ROK JEDNOROŻCA [fantasy, 6os., hetero, bn]

Awatar użytkownika
Einsamkeit
Posty: 94
Rejestracja: sob kwie 24, 2021 5:22 pm

Hyron & Alaya [fantasy, 6os., hetero, bn]

Post autor: Einsamkeit »

HYRON

Pogoda idealnie odzwierciedlała ponurą porę roku, miejsce naszej wędrówki czy nawet sytuację w Kompanii. Jeźdźcy nie byli zadowoleni; na którego bym nie spojrzał, w tego oczach na samym dnie ukrywał się niemalże zwierzęcy, zaślepiony gniew, rozczarowanie czy w najlepszym razie niechęć. Jednak sam po sobie wiedziałem, że podobne uczucia i emocje z czasem gasną niczym płomień świecy, ulegając całkowitemu wypaleniu. Po pewnym czasie stapiały się jak wosk i krzepły - w tej nowej, dziwacznej formie, trudnej do odgadnienia, nierzadko i dla samego właściciela. Być może właśnie stąd dawne waśnie stawały się równie niezrozumiałe, niepojęte, zgoła bezsensowne czy bezcelowe? Bo kto szuka sensu w zastygłym wosku, już bezużytecznym?
Wiedziałem, że z czasem ogień nienawiści i gniewu przepadnie w ich sercach, a na dnie oczu znów pojawi się spokój; uczucia, z początku żywe, z czasem smakowały jak popiół i kurz, a koniec końców znikały, przepadały bez śladu, żegnane niekiedy jakąś zabłąkaną myślą, zagubionym wspomnieniem.
Obojętność była wspaniałym darem czasu; stopniowo dla człowieka coraz więcej przestawało mieć znaczenie, także przyziemne, ludzkie sprawy. Chociaż część zimnych, zaklętych w kamień serc członków Kompanii znów zabiła mocniej dla kobiet i dóbr przyziemnych, nie wątpiłem, że dla większości z nich było to jedynie przejściowe. Tutaj, pod wpływem alkoholu i ludzkich, prostych zabaw, których dawno nie mieli okazji zasmakować, obudziła się w nich na powrót dawna hulaszcza natura. Wszakże od dawien dawna nie zawitaliśmy do żadnej gospody, wioski czy miasta; jakoś się nie złożyły tak losy.
Tak czy inaczej życie uczyło, że wszystko to - czy radości, czy gniew, czy nieszczęścia - były jedynie przejściowe; Jeźdźcy, nawet ci bardziej gniewni, z czasem przywykną do nowej sytuacji. Dyscyplina, powrót do starego trybu życia i zderzenie się z szarą, brudną rzeczywistością i poczucie braterstwa Jeźdźców - ta więź magii i krwi, łącząca nas wszystkich nierozerwalną nicią - skutecznie w tym pomagały. Stąd też Bunt na Pustkowiach był zgoła tak bardzo rzeczą nieprawdopodobną, że gdyby tylko ktoś mi wywróżył coś podobnego, jedynie bym się uśmiechnął z pogardą.

Te ostatnie dwa dni nasunęły mi wiele obserwacji; przede wszystkim to, że moja niepokorna, na pozór trzpiotowata żonka uważnie słuchała moich słów, także mojej rzuconej mimochodem wzmianki o świecach. Pamiętała… nawet samej będąc mocno nietrzeźwą… jakkolwiek dziwnie to by nie zabrzmiało, tym prostym gestem zyskała w moich oczach, nawet jeśli nie był to podziw czy szacunek, ale najzwyklejsze uznanie.
Z tego też względu w dniu narady wyszedłem z komnaty cicho, jedynie opatulając ją kołdrą ostrożnie; kominek, wygasły w nocy, rozpaliłem na nowo, jako że nocny chłód jeszcze mocno nas wszystkich trzymał, gryząc po łydkach i kostkach. Powoli znów trzeba było rzucać zaklęcia na panny, wiązać ich widzenie złudnymi, najpiękniejszymi mirażami. Skrzący się śnieg miał przykrywać wypaloną, popękaną ziemię, a lodowaty puch miał sypać się z martwych już przed wiekami drzew.
Nieraz się zastanawiano, co wydarzyło się na Pustkowiach i co sprawiło, że zalęgły się tam najgłębsze koszmary, a światy przenikały się pomiędzy sobą, nieostrożnego wędrowca prowadząc w dziwaczne miejsca; osobiście byłem zdania, że mógł żyć tam ktoś, żywiący się magią śmierci lub coś na kształt pradawnych czarów, potężnych wówczas zniszczyć nawet i kontynenty. Niewątpliwie przecież Pustkowia zmieniały ludzi i inne istoty w coś znacznie gorszego, przekształcając ich w potwory. Dość, by mówić o marach, łudzących kobiety i wprowadzających je do swoich koszmarnych legowisk; dość, by mówić o dawnych polach bitwy czy chociażby Grajku bądź Dzikim Gonie, zwanym czasem Tym-Co-Przemierza-Szczyty. Liczyłem, że długo jeszcze żadnej z tych istot nie spotkamy, mimo to miałem wrażenie, że nasze kobiety przyciągały kłopoty i nieszczęścia do siebie niczym magnes. A może któraś z nich miała w swoich jukach jakiś talizman, czy też amulet, czy też inne przekleństwo, które przyciągało podobne stworzenia? Chyba że któraś z zazdrosnych panien, babek czy ciotek rzuciła na jedną z nich klątwę… trudno było mi wykluczyć jakąkolwiek możliwość - z drugiej strony błądziłem niczym zwierzyna we mgle.
I chociaż juki zostały dyskretnie sprawdzone - swoje sposoby wszakże mieliśmy - oględziny niczego nie znalazły i nie wykazały. Żadnych ukrytych ziół, symboli, kamieni czy znaków. Nic. Pusto. Tak, jak gdybym wszystkie te wydarzenia sobie uwidział…
A przecież już teraz one wszystkie wydawały się nierealne. Targ Wiedźm, którego uczestnikiem nigdy już nie miałem pozostać - wszakże co miałbym z tymi strzygami przehandlować? - zdawał się teraz być zgoła jedynie wielobarwnym, rozmazanym obrazem na pozór sennej mary.

Noc przed wyjazdem również była pracowita; chociaż do podtrzymania iluzji potrzebni byli wszyscy Jeźdźcy, jako że wszyscy dawali od siebie jakąś cząstkę czarów, nie wszystkich trzeba było budzić. Mogli użyczyć swojej mocy także śniąc, przebywając w całkowicie innym świecie... nie naruszaliśmy tej granicy, nawet jeśli byliśmy w stanie przybyć w czyjś sen, będąc równie żywymi, namacalnymi istotami jak w rzeczywistości.
Po ścianach fortecy pięły się srebrzystozielone nici zaklęć, rozrastając się niby winorośl; szmaragdowy ogień odbijał się w oczach Hathora i Hawarela naprzeciwko mnie. Cisza była wręcz idealna, przerywana jedynie trzaskaniem ognia i pożeranego przez płomienie drwa.
Oczaruj, kryjąc koszmar, zachwyć, pudrując brzydotę; skuś opornych, rozmiłuj w sobbie kamienne serce.
I chociaż naszych serc nie mogło nic zwieść, gdyż mieliśmy je z kamienia, z oczyma było dużo łatwiej. Ale czyż nie dotyczyło to każdego? Wszak niektórzy żonkosie przypominali właśnie zakochanych głupców, nawet teraz wiodąc tęsknym, zakochanym spojrzeniem w ślad za komnatami, w których spoczywały ich małżonki; reszta zaś wpatrywała się twardo i nieustępliwie w powoli gasnący ogień. Dopiero kiedy płomienie zgasną, wszystkie, co do ostatniego, dopiero wtedy zaklęcie iluzji miało najsilniejszą moc.

Chociaż imiona ich są znajome, a oczy jasne i żywe,
I chociaż są jak ludzie, na twarzach noszą maski złudne,
Głęboko w ich duszach tli się serce z kamienia,
A spojrzenia są pełne pogardy, mroczne, fałszywe.

Dawno już nie zaznali miłości ni wiary,
W świecie, w którym czas nie przemija, a stoi,
Ich dusze, znużone wieczną wędrówką -
Tym głębiej czują swe wady, przywary.

Bo to nie zwierzę jest nam największym wrogiem,
Nie niedźwiedź, wilk, dzik czy insze leśne stworzenie,
Nawet nie wampir, mara, wiedźma czy strzyga,
Lecz właśnie - inny człowiek.

Im dłużej czas przemija, im wolniej płynie,
Tym zwierzę bardziej dochodzi do głosu.
Silni jednością, w swej pysze i chwale,
Nie wiedzą, że człowiek kiedyś przeminie.

Zostanie wtedy już tylko zwierzę
I nawet śladu człowieka w nich nie znajdziesz,
W ich oczach pustych, pełnych pogardy.


Odwróciłem wzrok od płomieni, przypominając sobie dalsze zwrotki tego ludowego wiersza. Z rzadka napotykaliśmy wieśniaka - częściej naiwną, rozmarzoną wieśniaczkę - który by sięgał myślami czegoś więcej, aniżeli tylko jutrzejszego dnia, tego, co włożyć do miski i kiedy trzeba będzie obsiewać pola. A jednak w jednej - tak ogółem licząc - na trzydzieści wsi znalazł się zawsze taki jeden rodzynek, silący się na wiersze czy piosenki. I było w tej poezji prostej, naiwnej, coś tak urzekającego, że nawet i ja - człowiek, który zwykle zbywał podobne rzeczy machnięciem ręki - zatrzymywał się, nasłuchując ciekawie. Prości, niewykształceni ludzie posiadali ten niezwykły dar obserwacji i pamięci, której niejeden mógł im pozazdrościć. Niezwykłe wydawało mi się to, jak potrafili przekształcić to w legendy, podania, bajki, opowieści czy śpiewki.
Moje myśli mimowolnie wróciły do Halse’a; do nieustępliwego Zwierzołaka o żelaznej woli i żelaznym sercu. W każdej Kompanii potrzebny był ktoś taki - zbyt miękki i ustępliwy zastępca świadczył, że i dowódca jest chwiejny; jeden z nich musiał być kowadłem, a drugi młotem. Nie czułem się dobrze z myślą, że miałbym wieloletniego towarzysza - przyjaciela zostawić tutaj, a z drugiej strony wiedziałem, że tu zapewniono by mu lepszą opiekę. Jednocześnie siłą rzeczy zacząłem się zastanawiać, czy jakakolwiek trucizna miałaby mu zaszkodzić w tym stopniu?
Te zioła miały mu pomóc… pomóc, wyleczyć, wyciągnąć z tego stanu, jakkolwiek by to zwać. A jednak nie działały. Nie negowałem wiedzy opiekunek Halse’a, ale jednocześnie, mimo wszystko, trudno mi było nie być podejrzliwym… miałem ku niemu pełen dostęp, wiedziałem, że nawet teraz, w środku nocy, zostałbym do niego wpuszczony. A jednak w głowie cały czas tkwiła jakaś dziwaczna myśl, przekonanie, że coś w tym wszystkim było nie tak - tylko jeszcze nie miałem pojęcia, co.
Wiedziałem, że nie wszyscy Jeźdźcy byli zadowoleni z mojej decyzji, uznając ją za zdradę, porzucenie, nielojalność. A jednak dowódca musiał umieć uszeregować priorytety, zadecydować kto jest ważniejszy. Uczucia miały swoją wagę, ciężar i cenę; nie były, prawda, kanką mleka czy workiem mąki, by ustawić je na wadze, ale całokształt opierał się na skali korzyści i niekorzyści, opłacalności i nieopłacalności. Z jednej strony lojalność była piękną cechą, tak opiewaną w pieśniach, a z drugiej… jej cena była bardzo wysoka, niekiedy kosztująca życia innych osób.
Historia Halse’a była taka sama. Niczym się nie różniła od tych, które przeżywałem już dawniej. Halse, mimo że był moim przyjacielem i wieloletnim towarzyszem, był też osobą, którą prędzej czy później musiałem postawić na szali korzyści i niekorzyści.
A moją rolą, moją powinnością było zaprowadzić te wszystkie dusze do domu i wrócić. Wrócić, by znów odnaleźć kolejne i towarzyszyć im przez następne setki, tysiące lat. I to miałem w pamięci. Gdybym zabrał go ze sobą, dusze Jeźdźców, które miałem pod swoją opieką, nie dotarłyby do domu. Musiałyby tułać się przez kolejne setki, tysiące lat aż do otwarcia Bram - z nowymi ranami, nowymi bliznami i straconym, złamanym zaufaniem do człowieka, któremu zaufali już dawno temu.
W przypadku Halse’a werdykt był jasny. Większość miała większe znaczenie niż jednostka.
Nie inaczej było z Callistą; dlaczego zdecydowałem się darować jej wolność? Chociaż podobały mi się szlachcianki posłuszne, eleganckie, delikatne i kruche, niczym laleczki z karsteńskiej porcelany, niekoniecznie czułbym się dobrze z myślą, że niewolę jedną z darowanych nam kobiet. Oczywiście były one przedmiotem umowy - bo cóż innego mógłby nam dać High Hallack? - ale jednocześnie Callista, tak jak Airanna, Lilith czy jak jej tam - była wolnym człowiekiem, tak jak my wszyscy.
Zawsze wyznawałem zasadę, że najwięcej o człowieku mówią jego czyny i decyzje. I chociaż niektóre działania mogły być wątpliwe moralnie, to podjęte wyborów już nie. Nie było dobrych i złych wyborów, jedynie były to inne ścieżki, prowadzące do innego ciągu wydarzeń. Bardziej lub mniej fortunnego bądź bardziej przypadkowego lub nie. Jedno wiedziałem na pewno - wszystko miało swój cel i sens. Po to mieliśmy wolną wolę, by podejmować wybory, nawet jeśli nie wszystkie nam odpowiadały. Przypominało to w pewien sposób grę w szachy.
Moja decyzja o pozostawieniu Halse’a tutaj nie była ani dobra, ani zła, podobnie jak pozostawienie Calliście wolności. Obydwie natomiast prowadziły do innego ciągu wydarzeń, bardziej lub mniej fortunnego. I to właśnie szanse powodzenia, korzystnego dla nas obrotu sytuacji, przeważały najbardziej.
Jak to mawiają Wiedźmy z Targu, nic nie dzieje się przypadkiem…

Z rana szybko się zerwałem, nie przeszkadzając Airannie; jedynie rzuciłem jej krótkie spojrzenie, zanim zniknąłem za drzwiami komnaty. Negocjacje z Horazonem były jeszcze krótsze, aniżeli spojrzenie jej poświęcone; klan Złotych Płaszczy słynął ze swojej hojności, jednocześnie będąc znanym ze swojej niezwykłej umiejętności do pomnażania jakiegokolwiek dobra i majątku. Tak czy inaczej, mieliśmy konie. I kilka panien mniej, jeśli Hawarel i Hathor dobrze się kobiet doliczyli. A tego, oczywiście, nie omieszkałem Horazonowi również wypomnieć. Część z nich idealnie rozpłynęła się w powietrzu, niemożliwa do odnalezienia gdziekolwiek - czy to w pobliskim Ogrodzie Pamięci, czy to w kuchni, czy w pralni bądź gdziekolwiek indziej. Jak gdyby znikły w okamgnieniu.
- I pozdrów moją matkę, jeśli ta rapszla jeszcze żyje! A jak nie, to wiesz, co masz zrobić! I sprawdź, co z moją żonką! To próchno złośliwie powstałoby z martwych, gdyby tylko wiedziało, co tu robię! - huknął za moimi plecami dowódca fortecy. Jedynie się uśmiechnąłem kątem ust, zanim spoważniałem, wychodząc na dziedziniec. Zimne igły lodu zaczęły zaraz kłuć moją twarz.

Przygotowania płynęły pełną parą z samego rana; nie wnikałem w nie, zamiast tego po raz wtóry zwiadowca - mysz przetrzepał dyskretnie juki. W szczerym polu nie będziemy mieli już ku temu większych możliwości; uniosłem wzrok ku niebu. Prędzej czy później musieliśmy zdać się na Gwieździsty Szlak. Lubiłem tę trasę, bo gwiazdy nigdy nie oszukiwały - jeśli wiedziałeś, jak patrzeć - a jednocześnie Pustkowia były zgoła do siebie niepodobne, na swój sposób niezwykłe w tym koszmarnym pięknie. Ziemia, za dnia wypalona, sucha i popękana, nocą stawała się srebrzystą siatką z drobnym, ledwie widocznym pyłem. Wiedziałem jednocześnie, że kobiety zobaczą jedynie śnieg i skrzący się puch.
- Co z końmi? - zapytał Hathor, pojawiając się u mojego ramienia jak gdyby znikąd.
- Mamy. Powiedzcie stajennemu, żeby przyprowadził nam tyle, ile wyliczyłeś - odrzekłem, zwracając się do innego z Jeźdźców. Co i rusz przewijały się tu kolejne osoby, od żołnierzy Horazona po przygodne panny. Niektóre chichotały z członkami mojej Kompanii, dzieliły z nimi ciche, ledwie słyszalne słowa; ten i ów spojrzał z żalem czy tęsknotą, jakby żałując, że już tu nie wróci. Po chwili usłyszałem znajomy sobie głos - nie musiałem nawet się odwracać, by wiedzieć, że należał do małżonki Halse’a. Ciemnoszare oczy znów napotkały jasne.
- Tak, jesteś wolna - odrzekłem po dłuższej chwili, przyglądając się dziewczynie. Niezwykła była jej reakcja, na pozór obojętna, a jednak sugerująca dużo więcej, niżby chciała powiedzieć. - Zaskakującym jest fakt, że jest to dla ciebie coś, co wymaga podwójnego potwierdzenia.
Odgoniłem machnięciem ręki innego Jeźdźca, wskazując mu Hawarela; tuż po tym odwróciłem się do niej.
- Halse żyje, ale jest w takim stanie, że nie możemy go zabrać ze sobą. Jest bardziej martwy niż żywy. - dodałem trochę ciszej. Kiwnięciem przyjąłem jej informację, że jedzie z nami. Jeśli taka jest jej wola, musiałem uszanować decyzję wdowy, nieprawdaż? - Jedziemy do Arvonu, w stronę naszych rodzinnych ziem. Masz status wdowy, więc możesz wybrać sobie innego Jeźdźca, możesz żyć samotnie, możesz być wśród nas, możesz też przebywać na uboczu, wśród innych kobiet. W tym względzie decydujesz sama o sobie i o tym, co zrobisz, bo nie odpowiada za ciebie już mąż, tylko ty. Oczywiście nie muszę ci przypominać, że w związku z tym musisz na siebie podwójnie uważać.
- Doprawdy?
- kobieta uśmiechnęła się, ale ciężko byłoby ten uśmiech uznać za uroczy czy choćby miły. Raczej powiedziałbym, że jest to uśmiech rekina przed pożarciem ofiary. - Jeśli zastanowiłbyś się nad tym chociaż chwilę dłużej, z pewnością zrozumiałbyś jak dalece prozaiczna jest ta moja dziwiąca cię potrzeba. Pierwszy raz w życiu będę decydować sama o sobie… Hyronie - uzupełniła z błyskiem w oku, przeciągając sylaby mojego imienia. - Doskonale.
Kiwnąłem jedynie głową, nie siląc się na dalszą odpowiedź; czemuż miałaby służyć?
Callista przez chwilę sprawiała wrażenie, jakby zastanawiała się czy odejść, aż wreszcie dodała z ociąganiem:
- Czy to tobie zawdzięczam tak niespodziewaną decyzję?
- Wiele to o tobie mówi i tym, kim jesteś -
odrzekłem, nie kryjąc bladego uśmieszku na twarzy. A słysząc to pytanie, blady uśmiech zniknął. - Dlaczego właśnie to ma tak wielkie dla ciebie znaczenie?
- Może z głupiego przyzwyczajenia lubię czuć, że jestem komuś coś winna
- odparła i wzruszyła obojętnie ramionami. - Albo, kto wie, to tylko ciekawość waszego gatunku. Żaden człowiek jakiego poznałam w High Hallacku nie wyzbyłby się z własnej woli nawet skrawka poczucia władzy jaką raz posiadł nad innym człowiekiem.
- Być może właśnie dlatego tu jesteś, tu, w fortecy Horazona, pani
- stwierdziłem po dłuższej chwili milczenia. - Mogłabyś tu decydować o sobie w pełni, żyć nowym życiem, takim jakiego byś chciała. A jednak zdecydowałaś się iść naprzód z nami, jak gdybyś, tak naprawdę, bała się rozwinąć swoje skrzydła i wyfrunąć z klatki, wciąż trzymając się bliżej tego, co jest tobie znane.
Odwróciłem się od niej; do rozmowy dołączył Hector. Kiwnąłem jedynie głową, mierząc wzrokiem Jeźdźca. Niegdyś brat z kompanii Horazona, a teraz… prawie jak gdyby obcy człowiek… a mimo wszystko jedno znajomy.
- Rad jestem widzieć cię z nami, Hectorze - odrzekłem, klepiąc go po ramieniu. - Weź konia i dołącz na środek. Liczę, że nie zapomniałeś naszych zwyczajów ani naszych formacji, nie mówiąc o twojej roli w drużynie. Jakie to uczucie, zamienić chochlę na miecz?
O, byłem ciekaw. Sam nigdy nie zaznałem tak spokojnego życia choćby na kilka lat… niestety. Zawsze, gdziekolwiek zmierzałem, wkraczałem w sam środek największych burz. I miałem przeczucia, że ta jest następna.

ALAYA DA SIENA


Odwróciłam głowę, na chwilę się zastanawiając nad słowami moich pięknych, czarujących towarzyszek. Po chwili spojrzałam znów na nie spod półprzymkniętych rzęs. Ognistowłosa małżonka dowódcy zadała bardzo słuszne pytanie. Cóż mnie tu trzymało, poza sympatią do tej nierozgarniętej zgrai? Może świadomość, że z tej drogi nie będzie już odwrotu? Bramy Arvonu otwierały się… ale głównie w jedną stronę. To, co było dalej, znałam jedynie z opowieści Jeźdźców, a całokształt prezentował się jak bardzo piękna bajka. Bajka… dla dzieci lub naiwnych.
Wiecznie żyzne pola, kilka zwaśnionych ze sobą Klanów i Jeźdźcy, będącymi pariasami ich społeczeństwa. Dlaczego niby chcieliby tu wracać? Po co? Żeby być traktowanymi jak nic? Mówiono mi, że tamtejsza arystokracja traktowała swoich krewnych Jeźdźców z pogardą, a urodzenie się jednego z nich w tamtejszej rodzinie było niczym oznaka złej krwi; hańba i potępienie spadała zarówno i na matkę, i na dziecko, tak jak gdyby byli oni czemuś winni. Nie przemawiało to do mnie szczególnie, ale może dlatego, że sama nigdy nie byłam zanadto związana ze swoim domem.
- Nie trzyma mnie tu nikt - odparłam szczerze. Jednocześnie w pamięci wypłynął mi węzełek, który przygotowałam już dawno temu, na wypadek, gdybym musiała nagle się ulotnić którejś nocy. Najpotrzebniejsze zioła na wyprawę, trochę kosztowności, bandaże, szmaty na księżycową przypadłość… i szaty podróżne, tak jak mydło i bukłak z czymś mocniejszym do rozgrzania się na zimne dni. A węzełek ten był dobrze schowany w pralni… aż dziw, że nikt go tutaj jeszcze nie znalazł, ale może jednak? Może Jeźdźcy udawali, że go nie widzieli, jednocześnie doskonale znając jego zawartość? Kto wie?
Wahałam się jak jakaś głupia małolata, zastanawiająca się nad wyborem sukienki do ślubu; a jednocześnie moja decyzja była znacznie ważniejsza, mająca zaważyć na całym moim życiu. Tutaj byłam wolna, nie miałam na głowie żadnego głupiego chłopa, a tu… tutaj niekoniecznie mogłam być położona w tak korzystnej sytuacji, zwłaszcza w tym całym Arvonie. Tamtejsza szlachta wydawała się aż zanadto zadzierać nosa, jeśli chcielibyście znać moje zdanie.
- No dobrze, poproszę więc któregoś z panów… ej, ty! Tak, ty wielki! - krzyknęłam w stronę rosłego ciemnowłosego Jeźdźca. Jeśli się nie myliłam, był małżonkiem - niemałżonkiem. Jego żona zniknęła już pierwszego dnia w fortecy, o ile dobrze pamiętałam najnowsze plotki. Nawet nie miałam pojęcia, czemu miałaby się rozpływać w powietrzu. Brzydki nie był, głowę miał tęgą, wyglądał na bogatego, a przynajmniej na takiego, który umiał elegancko cerować swoje ubrania - no to o co chodziło? Z ust też mu brzydko nie pachniało, biorąc pod uwagę fakt, że nie powalił jeszcze połowy oddziału… a może to ten charakter? Ale jakże mogła go ocenić, skoro znała go - sądząc z opowieści - ledwie kilkanaście godzin? Niezwykłe!
Zadarłam głowę, widząc jak wpatruje się we mnie, górując nade mną. O, a jaki znudzony! Aż wzięłam się pod boki, rzucając mu harde spojrzenie.
- W czym mogę pomóc pięknej damie? - rzucił nonszalanckim tonem. Ledwie stłumiłam parsknięcie.
- Piękny kawalerze, podejdź ze mną do pralni i dopomóż biednej panience w potrzebie - zwróciłam się do niego żartobliwym tonem, wskazując dłonią kierunek. - Potrzebuję zdjąć z jednej z belek swoje szmaty, szumnie szatami podróżnymi zwane.
Uśmiech Jeźdźca był… drapieżny. Jak gdyby zobaczył swoją zwierzynę.
- Zdjąć czy podsadzić? - dopytał.
- Zdjąć, gdzieżby podsadzać?
- ofuknęłam go, trzepnąwszy go w ramię. Zaraz tego pożałowałam. Chłop chyba miał mięśnie ze stali, kute u jakiegoś kowala. Strzepnęłam obolałą dłoń. - Już by głowę pod spódnicę chciał wsadzać. No, idziemy, idziemy, nie mamy czasu - pogoniłam go gestem.
- Myślę, że byś nie pożałowała, pani - odrzekł ze śmiechem. Tym razem trzepnęłam go już po głowie, jako że był do mnie nachylony; włosy miał znacznie bardziej miękkie niż ramię, więc nie skończyło się to aż tak wielkim bólem.
- No, jeszcze czego! - burknęłam ujmując go za ramiona i prowadząc go przed sobą do stajni. Ledwieśmy weszli, zadarłam głowę, obserwując belki. Koło jednej z nich było zawiniątko, które wskazałam palcem.
- O, tu jest - oświadczyłam, zanim odsunęłam się, bezczelnie mierząc Jeźdźca spojrzeniem od stóp do głów. Ale zanim zdążyłam cokolwiek zrobić, ten mnie złapał, jak gdybym ważyła ledwie tyle, co piórko, i posadził sobie na ramieniu. Jedynie zafruwała w powietrzu przytrzymana spódnica.
- Mężczyzna zawsze znajdzie sposób, co? - skomentowałam w bladym uśmieszku, wyciągając ręce w stronę belki. Jednocześnie czułam jego palce, muskające zewnętrzną stronę uda; w tym samym momencie zawiniątko z rzeczami zupełnym przypadkiem spadło mu na głowę.
- Oooo, przepraszam najjaśniejszego pana - rzuciłam spokojnym tonem. - Samo mi z rąk wypadło.
Po tym Jeździec zdjął mnie delikatnie z ramienia, jak gdybym z piórka przekształciła się w laleczkę z porcelany; rzuciłam mu podejrzliwe spojrzenie, zanim poczułam zaczepne mizianie w talii. Co za człowiek! Dostał w łeb i jeszcze zadowolony. Pewnikiem to był ten sam typ, który nigdy nie uczył się na błędach przynajmniej dopóki, dopóty nikt nie gonił go z widłami.
Pochyliłam się, zdejmując z podłogi zawiniątko. Niewielkie, lekkie, dobrze przygotowane. Mimo to rozchyliłam je, sprawdzając, czy aby na pewno należało do mnie. Nie sądziłam, że jakakolwiek inna panna by położyła swoje rzeczy tam, gdzie żadna kobieta by nie dosięgnęła, jednakże… nie ryzykowałam. Nierozsądnie byłoby znaleźć się wśród tylu mężczyzn bez ziół, szmatek na krew, kamieni mydlanych czy najmarniejszych szat podróżnych, zakrywających nogi. Szlachetne panienki mogły sobie marszczyć brewki i ścinać buźki w ciup, powtarzając z oburzeniem ‘ależ to tak mężczyznom nie wypada!’ jednak na pewnym etapie każda kobieta wiedziała, co oferuje jej ostatecznie życie. Talerz przyprawionych kiełbas - jedne były siermiężne i dobre na ciężkie czasy, inne delikatne deserowe - ale takimi się nie najesz - inne zaś były w ogóle niestrawne i nie do zgryzienia, odbijające się od zębów i żylaste.
- Masz szczęście, że jestem w dobrym nastroju, inaczej byś wylądował z głową w balii pod szmatami mokrego płótna za to macanie - odrzekłam, wsuwając sobie zawiniątko pod pachę. Pora się przebrać, bez podglądania - No, jazda, idźże mi przygotować konia czy coś, za pomoc jaśnie pana również pięknie dziękuję.
- Jeszcze by się pani przypadkiem zmoczyła i musiała się przebierać
- odrzekł Jeździec, rzucając mu wymowne spojrzenie.
- A idźże, idźże. Miejże przyzwoitość - machnęłam na niego ręką, zanim zniknęłam za stosami zawieszonych na sznurach płócien, skąd nie mogłam go zobaczyć, ani on mnie. Dziwnie było przebierać się w zwykłe ubrania podróżne, takich jakich nie nosiłam już od lat. W pewien sposób miałam wrażenie, że na grzbiet zakładam znów stare ubrania, stare doświadczenia - że znów przekształcam się w starą, dawną Alayę Da Siena, z domu Von Saraganda. Z jednego ze sznurów zdjęłam czyjś świeżo uprany płaszcz. Właściciela i tak będzie bez problemu stać na nowy, ja zaś byłam biedną kobietą w pilnej potrzebie i mnie był bardziej potrzebny. Dobitnie mówiąc, mnie się to po prostu należało.
Po tym wyszłam z pralni, mrużąc oczy; wewnątrz było raczej dość ciemno, zewsząd buchała gorąca para o przyjemnym, mydlanym zapachu. Tutaj… tutaj już niekoniecznie. Cokolwiek stąd zresztą buchało, nie było przyjemnym zapachem mydlanych kamieni.
Cóż, nigdy nie lubiłam koni. Oczywiście, były pożyteczne, ale przy tym też były wielkie i śmierdzące. I robiły zawsze to, co chciały, a nie to, co było od nich wymagane, chyba że trafiało się na dobrze wychowanego konia. W zasadzie konie były tym samym, co faceci, tylko że na czterech nogach.
- Voila! - znów wyrosłam pomiędzy moimi świeżo adoptowanymi przeze mnie dziewczętami. Co i rusz Jeźdźcy podprowadzali konie pannom, swoim towarzyszom… widziałam, jak jeden z nich zaczepił innego, z lutnią w dłoni, jak gdyby coś mu perswadując. Na co mu był tutaj instrument muzyczny? Zamierzał nam grać i śpiewać na pożegnanie? Tak czy inaczej, nie skupiałam się na nim dłużej. Zamiast tego zamachałam tobołkiem w szelmowskim uśmiechu.
- A wiecie, co tam mam? Ziółka, kochanieńkie. I bandaże. I szmatki, wiadomo na jaki moment naszego życia. I jeszcze czyste majtki po sztuk kilka - oświadczyłam z szerokim uśmiechem. - Nienoszone, nieużywane, nawet nie założone, bo mój szanowny małżonek uznał, że majtki w noc poślubną nikomu nie są potrzebne, zwłaszcza te na przebranie. Mają monogramy, ale oooj tam, jak się od dupy strony założy, to nikt nie zauważy. I mydło - pociągnęłam wymownie nosem, rozglądając się. - Nie sądzę, żeby panowie o dużej ilości mydła pomyśleli… - zaraz któryś Jeździec mnie podsadził na nowo podprowadzonego konia. Fiu. Silni byli ci panowie. No pomyślałby kto… pochyliłam się do siodła, zawieszając na trokach zawiniątko.
- Ruszamy! - krzyknął w przedzie ktoś, zanim uformowaliśmy się w krokodylim szyku, wyjeżdżając powoli wartkim strumieniem przez bramy fortecy. Obejrzałam się za siebie, żegnając krótkim spojrzeniem zamek. Jedyne miejsce, które mogłam kiedykolwiek nazwać swoim domem bardziej, niż dom rodzinny.
- Czego będzie wam tu najbardziej brakować? Bo mi chyba źródeł. Mam przeczucie, że to ostatni miesiąc, kiedy czułam się tak naprawdę czysta - zagadnęłam je. Martwa cisza, jaka zapadła, była… co najmniej dziwaczna. Nie byłam przyzwyczajona do tego bezdźwięku, zwłaszcza będąc w tak dużym tłumie. Jednocześnie ciaśniej się owinęłam płaszczem, czując pierwsze podmuchy chłodu. Zdecydowanie będę po tej całej podróży potrzebowała jakiegoś gorącego męskiego ramienia!

Adelai
Posty: 29
Rejestracja: wt maja 25, 2021 2:24 pm

Hektor

Post autor: Adelai »

Całkiem nowy rozdział się przed nim otwierał. Potrzebne mu to było, już tak dużo czasu spędził w murach tej fortecy, że nadszedł najwyższy czas rozprostować swoje kości i ruszyć dalej. Może niekoniecznie w nieznane, bo któż z Jeźdźców nie znał Pustkowi? Może nie jak własną kieszeń, jednak tego rudzielec nawet nie pragnął, to miejsce przyprawiało o zjeżenie się wszystkich włosków na karku jak i ciele. Wystarczało mu, że znał te tereny, że miał okazję te wieki temu po nich kroczyć i je przemierzać. Nie ciągnęło go w końcu do tych przeklętych ziem, a do nowych twarzy. Gęby przewijające się przez fortecę nie miewały spektakularnych urozmaiceń, raz na jakiś czas pojawił się ktoś nowy, kto i tak na ogół codzienności nic sobą nie wnosił. Bo cóż mogło zmienić się dla miejscowego kucharza? Ktoś nowy pozmywał gary albo pokroił dziczyznę. Dzień jak co dzień.
Spojrzenie rudzielca przemknęło po okolicy, po czym zatrzymało się na odpowiadającym mu mężczyźnie.
Na twarzy pojawił sie szeroki sentymentalny uśmiech.
- Nawet jakby się chciało, nie da się tego zapomnieć - wyznał z lekkim rozbawieniem zwłaszcza na ostatnie stwierdzenie nowego dowódcy.
- Czy zamieniam to bym nie powiedział, chochlę biorę ze sobą , gdzie by się nie było, trzeba jeść! - rzekł poklepując się po brzuchu, który jak na wieloletnie stanowisko kucharza nie należał do okrągłych. Hektor należał do tych, którzy trzymali "linię", potrafiąc się oprzeć tak licznym pokusom, które go zewsząd otaczały.
Hyron jedynie blado się uśmiechnął.
- Tym bardziej mnie cieszy, że tak znamienity członek dołącza do naszej Kompanii. Dołącz do Heresa i reszty, o tam - dłonią wskazał kierunek.
- A chochlę, mniemam, schowałeś przed okiem naszych pań - dodał z lekka żartobliwie dowódca. Na krótki moment uniósł kącik ust, zanim wrócił do zwykłego, ponurego wyrazu twarzy.
- Dziękuję za te słowa - odparł Hektor po czym wzrok jego powędrował we wskazanym mu kierunku.
- Dobrze...- potwierdził dodatkowym i odruchowym skinieniem głowy.
- Ha! Ależ zrozumiałe! Chochlę jak i przyprawy i ziółka... - dodał z szerokim szelmowskim i odrobinę tajemniczym uśmieszkiem.
- Doskonale. Liczę, że zadbasz o nasze żołądki równie skutecznie, jak o bezpieczeństwo. - z tymi słowy Hyron odwrócił się do swojego konia.
- Chochla, miecz jak i rogi z kopytami do twej dyspozycji...- odparł na to krótko i zwięźle, mając pewność, że nikt nie pożądany ich nie słyszy, po czym nie przedłużał ani nie zatrzymywał rozmówcy, jak i on kierując się dalej. Ledwie się jednak odwrócił, a ponownie usłyszał głos dowódcy.
- Tylko nie pogoń nikogo, choćby w żartach…
- O ile czerwoną płachtą mi nikt nie pomacha…
- A, to Helliona możesz pogonić, udzielam pozwolenia - odrzekł Hyron poważnym tonem, a Hektor tylko uśmiechnął się kącikiem ust i skinął niczym rozkaz by właśnie przyjmował.
Po tym jakże pogodnym dodatku w dyskusji oddalił się od nowego dowódcy, by posłusznie wykonać pierwsze polecenie od Hyrona, jakim było udanie się po konia i zajęcie odpowiedniego miejsca w formacji. Wtedy jednak dostrzegł szatyna stojącego kawałek za nimi. Mimo, że Hektor zakończył rozmowę z dowodzącym Jeźdźcem ten się nie zbliżył, a trzymany przez niego przedmiot i to spojrzenie jasno dawały rudzielcowi do zrozumienia, że to z nim ów mężczyzna chce rozmawiać. Nie wahał się więc i nadal w dobrym nastroju podszedł do niego.
- Z pięściami już mnie oczekiwano, ale żeby lutnią się wspomagać? W tej postawie jesteś zdecydowanym pionierem, wiec słucham cóż cię trapi mój nowy kompanie? - stanął tuż przed nim swobodnie z zaciekawieniem.
Szatyn słysząc pytanie, kątem oka na lutnię zerknął, by zaraz potem dłoń wolną na swej piersi złożyć i głowę swą skłonić w geście szacunku.
- Wybacz mi proszę, jeśli swe zamiary źle przekazałem, gdyż urazić cię ni krzywdy ci żadnej nie chcę czynić panie. Ani tej lutni niszczyć, chrońcie bogowie. Jedynie chciałbym zapytać, czy wiesz może panie, gdzie tu mógłbym spróbować wymienić tę lutnię na cokolwiek w podróży od niej cenniejszego? Oczywiście za pomoc wszelką przysięgam, należycie odpłacić.
- Haha! Spokojnie, tak tylko się zgrywam..- odparł podchodząc o krok bliżej i wzrok skupiając na wspomnianej lutni. Wysłuchał uważnie szatyna, po czym zastanowił się chwilę.
- A czegóż ci potrzeba? Może obędzie się bez poświęcania takiej zdobyczy. Jeśli zagrać na niej umiesz, wydaje mi się to najcenniejszym co w podróż mógłbyś zabrać. Przyda się ktoś kto panny w kupie przy ognisku przytrzyma, by nie rozlazły się jak to mają w swej naturze...
- Konia lub chociaż miejsca na jakimś dla mej pani - odparł wzdychając.
- Nie wszystko dotąd po naszej myśli w podróży tej poszło i przez to część wierzchowców w ręce wiedźm wpadła. W tym ten użyczony mej pani. A niestety w trosce o los jej i Kompanii całej, ja z mą panią na grzbiecie jednego wierzchowca zasiąść nie mogę.- Po tych słowach raz jeszcze zerknąwszy na lutnię, uśmiechnął się blado.
- A nic cenniejszego od tej lutni nie mam, choć wiem, że i jej wartość jest znikoma, zwłaszcza w mych rękach. Próbując na niej grać prędzej bym damy od ognia przegonił niż przy nim utrzymał. Jeśli chciałbyś panie wysłuchać ballady, raczej musiałbyś prosić brata mego Helliona.
- A o to chodzi! - roześmiał się i ramieniem Jeźdźca objął obracając go w kierunku stajen.
- Hyron u Horazona konie wynegocjował, wystarczy, że od stajennego rumaka odbierzesz dla swej panny, jednak jeśli w przyszłości podobny problem, by cię trapił, to śmiało i mnie o pomoc możesz prosić czy to koński grzbiet czy mój własny, któregoś użyczę i jak mogę to pomogę..- klepnął mężczyznę po ramieniu w geście pokrzepiającym.
- A lutnie zachowaj i w takim razie brata swego o jakowe lekcje poproś, taki duecik byłby i dla mego ucha miłym dodatkiem ponurych wieczorów.
Niższy Jeździec wyraźnie rozpogodził się słysząc odpowiedź i choć pod wpływem siły przyjacielskiego gestu, zachwiał się odrobinę i nawet jeden krok wprzód dla zachowania równowagi zrobił, to uśmiechnął się szeroko i głowę skłonił w geście wdzięczności.
- W takim wypadku bardzo jestem rady, że dowódcę mamy tak dobrego i zaprawionego nie jeno w bojach, lecz i negocjacjach. I tobie szczere wyrazy wdzięczności za te informacje składam. Jak obiecywałem, za pomoc się odwdzięczę. Gdy będziesz potrzebował, proś mnie o co zechcesz, a jeśli tylko będę w stanie, życzenie twe spełnię. I choć trudów los nam nie szczędzi, a talentem bogowie mnie nie obdarzyli, do lekcji gry również się bardziej przyłożę, co by i tak móc ci za twą dobroć i miłe słowo wynagrodzić. A teraz racz mi proszę wybaczyć. W podróż zaraz znów ruszać trzeba, a ja już wyraźnie dość czasu zmitrężyłem niepotrzebnie się martwiąc.
Po tych słowach raz jeszcze się skłonił i czym prędzej odszedł zająć się ostatnimi przygotowaniami do podróży.
Hektor również czasu więcej marnować nie mógł, po konia swego się udał, odpowiednio go przygotował i swe tobołki do siodła umocował. Będąc już gotowym wskazane miejsce przez Hyrona w szyku kompanii obrał i cierpliwie poczekał na wymarsz, który nastąpił bez zwłoki.
Chłodne, mroźne powietrze jako pierwsze powitało nas za murami fortecy, rudowłosy nie zwrócił jednak na nie najmniejszej uwagi, gdyż ta skoncentrowała się na pozostałych uczestnikach podróży, tych, którzy go otaczali, a jak się cudownie złożyło, w środku całej formacji i panny umieszone były. Szeroki uśmiech pojawił się na twarzy tura, kiedy to ogniste włosy w tłumie dostrzegł, ta głowa wyróżniała się zdecydowanie i w tak licznym gronie dało się ją łatwo dostrzec, a co jeszcze ciekawsze zaraz obok znajdowały się pozostałe interesujące panie, co mile zaskoczyło Hektora? Fakt, że jedna z towarzyszek ognistej panny była mu bardzo dobrze znana. Zbliżył się więc nieco tej grupki, oczywiście szyk formacji nadal utrzymując.
- Czyżby nie tylko me serce świata znów ujrzeć zapragnęło? Że aż mury bezpiecznej fortecy opuściłaś? - wzrok mężczyzny padł prosto na Alaye.
Amazi
Posty: 38
Rejestracja: sob kwie 24, 2021 4:58 pm

Re: ROK JEDNOROŻCA [fantasy, 6os., hetero, bn]

Post autor: Amazi »

Obrazek




Cała kompania zaczęła zbierać się na placu. Jeźdźcy siodłali konie, po czym pakowali swe rzeczy na wozy i formowali szyk formacji. Ognistowłosa wraz ze swoimi towarzyszkami, których grono wzbogaciło się o nowo poznaną krewniaczkę Yelleny, zajęły swoje miejsca w środku całego szyku. Kobiety otoczone były Jeźdźcami, którzy mieli zapewne za zadanie ich pilnować. Ciekawe czy panny ułatwią im to zadanie jadąc spokojnie i grzecznie, czy może wręcz przeciwnie? Wśród nich były najróżniejsze charaktery, a to dawało interesujące zestawienie i gwarantowało im jakąś rozrywkę.
Po długich przygotowaniach kompania w końcu wyruszyła. Airanna miała wrażenie, że przyrasta do siodła jeszcze przed wymarszem, a co będzie po kilku godzinach drogi w tym mrozie? Musiała znaleźć sobie jakieś zajęcie. Choć w podróży zawsze zachowywała spokój i czujność, przy tak licznej obstawie pozwalała sobie na roztargnienie i przyglądanie się poszczególnym panom. To była przyjemna rozrywka, w końcu różnili się oni od siebie w tak interesujące sposoby. Szczególną uwagę zielonooka zwróciła na znajomego już rudzielca, który żywo dyskutował z naszą nową kompanką. Była to chyba jedyna dwójka, która zdecydowała się opuścić bezpieczną fortecę i ruszyć z nami w dalszą drogę. Nic dziwnego, że trzymali się teraz razem. A może coś ich łączyło? Zaciekawiony uśmieszek pojawił się na twarzy kobiety. Nie należała ona do plotkar, interesujących się wszystkimi, zwyczajnie interesowała się jedynie swymi najbliższymi, a że ciemnowłosa trafiła do tego grona, była skazana na zaciekawione i dwuznaczne spojrzenia ciekawskiej ognistowłosej.
Droga trwała i trwała, a wszystkie okoliczne twarze zaczynały nudzić, w końcu ile można patrzeć się na te same osoby? Upływający czas wypełniały im rozmowy, jednak te nie mogły być zbyt głośne, bowiem jak im mówiono tereny te były niebezpieczne i nie chciały ściągnąć na nich żadnego zagrożenia. Choć tego Airanna nie pojmowała w tych terenach. Owszem miała już okazję ujrzeć zjawę, jednak było to przy Wiedźmim Targu, mało przyjemnym miejscu. Za to te tereny wyglądały przepięknie. Wszystko jak okiem sięgnąć pokrywał biały puch, osamotnione drzewa iskrzyły się pięknym szronem. Czego oni mieli się tu obawiać? Jednorożca, któremu znudziło się jedzenie trawy i szarżuje na ludzi w poszukiwaniu mięsa, ostrzeliwując swe ofiary tęczą? Czy może nornic ludojadów? No bo tylko atak z pod ziemi mógł ich zaskoczyć. Nic innego nie dałoby rady podejść niezauważone, na tym otwartym białym terenie. Gdzie konie szły brodząc w śniegu, a co dopiero zwierz mniejszej postury. Taki tonąłby w tych zaspach, ryjąc tunele!
No, ale co one mogły wiedzieć, były przecież jedynie głupimi dziewkami z pięknych dolin, gdzie troski i niebezpieczeństwa ich nie dotyczyły przecież.
Podróż, trwała i trwała, aż w końcu ktoś wspaniałomyślnie ogłosił postój. Było to jak zbawienie dla obitych pośladków większości dam, które pewnie po raz pierwszy miały okazję podróżować w siodle.
- Mam nadzieje, że miejsce, do którego leziemy jest tego warte… bo mnie tam w fortecy się całkiem podobało…zwłaszcza składziki tej fortecy uprzyjemniały w niej pobyt…- stwierdziła zsiadając ze swojego wierzchowca i podchodząc do swych towarzyszek, by ewentualnie im pomóc z zejściu z koni, zdawała sobie sprawę, że mogły nie być przyzwyczajone do takich podróży i zejście przy zmęczeniu bywało nie lada wyzwaniem. Zwłaszcza gdy zwierzę nie współpracowało.
Awatar użytkownika
Eru
Posty: 35
Rejestracja: ndz kwie 25, 2021 1:11 pm

Re: ROK JEDNOROŻCA [fantasy, 6os., hetero, bn]

Post autor: Eru »

Hellion

Ciężko było opuścić bezpieczne i ciepłe, a na pewno cieplejsze niż pustkowia mury twierdzy Horazona. Mimo to stojący przed bramą Hellion w powiewie wiatru wyczuwał też tchnienie świeżości, zupełnie jakby zaśnieżone tereny i nieznane jeszcze przygody wołały go niczym prześladująca go ostatnio senna mara. Westchnął, kładąc dłoń na głowicy miecza, a następnie klepnął czule stojącego obok konia i wrócił do pracy. Niewyspany i nadal męczony lekkim kacem nie miał nastroju na żarty i psoty, ani nawet na rzucenie kilku zalotnych spojrzeń w stronę uroczych praczek, które zza rogu wyglądały za odjeżdżającymi mężczyznami. Wtedy też jedna z niewiast poprosiła go o pomoc. Zaskoczony przystał na jej prośbę, chociaż zdziwiło go, że dama ta, bo dziewką nie nazwałby jej, nawet gdyby w łachmanach żebraczych przed nim stanęła. Charyzma i piękno bijące z twarzy egzotycznej pani było tak wielkie, że wczorajszego wieczoru uznał ją za panią tego przybytku, a teraz? Teraz opuszczała to miejsce, więc jednak nie była tak bliska Horazonowi, jak mniemał. Nastrój poprawił mu się nieco, z uśmiechem na ustach pomógł pięknej damie, bo jaki byłby z niego mężczyzna, gdyby kobietę w potrzebie porzucił?

Wyjazd nadszedł szybciej, niż myślał. Żegnając się z towarzyszami, był już nieco mniej posępny, zgodnie z niemym rozkazem wuja przyjął swoją stałą pozycję na samym końcu kompanii. Odnalazł jeszcze krwi i słońca brata — Hastena i bez słowa klepnął go w ramię, co było swoistym życzeniem powodzenia i pożegnaniem jednocześnie. Wiedział, że jeśli los będzie łaskawy, zobaczą się dopiero przy postoju, ale żyjąc na pustkowiach, nigdy nie wiadomym było, czy jeszcze kiedykolwiek się zobaczą. Czy może bliżej im było do stworzenia kurhanu i stosu, na którym jeden z nich złożyć będzie musiał, połaszcz brata i ogniem do praprzodków duszę jego wysłać.
Podróż trwała już w najlepsze, dawno temu z oczu stracił braciaka zwiadowcę, żmudna podróż nie pomagała w zachowaniu trzeźwości, senność coraz bardziej zwodziła go, chociaż pilnowanie tyłów było równie ważne co badanie terenu przed nimi. Powoli oczy zaczął przymykać pod wpływem pokusy ciała, które wcześniejszej nocy dręczone alkoholem i koszmarami wypocząć nie zdążyło. W półśnie poczuł, jakby ktoś dłonie na jego ramionach ułożył i ledwie chwilę później nie mając świadomości, że to niemożliwe stał przed otwartą bramą. Wielką niczym góry, lecz świat był dziwny. Ciemnogranatowy, wręcz bez horyzontu. Poczuł nagłe zimno, oplatające jego ciało, a na ramionach zauważył białe, zadbane dłonie. Nie odezwał się, odwrócił się powoli i ujrzał ta twarz, której widzieć nie powinien. Martwą, a zarazem żywą. Wciągnął powietrze, a przynajmniej tak mu się wydawało, kobieta zaś stała i wpatrywała się w niego z tajemniczym uśmiechem. Jej dłoń wylądowała na jego policzku, koszmarnie zima i jakby nieobecna, a mimo to czuł ją na skórze. Przesunęła ją po szyi, barku i na pierś, jakby omijając miejsce, w którym bogini słońca wypaliła swój znak.
- Ciesze się, że w końcu jesteś tak blisko – przerwała ciszę, ale on nie odpowiedział. Szczerze przerażony tym, co widzi, odsunął się nieco.
- Ty...ciebie nie powinno tu być. Powinnaś być...- głos utknął mu w gardle, gdy zdał sobie sprawę z niecodzienności tej sytuacji i wtedy nagle ktoś przywalił mu boleśnie w plecy.

Obudził się, siedząc na koniu, a obok niego zaśmiewał się młody Heres. Widocznie lico czarnowłosego wydało mu się bardzo zabawnym zjawiskiem. Szkoda jednak, że samemu zainteresowanemu do śmiechu nie było.
- Widzę, że tej nocy nie próżnowałeś, lepiej jednak, żeby Hyron nie widział, że postanowiłeś uciąć sobie drzemkę. Zresztą mając takie widoki – zażartował rudzielec, cmokając z dezaprobatą i wskazując nosem miejsce, gdzie jechały panny. Zaraz później odjechał na swoje miejsce przy prawym skrzydle, a Hellion został sam, ze swoimi przemyśleniami.

Cisza rosła z każdą minutą, a napięte od stresu ciało nie pozwalało już na przymknięcie choćby na chwilę powiek. Podświadomie wiedział, że zwykły sen nie powinien wzbudzić takiej reakcji, ale mimo to postanowił przerzucić myśli na inne tory. Niewiele myśląc, zaczął przyśpiewkę, którą kompania od czasu do czasu umilała sobie trasę.
- Był tam niedźwiedź. Dokładnie tam. Cały w czerni i brązie! - nie musiał czekać na odpowiedź, kilka głosów niczym dzwony rozbrzmiały, umilając im mający czas, a moment ogłoszenia postoju przyjął z ukrywaną ulgą i radością.
Zaraz po tym zauważył, że jedna z nich wręcz spadła z konia w ramiona towarzyszki rozpalił niewielkie ognisko, by panny mogły ogrzać swoje zmarznięte i umęczone podróżą ciała. Sam zaś odszedł na pewną odległość i przysiadł na skale. Nigdy nie był religijny, nie modlił się, ale ostatnie wydarzenia sprawiały, że poczuł potrzebę wyszeptania kilku niemych słów do tej, która pokazała swoją cielesną formę i cofnęła złe zaklęcie. Oparł więc miecz o zmarzniętą ziemię i na splecionych na rękojeści dłoniach oparł czoło. Wypowiedział kilka dziękczynnych słów i podniósł się, otrzepując płaszcz ze śniegu. Rozejrzał się i wsiadł na konia, robiąc rundkę wkoło ich prowizorycznego obozu. Przy jednej z takich rundek natknął się na zbliżające się w ich stronę światełka. Niewiele myśląc, nauczony ostrożnością zachował spokój. Mógł to być pochód martwej karawany, widywany od czasu do czasu na przeklętej trasie, albo coś zgoła gorszego. Jednak światła zboczyły z drogi i zbliżały się w ich stronę. Hell widząc to, zdjął rękawice i gwizdnął tak głośno, jak tylko było to możliwe, by zaalarmować pozostałych. Następnie wydobył miecz z pochwy i czekał na starcie, które jednak nie nastąpiło.

Omal nie splunął, widząc płaszcze Arvońskiej straży, schował miecz, nie chcąc wywołać konfliktu. Najlepszych wśród najlepszych, do której miał należeć i on sam, przed tym wszystkim, przed wygnaniem, jej śmiercią i wydaniem, że on sam jest tym, kim jest. Na sam przód wysunął się mężczyzna, wysoki, barczysty. Nieco posępny, acz przystojny. Czarne włosy mocno odznaczały się w świetle księżyca. Uniósł dłoń w pokojowym geście.
- W imię Arvonu szukamy banity czarnoksiężnika Havarona. Jeśli masz jeźdźcze informacje na jego temat, zobowiązuję cię do ich przekazania. - Zwierzołak wtedy spojrzał na dowódcę tej wspaniałej falangi, a ten zaskoczony opuścił rękę.
- Kyar? - zapytał mężczyzna poważnym tonem.
- Kyar umarł – odparł beznamiętnie Hellion, wpatrując się w twarz tak bardzo przypominającą mu oblicze jego dowódcy.
- Przecież widzę, że to ty. - odparł krewniak.
- Skoro widzisz, to czego głupio pytasz? – odpyskował. - Hellion. Kyar nie żyje– dodał.
- Zupełnie jak ona... Prowadź do dowódcy. - zażądał dowódca Arvończyków, kręcą głową.
Zsiadł z konia, to samo uczynili strażnicy, ruszył w stronę obozu, a kilku jeźdźców z ciekawością przyglądało się przybyszom.
— Kobiety?- zapytał mężczyzna stojący po lewej stronie Issera.
— Żony, damy więc może lepiej, żebyś nie straszył ich szpetną mordą Lasarro – odpowiedział jadowicie, zachowując powagę.
— Żadna Arvona by was nie chciała, dlatego zadowalacie się brankami wojennymi co? - pogardliwy ton nie uszedł uwadze dowódcy, który to przystanął i wyciągając miecz, łokciem uderzył stojącego za nim młodziana.
— Nie trzeba nam walki – skarcił chłopaka.
—To nie branki, tylko żony prawem płaszcza przeznaczone. Z domów lepszych niż twoje bękatry Lasarro — syknał.
— Ale nie są... – wysyczał młodzian.
— Powiedziałem nie – ton Issera był tak stanowczy, że nawet szeptem brzmiał jak niepodważalny rozkaz. Dziwił się więc, że przyjaciel z dawnego życia miał czelność jeszcze skrzywić się po tych słowach.

Szli przez obóz i w końcu minęli kobiety usadzone przy ognisku. Hellion zachowując typową dla siebie nonszalancję, mrugnął do rudowłosej cioteczki i jej pięknych towarzyszek. Zbliżając się do kolejnego kółeczka, wiedział już, że Hyron przygotował się na przyjęcie elit Arvońskich.
- Dowódco, oto straż Arvońska. Proszą o informacje – jego ton był oficjalny, wszak nie miał zamiaru podważać pozycji przywódcy. Zwłaszcza przed strażnikami, którzy samym faktem przywdziania białych płaszczy czuli się lepsi i niepokonani.

Awatar użytkownika
Einsamkeit
Posty: 94
Rejestracja: sob kwie 24, 2021 5:22 pm

Re: ROK JEDNOROŻCA [fantasy, 6os., hetero, bn]

Post autor: Einsamkeit »

HYRON

Byłem nawet całkiem zadowolony. W ciągu dnia przemierzyliśmy spory kawał drogi. Pomijając opóźnienie wywołane przymusowym postojem u Horazona, mieliśmy już lekki zapas czasu - znacznie lepiej, niż oczekiwałem. Co prawda pierwotny plan zakładał, że dostaniemy się po niewielkich przeszkodach w okolice Bramy, jednakże byłbym głupcem, gdybym brał pod uwagę tylko tę jedną, jedyną wersję. Każda podróż, nie zawierająca w swoim planie jakichkolwiek problemów, mogła dziać się jedynie w bajkach dla dzieci czy opowiastkach dla naiwnych, głupiutkich panienek zamkniętych w swojej wieży. Czyli nadal była to li i jedynie mrzonka, gdyż rzeczone panny raczej nie istniały - przynajmniej nie tam, skąd pochodziliśmy. Chociaż kto wie? Sam nie miałem pojęcia, jak dalece zmienił się Arvon; nie prosiłem o powrót od setek lat.
Jednocześnie sam Arvon zatarł mi się w pamięci; jedyne co przychodziło mi na myśl, to mgliste, ponure i zawsze otulone deszczem Szare Wieże, delikatnie kołyszące się złote pola zbóż, chylące się pod łagodnym podmuchem wiatru o zmroku, czy forteca Ismirala, iskrząca się lodem i wiecznotrwałym śniegiem. Tutaj zima nigdy nie odchodziła i nie przemijała. Lód skuł się razem z kamieniem i cegłą, stając się jego nieodłączną częścią.

Pod wieczór, gdy na niebie zaczęły pojawiać się już pierwsze gwiazdy, musieliśmy zrobić postój. Znaki, namalowane przez nas niegdyś na drzewach, wypalonej ziemi i skałach miały zabłysnąć dopiero później… później, gdy upłynie właściwy czas. A tej nocy mieliśmy ich jeszcze wiele dostrzec; tu, na Pustkowiach, wiele rzeczy pozostawało ukryte przed oczyma, aż do nastania nocy. To tutaj księżyc i jego mglisty, odległy blask ujawniał to, co za dnia było skryte i uśpione… i teraz był naszym sprzymierzeńcem, zwłaszcza w czasie pełni.
To właśnie to jasne, srebrzyste światło było nam ochroną, tarczą przed złym okiem, oświetlając nam dalszą drogę. Ale gdy zapadał nów, a więc noc, kiedy nawet księżyc ukrywał się dalece przed naszymi oczyma, nawet my nie zapuszczaliśmy się w co bardziej ponure zakątki Pustkowi.
Wówczas zawsze zapadała złowroga cisza; wiatr nie targał liśćmi, nie szeleścił kolczastymi krzewami, nie kołysał leniwie koronami drzew. Wypalona i zmartwiała, zmatowiała kora, zazwyczaj połyskująca w świetle księżyca, jakby czerpiąc jego blaskiem, stawała się tylko ponurym kawałkiem drewna. Zewsząd śledziły nas oczy - nie tyle żywe, ludzkie, czy chociażby im podobne; była to pustka, spojrzenie ciemności. Wówczas jakiekolwiek światło, będące wytworem ludzkich rąk, przyciągało jeszcze głębszy mrok; nie zapalało się więc ognisk czy świec, lecz czekano do rana, by zapaść się w ciepłe, delikatne objęcia Królowej Słońca.
Omijaliśmy też Bramy, zwłaszcza o nowiu. Mówiło się, że prowadziły do innych światów, że stamtąd przyszli piraci i Karsteńczycy; niekiedy widzieliśmy zagubionych wędrowców w dziwacznych szatach, brnących przez wypalone ziemie i szukających w rozpaczy jakiejkolwiek drogi… dokądkolwiek.
Nigdy nie żyli zbyt długo.
Czasami w polu widzenia prześlizgiwały się ciemnobrązowe płaszcze, podobne na pierwszy rzut oka do tutejszych drzew; zimą brąz zgniłych liści przekształcał się w śnieżną biel, idealnie dopasowaną do puchu, zakrywającego spękania ziemi. Nie zawracałem sobie nimi głowy; szukali od dziesięcioleci tego, co mogło istnieć, a równie dobrze nie musiało; ścigali odległą historię i czas, należący do przeszłości. Osobiście niespecjalnie wierzyłem w legendy, może dlatego, że sam byłem jedną z nich. Aby ktoś mógł stać się bogiem lub żywą opowieścią, musiało po prostu upłynąć bardzo dużo czasu. Opowieści musiały być opowiadane zawsze i wszędzie. Pamięć musiała trwać, wciąż żywa, a jednocześnie idealizująca; przypominało to malowanie, upiększanie twarzy i całego wizerunku, aż ostatecznie nie zostawało z człowieka nic, poza wyidealizowaną skorupą. To właśnie był jakikolwiek bóg. Czyjkolwiek, niezależnie od nacji, miejsca pochodzenia czy czasu, w którym żył.
Każdy z nich był człowiekiem… a słowa, nie tylko myśli i nadzieje, miały moc. To właśnie zręczny język przekuwał życie w opowieści, baśnie, legendy czy nawet modlitwy, w które później zaczynano wierzyć. Wszystko wzięło się od opowieści. Czyż sama Królowa Słońca nie była tego idealnym udowodnieniem?
To samo dotyczyło legendarnego Nekromanty. Mówiło się, że był to pierwszy Jeździec, pierwszy Wygnaniec. Osobiście nie wierzyłem w to, by był kimkolwiek więcej. Pochodzenie mocy, dzięki której posiadł śmierć, było łatwo wytłumaczalne; magia śmierci nie miała przed sobą tajemnic wobec tych, którzy byli skłonni zagłębić się w nią bardziej. Bywali przecież tacy śmiałkowie, którzy mieli w sobie na tyle odwagi, by spojrzeć prosto w serce ciemności. A tylko ci, targani pragnieniem posiadania władzy za wszelką cenę lub bojący się śmierci, byliby skłonni oddać duszę w zamian za wieczne życie… czyż nie?
Dusza w tym świecie była jak przedmiot… łatwa do przehandlowania, skradzenia, niczym mieszek przywiązany do pasa właściciela, przebywającego na bardzo tłocznym targu, znanym z częstej obecności złodziei.
Dlaczego więc miałbym wierzyć w legendy, samemu nią będąc? Dla mnie Nekromanta był co najwyżej czarnoksiężnikiem, człowiekiem znającym więcej sekretów magii niż przeciętny Jeździec. Większość z nas nie zagłębiała się w te sztuki nadmiernie, uznając je za nieczyste, brudne czy godne niższych ras i tchórzy. Chociaż rozumieliśmy tajniki starej, pradawnej magii, nie oznaczało to, że część Jeźdźców pragnęła pójść głębiej tą drogą. Niektórzy wiedzieli tyle, ile mieli wiedzieć… więcej nie potrzebowali.
Oderwałem wzrok od nieba; to tu mi przyszło szukać spojrzeniem gwiazd, które miały nas poprowadzić. Wszystkie te układy i konstelacje zmieniały się przez setki lat, ale Szlak Niebios zawsze pozostawał taki sam… wskazując nam drogę do domu.
Dom… na samo brzmienie tego słowa zacisnąłem usta w wąską kreskę. Większości ludzi kojarzył się dobrze. Z bezpieczeństwem, miłością, spokojem czy chociażby rodziną. Mi natomiast przywodziło na myśl jedynie zimno, obojętność i obowiązki… ciężar powinności, niesiony na barkach i świadomość, że byłem tu ledwie gościem, w dodatku niemile widzianym.
Jak dalece myślą by nie sięgnąć, forteca Ismirala, położona na szczycie gór, była równie podobna do mglistych, wiecznie deszczowych Szarych Wież, będących siedliskiem Jeźdźców. Oba zamki, mimo że miały pełnić rolę mitycznego, odległego domu, znanego mi tylko z definicji, były jedynie przystankiem, miejscem pobytu… i niczym więcej. Słowo to było jak pusty dzwon.
W obydwu fortecach leżały ciężkie, kamienne płyty nagrobne pamiętające najdawniejsze czasy; i tu, i tu stały misternie wykute posągi przodków i dawnych dowódców; wszystko to jednak było puste i łatwe do zmiecenia w proch zębem czasu i siłą oręża.
I w obu, zawsze, gdy tylko kiedykolwiek pojawiał się posłaniec z daleka, zwiastowało to niedobre wieści. Zresztą takie mniemanie przylgnęło do Jeźdźców - nieważne, w jakiej formie by nie byli…

- Siedzisz, jakbyś miał na tej skale wysiedzieć jajka na twardo. Dalej myślisz za dużo, Ectgow?
Ten arogancki ton głosu byłbym w stanie poznać wszędzie. I tylko jedna osoba była w stanie podać moje prawdziwe imię, to, które mi odebrano przy dołączeniu do Szarych Wież. Tam nadano mi nowe… które przylgnęło do mnie lepiej niż moja własna skóra. Nie byłem już Ectgowem, pierworodnym synem lorda Sarratha i pani Godwyn. Byłem po prostu Hyronem, Jeźdźcem o formie orła i nikim więcej.
Nie liczyło się, skąd przybyłem i jakie nosiłem imię, kim był mój ojciec czy z którego klanu pochodziłem. Pod tym względem Szare Wieże były równe wobec każdego.
- Isser. Przysiągłbym, że twoja arogancja rośnie proporcjonalnie do twojej wędrówki po tym świecie… bracie. - moje spojrzenie zderzyło się z chłodnym, nieustępliwym spojrzeniem młodszego krewniaka. Jednocześnie poczułem się, jakbym patrzył w lustro, spoglądając na dawnego siebie. Te lodowate, a jednocześnie palące spojrzenie ciemnoszarych oczu było moje. Czarne włosy, ozdobione złotymi, zdobnymi koralikami i misternymi splotami, były równie starannie ułożone, co niegdyś. Runy na upierścienionych palcach, i te wygrawerowane w metalu, i te w skórze, połyskiwały w półmroku. Przez dłuższą chwilę mierzyliśmy się spojrzeniami - równie chłodnymi i nieustępliwymi, pełnymi niechęci.
- Czyżbyś potrzebował pomocy? - mój ton można było nazwać najdelikatniej nonszalanckim; bardziej dosłowni, bezpośredni Jeźdźcy określiliby go pogardliwym. - A czymże zasłużyliśmy sobie, by taki zaszczyt kopnął naszą kompanię?
- Dostrzegłem spojrzenie Issera, rzucone z ukosa przez ramię na kobiety, stłoczone przy ognisku; po tym mój brat przeszedł kilka kroków w bok, zmuszając mnie do odwrócenia się; Lasarro i kilku moich Jeźdźców bez słowa zasłoniło nas przed wzrokiem małżonek. Wszyscy wiedzieliśmy, co robić.
- Problem z Nekromantą narasta - odrzekł cicho Isser. Nie patrzył przy tym na mnie; raczej bacznie obserwował ciemność za moimi plecami. - Pożera coraz więcej. Już nie tylko Wędrowcy z Bram słyszą jego zew. Pamiętasz, jak pochowaliście Hasshę?
Ciszę, jaka zapadła między nami, dało się kroić nożem; jedynie wiatr kołysał drzewami, strząsając srebrzysty puch na kilku pechowych Jeźdźców, stojących pod nimi. Ciemnoszare oczy Issera patrzyły z napięciem; dłonie brata zacisnęły się w pięści.
- Do niedawna myślelliśmy, że tylko ich pożerał… tych Jeźdźców i Zagubionych… tylko, że najwyraźniej żywił się też ich energią. Energią żywych, rozumiesz - głos Issera, jak dotąd opanowany, drgnął. - To coś umarło wieki temu, a jednak nadal ma wolę życia. I… Hassha… wrócił, rozumiesz, wrócił. A raczej to, co z niego zostało.
- Więc jakim cudem żyjecie?
- Vardos wykorzystał twoje znaki na drzewach - odparł niechętnie Isser po dłuższej chwili. - Połączył je, tworząc z nich zaporę. To coś, co kiedyś było Hasshą, nie przeszło przez krąg, tylko krążyło wokoło, dopóki nie nastał dzień. Dopiero wtedy odeszło.
Bez słowa odebrałem z czyichś życzliwych rąk kielich z grzanym miodem pitnym; sekundy później kojące ciepło rozeszło się po całym moim ciele. Z cichym westchnieniem wręczyłem kielich bratu na znak czegoś w rodzaju zgody.
Więc początkowo Nekromanta przyzywał zagubionych Jeźdźców, wabił ich do siebie, po czym pożerał ich ciała i dusze, tak? - rzuciłem, obserwując pusto gwiazdy. Nie patrzyłem na Issera, Helliona, Lasarro, Hastena czy Hectora bądź Bane’a, Liarana czy Merracha. Coś niezwykłego; zwykli ludzie pierwszy raz od lat, pomimo obopólnej niechęci, mieszali się z Jeźdźcami.
Na swój sposób to, co powiedział mi właśnie Isser, było niezwykłe. Nekromanta najwyraźniej miał tak wielką siłę woli, że żywiąc się samymi Jeźdźcami był w stanie odbudować choćby niewielki zalążek swojej mocy; po tym, jeśli dobrze rozumiałem chaotyczną opowieść, zaczął przyzywać swoją mocą Zagubionych - ludzi, którzy przeszli przez Bramy. Przekroczyli bramy do innych światów, by znaleźć się w naszym… i zostać pożartym.
Ot, intuicja nie zawsze bywała taka przydatna… przynajmniej nie na tej przeklętej ziemi.
- Rozumiem to tak, że kiedy nasycił się energią z innego świata, czyli czymś mocniejszym, mógł zacząć przyzywać martwych - wtrącił Isser. - Przywrócenie zmarłych nie wymaga dużych zasobów energii ani lat życia, prawda? Jeśli dobrze rozumiem, oczywiście… za żywego oddajesz lata i duszę, za zmarłego, jak sądzę, tylko energię.
Przymrużyłem jedynie oczy, rzucając mu krótkie spojrzenie.
Czyżby?
- Ilu Zagubionych naliczyliście?
- W jakim okresie?
- Powiedzmy przez ostatnie sto lat.
- Około piętnastu.
Myśli mimowolnie poszybowały w ich stronę; siłą rzeczy trudno było się nie zastanowić, jakie to musiało być uczucie, gdy ci ludzie musieli zniknąć ze swojego świata. Czy ktoś to zauważył? Czy może raczej rozpłynęli się w powietrzu bez zasiania w swoich bliskich ziarna wątpliwości? Może jednak niekiedy niektórych tykały pewne myśli w rodzaju “wydaje mi się, że kogoś takiego znałem…” albo “powinien z nami być wuj… chwila, przecież nigdy nie było takiej osoby w rodzinie”, coś niczym przebłyski deja vu? A może nic, zero, rzeczywistość dopasowywała się do zmienionej świadomości bez jakiegokolwiek szemrania czy sygnału. Kto wie? Zakładałem, że nigdy się nie dowiem.
- I żadnego nie udało wam się przechwycić?
Cisza była wystarczającą odpowiedzią; rzuciłem krótkie, ostre spojrzenie bratu. Jednak nie było w nim już pogardy czy potępienia. Pewne ofiary musiały zostać poniesione, a czyż nie lepiej było poświęcić zagubionego Wędrowca, zamiast doświadczonego Jeźdźca-Wojownika?
Myśli powróciły do Hasshy; za życia był doskonałym wojownikiem o formie pumy. Kto wie, czy już nam nie towarzyszył, obserwując w mroku każdy nasz krok?
- Wrócił jako człowiek?
- W obu formach - słysząc tę odpowiedź, siłą rzeczy zasępiłem się odrobinę. Jeźdźcy, zwłaszcza doświadczeni, byli trudnymi przeciwnikami. Jeszcze trudniej było pokonać jego zwierzę, zwłaszcza pogrążone w bitewnym szale, w świecie, gdzie wszystko tonęło w czerwieni i nie odróżniało się już przyjaciela od wroga. A jakichże towarzyszy mógł mieć dawno już umarły?
- Czy był świadomy?
- Oczywiście.
Zmarszczyłem brwi, odwracając wzrok; chociaż najchętniej bym klął, ile wlezie. Kurwa! Kurwa! Kurwa mać! Jeszcze tylko brakuje nieumarłych Jeźdźców, naszych dawno poległych towarzyszy. Oni doskonale wiedzieli, w jaki sposób walczymy i jak należało nas pokonać naszą własną bronią. Po chwili odebrałem bez słowa kielich, upijając go do samego końca.
- Czy bylibyście w stanie zlokalizować grobowce i dokonać ciałopalenia? - zwróciłem się do Issera po dłuższej chwili namysłu. - To nie jest to, czego chcieli za życia, ale nie mamy teraz luksusu na spełnianie życzeń zmarłych.
- Pewnie moglibyśmy… - odrzekł Isser niechętnie, zanim znów obejrzał się na kobiety. - Wieziecie je do Arvonu? Jaką masz gwarancję, że bramy zostaną otwarte?
- Przede mną i mi podobnym może nie, ale przed nimi bramy muszą się otworzyć - mruknąłem ponuro. - Kobiety to priorytet. Nie mogą przebywać tu zbyt długo, to źle się skończy. Sam wiesz, że ten las wyzwala najgorsze instynkty. Nie możemy się przy nich przemienić ani dać się ponieść naszej naturze… to nie wchodzi w grę.
- Albo można zrobić to inaczej - wtrącił brat. - Ty i kilku twoich najlepszych żołnierzy zostanie tutaj, a reszta, mniej wartościowa, zawiezie kobiety pod bramę i odczeka, aż się otworzą.
- Ale to oznacza, że jeśli nie zdążymy wrócić na czas, to one przed nami się już nigdy nie otworzą! - wtrącił Hane, wyraźnie zszokowany propozycją. Zgromiłem go spojrzeniem; zawsze miał niewyparzony dziób, ale teraz już szczególnie. Najwyraźniej wpływy jego kobiety nie poszły na marne - zaczął się już częściej odzywać… szkoda tylko, że w nieodpowiednim ku temu momencie.
- Musimy to przedyskutować całą Kompanią - odrzekłem, marszcząc brwi. - Chwilowo zrobiliśmy postój, ale dzisiaj musimy iść naprzód.
- Pozwól chociaż, że będziemy wam towarzyszyć - wtrącił Isser; ze stoickim spokojem zniósł moje podejrzliwe spojrzenie. - Nie jest to propozycja, wiążąca się z jakimkolwiek podstępem…
- Nie, ty chcesz mnie po prostu przekonać za wszelką cenę - odparłem obcesowo, podnosząc się ze swojego miejsca. - Hawarel! Przynieś mapę!
Nie bez powodu Isser mnie o to prosił. Było to wysoce podejrzane. Tylko czego on chciał? Dlaczego nagle teraz grunt mu się palił pod nogami?

ALAYA DA SIENA

ALAYA

Przez szczebiot moich panienek przebił się przyjemny, ciepły głos naszego kucharza; odwróciłam się, zerkając na niego, mierząc go wzrokiem od stóp do głów. No no, no proszę - w wojennym rynsztunku prezentował się o niebo lepiej niż w fartuszku czy z chochlą bądź tłuczkiem do ziemniaków.
- O, Hectorze, kto jak kto, ale ty chyba najlepiej wiesz, że niektóre kobiety ciągnie najbardziej do niebezpiecznych mężczyzn - odparłam, puściwszy mu oczko. - Właśnie dlatego, kochany, znalazłam się w tej fortecy. No dalej, nie marnujmy czasu. Skoro tu jesteś, to podsadź mnie - kiwnęłam na niego dłonią we władczym geście, gdy podprowadzono mi konia. Śliczny bułanek perfekcyjnie zgrywał się z moją karnacją, aczkolwiek zakładałam że nie to u konia było najważniejsze.
- Bo takie kobiety wiedzą co najlepsze! - roześmiał się Hector i bez zwłoki zsiadł ze swojego konia. Sekundy później poczułam jego dłonie na swojej talii, po czym jednym pewnym ruchem zostałam posadzona na grzbiecie wierzchowca. No no, całkiem imponujące.
- No to teraz nie mam już za czym tęsknić w tej fortecy, chochlę mam, ciebie również. To niczym znak, że decyzję słuszną podjąłem.
- Oczywiście! Nie sposób temu zaprzeczyć - odrzekłam łaskawie, obserwując rudego byczka spod rzęs. Cicho sapnęłam, moszcząc się w siodle. Niestety nie było wygodne, ale czego mogłam się spodziewać? Bynajmniej nie lektyki i miękkich poduszek, jak w Karstenie. Z drugiej strony fakt, że nie było tu tych biednych niewolników, stanowił pewną zaletę. Biedacy zamarzliby w tym klimacie, poza tym gdzieżby biegać tu z lektyką po tych wertepach?
- Jeszcze za tą fortecą i świętym spokojem zatęsknisz, idę o zakład - odparłam, mrużąc złośliwie oczy. - Pewnyś, że to na pewno była dobra decyzja?
Widziałam, gdzie patrzył i koło kogo się kręcił. Aż bym zagwizdała; zaczajać się na małżonkę dowódcy było niemalże pewnym samobójstwem, zwłaszcza że - jak plotki głosiły - był nawet aż za dobrze obeznany z tym, co czyhało na Pustkowiach.
- Jak będziesz grzeczny, to może cię tu nie zostawimy - dodałam z szatańskim uśmiechem na twarzy.
- A to bez wątpienia! Oj sam dobrze wiem, że przeklinać sam siebie będę za tę głupotę! - Hector z uśmiechem przyznał mi rację, jednocześnie jak gdyby uświadamiając sobie rzeczywistość. - Najpewniej już po pierwszych godzinach drogi będę klnąć na obolały zad, jeny od siodła odwykł jak nic! - roześmiał się i wrócił na grzbiet własnego wierzchowca. Zerknęłam w jego stronę z rozbawionym uśmiechem. Przez te czasy w fortecy był doskonałym towarzyszem, i do chochli, i do żartów.
- A cóż obejmuje się w ramach twego rozumowania? Grzecznym i niegrzecznym można być na wiele sposobów moja droga! - po tym się zaśmiałam otwarcie. I cóż mi, nadobnej damie, przystawało odpowiedzieć? Wszakże, gdybym była dosłowna, można by uznać to za nieprzyzwoitość, ale gdybym też odrzekła zawoalowanie, nie byłoby takiego efektu…
- Pozostawię to twojej wyobraźni, mój drogi - odparłam, puszczając mu oczko, zanim wpasowałam się w swoje panie. Od momentu, odkąd je ujrzałam, zdecydowałam, że to będą moje ptaszynki. No, chodźcie do ciotuni, pomyślałam, moszcząc się za końskim zadkiem jednej z nich.

Dalsza trasa była… nudna. Delikatnie rzecz ujmując! Gdy zanurzyliśmy się w ponury las, majaczący przed nami w oddali w nocy, poczułam ożywczy dreszczyk przebiegający mi po kręgosłupie. Może się nie bałam, jeszcze nie, ale… dało się w nim wyczuć dziwną atmosferę. Zupełnie jakbym weszła do jakiejś wymarłej świątyni, gdzie wciąż znajdowały się relikwie, ławki, strefa sprawowania kultu i tak dalej… a jednocześnie jak gdyby bóg - jakiś, jakikolwiek - nadal w tym miejscu był. Zauważyłam też, że wielu Jeźdźców, którzy rozmawiali ze sobą po cichu na tyłach, jeszcze bardziej ściszyło głos. Panny również ucichły… jedyne, co było słyszalne, a i to ledwie-ledwie, to stuk końskich kopyt.
Dziwne uczucie, jak gdybym znalazła się w jednej z tych strasznych opowieści, opowiadanych dzieciakom przy ognisku… dlatego też odetchnęłam z ulgą, gdy zostało zapalone ognisko. Najwyraźniej to, co przemierzyliśmy, było tylko ledwie zagajnikiem, bo prawdziwy las rozpościerał się niedaleko przed nami. A ja głupia się wystraszyłam! Dobrze, że nikt nie widział moich wielkich oczu królika, czy nadstawionych jak u dzikiego kota uszu, inaczej byłabym niezłym pośmiewiskiem.
Ta forteca była całkiem zabawnym miejscem, ale ileż można, prawda? - odparłam, z cichym jękiem wysuwając się z siodła. Ojej. Uda mnie już bolały, nie mówiąc o pośladkach. Gdybym była teraz w rodzinnym Karstenie, udałabym się na porządny, zmysłowy masaż… bo ten prawdziwy nawet nie przeszedł mi na myśl. Nie byłam taką samobójczynią, by dawać sobie rachować wszystkie kości!
Chwilę później odebrałam od jednego z Jeźdźców kielich z czymś przyjemnie ostrym, co rozkosznie rozgrzewało. Mmm. Doskonały napój na zimowe wieczory, szkoda tylko że nie mogłam sączyć go przy kominku, podczas gdy za oknem szalałaby wichura. Nie, to ja zamiast tego siedziałam w środku tej zamieci, no dobrze, nawet nie zamieci tylko lekkiego wietrzyku… ale i tak! Liczył się nastrój chwili!
- Idę o zakład, że w tym całym Arvonie też mają nieźle zaopatrzone piwniczki. Pewnie jeszcze w wieku naszego dowódcy - podsumowałam, podając Airannie kielich. Miał zrobić obrót, każda panna mogła upić łyk czegoś rozgrzewającego. Uniosłam głowę, obserwując Jeźdźców; niektórzy zajmowali się końmi, kilku z nich stało przy Hyronie, ktoś gotował coś w małym kociołku. Czyżby Hector? A może ktoś postanowił go wyręczyć? Ciekawe właściwie, kim był dotychczasowy kucharz Jeźdźców… bo coś bym zjadła jeszcze, tak właściwie…
- Do kogo trzeba się zgłosić po strawę? - zapytałam głośniej, zanim złapałam rzucone mi niewielkie zawiniątko. O proszę, proszę. Świeżutki chlebek. Jeszcze tylko brakowało masełka, ale niestety nie byliśmy na pikniku. Przełamałam go na pół, zanim węzełek zrobił również obrót po kobietach.

- Och, najwyraźniej coś się nie spodobało naszym Jeźdźcom, co? Może siodełko odparzyło te ich pośladki, nadszarpnięte zębem czasu? - uniosłam wzrok znad ogniska, widząc poruszenie przy skale. Znikąd zaroiło się od Białych Płaszczy, które wparadowały do naszego naprędce skleconego obozowiska jak do siebie. Pycha i duma, jaka od nich biła, przypominała mi szeregowych szlachetków, które przybywały niekiedy na turnieje. Nie widzieli za bardzo wojny ani jej okropieństw, ale kimże oni byli, by w ogóle znajdować się na pierwszej linii frontu? Toż to nie było dla nich! Chociaż po ich dłoniach patrząc, wydawali się być nawykłymi do miecza, to nadal ta wyższość, z jaką na nas patrzyli, po prostu odrzucała. Nawet ja, szlachetnie urodzona, czułam się gorsza pod ogromem ich spojrzeń. Nie inaczej było z Jeźdźcami; spojrzenia, które między sobą wymieniali, były w najdelikatniejszym sensie niechętne, w dosłownym - wręcz sztyletujące. A ten ich dowódca! Młody, a pyszniący się swoją władzą… w pewien przewrotny sposób kogoś przypominał. Nie potrafiłam określić, kogo, ale…
- Słyszycie, o czym rozmawiają? - szepnęłam do kobiet, ciekawsko nadstawiając uszu.

Sofja
Posty: 38
Rejestracja: pn kwie 26, 2021 10:02 am

Hasten

Post autor: Sofja »

Hasten


Jego ciche, pospiesznie stawiane kroki ginęły w ogólnym zgiełku ostatnich przygotowań, gdy zgodnie z otrzymaną radą, opuszczał stajenne zabudowania. Kiedy dziękując w duchu swemu wybawcy i przysięgając na swój honor należycie mu za otrzymaną pomoc odpłacić, żegnał w milczeniu tych, których twarzy najpewniej miał już nigdy nie ujrzeć. Wszak wybrali, pozostanie tam, gdzie on zatrzymać się dłużej już nie mógł. Nie, jeśli tylko chciał dotrzeć tam, gdzie wzywało go serce. Ku miejscu, za którym szczerze tęsknił, nawet jeśli wielu mogło go za to nazwać zwyczajnym głupcem. W końcu czyż w oczach możnych nie był tam jedynie odrzutkiem? Pariasem niegodnym nie tylko jakichkolwiek przywilejów, lecz i uczciwego sądu?

Tylko… czy aby i w Krainach Dolin nie było tak samo? Wszak nawet tutejsi panowie woleli sięgnąć po wiedźmie sztuczki, niż uczciwie spłacić zaciągnięty u Zwierzołaków dług i oddać w ich ręce swe córki. On sam przecież padł ofiarą ich oszustwa. Tak jak i niewinna Yellena. A skoro wychodziło na to, że gdziekolwiek by nie poszedł, mieli nim gardzić, to czy Hasten nie mógł przynajmniej sam wybrać swego oprawcy? W końcu, nawet jeśli Arvon posiadał swoje złe strony, miał również i te dobre. Jego zdaniem o wiele wspanialsze od wszystkiego, co ofiarować mu mogła twierdza Horazona. I to właśnie nimi chciał móc obdarzyć swą małżonkę. Tak by już nigdy nie miała powodu do zmartwień, czy smutku. Aby już nic jej nie zagrażało, a los choć trochę mógł wynagrodzić jej zło i nieszczęście, które ją spotkało.

To właśnie z tego powodu dzierżąc w dłoni wodze otrzymanej od stajennego, tarantowatej klaczy, nie szczędził sił, aby móc jak najszybciej dotrzeć do Yelleny. A gdy okazało się, że nie starczy mu już czasu, by osobiście móc pomóc jej dosiąść tegoż wierzchowca, wypatrzył ją chociaż wśród tłumu. I posławszy jej ciepły uśmiech, który nie był pewien, czy w ogóle dostrzegła, przekazał jej rumaka w ręce mających jej pomóc Jeźdźców.

Ledwie uderzenie serca później, kolejny raz tegoż dnia, zachwiał się lekko pod siłą przyjacielskiego klepnięcia. Tak doskonale mu znanego i będącego zarazem niemą modlitwą o bezpieczny powrót lub chociaż szybką i w miarę bezbolesną śmierć. Wśród bezkresu Pustkowi istniały wszak rzeczy po tysiąckroć od niej gorsze. Los, na który nie skazałby nawet największego wroga.

Nie czekając więc ani chwili Hasten odpowiedział bratu skinieniem, życząc mu w ten sposób powodzenia. A potem krótkim salutem pożegnał go, chcąc wierzyć, że nie po raz ostatni i dosiadłszy grzbietu Artusa, poprawił schowaną znów wśród juków lutnię. Tak by mieć pewność, że ta nie przeszkodzi mu w należytym wypełnieniu czekającego go zadania. Roli zmuszającego go do tego, aby w chwili, gdy zajął swe miejsce na przedzie utworzonego szyku, tuż obok Harla, wyzbył się ze swej głowy wszelkich niepotrzebnych myśli. Aby zapomniał o twierdzy Horazona, Arvonie, czy Yellenie. Nawet o swym bracie i reszcie Kompanii. Tylko dzięki temu młodzik mógł w pełni skupić się na czekającym go zadaniu. Wyostrzyć wszystkie zmysły i zachować niezbędną czujność. A tym samym, w ten jedyny sposób, w który był w stanie, zatroszczyć się o tych, którzy na niego liczyli. Których chciał chronić i na których mu zależało.


Powrócił do nich myślami dopiero pod wieczór. Gdy słońce zaczęło ustępować miejsca na nieboskłonie pierwszym gwiazdom, a od twierdzy Horazona dzieliło ich już wiele stai. Kiedy chrzęszczący pod kopytami Artusa firn stał się dla Hastena już tak monotonnym tłem, że ten przestał go wręcz słyszeć. I gdy ponury las utwierdził go aż nader wyraźnie w przekonaniu, iż rozciągająca się aż po horyzont kraina wcale nie jest niesłusznie okrytym złą sławą rajem, lecz kurhanem nieostrożnych i naiwnych.

To właśnie wtedy Hyron zarządził krótki postój. Konieczną przerwę mającą zapewnić im szansę niezboczenia z jedynej bezpiecznej drogi. I niewkroczenia na tereny, wśród których mogła czekać ich jeno zguba. Do miejsc pachnących z daleka zgnilizną i śmiercią. Mrożących krew w żyłach pogorzelisk i bezdennych bagien, które dotąd na szczęście skrzętnie ominęli. Nie budząc mieszkającego weń pierwotnego zła.

I choć szatyn miał szczerą nadzieję i wręcz wierzył, że dzięki mądrości, zaradności i wieloletniemu doświadczeniu dowódcy Kompanii oraz wymalowanym przez niego znakom i symbolom, uda im się zachować tę dobrą passę, nie dołączył do odpoczywających przy ogniu. Miast tego korzystając ze zdjętego chwilowo z jego i Harla barków ciężaru i obowiązku, w wyuczonym odruchu zadbał w pierwszej chwili o należyty odpoczynek swego wierzchowca. A potem oparł się plecami o pobliskie drzewo i sięgnął do swego kołczanu. Chcąc przejrzeć każdą z posiadanych strzał, sprawdzając dokładnie jej lotki i ostrość jej grotu. Tak, aby mieć absolutną pewność, że w decydującej o życiu lub śmierci chwili te nie zawiodą.

Niestety, nie zdążył przejrzeć nawet pięciu z nich, nim tę spokojną chwilę przerwał głośny gwizd Helliona. Oznajmiający pojawienie się możliwego zagrożenia. Lub też – jak się niewiele później okazało – czegoś niewiele od niego lepszego — straży samego Arvonu. Przybycie jej w te okolice, czegokolwiek ta od Hyrona by nie chciała, zwiastowało tylko jedno: kłopoty. Rozrzucone gdzieś kolejne równie białe, co płaszcze strażników i obgryzione do czysta kości. Albo i coś znacznie gorszego.

Nawet Hasten, choć bardzo chciał, nie był w stanie inaczej interpretować ich nagłego przybycia. Zwłaszcza, iż choć był zbyt daleko, aby usłyszeć ich rozmowę z dowódcą (nawet gdyby próbował ją podsłuchiwać) mógł jednoznacznie poznać, że straż wcale nie przybyła do Kompanii, by kogoś z niej ukarać lub pojmać. Mimo wciąż pełnej ukrytej wrogości i widocznej niechęci postawy mężczyzn, zaledwie chwila uważnej obserwacji wystarczyła młodzikowi, by jednoznacznie stwierdzić, iż oddział ten jest tu pertraktować. Wręcz niemal prosić o pomoc w czymś, z czym sami nie dają sobie rady sami. Innymi słowy, czymś niezwykle groźnym i zabójczym.

Czy w takim wypadku Hasten mógł się z tym mierzyć? Nie odpowiedział sobie na to pytanie. Nie tylko dlatego, iż nie chciał, o wiele bardziej ufając ocenie i doświadczeniu Hyrona, lecz również, ponieważ skupiając wzrok na twarzach strażników, dostrzegł ten jeden wyraz twarzy, którego, choć bardzo pragnął, nie potrafił zapomnieć. I zarazem którego wolałby już nigdy nie oglądać.

Drgnął, zupełnie nie zauważając osypującego się nie na niego śniegu, lecz miast tego mimowolnie zaciskając dłoń tak mocno na promieniu trzymanej strzały, że aż pobielały mu kłykcie. A gdy na całą jedną sekundę twarz nieznanego mu mężczyzny przybrała inny, znacznie bardziej znajomy kształt, zamrugał pospiesznie. Próbując z całej siły przekonać siebie, że stojący tam jegomość wcale nie jest osobą, przez którą znalazł się na te wszystkie lata po tej stronie bramy, po której był w tamtej chwili. W końcu to było niemożliwe, aby kogoś takiego straż przyjęła w swe szeregi. I jedyne, co ich łączyło to mina. Wyraz twarzy, który jednak wcale nie uspokoił Hastena, gdy zmrużywszy groźnie oczy, podążył wzrokiem za spojrzeniem mężczyzny. Wprost ku ognisku, przy którym grzały się i odpoczywały niedawno poślubione przez Jeźdźców panny. W tym i Yellena.

W takich chwilach jak tamta, młodzik mimowolnie przypomniał sobie, jak łatwo dwojaka natura Zwierzołaków może zmienić się z mocy i oręża w ich zgubę. I nie do końca świadomie dziękował w duchu bogom, że jego zwierzęcą postacią jest jedynie dymówka. Nad czymś tak małym i niegroźnym było o wiele łatwiej zapanować niż nad potężnym niedźwiedziem, lampartem, czy wilkiem. Tym samym i nie dopuścić do tego, aby zwierzęca strona przejęła kontrolę, gdy do głosu dochodziły najbardziej pierwotne instynkty. Każące dopaść i rozszarpać upatrzoną ofiarę. A właśnie palącą potrzebę, aby ozdobić trzymaną strzałą twarz owego jegomościa lub przynajmniej spróbować poprawić mu zgryz przy użyciu celnie wymierzonego ciosu pięścią, obudziło w Hastenie to konkretne spojrzenie strażnika.

Na całe szczęście, młody Jeździec pozostawił łuk poza swoim zasięgiem. I choć wykonał w stronę arvończyka już pierwsze kroki, w porę zdał sobie sprawę z tego, co robi. Dając radę powstrzymać się przed wywołaniem najpewniej tragicznego w skutkach incydentu i nie powtarzając dawnego błędu. Miast tego jedynie ograniczając się do zmierzenia mężczyzny wzrokiem znacznie chłodniejszym od sopla lodu. I znacznie bardziej zabójczym od grotu strzały, po którym ostrzegawczo przejechał dłonią.

Tuż po tym schował swój ulubiony oręż do kołczanu i poprawiwszy ten, odwrócił się w stronę panien. Powoli kierując ku nim swe kroki. Początkowo planując tylko opiekuńczo stanąć obok Yelleny i w miarę możliwości nie przeszkadzając w rozmowie, w której zdawała się uczestniczyć, dowiedzieć się, czy czegoś nie potrzebuje. Lecz wtem, gdy dostrzegł, że jedna z pań – ta sama, która podczas uczty u Horazona kazała mu się przesiąść – wyraźnie zdawała się przyglądać strażnikom. Wręcz niemal jakby próbowała posłuchać prowadzoną między nimi, a Hyronem rozmowę, zrozumiał, że powinien zrobić coś więcej. Coś na tyle niespodziewanego, że być może pozwoli mu to, choć na krótki moment, odciągnąć uwagę i innych panien. A tym samym i nie dopuści, aby do ich uszu dotarły informacje, które nie powinny. Przynajmniej jeszcze nie teraz.

Tylko cóż takiego mogłoby to być?

Odpowiedź na to pytanie, zupełnie straciła dla Hastena na znaczeniu, gdy dostrzegł rozświetloną blaskiem ogniska twarz swej małżonki. Zdającą mu się w tamtej chwili tak tajemniczą, tak egzotyczną i tak nieziemsko piękną, że serce zabiło mu mocniej. A on, uśmiechnąwszy się łobuzersko, zaczął się skradać. I choć być może nie powinien (zwłaszcza że wciąż po ostatniej nocy nie był pewien, co Yellena o nim myśli, ani też, czy chce go w ogóle widzieć), przykładając palec do ust w geście prośby o zachowanie konspiracji, powoli zbliżał się do swej małżonki. Nieprzerwanie stawiając swe kolejne kroki tak cicho, jak tylko był w stanie, aby nie zdradził go żaden dźwięk, którego nie mógł zagłuszyć trzask palącego drwa ognia.

Kiedy zaś znalazł się tuż za jej plecami. Tak, że mógł spokojnie dotknąć jej ramienia lub też się nad nim pochylić, bez jakiegokolwiek uprzedzenia, objął ją, jednocześnie czule całując w prawy policzek.

Awatar użytkownika
Eru
Posty: 35
Rejestracja: ndz kwie 25, 2021 1:11 pm

Re: ROK JEDNOROŻCA [fantasy, 6os., hetero, bn]

Post autor: Eru »

YELL

Bezpieczeństwo jawiło się jako ułudne marzenie w całym tym zgiełku, zakopane głęboko pod białym puchem błyszczącym niczym gwiazdy na nocnym niebie. Chociaż kraina, którą przemierzali, była piękna, to w głębi siebie czuła się tak, jakby coś było nie tak. Niczym zwierze, na które trwała nagonka, miała ochotę ukryć się w najmniejszej dziurze, gdzie nic jej nie dopadnie. Oczy przecież by jej nie oszukiwały, lecz rozumiała już opowieści, które słyszała, będąc jeszcze oseskiem, o dziwności pustkowi, o strachu i istotach mroczniejszych niż najciemniejsze noce. Niewprawione do jazdy konnej ciało kobiety z każdą kolejną minutą, a może godziną podróży bolało coraz bardziej, chociaż wydawać by się mogło, nie podróżowali tak długo do miejsca ich chwilowego postoju.

Nie wychylała się, grzecznie i cicho towarzyszyła pozostałym kobietom, nie chcąc narażać się na gniew jeźdźców. Chociaż wydawali się raczej mało zainteresowani niewiastami, a wyłącznie szybkim ogarnięciem tego wszystkiego, co tam mieli w swych obowiązkach do wypełnienia. Owinęła się szczelniej płaszczem i próbowała ogrzać o te marne skrawki ognia, które oni nazwali ogniskiem. Jedynie obecność reszty kobiet, skulonych po obu jej stronach dawał namiastkę przyjemnego ciepła, chociaż żadna z nich nie wyglądała na zadowoloną, niektóre były blade z wyraźnie zaczerwienionymi od mrozu policzkami. Inne wyciągałby z tobołków kawałki czegoś twardego i smarowały tym twarz i minęła chwila nim Karstenka zrozumiała, że jest to zwykłe masło. Przyglądała się temu dziwnemu zabiegowi i zrozumiała, że w ten sposób damy chroniły swoje szlacheckie lica przed piekącym mrozem. Jedna z nich, siedząca obok Yelleny zerknęła na nią i z uśmiechem posmarowała jej policzki tłustą kostką, co spowodowało spływające na spiętą skórę poczucie ulgi.

— Dziękuję — wyszeptała, rozsmarowując pozostałości na całej buzi. Jednak dalej obserwowała, to co działo się wkoło, oraz resztę panien. Jej uwagę zwróciła piękna, jasnowłosa Callista. Wyraźnie blada i jakby osłabła, ciemne półksiężyce ukryły się pod jej jasnymi oczami. Czerwone róże od mrozu zniknęły kompletnie i chociaż mógłby to być przypadek i brak dobrego oświetlenia to jednak coś było nie tak z kobietą. Może to choroba albo strach, maskowany pod piękną, idealną jakby stwierdziła jej matka maską, którą winna nosić każda szanująca się dama.
Nie dane jej było skupić się zbyt długo na jasnowłosej, ponieważ usłyszała słowa krewniaczki.
— Ciociu, tak nie wypada — fuknęła, chociaż wiedziała, że Alaya dobrze wie, na ile może sobie pozwolić, wszak żyła wśród nich.
— Wiele rzeczy w życiu nie powinnam robić, kochanie, ale one i tak się zdarzają. Jak na przykład ci wszyscy mężczyźni. Idziesz sobie, a tu nagle na takiego wpadasz i przypadkiem stanął ci na drodze i to przeznaczenie. Jasne, przeznaczenie w postaci rosłego byczka, który pomylił się z drzewem. — zachichotała Alaya, zanim spojrzała w stronę Jeźdźców.
— Są zbyt daleko, by ich usłyszeć — odpowiedziała na drugie pytanie ciemnowłosej. — Lecz po ich minach można wywnioskować, że to nic miłego. Mają taki wyraz, jakby najedli się karsteńskiej czekolady i nieco ich przytkało.
— No, te Białe Płaszcze to zaraz zrobią się brunatne — podsumowała beztrosko, cicho chichocząc znad kielicha, który znów zrobił obrót wokół ogniska.

Jedynie zaśmiała się na te słowa, lecz odpowiedzieć nie zdążyła, ponieważ poczuła dłonie oplatające się wkoło niej. Przez chwilę ciemne oczy stały się czujne i wystraszone, lecz gdy poczuła ciepłe wargi na swym policzku oprzytomniała. Lico jej spąsowiało, zupełnie jak róże w letnich ogrodach. Przygryzła wargę, zawstydzona i uważając, by męża swego nie uderzyć oraz gestem jakimś nie przywieść na myśl odrzucenia, wstała i odwróciła się w jego stronę, od razu dłoń jego chwytając w swoje i z delikatnymi, nieco figlarnymi iskierkami wywołanymi winem i żartami przy ognisku zerknęła na przyrzeczonego jej mężczyznę.

— Raduje się me serce z tak miłego powitania, ale jeszcze bardziej szczęściem mnie napawa, że widzę cię bezpiecznego. — Zagadnęła, spuszczając wzrok na swoje stopy, a następnie na debatujących mężczyzn.
— Mam nadzieję, że jako zwiadowca żadnych problemów nie spotkałeś mój panie. — Dodała, a następnie uśmiechnęła się ciepło do brązowowłosego.
— Może zechcesz ogrzać się przy ognisku, potowarzyszyć damom. Wszak, widzę, że reszta towarzystwa woli męskie wdzięki — dodała i odwróciła się w stronę ognia. Omiotła wzrokiem towarzystwo, lecz coś jej nie pasowało. Wzrok przebiegł po sylwetkach po raz drugi, trzeci i w końcu zrozumiała, że to nie w nich leży problem, a właściwie w ich cieniach. Nagle jej dłoń zacisnęła się na ramieniu małżonka. Palcem wskazała puste pole między ciemnymi sylwetkami usłanymi na ziemi.
— Ona...nie....jej.... — czuła jak głos wiąże się w gardle i nie może nic powiedzieć. Łzy zebrały się w kącikach oczu, a ciało mimowolnie zaczęło drżeć. Może ona umarła albo oni wszyscy, łącznie z nią, albo są karawaną duchów, która wiezie ją na zatracenie. Czemu więc tylko ta jedna go nie miała? Nie było to normalne, ale budziło w niej strach. Niania opowiadała o potworach i duchach żyjących na pustkowiach o upiorach niemających ciała, a wyglądających jak żywi. Nic nie jest pewne na pustkowiach. Mimo to odruchem przysunęła się do męża, a w międzyczasie podszedł do nich jeden z tych odzianych w biel.
— Co? Nie potraficie poradzić sobie z dramatami kobiet?— parsknął złośliwie, a Yellena pisnęła tylko, niczym wystraszone szczenie. — Cień — zająknęła się, przerażona uchwyciła wzrok ciotki, a następnie spojrzała na Hastena.
— Ona nie rzuca cienia — wskazała drżącą dłonią na miejsce za Callistą. W tym momencie uśmieszek starł się nawet z butnej twarzy strażnika.
Amazi
Posty: 38
Rejestracja: sob kwie 24, 2021 4:58 pm

Re: ROK JEDNOROŻCA [fantasy, 6os., hetero, bn]

Post autor: Amazi »

Obrazek


Każde małżeństwo miało swoje plusy i minusy. A za samym ślubem szła przeważnie huczna zabawa i gorące noce poślubne. Tak przynajmniej się mawiało, bo nasze panny tego nie doświadczyły. Szybka, skromna ceremonia i długa męcząca droga podczas, której jedyne objęcia jakich świeżo upieczone żony doświadczały to mrozu. Ten był dla nich nad wyraz hojny, oj obsypywał ich swoją uwagą nieustannie przynosząc ze sobą zimne dreszcze bądź kolejne pęknięcia na spierzchniętych marznących wargach.
Podróż dla ognistowłosej nie była niczym nowym, wręcz wychowano ją w końskim siodle, jednak warunki pogodowe dokuczały nawet jej. Nie śmiała jednak tego zdradzać dumnie podążając w wyznaczonym im kierunku.
Zbawiennym został postój zarządzony przez Jeźdźców, a rozpalone ognisko samym swym dotykiem rozczulało najtwardsze z serc. Było ukojeniem niczym uścisk ukochanej matki, która czule oplatała bezpiecznymi ramionami, choć ciężko było mówić o bezpieczeństwie w takim miejscu. Im bliżej owego lasu tym większy niepokój ogarniał kobietę. A wisior podarowany jej przez tajemniczą wiedźmę jakby sam zaczął się poruszać, przynajmniej Aira przysięgłaby, że tak było. Te delikatne aczkolwiek wyczuwalne ruchy tuż przy sercu nie dawały odpocząć myślą, stale wzburzając je na nowo. Siedząc już przy ogniu miała nadzieję odetchnąć, lecz wewnątrz tego lasu obawy jedynie narastały. Zwykle spokojna i odprężona czuła się jak kłębek nerwów co kompletnie do niej nie pasowało. Dłonią przejechała wzdłuż wysokiego buta upewniając się, że sztylet wciąż tkwi ukryty w nim. Ostrze nie zmieniło swojego położenia, co dało choć odrobinę otuchy.
Tego wszystkiego było za wiele kobieta odchyliła do tyłu swoje bujne krwiście czerwone włosy i rzuciła przyziemnym i pasującym do siebie tekstem, odnośnie alkoholu piwniczkowego, by nie wyglądać na spiętą. Wisior stale podrygiwał ukryty między piersiami, jednak nie mogła do niego sięgnąć, by nikt tego nie zauważył, by nie zdradzić się ze swoją zakazaną pamiątką z Wiedźmiego Targu.
Choć przy ognisku wśród panien panowała grobowa atmosfera, to na jej słowa zareagowała niezawodna kompanka zdobyta niedawno w fortecy Horazona. Skoro kobieta była krewniaczką tak bliskiej jej Yelleny, to zyskała zaufanie Airanny już po pierwszym wspólnie wypitym kuflu zacnego trunku wykradzionego dzięki ich współpracy.
- Coś zapewne się znajdzie, jednakże na tak długo dojrzewający trunek bym nie liczyła, jaki głupiec tyle wieków dałby leżeć buteleczce? - podtrzymała temat z szelmowskim uśmieszkiem dodając drobny żart od siebie. W końcu jej zacny małżonek zachowywał się jak relikt przeszłości, więc żart z tego podpasował je idealnie.
Airanna z wdzięcznością w oczach przyjęła kielich rozgrzewającego napitku od swej rozmówczyni i upiła sporego łyka. Wraz z nim poczuła jakby kilogramy trosk spadły z jej barków, coś cudownego. Ile dobra potrafił uczynić tak prosty gest i tak prosta mikstura. Trochę procentów i temperatura czysta poezja, której tak ciężko było się oprzeć. Wykazała się jednak silną wolą i odpowiedzialnością, w końcu starczyć miało dla większej ilości pań niż tylko nich, dlatego podała kielich swej sąsiadce, którą kojarzyła z targu.
Pożegnanie z naczyniem pełnym płynnego złota było trudne i w pełni zaabsorbowało uwagę kobiety, dlatego też powróciła ona do rozmowy i aktualnych wydarzeń dopiero po intrygujących słowach Alayi. Kiedy mowa o zadkach jak tu się nie skupić? Zielone tęczówki z zaciekawieniem omiotły swoje otoczenie i dostrzegły napomknięte zamieszanie przy sporej skale nieopodal nich. Zebrała się tam sama śmietanka i kilku nieznanych im osobników. Kobieta była pewna, że nie należeli oni do obecnej kompanii, w końcu tych zdążyła już sobie dokładnie zarejestrować podczas długich podróży.
Pytanie o rozmowę mężczyzn zainspirowało ją do przyjrzenia się im uważniej. Z takiej odległości nie było szans na usłyszenie jakiegokolwiek słowa, jednak nie potrzebne były dźwięki. Wzrok skupiła na ustach mówiących osób. Tak prosta zdolność czytania z ruchu warg, a tak przydatna. Airanna za każdym razem kiedy korzystała z tej sztuczki dziękowała w duchu dawnemu przyjacielowi, który ją tego nauczył. Mnóstwo nerwów się przez tego głuchego starca najadła, jednak warto było.
Brwi ściągnęły się w zdziwieniu po odczytaniu słowa „bracie”, jednak oznaczać ono mogło kompana czy dawnego druha, a może chodziło i o krewniaka? Miała czas się nad tym zastanowić gdyż panowie po obrzuceniu się kilkoma docinkami odwrócili się ukrywając za innymi Jeźdźcami, więc tyle było wiadomo z ich rozmowy. Wysiadywanie jaj i rosnąca arogancja, naprawdę twórcza dyskusja. Rozbawiło to odrobinę kobietę, więc odwróciła swą twarz w kierunku ciekawskiej Alayi, którą próbowała upomnieć Yellena. Ognistowłosa uchylała już usta, by zdradzić szczegóły fascynującej wymiany zdań, jednak powstrzymała się przed tym. Dostrzegając jednego z Jeźdźców skradającego się za plecami jej przyjaciółki. Uniosła lekko jedną brew czujnie obserwując poczynania mężczyzny, jednak ich finał jedynie wpędził łagodny uśmiech na jej twarz. Zachowanie Jeźdźca było nie zwykle urocze i Airanna cieszyła się, że tym szczęściem zostawała obsypana jej Yelka.
Przybycie Hastena odwiodło ja również od pochopnego zdradzenia swej sztuczki. Bowiem wśród obcych kobiet rozsądniejszym było trzymać takie rzeczy w tajemnicy i tak też postanowiła uczynić.
- Powiedź ty nam lepiej, czy ten twój byczek jest z nami obecny? Tak myśli twe omotać, by z drzewem go pomylić? Alayo zamieniam się w słuch…- nawiązała do poprzedniej wymiany zdań między pannami, doskonale wiedząc, do której części wypowiedzi się przyczepić. Takie smaczki w końcu były zaiste ciekawe w obecnej sytuacji, która do rozrywkowych nie należała.
Chwila beztroskich dialogów nie mogła jednak trwać zbyt długo. Pisk Yelleny zmroził krew w żyłach Airanny, która siadła w gotowości dłoń na swym podudziu kładąc i za rękojeść sztyletu palcami zahaczając. Bystre oczy błyskawicznie omiotły najbliższe otoczenie nie pojmując czemu nie dostrzegają w nim zagrożenia. Czyżby spóźniona reakcja na straszącego męża? Być może tak długa podróż i mróz zachodziły tak drobnej i delikatnej panience.
Wtedy jednak padło z jej wykrzywionych w strachu ust wyjaśnienie. Cień… cień? Wzrok odruchowo powędrował ku tym zjawiskom, a kiedy obróciła się by spojrzeć na swój własny, dostrzegła, brak cienia swej sąsiadki. Brwi zmarszczyła patrząc na Callistę i na miejsce tuż za nią. Potem na wszystko wokół co rzucało ciemny ślad pod wpływem tańczących płomieni.
Jeszcze nie tak dawno przepiękne przenikliwe oczy kobiety były teraz jakby puste, na idealnej skórze, widać było zasinienia zapewne postały od dokuczającego im mrozu, jednak zmęczenie, które wyrażane było przez jej mimikę było zbyt duże.
Kobieta siedząca po drugiej stronie blondwłosej piękności odskoczyła z piskiem prawie wskakując na kolejną z panien. Aira pewnie też powinna tak postąpić, była to rozsądna reakcja na dziwne zjawisko w tak dziwnym miejscu. Niestety zdążyła już poznać tę kobietę podczas podróży i ten zalążek sympatii zdążył zakorzenić się na tyle mocno, że zamiast uciekać zbliżyła się do kobiety.
- Źle się czujesz?- jej reakcja była natychmiastowa, przysunęła się i dłonią sięgnęła do twarzy blondynki, by odgarnąć z niej długie kosmyki, skutecznie ukrywające większość twarzy.
Skóra Callisty była lodowata, ujęła więc dłonią przemarznięty policzek, który nie nosił śladów czerwieni wyszczypany przez mróz. Twarz jakby mimowolnie uległa dłoni i się jej poddała kierując sylwetkę kobiety prosto na Airannę. Zdziwiona i zmartwiona nie odtrąciła osłabionej panny, przyjęła ją w swoje ramiona i dłoń z policzka przesunęła na szyję.
- Callista słyszysz mnie? - spytała troskliwie lekko potrząsając kobietą, jednak nie uzyskała absolutnie żadnej reakcji, powieki powoli ukryły za sobą puste spojrzenie wycieńczonych oczu.
Dopiero po tym wzrok Airy skierował się na dwójkę towarzyszących nam Jeźdźców.
- Jest lodowata i wycieńczona…- oznajmiła konkretnie, w podróży nie raz miewała chorych, jednak o znikających cieni nie miała okazji napotkać. Co gorsza w głowie pojawiały się te wszystkie historyjki, które opowiadano jej na wyprawach, zjawy i potwory, przerażające mary imitujące tylko istoty ludzkie. Czy możliwym było, że w swych ramionach kryła właśnie takiego drapieżnika? Żerującego na jej naiwności? Pomimo tylu obaw jej palce mocno zaciskały się na ramionach kompanki, a wzrok pewny jak zawsze wpatrywał się w mężczyzn oczekując jakiś wskazówek co do dalszego postępowania. Dobrze wiedziała, że ta decyzja do kobiety należeć nie będzie, z resztą, to oni powinni być obyci z takimi przypadkami. Gdyby nie ta wyprawa z Callistą zapewne byłoby wszystko dobrze. Chyba, że była to okrutna choroba, która sięgnęła i małżonka Callisty?
Sofja
Posty: 38
Rejestracja: pn kwie 26, 2021 10:02 am

Hasten

Post autor: Sofja »

Hasten


Złocisty blask płonącego ognia lśnił w jej włosach. Barwiąc ich tworzące fale pasma niemal tysiącem barw. Lśniąc wśród nich w tamtej chwili już nie jedynie kasztanem i hebanem, lecz miejscami także miedzią, złotem i obsydianem. Tym samym tak pięknie podkreślając barwę jej ciemnych, sarnich oczu. W tamtej chwili Hasten przysiąc by mógł, że rozświetlonych prawdziwym, wewnętrznym blaskiem. Iskierkami radości, które nie wiedział nawet, że aż tak bardzo pragnął móc w nich ujrzeć, nim te się w nich pojawiły. I które, podobnie jak jej piękny uśmiech, powitał z tak wielką radością, tak wielką ulga i taką lekkością serca, że gdyby Yellena zechciała, bez wahania na jeden jej gest czy słowo ruszyłby szturmem na bramy tych, którzy ją skrzywdzili. Ku ziemiom i zamkom mężów z Krain Dolin. Ku wiedźmom i ich targowi.

Jednak małżonka jego wcale takich zamiarów nie miała. Zamiast kazać ruszyć mu do walki w obronie swego skrzywdzonego przez spisek i wiedźmie sztuczki serca, zaproponowała mu miejsce obok siebie. Chwilę odpoczynku, odcięcia się od trosk, której wizja starczyła, aby na moment zapomniał, dlaczego w ogóle w pierwszej chwili się do ogniska zbliżył. I tym samym miast upewnić się, że jego plan odwrócenia uwagi panien zadziałał, jedynie odwzajemnił uśmiech Yelleny. Ostrożnie wyciągając wolną dłoń, chcąc pogładzić jej zmarzniętą od chłodu twarz. Odgarnąć niesforny pukiel jej włosów i odpowiedzieć na jej słowa.

Nie zdążył zrobić żadnej z tych rzeczy. Jego dłoń nigdy nie dosięgła twarzy niewiasty. Jego usta również nie rozchyliły się, a z jego gardła nie dobył się żaden dźwięk. Ani jedno słowo mające wyjaśnić kobiecie, z jak wielką chęcią przyjmie jej propozycję. Czy też jak bardzo prostą tego dnia, podczas całej podróży z twierdzy Horazona, okazała się powinność jego. Jakże aż nadspodziewanie niepotrzebną, gdyż droga, choć długa i męcząca, zdawała się wyjątkowo nie skrywać wśród krajobrazów Pustkowi żadnych zagrażających Kompanii niebezpieczeństw.

W poruszeniu tych wszystkich kwestii przeszkodził mu niespodziewany ruch. Silny uścisk, zaciskającej się na jego ramieniu dłoni Yelleny. Jej drżące ciało, więznący w gardle głos, gromadzące się w oczach łzy i drobna dłoń, którą wskazywała na jedną z kobiet. Blondynkę, w której przyjrzawszy się, Hasten rozpoznał jeszcze nie tak dawno przyrzeczoną Halse’owi niewiastę. W tamtej chwili zaś za sprawą decyzji Hyrona wolną kobietę. A przynajmniej w teorii, gdyż jedno spojrzenie we wskazywanym przez szatynkę kierunku, wystarczyło Hastenowi, by potwierdzić prawdziwość jej wypowiedzianych z przerażeniem słów. Fakt, iż Callista faktycznie nie rzucała cienia.

Ten widok starczył, by na moment zamarło mu serce. Aby wstrzymał oddech i z niezdradzającą niczego miną zerknął na stojącego obok strażnika Arvonu. Chcąc się upewnić, że nie mylą go oczy. Nie zwodzi żadna sztuczka, czy iluzja. A wyzbyta złośliwego uśmieszku mina mężczyzny była tego najlepszym dowodem. Podobnie jak nagłe odskoczenie z piskiem jednej z panien siedzących dotąd spokojnie przy jasnowłosej.

Czy była to poprawna reakcja? Wciąż nie do końca chcący uwierzyć w to, co widzi Zwierzołak, nawet się nad tą kwestią nie zastanawiał. Zamiast tego zmrużywszy oczy, opuścił rękę, którą jak sobie dopiero w tamtej chwili uświadomił, słysząc pisk małżonki, odruchowo sięgnął do kołczanu.

Wyciąganie strzał w tamtym momencie nie miało bowiem sensu. I nie wyłącznie dlatego, że nie miał przy sobie swego łuku. Głównie, ponieważ, przypatrując się poczynaniom Airanny oraz samej jasnowłosej, powoli łączył dostrzegane i opisywane mu objawy z zasłyszanymi przed wieloma laty opowieściami. Zdradzanymi przy ogniu i pitych ochoczo z bukłaków trunkach bajendami, które dotąd brał głównie za pijackie wymysły. Te jednak najwyraźniej skrywały w sobie więcej prawy, niż Jeździec podejrzewał.

I choć nie mając pewności, czy jego osąd jest prawdą. Mimo iż teza ta wydawała się wręcz nieprawdopodobna, uwierzył w swój werdykt na tyle, by uznać, że na próżno mu było szukać w obozie zagrożenia i wrogów. Od tych bowiem dzieliło Kompanię już wiele stai. Być może nawet stanowczo za dużo.

— Trzeba koniecznie ją ogrzać — wykrztusił zaskakująco pustym głosem, dostrzegając wyczekujące spojrzenie Airanny i wziąwszy głęboki oddech, omiótł szybko wzrokiem pozostałe ze stłoczonych przy ogniu kobiet. Nie patrząc jednak po ich twarzach, czy choćby i cieniach, lecz po ich najbliższym otoczeniu. Głównie w poszukiwaniu jakiś być może pozostawionych tam przez ich małżonków juków, czy worków. Czegokolwiek, w czym mogły być schowane dodatkowe ubrania. Albo stare, dziurawe już koce, czy zniszczone skóry, które służyły Kompanii za posłania i okrycia, gdy rozbijali swe namioty pośród Pustkowi.

Nie dostrzegł jednak żadnej z poszukiwanych rzeczy. Nawet jej kawałka, czy zarysu pod którymś z płaszczy, czy długich sukien. A to zmusiło, go do zaciśnięcia zębów i zastanowienia. Do pośpiesznie dokonanych kilku kalkulacji, nim zerknąwszy na swą małżonkę, otoczył ją opiekuńczo wolnym ramieniem. I podjąwszy decyzję, spojrzał chłodnym wzrokiem na towarzyszącego im nadal strażnika. Dotąd milczącego i w spokoju czekającego na rozwój wypadków. W tamtej chwili jednak najwyraźniej mającego już dosyć tej bierności. I gotowego do działania. Do wcielenia w życie podjętej przez siebie decyzji, o czym świadczyła jego dłoń, powoli kierująca się ku rękojeści miecza.

— Nawet nie próbuj — warknął Hasten, dostrzegłszy ten gest. I wlepiając na chwilę stalowe spojrzenie w strażnika, wskazał głową w stronę rozmawiających dowódców. W geście będących niemym przypomnieniem, że to wyłącznie oni, a w tym miejscu i wypadku to tylko Hyron, ma prawo decydować o takich sprawach. Szczególnie że Strażnicy Arvonu wyraźnie przybyli tu pertraktować.

— To człowiek, a nie żadna zjawa — dodał chłodno, dopowiadając sobie w myślach to, czego nie chciał mówić na głos. Wniosek, do którego doszedł już chwilę wcześniej. Fakt, iż tylko ludzkiej istocie można było uczynić to, co zdaniem Hastena przytrafiło się Calliście. I zarazem to, czego choć powinien, nie zauważył. Ani gdy szykowali się rankiem do drogi, ani kiedy wyruszali z Twierdzy Horazona. Ani nawet gdy dotarli w końcu w to jedno miejsce, w którym Hyron rozkazał rozbicie obozu. A był przecież zwiadowcą. Tym, który powinien takie drobiazgi, jak brakujący cień, czy nieobecne spojrzenie kompana tułaczki, zauważać jako pierwszy, a nie czekać aż kto inny zwróci mu na to uwagę. I to było aż nadto dosadnym i nieco bolesnym wskazaniem, że ostatnimi czasy myśli i uwaga młodzika skupiają się za bardzo na sprawach niebędących jego zadaniem. Nawet jeśli w tym obozie i on miał przecież odpocząć.

— Zostańcie z nią — rzekł, w końcu odrywając spojrzenie od strażnika i przenosząc je kolejno na Alayę i Airannę. Tym razem jednak ton jego głosu był spokojniejszy, cieplejszy. Jasno wyrażający, że jego słowa nie tyle są rozkazem, co raczej prośbą. Krótkim przyznaniem, że bardzo przyda mu się pomoc kobiet, gdyż to, co zdaniem Hastena koniecznie należało w tamtej chwili uczynić, wymagało działania przynajmniej trzech osób. Poza przypilnowaniem Callisty trzeba było bowiem zdobyć jeszcze dla niej jakieś dodatkowe, ciepłe okrycie. Być może dodatkowy płacz. A przede wszystkim należało jak najprędzej o jej stanie powiadomić dowódcę Kompanii.

Z tego właśnie względu, zaraz też pocieszająco, delikatnie, pogładził dłonią swą małżonkę. Licząc, iż gdy ta się nieco uspokoi, to zechce z nim pójść ku jedynemu miejscu, w którym był pewien, że znajdzie ten przedmiot, którego szuka. Ku pasącemu się Artusowi, którego szybko odszukał wzrokiem, a wraz z nim i juki, skrywające zapasowy płaszcz Hastena.

— Pomożesz mi pani? — zapytał spokojnym tonem, nie odrywając wzroku od rumaka. — Musimy przynieść jej jakieś dodatkowe okrycie. Mam schowany płacz w moich jukach. Będziesz tak dobra i pójdziesz po niego moja miła? — dodał, uśmiechając się zachęcająco. Nawet jeśli biorąc pod uwagę sytuację, w której się znajdowali, być może nie powinien sobie na ten uśmiech pozwalać. — Ja muszę porozmawiać z Hyronem.

Awatar użytkownika
Einsamkeit
Posty: 94
Rejestracja: sob kwie 24, 2021 5:22 pm

Re: ROK JEDNOROŻCA [fantasy, 6os., hetero, bn]

Post autor: Einsamkeit »

HYRON

Ledwie podniosłem się z miejsca i zwróciłem wzrok w stronę jednego ze swoich zastępców, usłyszałem krzyk ze strony kobiet. Praktycznie każdy z mężczyzn, stojący w pobliżu, odwrócił w tamtą stronę głowę; ja również nie byłem wyjątkiem. Odruchowo napiąłem mięśnie, jakby gotów do ataku czy przemiany - a jednak… nie napotkałem nigdzie jasnozielonych oczu pumy w tym mroku, czy chociażby trupich bladych ogników, tak dla nieumarłych charakterystycznych. Całość sceny pozostała nadal spokojna i cicha - jedynie szloch jednej z kobiet przerywał cichy szmer opadającego śniegu, zsuwającego się z gałęzi. Nadal radośnie trzaskał rozpalony ogień, rzucając zewsząd rozigrane cienie, wprawiając je w swoisty taniec światła, hipnotyzujący ruch. A jednak wszyscy zamarli, niczym aktorzy na scenie, zwróceni w jedną stronę - stronę kobiet.
Co takiego mogło nas wszystkich tak zaalarmować? Miałem wrażenie, że w tej chwili każdy mój włos jest najeżony, zaś zmysły dziwacznie się wyostrzyły; przysiągłbym, że czuję zapach śniegu, mimo że takowy nie istniał, a w mroku pomiędzy drzewami dostrzegłbym nawet drozda czy dymówkę, nie mówiąc już o mrówce bądź nawet zagubionej musze, która znikąd by się wylęgła. Jednocześnie szmer rozmów zaszumiał przede mną, zafalował niczym zasłona.
Spojrzałem tam, gdzie wszyscy patrzyli; następnie mój wzrok napotkał jedną z kobiet, będącą pod ostrzałem spojrzeń pozostałych osób. Przechyliłem głowę, obserwując jej suknię i tabard, jak gdyby próbując rozpoznać, kim była. Od tyłu wszakże nie było to łatwe, chyba że panna mogła jawić się charakterystyczną, ta niestety do takowych nie należała. Szczególnie, że tłum przesłaniał detale, takie jak jej herb rodowy czy rysy twarzy. Podniosłem się z miejsca, odsuwając swojego brata, jak i resztę Białych Płaszczy.
- Ani dnia nie potrafią przetrwać bez tych wynaturzeń - syknął ktoś w tle; nie odwróciłem się do właściciela głosu, bardziej starając się dotrzeć do swoich towarzyszy. Jednak tam nie była potrzebna moja interwencja; kiwnąłem z niemą aprobatą, słysząc głos Hastena i widząc jego opanowanie. Mój zwiadowca jak zawsze okazał się być odpowiednim człowiekiem na odpowiednim miejscu; nie było to zresztą dla mnie zaskakujące. Zawsze wolał być bliżej ludu, by słuchać legend i mitów, zwykłych opowieści czy pijackich gawęd; zwykle to on, jak i Hellion, byli na miejscu, by pomóc zwykłym ludziom. Trzeźwo myśleli i twardo stali na ziemi, mimo że jeden z nich każdego dnia wznosił się ku niebu.
- Hasten. Doskonale. - kiwnąłem na młodszego Jeźdźca. Gestem dałem znać pozostałym, by nie podążali za nami; nie wiedziałem ostatecznie, o czym chciał ze mną porozmawiać. Zmarszczyłem jedynie brwi, słysząc jego słowa.
- Nie chcę rzucać oskarżeń, ale wydaje mi się, że nas oszukano… - głos Zwiadowcy utkwił w próżni niczym strzała, która jeszcze nie dotarła do celu. Moja twarz nie wyrażała żadnych innych emocji, poza brwiami; wzrok nadal pozostał pusty, utkwiony w jego twarzy, zanim spojrzałem gdzieś w bok, w pustą przestrzeń między drzewami. I chociaż obce były mi gwałtowne wybuchy gniewu, czułem, jak powoli burzy mi się krew w żyłach.
Czyż nie tego właśnie się spodziewałem? Czy nie tego się spodziewałem? High Hallack mógł być krainą żyzną, mlekiem i miodem płynącą, lecz kiedy zwrócili się do nas, niczego już w zamian nie mieli. Ich kobiety i panny, siostry i córki, przebywały zamknięte w klasztorze Norstead; nie mieli ni złota, ni klejnotów, niczego, co mogłoby być dla nas bardziej pożądanym towarem.
Nie kierowaliśmy się litością, kiedy im pomagaliśmy, nawet jeśli co poniektórzy Jeźdźcy tę litość żywili; lata, które przyszło mi przeżyć, sprawiły że łatwiej było oceniać sprawy przez miarę i pryzmat pieniędzy, aniżeli uczuć i emocji. Bo te zakrzywiały osąd i przedstawiały rzeczywistość w krzywym zwierciadle. Jak mawiał Horazon, “pokonuje nas litość”. Nie nienawiść, nie gniew, nie gorycz czy smutek; to litość była naszym największym wrogiem.
Teraz, po upływie tak wielu wiosen i tak wielu zim, trudno było się z nim nie zgodzić.
Litość nakazywała się zatrzymać i przemyśleć wszystko jeszcze raz. Przydawała uczuć, zabarwiała negatywnie działania. Któż lubi być przecież zakładnikiem litości, będąc świadomym, że pomoc w innym przypadku by nigdy nie nadeszła? Któż, wiedziony współczuciem, nie cofnął się, nie odsunął noża, nie zostawił wroga w spokoju - tylko po to, by przekonać się, że ten dla nas żadnej litości nie miał?
Tak więc i dla nas, i dla możnych z High Hallacku to była tylko i wyłącznie transakcja handlowa; w ten sposób było najłatwiej się dogadać. I chociaż te dziewczęta były dla mnie ludźmi, istotami nam równymi bynajmniej nie tylko z racji urodzenia, najprościej było przymknąć na to wszystko oko i skupić się na aspekcie wymiany.
A teraz przekonywaliśmy się, że ta wymiana, umowa spełzła na niczym. Zostaliśmy oszukani nie jeden, nie dwa, ale i więcej razy - tego byłem już jak najbardziej pewien. Za pierwszym, gdy obiecana Hastenowi dziewczyna okazała się być nie Lilith Clarke, ale panną z innego klanu; i teraz, znów, po raz wtóry, zacząłem się zastanawiać, co z pozostałymi dziewczętami. Może moja małżonka, ognistowłose dziewczę, które ledwie odrosło od ziemi, było tak naprawdę diabłem w ludzkiej skórze, zesłane na mnie by wymierzać mi wieczną karę? A może tak naprawdę nie miała 18 lat, a 81, i złośliwy los przestawił cyfry, a zmarszczki ugładził? Kto wie.
Śnieg łagodnie skrzypiał i trzaskał pod naszymi stopami, gdy zastanawiałem się nad decyzją. Musieliśmy dotrzeć do Bram… a przynajmniej ta żonata część żołnierzy i nasze kobiety. I mimo kipiącego gniewu, który rozgrzewał mnie od środka lepiej niż miód Białych Płaszczy, umysł wciąż pozostawał zimny, analizując wszelakie możliwości.

To może być pułapka Issera. Nigdy nie był mi przychylny, ani teraz, ani wtedy, gdy dołączył do Białych Płaszczy. Zawsze liczył na przejęcie ziem, tytułów i zamku… a teraz nie ma ani tego, ani tego. Wszystko odziedziczył Ilias, nasz najmłodszy brat. To on został panem Ismirali.
Więc nie, ta opcja odpada.
Dlaczego mielibyśmy szukać Nekromanty? Gdybyśmy przekroczyli bramy, ten problem już nigdy by nas nie dotyczył. Nie musielibyśmy przecież przemierzać znów szlaków przez las i ścigać się z Tym, Co Przemierza Szczyty.
Chyba, że oczyścimy te ścieżki z tego ścierwa. Nasi bracia winni spoczywać na zawsze w wiecznym spokoju, nie zaś być sterowani niczym marionetki po śmierci.
Gdyby oczyścić ścieżki, moglibyśmy wrócić do High Hallacku nie niepokojeni przez nikogo… czyż nie zasłużyli na to? Złamali pakt nie raz i nie dwa, licząc na naszą naiwność, litość lub to, że machniemy ręką.
Wiedzieli, że zorientujemy się, gdy już będziemy zbyt daleko, więc doskonale wszystko zaplanowali. Liczyli, że nasze emocje ochłoną na tyle, że nie wrócimy… lub zaczniemy im współczuć.
Litość nas niszczy, litość nas pokona.
My przelaliśmy krew za nich, w zamian dostając niepełnowartościowy towar. To tak, jakbym zapłacił za wielbłąda, a dostał krowę z garbem…

Nie, nie… High Hallack winien nam zapłacić dużo więcej niż to, co dostaliśmy od nich w zamian.
Królowa Słońce zapłacze, gdy zapadnie zmrok. Ale noc już nigdy więcej nie nastanie w High Hallacku. Zapłoną ognie, które nie zgasną przez dni, miesiące, lata… High Hallack zapłaci.

Oczyma wyobraźni ujrzałem łuny pożarów, wznoszących się nad wzgórzami; zniszczone i skruszone mury fortec, które miały podzielić los swoich poprzedniczek. Wiele przecież w High Hallacku upadło i spłonęło. Niegdyś gwarne zamki, gospodarstwa czy miasteczka obecnie popadły w ruinę i opustoszały. Wielekroć widzieliśmy przecież ścieżki krzyży. Nieraz i nam przypadało chwycić za łopatę lub pochodnie i sprawić pochówek nieszczęśnikom. Teraz historia miała powtórzyć się ponownie.
To my zostaliśmy oszukani w zamian za uczciwość. A Jeźdźcy nie bez powodu zyskali swoją reputację. Nikt nie chciał mieć z nami do czynienia na polu walki. A przede wszystkim, nikt nie odważył się nas oszukiwać.
Jak dotąd.

Najprościej będzie oczyścić las. Pozbyć się nieumarłych braci. Pogrzebać i spalić stare, zanim spalimy nowe. Kobiety i żonatych wysłać do Bram. Wrócić do Arvonu, zorientować się w sytuacji i wrócić tu. A jeśli nas nie wpuszczą… trzeba będzie się urządzić inaczej w tym świecie. Jak zawsze.
Horazon pomoże. Nadal, mimo wszystko pozostał Jeźdźcem w głębi duszy.
Tyle, że to już koniec dostosowywania się do reguł. Teraz to my będziemy dyktować zasady.
A po spaleniu High Hallacku przyjdzie i czas na starych Jeźdźców. Jeśli to byli oni…


- Rzeczywiście - przyznałem beznamiętnie, odwracając się w stronę zbiorowiska. Kobiety już zajęły się omdlałą panną. Nie rzucała cienia, hm?
Pamięć mimowolnie zawędrowała w stronę dawnych czasów; gdy było nas więcej. Czyż nie zrobiliśmy tego samego żonie Herrela? Podzieliliśmy i duszę, i ciało; Halse otrzymał to, czego nie mógł zdobyć inaczej, zaś Herrel… jak zawsze musiał zadowolić się resztkami.
Nadal, po tylu latach, nie potrafiłem nie czuć niczego innego jak tylko pogardy. I mimo, że był on moim synem, nie żywiłem do niego innych uczuć. Troska i miłość ojcowska nie istniały; jedynym, na co potrafiłem się zdobyć, była obojętność podszyta pogardą właśnie.
Nigdy nie chciałem takiego syna.
Słaby. Nie potrafiący się kontrolować. Nie potrafiący walczyć o siebie i o to, co było mu bliskie.
Nawet Halse był mi bliższy niż rodzony syn… przymrużyłem oczy, wpatrując się w ognisko trzaskające za dziewczyną.
- Zrobimy tak. Białe Płaszcze odwiozą ją do fortecy Horazona - zakomunikowałem sucho. - Napiszę pismo. Od teraz to nie jest już nasz problem.
Zimny podmuch wiatru smagnął moją twarz znienacka, jak gdyby była trzaśnięta biczem; znów zmarszczyłem brwi, nim odwróciłem głowę w bok.
- Żonaci Jeźdźcy wraz z resztą kobiet ruszą do Bram. Dotyczy to również ciebie - oświadczyłem. - Macie przejść przez Bramę. Jeśli nie wrócimy na czas… kobiety są wolne, mogą tam żyć tak, jak zechcą. A jeśli wrócimy, i jeśli nas wpuszczą - kącik ust drgnął mi w wyrazie rozbawienia - to zaczniemy przygotowywać się do następnej wyprawy. Jeśli nie wpuszczą nas tam… znajdziecie nas w High Hallacku, o ile ktokolwiek by nas szukał. I o ile przeżyjemy łowy na Nekromantę. Nieżonaci pomogą Białym Płaszczom w poszukiwaniach.
Znów zaszemrały buty na śniegu; wpatrzyłem się w pozostawione przez nas ślady.
- High Hallack zapłaci za swoje oszustwa krwią - oświadczyłem ze spokojem. - Podobnie Jeźdźcy Horazona. Ty, Hasten, dowodzisz podczas waszej wyprawy do Bram. Zabezpiecz obóz wszelkimi możliwymi sposobami. Magią, ogniem, mieczem, czymkolwiek co masz pod ręką. Możesz zabrać ze sobą Hathora lub Hawarela, by dowodzili podczas twojej nieobecności na zwiadzie, lub zadecydować inaczej. Zostawiam ci wolną rękę. Jakieś pytania? - utkwiłem w nim spojrzenie.
Nie miałem złudzeń, że Hasten swoje zadanie wykonałby za wszelką cenę do samego końca. Nie był przy tym tak porywczy i gorącej krwi, jak mój siostrzeniec; Halse spoczywał już najpewniej w grobie, a reszta… reszta nie nadawała się na przywódcę w takim stopniu. Jedynie Hathor lub Hawarel byli gotowi poprowadzić innych.
Ale było w tej misji coś takiego właśnie, co nakazało mi wybrać Hastena; jego ostrożność, ale też i jego czyste serce. Jako jedyny z całej naszej kompanii nadal pozostał niewinnym, dobrym człowiekiem, nieskażonym złem. A przynajmniej tak mi się wydawało…


ALAYA DA SIENA


- O, kochanie, gdy myśli są skupione na stuletnim winiaczku, to i każdy mężczyzna, choćby najprzystojniejszy na świecie, mógłby przypominać drzewo - odrzekłam ze śmiechem, zanim spojrzałam na Yellenę, wyraźnie zaniepokojona. Takie zachowanie ze strony zawsze doskonale opanowanej krewniaczki było bądź co bądź niezwykłe. Takiej paniki jeszcze nigdy u niej nie widziałam; podeszłam bliżej, ujmując jej dłonie w uspokajającym geście.
- To nie jest żaden demon ani inne nieczyste spojrzenie, złotko - odrzekłam spokojnie; wszak panika tylko potęgowała lęk i strach. Widziałam to już nieraz wśród Jeźdźców Horazona. To ci najspokojniejsi zawsze byli w stanie opanować sytuację. A widząc Airannę, odwróciłam się w jej stronę. Puścilam dłonie Yelleny, zanim podeszłam bliżej, do tej tajemniczej blondwłosej arystokratki.
Nie wyglądała dobrze.
- Odsuńcie się! - zawołał jeden z Jeźdźców. Chwilę później podszedł Hyron; delikatnym ruchem sprawdził czoło Callisty, zanim z cichym sykiem cofnął dłoń. Szmaragdowe iskierki przesunęły się po jego dłoni, jak gdyby go parzyły.
- Czarownica! - wysyczał jeden z Jeźdźców przy nim. W jego głosie kryła się wyraźna niechęć, zakrawająca nawet o coś dużo gorszego i głębszego. - Odsuńcie się, pani.
- Przynieście futra - Hyron zwrócił się do tegoż Jeźdźca; chwilę później Callista spoczęła w futrach i objęciach jednego z Białych Płaszczy. Jednocześnie na tyle obozu zapanowało zamieszanie. Najwyraźniej niektórzy z nich zaczynali szykować się do dalszej drogi. Aż wyciągnęłam szyję, ciekawa, na kogo padło to niewdzięczne zadanie.
- Ech, pora znowu nadstawiać tyłki - mruknęłam, próbując rozładować odrobinę atmosferę. - Nic tu po nas, dziewczęta. Ruszamy dalej w drogę, tak przynajmniej mi się wydaje...

ODPOWIEDZ