś na kształt pradawnych czarów, potężnych wówczas zniszczyć nawet i kontynenty. Niewątpliwie przecież Pustkowia zmieniały ludzi i inne istoty w coś znacznie gorszego, przekształcając ich w potwory. Dość, by mówić o marach, łudzących kobiety i wprowadzających je do swoich koszmarnych legowisk; dość, by mówić o dawnych polach bitwy czy chociażby Grajku bądź Dzikim Gonie, zwanym czasem Tym-Co-Przemierza-Szczyty. Liczyłem, że długo jeszcze żadnej z tych istot nie spotkamy, mimo to miałem wrażenie, że nasze kobiety przyciągały kłopoty i nieszczęścia do siebie niczym magnes. A może któraś z nich miała w swoich jukach jakiś talizman, czy też amulet, czy też inne przekleństwo, które przyciągało podobne stworzenia? Chyba że któraś z zazdrosnych panien, babek czy ciotek rzuciła na jedną z nich klątwę… trudno było mi wykluczyć jakąkolwiek możliwość - z drugiej strony błądziłem niczym zwierzyna we mgle.
I chociaż juki zostały dyskretnie sprawdzone - swoje sposoby wszakże mieliśmy - oględziny niczego nie znalazły i nie wykazały. Żadnych ukrytych ziół, symboli, kamieni czy znaków. Nic. Pusto. Tak, jak gdybym wszystkie te wydarzenia sobie uwidział…
A przecież już teraz one wszystkie wydawały się nierealne. Targ Wiedźm, którego uczestnikiem nigdy już nie miałem pozostać - wszakże co miałbym z tymi strzygami przehandlować? - zdawał się teraz być zgoła jedynie wielobarwnym, rozmazanym obrazem na pozór sennej mary.
Noc przed wyjazdem również była pracowita; chociaż do podtrzymania iluzji potrzebni byli wszyscy Jeźdźcy, jako że wszyscy dawali od siebie jakąś cząstkę czarów, nie wszystkich trzeba było budzić. Mogli użyczyć swojej mocy także śniąc, przebywając w całkowicie innym świecie... nie naruszaliśmy tej granicy, nawet jeśli byliśmy w stanie przybyć w czyjś sen, będąc równie żywymi, namacalnymi istotami jak w rzeczywistości.
Po ścianach fortecy pięły się srebrzystozielone nici zaklęć, rozrastając się niby winorośl; szmaragdowy ogień odbijał się w oczach Hathora i Hawarela naprzeciwko mnie. Cisza była wręcz idealna, przerywana jedynie trzaskaniem ognia i pożeranego przez płomienie drwa.
Oczaruj, kryjąc koszmar, zachwyć, pudrując brzydotę; skuś opornych, rozmiłuj w sobbie kamienne serce.
I chociaż naszych serc nie mogło nic zwieść, gdyż mieliśmy je z kamienia, z oczyma było dużo łatwiej. Ale czyż nie dotyczyło to każdego? Wszak niektórzy żonkosie przypominali właśnie zakochanych głupców, nawet teraz wiodąc tęsknym, zakochanym spojrzeniem w ślad za komnatami, w których spoczywały ich małżonki; reszta zaś wpatrywała się twardo i nieustępliwie w powoli gasnący ogień. Dopiero kiedy płomienie zgasną, wszystkie, co do ostatniego, dopiero wtedy zaklęcie iluzji miało najsilniejszą moc.
Chociaż imiona ich są znajome, a oczy jasne i żywe,
I chociaż są jak ludzie, na twarzach noszą maski złudne,
Głęboko w ich duszach tli się serce z kamienia,
A spojrzenia są pełne pogardy, mroczne, fałszywe.
Dawno już nie zaznali miłości ni wiary,
W świecie, w którym czas nie przemija, a stoi,
Ich dusze, znużone wieczną wędrówką -
Tym głębiej czują swe wady, przywary.
Bo to nie zwierzę jest nam największym wrogiem,
Nie niedźwiedź, wilk, dzik czy insze leśne stworzenie,
Nawet nie wampir, mara, wiedźma czy strzyga,
Lecz właśnie - inny człowiek.
Im dłużej czas przemija, im wolniej płynie,
Tym zwierzę bardziej dochodzi do głosu.
Silni jednością, w swej pysze i chwale,
Nie wiedzą, że człowiek kiedyś przeminie.
Zostanie wtedy już tylko zwierzę
I nawet śladu człowieka w nich nie znajdziesz,
W ich oczach pustych, pełnych pogardy.
Odwróciłem wzrok od płomieni, przypominając sobie dalsze zwrotki tego ludowego wiersza. Z rzadka napotykaliśmy wieśniaka - częściej naiwną, rozmarzoną wieśniaczkę - który by sięgał myślami czegoś więcej, aniżeli tylko jutrzejszego dnia, tego, co włożyć do miski i kiedy trzeba będzie obsiewać pola. A jednak w jednej - tak ogółem licząc - na trzydzieści wsi znalazł się zawsze taki jeden rodzynek, silący się na wiersze czy piosenki. I było w tej poezji prostej, naiwnej, coś tak urzekającego, że nawet i ja - człowiek, który zwykle zbywał podobne rzeczy machnięciem ręki - zatrzymywał się, nasłuchując ciekawie. Prości, niewykształceni ludzie posiadali ten niezwykły dar obserwacji i pamięci, której niejeden mógł im pozazdrościć. Niezwykłe wydawało mi się to, jak potrafili przekształcić to w legendy, podania, bajki, opowieści czy śpiewki.
Moje myśli mimowolnie wróciły do Halse’a; do nieustępliwego Zwierzołaka o żelaznej woli i żelaznym sercu. W każdej Kompanii potrzebny był ktoś taki - zbyt miękki i ustępliwy zastępca świadczył, że i dowódca jest chwiejny; jeden z nich musiał być kowadłem, a drugi młotem. Nie czułem się dobrze z myślą, że miałbym wieloletniego towarzysza - przyjaciela zostawić tutaj, a z drugiej strony wiedziałem, że tu zapewniono by mu lepszą opiekę. Jednocześnie siłą rzeczy zacząłem się zastanawiać, czy jakakolwiek trucizna miałaby mu zaszkodzić w tym stopniu?
Te zioła miały mu pomóc… pomóc, wyleczyć, wyciągnąć z tego stanu, jakkolwiek by to zwać. A jednak nie działały. Nie negowałem wiedzy opiekunek Halse’a, ale jednocześnie, mimo wszystko, trudno mi było nie być podejrzliwym… miałem ku niemu pełen dostęp, wiedziałem, że nawet teraz, w środku nocy, zostałbym do niego wpuszczony. A jednak w głowie cały czas tkwiła jakaś dziwaczna myśl, przekonanie, że coś w tym wszystkim było nie tak - tylko jeszcze nie miałem pojęcia, co.
Wiedziałem, że nie wszyscy Jeźdźcy byli zadowoleni z mojej decyzji, uznając ją za zdradę, porzucenie, nielojalność. A jednak dowódca musiał umieć uszeregować priorytety, zadecydować kto jest ważniejszy. Uczucia miały swoją wagę, ciężar i cenę; nie były, prawda, kanką mleka czy workiem mąki, by ustawić je na wadze, ale całokształt opierał się na skali korzyści i niekorzyści, opłacalności i nieopłacalności. Z jednej strony lojalność była piękną cechą, tak opiewaną w pieśniach, a z drugiej… jej cena była bardzo wysoka, niekiedy kosztująca życia innych osób.
Historia Halse’a była taka sama. Niczym się nie różniła od tych, które przeżywałem już dawniej. Halse, mimo że był moim przyjacielem i wieloletnim towarzyszem, był też osobą, którą prędzej czy później musiałem postawić na szali korzyści i niekorzyści.
A moją rolą, moją powinnością było zaprowadzić te wszystkie dusze do domu i wrócić. Wrócić, by znów odnaleźć kolejne i towarzyszyć im przez następne setki, tysiące lat. I to miałem w pamięci. Gdybym zabrał go ze sobą, dusze Jeźdźców, które miałem pod swoją opieką, nie dotarłyby do domu. Musiałyby tułać się przez kolejne setki, tysiące lat aż do otwarcia Bram - z nowymi ranami, nowymi bliznami i straconym, złamanym zaufaniem do człowieka, któremu zaufali już dawno temu.
W przypadku Halse’a werdykt był jasny. Większość miała większe znaczenie niż jednostka.
Nie inaczej było z Callistą; dlaczego zdecydowałem się darować jej wolność? Chociaż podobały mi się szlachcianki posłuszne, eleganckie, delikatne i kruche, niczym laleczki z karsteńskiej porcelany, niekoniecznie czułbym się dobrze z myślą, że niewolę jedną z darowanych nam kobiet. Oczywiście były one przedmiotem umowy - bo cóż innego mógłby nam dać High Hallack? - ale jednocześnie Callista, tak jak Airanna, Lilith czy jak jej tam - była wolnym człowiekiem, tak jak my wszyscy.
Zawsze wyznawałem zasadę, że najwięcej o człowieku mówią jego czyny i decyzje. I chociaż niektóre działania mogły być wątpliwe moralnie, to podjęte wyborów już nie. Nie było dobrych i złych wyborów, jedynie były to inne ścieżki, prowadzące do innego ciągu wydarzeń. Bardziej lub mniej fortunnego bądź bardziej przypadkowego lub nie. Jedno wiedziałem na pewno - wszystko miało swój cel i sens. Po to mieliśmy wolną wolę, by podejmować wybory, nawet jeśli nie wszystkie nam odpowiadały. Przypominało to w pewien sposób grę w szachy.
Moja decyzja o pozostawieniu Halse’a tutaj nie była ani dobra, ani zła, podobnie jak pozostawienie Calliście wolności. Obydwie natomiast prowadziły do innego ciągu wydarzeń, bardziej lub mniej fortunnego. I to właśnie szanse powodzenia, korzystnego dla nas obrotu sytuacji, przeważały najbardziej.
Jak to mawiają Wiedźmy z Targu, nic nie dzieje się przypadkiem…
Z rana szybko się zerwałem, nie przeszkadzając Airannie; jedynie rzuciłem jej krótkie spojrzenie, zanim zniknąłem za drzwiami komnaty. Negocjacje z Horazonem były jeszcze krótsze, aniżeli spojrzenie jej poświęcone; klan Złotych Płaszczy słynął ze swojej hojności, jednocześnie będąc znanym ze swojej niezwykłej umiejętności do pomnażania jakiegokolwiek dobra i majątku. Tak czy inaczej, mieliśmy konie. I kilka panien mniej, jeśli Hawarel i Hathor dobrze się kobiet doliczyli. A tego, oczywiście, nie omieszkałem Horazonowi również wypomnieć. Część z nich idealnie rozpłynęła się w powietrzu, niemożliwa do odnalezienia gdziekolwiek - czy to w pobliskim Ogrodzie Pamięci, czy to w kuchni, czy w pralni bądź gdziekolwiek indziej. Jak gdyby znikły w okamgnieniu.
- I pozdrów moją matkę, jeśli ta rapszla jeszcze żyje! A jak nie, to wiesz, co masz zrobić! I sprawdź, co z moją żonką! To próchno złośliwie powstałoby z martwych, gdyby tylko wiedziało, co tu robię! - huknął za moimi plecami dowódca fortecy. Jedynie się uśmiechnąłem kątem ust, zanim spoważniałem, wychodząc na dziedziniec. Zimne igły lodu zaczęły zaraz kłuć moją twarz.
Przygotowania płynęły pełną parą z samego rana; nie wnikałem w nie, zamiast tego po raz wtóry zwiadowca - mysz przetrzepał dyskretnie juki. W szczerym polu nie będziemy mieli już ku temu większych możliwości; uniosłem wzrok ku niebu. Prędzej czy później musieliśmy zdać się na Gwieździsty Szlak. Lubiłem tę trasę, bo gwiazdy nigdy nie oszukiwały - jeśli wiedziałeś, jak patrzeć - a jednocześnie Pustkowia były zgoła do siebie niepodobne, na swój sposób niezwykłe w tym koszmarnym pięknie. Ziemia, za dnia wypalona, sucha i popękana, nocą stawała się srebrzystą siatką z drobnym, ledwie widocznym pyłem. Wiedziałem jednocześnie, że kobiety zobaczą jedynie śnieg i skrzący się puch.
- Co z końmi? - zapytał Hathor, pojawiając się u mojego ramienia jak gdyby znikąd.
- Mamy. Powiedzcie stajennemu, żeby przyprowadził nam tyle, ile wyliczyłeś - odrzekłem, zwracając się do innego z Jeźdźców. Co i rusz przewijały się tu kolejne osoby, od żołnierzy Horazona po przygodne panny. Niektóre chichotały z członkami mojej Kompanii, dzieliły z nimi ciche, ledwie słyszalne słowa; ten i ów spojrzał z żalem czy tęsknotą, jakby żałując, że już tu nie wróci. Po chwili usłyszałem znajomy sobie głos - nie musiałem nawet się odwracać, by wiedzieć, że należał do małżonki Halse’a. Ciemnoszare oczy znów napotkały jasne.
- Tak, jesteś wolna - odrzekłem po dłuższej chwili, przyglądając się dziewczynie. Niezwykła była jej reakcja, na pozór obojętna, a jednak sugerująca dużo więcej, niżby chciała powiedzieć. - Zaskakującym jest fakt, że jest to dla ciebie coś, co wymaga podwójnego potwierdzenia.
Odgoniłem machnięciem ręki innego Jeźdźca, wskazując mu Hawarela; tuż po tym odwróciłem się do niej.
- Halse żyje, ale jest w takim stanie, że nie możemy go zabrać ze sobą. Jest bardziej martwy niż żywy. - dodałem trochę ciszej. Kiwnięciem przyjąłem jej informację, że jedzie z nami. Jeśli taka jest jej wola, musiałem uszanować decyzję wdowy, nieprawdaż? - Jedziemy do Arvonu, w stronę naszych rodzinnych ziem. Masz status wdowy, więc możesz wybrać sobie innego Jeźdźca, możesz żyć samotnie, możesz być wśród nas, możesz też przebywać na uboczu, wśród innych kobiet. W tym względzie decydujesz sama o sobie i o tym, co zrobisz, bo nie odpowiada za ciebie już mąż, tylko ty. Oczywiście nie muszę ci przypominać, że w związku z tym musisz na siebie podwójnie uważać.
- Doprawdy? - kobieta uśmiechnęła się, ale ciężko byłoby ten uśmiech uznać za uroczy czy choćby miły. Raczej powiedziałbym, że jest to uśmiech rekina przed pożarciem ofiary. - Jeśli zastanowiłbyś się nad tym chociaż chwilę dłużej, z pewnością zrozumiałbyś jak dalece prozaiczna jest ta moja dziwiąca cię potrzeba. Pierwszy raz w życiu będę decydować sama o sobie… Hyronie - uzupełniła z błyskiem w oku, przeciągając sylaby mojego imienia. - Doskonale.
Kiwnąłem jedynie głową, nie siląc się na dalszą odpowiedź; czemuż miałaby służyć?
Callista przez chwilę sprawiała wrażenie, jakby zastanawiała się czy odejść, aż wreszcie dodała z ociąganiem:
- Czy to tobie zawdzięczam tak niespodziewaną decyzję?
- Wiele to o tobie mówi i tym, kim jesteś - odrzekłem, nie kryjąc bladego uśmieszku na twarzy. A słysząc to pytanie, blady uśmiech zniknął. - Dlaczego właśnie to ma tak wielkie dla ciebie znaczenie?
- Może z głupiego przyzwyczajenia lubię czuć, że jestem komuś coś winna - odparła i wzruszyła obojętnie ramionami. - Albo, kto wie, to tylko ciekawość waszego gatunku. Żaden człowiek jakiego poznałam w High Hallacku nie wyzbyłby się z własnej woli nawet skrawka poczucia władzy jaką raz posiadł nad innym człowiekiem.
- Być może właśnie dlatego tu jesteś, tu, w fortecy Horazona, pani - stwierdziłem po dłuższej chwili milczenia. - Mogłabyś tu decydować o sobie w pełni, żyć nowym życiem, takim jakiego byś chciała. A jednak zdecydowałaś się iść naprzód z nami, jak gdybyś, tak naprawdę, bała się rozwinąć swoje skrzydła i wyfrunąć z klatki, wciąż trzymając się bliżej tego, co jest tobie znane.
Odwróciłem się od niej; do rozmowy dołączył Hector. Kiwnąłem jedynie głową, mierząc wzrokiem Jeźdźca. Niegdyś brat z kompanii Horazona, a teraz… prawie jak gdyby obcy człowiek… a mimo wszystko jedno znajomy.
- Rad jestem widzieć cię z nami, Hectorze - odrzekłem, klepiąc go po ramieniu. - Weź konia i dołącz na środek. Liczę, że nie zapomniałeś naszych zwyczajów ani naszych formacji, nie mówiąc o twojej roli w drużynie. Jakie to uczucie, zamienić chochlę na miecz?
O, byłem ciekaw. Sam nigdy nie zaznałem tak spokojnego życia choćby na kilka lat… niestety. Zawsze, gdziekolwiek zmierzałem, wkraczałem w sam środek największych burz. I miałem przeczucia, że ta jest następna.
Odwróciłam głowę, na chwilę się zastanawiając nad słowami moich pięknych, czarujących towarzyszek. Po chwili spojrzałam znów na nie spod półprzymkniętych rzęs. Ognistowłosa małżonka dowódcy zadała bardzo słuszne pytanie. Cóż mnie tu trzymało, poza sympatią do tej nierozgarniętej zgrai? Może świadomość, że z tej drogi nie będzie już odwrotu? Bramy Arvonu otwierały się… ale głównie w jedną stronę. To, co było dalej, znałam jedynie z opowieści Jeźdźców, a całokształt prezentował się jak bardzo piękna bajka. Bajka… dla dzieci lub naiwnych.
Wiecznie żyzne pola, kilka zwaśnionych ze sobą Klanów i Jeźdźcy, będącymi pariasami ich społeczeństwa. Dlaczego niby chcieliby tu wracać? Po co? Żeby być traktowanymi jak nic? Mówiono mi, że tamtejsza arystokracja traktowała swoich krewnych Jeźdźców z pogardą, a urodzenie się jednego z nich w tamtejszej rodzinie było niczym oznaka złej krwi; hańba i potępienie spadała zarówno i na matkę, i na dziecko, tak jak gdyby byli oni czemuś winni. Nie przemawiało to do mnie szczególnie, ale może dlatego, że sama nigdy nie byłam zanadto związana ze swoim domem.
- Nie trzyma mnie tu nikt - odparłam szczerze. Jednocześnie w pamięci wypłynął mi węzełek, który przygotowałam już dawno temu, na wypadek, gdybym musiała nagle się ulotnić którejś nocy. Najpotrzebniejsze zioła na wyprawę, trochę kosztowności, bandaże, szmaty na księżycową przypadłość… i szaty podróżne, tak jak mydło i bukłak z czymś mocniejszym do rozgrzania się na zimne dni. A węzełek ten był dobrze schowany w pralni… aż dziw, że nikt go tutaj jeszcze nie znalazł, ale może jednak? Może Jeźdźcy udawali, że go nie widzieli, jednocześnie doskonale znając jego zawartość? Kto wie?
Wahałam się jak jakaś głupia małolata, zastanawiająca się nad wyborem sukienki do ślubu; a jednocześnie moja decyzja była znacznie ważniejsza, mająca zaważyć na całym moim życiu. Tutaj byłam wolna, nie miałam na głowie żadnego głupiego chłopa, a tu… tutaj niekoniecznie mogłam być położona w tak korzystnej sytuacji, zwłaszcza w tym całym Arvonie. Tamtejsza szlachta wydawała się aż zanadto zadzierać nosa, jeśli chcielibyście znać moje zdanie.
- No dobrze, poproszę więc któregoś z panów… ej, ty! Tak, ty wielki! - krzyknęłam w stronę rosłego ciemnowłosego Jeźdźca. Jeśli się nie myliłam, był małżonkiem - niemałżonkiem. Jego żona zniknęła już pierwszego dnia w fortecy, o ile dobrze pamiętałam najnowsze plotki. Nawet nie miałam pojęcia, czemu miałaby się rozpływać w powietrzu. Brzydki nie był, głowę miał tęgą, wyglądał na bogatego, a przynajmniej na takiego, który umiał elegancko cerować swoje ubrania - no to o co chodziło? Z ust też mu brzydko nie pachniało, biorąc pod uwagę fakt, że nie powalił jeszcze połowy oddziału… a może to ten charakter? Ale jakże mogła go ocenić, skoro znała go - sądząc z opowieści - ledwie kilkanaście godzin? Niezwykłe!
Zadarłam głowę, widząc jak wpatruje się we mnie, górując nade mną. O, a jaki znudzony! Aż wzięłam się pod boki, rzucając mu harde spojrzenie.
- W czym mogę pomóc pięknej damie? - rzucił nonszalanckim tonem. Ledwie stłumiłam parsknięcie.
- Piękny kawalerze, podejdź ze mną do pralni i dopomóż biednej panience w potrzebie - zwróciłam się do niego żartobliwym tonem, wskazując dłonią kierunek. - Potrzebuję zdjąć z jednej z belek swoje szmaty, szumnie szatami podróżnymi zwane.
Uśmiech Jeźdźca był… drapieżny. Jak gdyby zobaczył swoją zwierzynę.
- Zdjąć czy podsadzić? - dopytał.
- Zdjąć, gdzieżby podsadzać? - ofuknęłam go, trzepnąwszy go w ramię. Zaraz tego pożałowałam. Chłop chyba miał mięśnie ze stali, kute u jakiegoś kowala. Strzepnęłam obolałą dłoń. - Już by głowę pod spódnicę chciał wsadzać. No, idziemy, idziemy, nie mamy czasu - pogoniłam go gestem.
- Myślę, że byś nie pożałowała, pani - odrzekł ze śmiechem. Tym razem trzepnęłam go już po głowie, jako że był do mnie nachylony; włosy miał znacznie bardziej miękkie niż ramię, więc nie skończyło się to aż tak wielkim bólem.
- No, jeszcze czego! - burknęłam ujmując go za ramiona i prowadząc go przed sobą do stajni. Ledwieśmy weszli, zadarłam głowę, obserwując belki. Koło jednej z nich było zawiniątko, które wskazałam palcem.
- O, tu jest - oświadczyłam, zanim odsunęłam się, bezczelnie mierząc Jeźdźca spojrzeniem od stóp do głów. Ale zanim zdążyłam cokolwiek zrobić, ten mnie złapał, jak gdybym ważyła ledwie tyle, co piórko, i posadził sobie na ramieniu. Jedynie zafruwała w powietrzu przytrzymana spódnica.
- Mężczyzna zawsze znajdzie sposób, co? - skomentowałam w bladym uśmieszku, wyciągając ręce w stronę belki. Jednocześnie czułam jego palce, muskające zewnętrzną stronę uda; w tym samym momencie zawiniątko z rzeczami zupełnym przypadkiem spadło mu na głowę.
- Oooo, przepraszam najjaśniejszego pana - rzuciłam spokojnym tonem. - Samo mi z rąk wypadło.
Po tym Jeździec zdjął mnie delikatnie z ramienia, jak gdybym z piórka przekształciła się w laleczkę z porcelany; rzuciłam mu podejrzliwe spojrzenie, zanim poczułam zaczepne mizianie w talii. Co za człowiek! Dostał w łeb i jeszcze zadowolony. Pewnikiem to był ten sam typ, który nigdy nie uczył się na błędach przynajmniej dopóki, dopóty nikt nie gonił go z widłami.
Pochyliłam się, zdejmując z podłogi zawiniątko. Niewielkie, lekkie, dobrze przygotowane. Mimo to rozchyliłam je, sprawdzając, czy aby na pewno należało do mnie. Nie sądziłam, że jakakolwiek inna panna by położyła swoje rzeczy tam, gdzie żadna kobieta by nie dosięgnęła, jednakże… nie ryzykowałam. Nierozsądnie byłoby znaleźć się wśród tylu mężczyzn bez ziół, szmatek na krew, kamieni mydlanych czy najmarniejszych szat podróżnych, zakrywających nogi. Szlachetne panienki mogły sobie marszczyć brewki i ścinać buźki w ciup, powtarzając z oburzeniem ‘ależ to tak mężczyznom nie wypada!’ jednak na pewnym etapie każda kobieta wiedziała, co oferuje jej ostatecznie życie. Talerz przyprawionych kiełbas - jedne były siermiężne i dobre na ciężkie czasy, inne delikatne deserowe - ale takimi się nie najesz - inne zaś były w ogóle niestrawne i nie do zgryzienia, odbijające się od zębów i żylaste.
- Masz szczęście, że jestem w dobrym nastroju, inaczej byś wylądował z głową w balii pod szmatami mokrego płótna za to macanie - odrzekłam, wsuwając sobie zawiniątko pod pachę. Pora się przebrać, bez podglądania - No, jazda, idźże mi przygotować konia czy coś, za pomoc jaśnie pana również pięknie dziękuję.
- Jeszcze by się pani przypadkiem zmoczyła i musiała się przebierać - odrzekł Jeździec, rzucając mu wymowne spojrzenie.
- A idźże, idźże. Miejże przyzwoitość - machnęłam na niego ręką, zanim zniknęłam za stosami zawieszonych na sznurach płócien, skąd nie mogłam go zobaczyć, ani on mnie. Dziwnie było przebierać się w zwykłe ubrania podróżne, takich jakich nie nosiłam już od lat. W pewien sposób miałam wrażenie, że na grzbiet zakładam znów stare ubrania, stare doświadczenia - że znów przekształcam się w starą, dawną Alayę Da Siena, z domu Von Saraganda. Z jednego ze sznurów zdjęłam czyjś świeżo uprany płaszcz. Właściciela i tak będzie bez problemu stać na nowy, ja zaś byłam biedną kobietą w pilnej potrzebie i mnie był bardziej potrzebny. Dobitnie mówiąc, mnie się to po prostu należało.
Po tym wyszłam z pralni, mrużąc oczy; wewnątrz było raczej dość ciemno, zewsząd buchała gorąca para o przyjemnym, mydlanym zapachu. Tutaj… tutaj już niekoniecznie. Cokolwiek stąd zresztą buchało, nie było przyjemnym zapachem mydlanych kamieni.
Cóż, nigdy nie lubiłam koni. Oczywiście, były pożyteczne, ale przy tym też były wielkie i śmierdzące. I robiły zawsze to, co chciały, a nie to, co było od nich wymagane, chyba że trafiało się na dobrze wychowanego konia. W zasadzie konie były tym samym, co faceci, tylko że na czterech nogach.
- Voila! - znów wyrosłam pomiędzy moimi świeżo adoptowanymi przeze mnie dziewczętami. Co i rusz Jeźdźcy podprowadzali konie pannom, swoim towarzyszom… widziałam, jak jeden z nich zaczepił innego, z lutnią w dłoni, jak gdyby coś mu perswadując. Na co mu był tutaj instrument muzyczny? Zamierzał nam grać i śpiewać na pożegnanie? Tak czy inaczej, nie skupiałam się na nim dłużej. Zamiast tego zamachałam tobołkiem w szelmowskim uśmiechu.
- A wiecie, co tam mam? Ziółka, kochanieńkie. I bandaże. I szmatki, wiadomo na jaki moment naszego życia. I jeszcze czyste majtki po sztuk kilka - oświadczyłam z szerokim uśmiechem. - Nienoszone, nieużywane, nawet nie założone, bo mój szanowny małżonek uznał, że majtki w noc poślubną nikomu nie są potrzebne, zwłaszcza te na przebranie. Mają monogramy, ale oooj tam, jak się od dupy strony założy, to nikt nie zauważy. I mydło - pociągnęłam wymownie nosem, rozglądając się. - Nie sądzę, żeby panowie o dużej ilości mydła pomyśleli… - zaraz któryś Jeździec mnie podsadził na nowo podprowadzonego konia. Fiu. Silni byli ci panowie. No pomyślałby kto… pochyliłam się do siodła, zawieszając na trokach zawiniątko.
- Ruszamy! - krzyknął w przedzie ktoś, zanim uformowaliśmy się w krokodylim szyku, wyjeżdżając powoli wartkim strumieniem przez bramy fortecy. Obejrzałam się za siebie, żegnając krótkim spojrzeniem zamek. Jedyne miejsce, które mogłam kiedykolwiek nazwać swoim domem bardziej, niż dom rodzinny.
- Czego będzie wam tu najbardziej brakować? Bo mi chyba źródeł. Mam przeczucie, że to ostatni miesiąc, kiedy czułam się tak naprawdę czysta - zagadnęłam je. Martwa cisza, jaka zapadła, była… co najmniej dziwaczna. Nie byłam przyzwyczajona do tego bezdźwięku, zwłaszcza będąc w tak dużym tłumie. Jednocześnie ciaśniej się owinęłam płaszczem, czując pierwsze podmuchy chłodu. Zdecydowanie będę po tej całej podróży potrzebowała jakiegoś gorącego męskiego ramienia!